Zwierzęta biebrzańskich lasów - Dariusz Karp - ebook

Zwierzęta biebrzańskich lasów ebook

Dariusz Karp

5,0

Opis

Wyrusz w podróż śladami Szarego Wilka i odkryj naturę w najpiękniejszym wydaniu!

Zapraszamy na wyjątkową wędrówkę do fascynującej krainy biebrzańskich roślin i zwierząt. Poznaj niezwykłą historię, który ukrywa w sobie głęboką miłość do przyrody i przenieś się do magicznego świata natury.

,,Wszystko, co się zaczyna, musi też mieć swój koniec. Nosimy w sobie geny przekazane przez naszych poprzedników. Cała egzystencja na ziemi jest jednym życiem, jesteśmy kombinacją tego samego, co drzewa i trawy, ale nasze drogi prowadzą dalej, w stronę początku, który jest przed tym, co ludzkie".

"Zwierzęta biebrzańskich lasów" to książka nie tylko dla miłośników przyrody, ale także dla tych, którzy poszukują głębszego zrozumienia samego siebie. Dzięki niej odkryjesz, że każdy z nas może się odnaleźć w symbiozie z naturą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Wstęp

W oku Sta­rego India­nina poja­wiła się łza.„Za czym tęsk­nisz?”, zapy­tał go Wielki Duch.Stary India­nin nie znał odpo­wie­dzi.

Biały Jeleń, wódz ple­mie­nia Kru­ków

Nasi przod­ko­wie rodzili się i odcho­dzili na tej samej ziemi, tutaj przed stu laty na świat przy­szli nasi ojco­wie. Nasi dziad­ko­wie prze­żyli tu całe swoje życie. Tak samo jak ich ojco­wie upra­wiali zie­mię, oglą­dali te same gwiazdy i niebo, jedli taki sam chleb i modlili się do jed­nego Boga. Pew­nie mijali się na dro­gach, mówiąc sobie „Szczęść Boże”…

Przy­szli­śmy na świat w tym samym roku w podob­nych rodzi­nach. Nasze losy splo­tły się ze sobą o wiele wcze­śniej, niż to zauwa­ży­li­śmy, nie zna­li­śmy się jesz­cze, spę­dza­jąc jako dzieci waka­cje w sąsied­nich nad­bie­brzań­skich wsiach. W nie­dziele nasze cio­cie zabie­rały nas na msze do tego samego drew­nia­nego kościoła w Jami­nach, prze­nie­sio­nego trzy­sta lat wcze­śniej z Augu­stowa, mia­sta, w któ­rym obaj się uro­dzi­li­śmy. W cza­sie mszy sta­li­śmy w tłoku, praw­do­po­dob­nie bli­sko sie­bie, nic o sobie nie wie­dząc, patrząc na te same święte obrazy, marzy­li­śmy o tym, co chcie­li­by­śmy kie­dyś robić. Po latach spo­tka­li­śmy się ponow­nie. Mie­li­śmy po szes­na­ście lat, czu­li­śmy się już doro­śli, a każdy z nas nosił w sobie inny świat i podobne plany na przy­szłość. Chcie­li­śmy foto­gra­fo­wać i żyć w innym świe­cie niż ota­cza­jący nas doro­śli. Pra­gnie­niu temu towa­rzy­szyła wznio­słość, inten­syw­ność i nie­pew­ność, wej­rze­nie w sie­bie i poza sie­bie, takiego, jaki jestem i byłem. Był w tej posta­wie też sprze­ciw wobec prze­szło­ści i teraź­niej­szo­ści, otwar­cie się w stronę nie­zna­nego.

Spo­śród ludzi, któ­rych napo­tka­łem na swo­jej życio­wej dro­dze, Darek jest kimś szcze­gól­nym i nie­po­wta­rzal­nym. Od naszego pierw­szego spo­tka­nia minęły już cztery dekady, zdą­ży­li­śmy posi­wieć i wycho­wać swoje córki. Darek zawsze szedł wła­sną drogą, przez sie­bie wydep­taną, tro­chę tak, jak cho­dzą zwie­rzęta. Jest osobny, ale ni­gdy samotny. Wpa­trzony w świat zwie­rząt i pta­ków, które stały się boha­te­rami jego foto­gra­ficz­nych i lite­rac­kich opo­wie­ści. Jego żywio­łem i dru­gim domem jest las, prze­strzeń tę trak­tuje jako naj­waż­niej­sze miej­sce dostar­cza­jące mu inspi­ra­cji i dające wol­ność, jako obiekt naj­bar­dziej inten­syw­nego zachwytu i zamy­śle­nia. W cza­sie naszych wspól­nych wędró­wek czu­łem, jak sta­wa­łem się czę­ścią pej­zażu, który mija­łem. Były to zawsze lek­cje z uważ­no­ści. Gdy doty­ka­łem drzew, słu­cha­łem śpiewu pta­ków, nazwa­nych wcze­śniej przez Darka, czu­łem się szczę­śliwy i wolny, co zro­zu­mia­łem dopiero po latach. Rytm zmę­czo­nego wie­lo­ki­lo­me­trową wędrówką ciała poma­gał mi nawią­zać dia­log z naturą i z sobą.

Darek był i jest na­dal moim prze­wod­ni­kiem, nauczy­cie­lem i przy­ja­cie­lem w podróży przez życie. Wiele się od niego nauczy­łem. Do dziś pamię­tam tro­chę łaciń­skich nazw zwie­rząt i pta­ków, ziół, drzew i leśnych kwia­tów. Być może my, ludzie, w swej natu­rze jeste­śmy jak noma­dzi − żeby być wolni, potrze­bu­jemy być w cią­głym ruchu, potrze­bu­jemy sami decy­do­wać o sobie, wtedy życie staje się nie­prze­wi­dy­walne, a więc atrak­cyjne. Świat naszego dzie­ciń­stwa dawno już minął i wraz z nim znik­nął kwietny zapach lata i spora część świata zwie­rząt. Codzienny wysi­łek i trud przod­ków nie pozo­sta­wił na tej ziemi zbyt wielu śla­dów. Wszystko, co się zaczyna, musi też mieć swój koniec. Nosimy w sobie geny powie­lane wcze­śniej przez naszych poprzed­ni­ków. Cała egzy­sten­cja na ziemi jest jed­nym życiem, jeste­śmy kom­bi­na­cją tych samych czą­ste­czek co drzewa i trawy, ale nasze drogi pro­wa­dzą dalej, w stronę początku, który jest przed tym, co ludz­kie.

Każdy zna­le­ziony ślad zosta­wia jakąś aurę, doma­ga­jąc się, by nim podą­żyć. Dzięki śla­dom możemy tra­fić do nowej rze­czy­wi­sto­ści. Zapra­szam Pań­stwa do świata Darka i odby­cia podróży śla­dami Sza­rego Wilka, życzę miłej lek­tury.

Tomasz Micha­łow­ski

„Gdzie jesteś?”, zapy­tał Stary India­nin.„Jestem w kamie­niu, a może jestem szary jak ty,zakryty płót­nem, podobny do Cie­bie.Albo ukryty w pej­zażu”, odpo­wie­dział mu Wielki Duch.

Biały Jeleń, wódz z ple­mie­nia Kru­ków

Rozdział pierwszy. Brodacze z bagien, mszarów i moczarów

Roz­dział pierw­szy

Bro­da­cze z bagien, msza­rów i mocza­rów

O tym sym­pa­tycz­nym, cie­kaw­skim zwie­rzę­ciu mówi się, że pocho­dzi z innego świata, z cza­sów pre­hi­sto­rycz­nych, kiedy na ziemi żyły dino­zaury i mamuty. Swoim wyglą­dem zupeł­nie nie pasuje do innych ssa­ków obec­nie żyją­cych w naszej stre­fie kli­ma­tycz­nej. Jest duży, silny, nieco pokraczny i mało foremny… Taki swo­isty odmie­niec. Z jed­nej strony wyda­wać się może brzydki, z dru­giej bar­dzo uro­czy, ale nie­za­prze­czal­nie jest wyjąt­kowy. Jedno jest pewne, że każde spo­tka­nie z nim, każda moż­li­wość obser­wo­wa­nia go wzbu­dza w czło­wieku wiele rado­ści. Patrząc na to zwie­rzę, odnosi się wra­że­nie, że powstało ze skrzy­żo­wa­nia kilku innych dużych ssa­ków, takich jak: jeleń, koń, osioł, a nawet wiel­błąd. Przy­glą­da­jąc mu się uważ­nie, trudno nie zgo­dzić się z tymi opi­niami, bo taki wła­śnie jest on, dawno temu nazwany łosiem.

Mnie jed­nak utkwiło w pamięci zupeł­nie inne i nie­spo­ty­kane ni­gdzie indziej okre­śle­nie tego leśnego olbrzyma. A mia­no­wi­cie, że jest to pol­skie okapi…

Skąd wzią­łem taką ory­gi­nalną nazwę? O tym za chwilę, bowiem chciał­bym tę praw­dziwą opo­wieść zacząć od samego początku, od pierw­szego spo­tka­nia z tym prze­sym­pa­tycz­nym pięk­nym brzy­da­lem, a także z nie­zwy­kłą i magiczną kra­iną bagien. Kra­iną, którą poko­cha­łem od dziecka i z którą do dzi­siaj jestem tak mocno zwią­zany emo­cjo­nal­nie, wspo­mnie­niowo i przy­go­dowo.

Był 1970 rok. Mia­łem wów­czas nie wię­cej niż sześć lat i nikt nie nazy­wał mnie jesz­cze wtedy „Sza­rym Wil­kiem”. Moje rodzinne korze­nie, zarówno ze strony matki, jak i ojca, wywo­dzą się z tere­nów Bagien Bie­brzań­skich. Nic więc dziw­nego, że jako dziecko tak wiele czasu spę­dza­łem w tam­tej­szych wsiach, gdzie żyli moi krewni.

Nad­bie­brzań­skie osady, małe wsie i przy­siółki wyglą­dały zupeł­nie ina­czej niż obec­nie. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej wta­piały się w przy­rodę i można śmiało to przy­znać, że były z nią bar­dziej zżyte. Współ­ist­niały z naturą. Były to gospo­dar­stwa, które nie wyrzą­dzały jej takich szkód, jak obecne wiel­ko­pro­duk­cyjne i wiel­ko­ob­sza­rowe. Podwórka wcho­dziły czę­sto do lasu, a las wcho­dził na obej­ścia – taka ponie­kąd swo­ista współ­za­leż­ność mię­dzy­ga­tun­kowa. Sza­cu­nek ludzi do ziemi i przy­rody był zauwa­żalny, o co dzi­siaj jest znacz­nie trud­niej. W wielu miej­sco-wościach nie dopro­wa­dzono wów­czas jesz­cze ener­gii elek­trycz­nej, a drogi i mosty były czę­sto nie­prze­jezdne, gdyż ich zły stan spo­wo­do­wany był naj­prost­szymi na świe­cie przy­czy­nami, takimi jak pogoda czy nagłe zmiany pór roku. Deszcz, śnieg i inne zja­wi­ska atmos­fe­ryczne decy­do­wały o tym, kiedy i na jak długo miesz­kańcy odcięci byli od szla­ków komu­ni­ka­cyj­nych. Rzeki wyle­wały każ­dego roku, tak że po hory­zont nie było widać nic poza wodą, a jedy­nym moż­li­wym środ­kiem trans­portu sta­wały się łodzie, stare nie­za­wodne czółna, nazy­wane w tej czę­ści Pol­ski pychów­kami. Każdy gospo­darz miesz­ka­jący nad samą rzeką miał taką łódź, która była waż­nym i nie­za­stą­pio­nym sprzę­tem. Łódki te miały bar­dzo pro­stą budowę. Star­sze były dłu­bane w drew­nia­nych kło­dach, nato­miast now­sze powsta­wały z kilku desek odpo­wied­nio ze sobą połą­czo­nych. Każda taka łajba wypo­sa­żona była w jedno dłu­gie wio­sło, które słu­żyło zarówno do wio­słowania, jak i odpy­cha­nia się od dna. Kie­ro­wało się nimi głów­nie w pozy­cji sto­ją­cej. Wyko­rzy­sty­wane były w wielu sytu­acjach: do połowu ryb w kłomle, żaki czy sieci, do zwo­że­nia siana zza rzeki, do prze­prawy przez wodę. Nato­miast miesz­kańcy kolo­nii takich wsi dowo­zili nimi dzieci do szkoły. Bywało też tak, że i do kościoła trzeba było popły­nąć taką łódką na mszę lub, w gor­szym celu, na pogrzeb. Zmar­łego dowo­żono taką pychówką na ostat­nie poże­gna­nie. Był to bar­dzo ory­gi­nalny orszak pogrze­bowy. Wyglą­dał nie­sa­mo­wi­cie. Z jed­nej strony uro­czo, kli­ma­tycz­nie i nastro­jowo, z dru­giej było to smutne i dra­ma­tyczne wyda­rze­nie. Kilka lub kil­ka­na­ście łodzi w rów­nym tem­pie pły­nęło po rzece. Na jed­nej z nich była trumna ze zmar­łym. Pozo­sta­łymi pły­nęła rodzina i sąsie­dzi. W rękach zapa­lone świece, nazy­wane grom­ni­cami, a na ustach modli­twy i pie­śni pogrze­bowe…

Pół wieku temu rol­nic­two też wyglą­dało tu zupeł­nie ina­czej. Na polach i łąkach rzadko widy­wało się trak­tory, które mało kto wów­czas tu posia­dał. (Miały je kółka rol­ni­cze i jedy­nie nie­liczni zamoż­niejsi gospo­da­rze). Pra­co­wały głów­nie konie, które cią­gnęły pro­ste maszyny. Dzięki nim można było wyko­nać więk­szość zadań, takich jak: orka, bro­no­wa­nie, sadze­nie, kosze­nie i inne prace rolne. Ludzie sza­no­wali konie i o nie dbali, wie­dząc, że od ich zdro­wia i kon­dy­cji zale­żała także jakość ich życia. Dobry gospo­darz miał kilka koni, które mógł wymie­niać. Dla­tego też, choć ciężko pra­co­wały, miały też czas na wypo­czy­nek. Widać było, że wypusz­czone na nad­bie­brzań­skie łąki z dostę­pem do rzeki, czuły się naprawdę szczę­śliwe.

Gospo­dar­stwa nie były duże, jed­nak zupeł­nie samo­wy­star­czalne. Każdy cho­wał różne zwie­rzęta gospo­dar­skie: konie, krowy, świ­nie, kaczki, gęsi, kury… Zwie­rzęta te dostar­czały mięsa, mleka, z któ­rego wyra­biano masło, śmie­tanę i sery, oraz jajek. Przy domach były ogrody warzywne, a na polach upra­wiano zboża (żyto, psze­nicę, owies) oraz kar­to­fle, które sta­no­wiły pod­stawę wyży­wie­nia zarówno ludzi, jak i zwie­rząt.

Po dziś dzień nie potra­fię zapo­mnieć tych wszyst­kich przy­sma­ków, jakie przy­go­to­wy­wały gospo­dy­nie. Zapach chleba pie­czo­nego na tata­raku z dodat­kiem róż­no­ra­kich ziół roz­no­sił się po całej cha­łu­pie. Droż­dżowe buły i makowce, które rumie­niły się i poły­ski­wały, posma­ro­wane przed upie­cze­niem biał­kiem jaja, nie były gor­sze od chleba. Wszystko wypie­kane na ogniu, w pie­cach chle­bo­wych, w któ­rych naj­pierw roz­pa­lało się drew­nem, a kiedy tem­pe­ra­tura pieca była już odpo­wied­nia, wygar­niano z niego żar i następ­nie wkła­dano bla­chy z przy­go­to­wa­nym cia­stem. Panie były mistrzy­niami kuli­nar­nymi. A jak w tych kuch­niach pach­niało… Smaki potraw były nie do pod­ro­bie­nia. Zwy­kłe zsia­dłe mleko z odsma­ża­nymi kar­to­flami czy babka ziem­nia­czana, a nawet zwy­czajna pajda chleba wycią­gnię­tego z pieca, posma­ro­wana świeżo ubi­tym masłem, była poezją. I cho­ciaż jadło się te potrawy czę­sto, to ni­gdy się nie nudziły. Warto przy tym dodać, że to naj­bar­dziej zdrowe i eko­lo­giczne jedze­nie. Wszystko pocho­dziło z wła­snej pro­duk­cji, z pola, z ogrodu, z obory czy chlewu − bez ulep­sza­czy i che­mii kon­ser­wu­ją­cej. Tęsk­nię za tymi potra­wami i za tą Bie­brzą sprzed lat.

Same wsie były bar­dzo malow­ni­cze, wto­pione w piękny kra­jo­braz bie­brzań­skich łąk, bagien i lasów. Wio­sną i latem ukwie­cone wie­lo­barw­nymi rośli­nami. Jesie­nią ozło­cone liśćmi i rudzie­ją­cymi tra­wami, a zimą przy­sy­pane grubą, białą pie­rzyną śniegu.

Domy były w więk­szo­ści zbu­do­wane z drew­nia­nych bali (tak zwane wień­cówki) połą­czo­nych ze sobą na wycięte zamki, nazy­wane jaskół­czymi ogo­nami. Dachy pokryte sło­mia­nymi strze­chami bądź wió­rem, które były ogól­nie dostęp­nymi mate­ria­łami. Chaty były wie­kowe, ale zadbane. Wiele z nich miało ganki z gustow­nie rzeź­bio­nymi kolu­mien­kami, ozdo­bione szczyty, okna czy drzwi. Ludziom zale­żało, by ich zabu­do­wa­nia były piękne i ory­gi­nalne. Nie­które wsie, jak bli­skie mojemu sercu Jagłowo, poło­żone były nad samymi rze­kami. Domy o podob­nej kon­struk­cji i zbli­żo­nej wiel­ko­ści, usta­wione równo szczy­tami w stronę rzeki, wyglą­dały uro­czo. Ze względu na oszczęd­ność mate­ria­łów, jak i w pew­nym stop­niu na wygodę, cha­łupy te były połą­czone jedną ścianą z oborą lub staj­nią, w któ­rej miesz­kały krowy czy konie. Nie­malże w każ­dej wsi byli spe­cja­li­ści od cie­sielki, sto­larki czy kowal­stwa. Kobiety pięk­nie tkały, hafto­wały i wyszy­wały. Ich obrusy, pościele czy chod­niki to praw­dziwe dzieła sztuki, które wów­czas były zwy­kłymi przed­mio­tami codzien­nego użytku.

Ludzie żyli zde­cy­do­wa­nie bli­żej sie­bie. Było zro­zu­mie­nie pro­ble­mów sąsiada, pomoc, wspar­cie. Taka wieś two­rzyła jed­ność. Miesz­kańcy razem pra­co­wali, razem bawili się i także po pracy dużo czasu ze sobą spę­dzali. Znali się dosko­nale. I cho­ciaż nie było wów­czas tele­wi­zji, Inter­netu czy tele­fo­nów, to życie nie wyda­wało się smutne. Sąsie­dzi spo­ty­kali się czę­sto. Odwie­dzali się nawza­jem. Pamię­tam dosko­nale wie­czory, kiedy sie­działo się przy lam­pach naf­to­wych i wsłu­chi­wało w prze­różne opo­wie­ści star­szych miesz­kań­ców. Opo­wia­dali o wszyst­kim. O tym, jak daw­niej żyło się na tych tere­nach, o przy­ro­dzie, zwie­rzę­tach, a także o duchach, które nie­wąt­pli­wie ist­niały obok nich. Jako mały chło­piec chło­ną­łem to wszystko. Z otwartą buzią słu­cha­łem nie­sa­mo­wi­tych histo­rii, jakich ci piękni ludzie doświad­czyli, żyjąc w zgo­dzie z naturą i mając ogra­ni­czony kon­takt z cywi­li­za­cją. Wielu z nich przez całe swoje życie ni­gdy nie było w dużym mie­ście, czę­sto poru­szali się zale­d­wie w pro­mie­niu nie więk­szym jak trzy­dzie­ści kilo­me­trów. I, co cie­kawe, nie czuli się z tego powodu nie­szczę­śliwi. Wręcz prze­ciw­nie. Otwarci, szcze­rzy i uczciwi, z przy­jaź­nią patrzyli na przy­jezd­nych, któ­rych byli bar­dzo cie­kawi. Obda­ro­wy­wali ich bez­in­te­re­sowną gościn­no­ścią i darzyli wiel­kim sza­cun­kiem.

Tak to w wiel­kim skró­cie wyglą­dało życie ludzi z nie­wiel­kich nad­bie­brzań­skich wsi. Do tego tematu będę nie­jed­no­krot­nie powra­cał, bowiem dzika przy­roda i ich życie zawsze były ze sobą splą­tane i zespo­lone…

Tym­cza­sem wróćmy jed­nak do głów­nego wątku tej czę­ści opo­wie­ści o zwie­rzę­tach, a mia­no­wi­cie do mojego pierw­szego spo­tka­nia z łosiem. Nie ukry­wam, że roz­mowy star­szych miesz­kań­ców wsi o tym wła­śnie stwo­rze­niu, nie­mal baśnio­wym, wzbu­dzały wów­czas we mnie ogromną cie­ka­wość i wyzwa­lały nie mniej­sze emo­cje. Nasłu­cha­łem się ich tak wiele, że bez wąt­pie­nia naj­więk­szym marze­niem było zoba­cze­nie tego cudaka na wła­sne oczy – naj­le­piej z bli­ska.

To wła­śnie tam, w doli­nie Bie­brzy, łosie miały swoje matecz­niki. Myśla­łem o tych zwie­rzę­tach cią­gle. Śniły mi się po nocach, wyobra­ża­łem sobie, jak wyglą­dają. Wyda­wało mi się, że są to naj­pięk­niej­sze, naj­bar­dziej tajem­ni­cze i naj­cie­kaw­sze zwie­rzęta na ziemi. Stały się moją obse­sją i bez wąt­pie­nia wtedy się w nich zako­cha­łem, choć jesz­cze ich nie widzia­łem.

Mie­li­śmy w rodzi­nie leśni­czego, któ­rego uwiel­bia­łem i nazy­wa­łem go „dziad­kiem”. Nie był to dzia­dek w pierw­szej linii, gdyż moi obaj zgi­nęli pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej. Podzi­wia­łem go za ogromną wie­dzę o zwie­rzę­tach i zazdro­ści­łem tego, że wszyst­kie mógł oglą­dać.

Któ­re­goś pięk­nego wrze­śnio­wego dnia dzia­dek przy­je­chał do cioci po świeżo wypie­czony chleb i buły. Usiadł przy sta­rym, drew­nia­nym stole. Popi­jał her­batę z mali­no­wych liści, któ­rej aro­mat roz­no­sił się po kuchni. W jego oczach, kiedy patrzył na mnie, widać było radość. Wie­dział dosko­nale, jak bar­dzo kocham zwie­rzęta i jakie mam marze­nia. Gdy wypił her­batę, wstał od stołu i pod­szedł do okna. Deski w pod­ło­dze zaskrzy­piały, bo był to moc­nej budowy czło­wiek. Nachy­lił się nieco, wyj­rzał przez okno, popa­trzył przez chwilę na roz­le­głe, bie­brzań­skie łąki, gdzie o tej porze roku roiło się już od sto­gów siana. Zamy­ślił się nieco, po czym uśmiech­nął się ser­decz­nie. Pod­szedł do mnie z wesołą miną i w końcu zapro­po­no­wał, abym poje­chał z nim na bagna, do praw­dzi­wie dużego i dzi­kiego lasu. Pamię­tam, jak to powie­dział – do naj­dzik­szego lasu, jaki zna… Onie­mia­łem z rado­ści. Dzia­dek leśni­czy obie­cał, że pokaże mi praw­dziwe bagno, dziki las, a co wtedy było dla mnie naj­waż­niej­sze − tajem­ni­czego, upra­gnio­nego i wyma­rzo­nego łosia. I tak oto po raz pierw­szy w życiu zosta­łem zapro­szony na męską przy­rod­ni­czą wyprawę do pusz­czy.

Dla wielu, i z dzi­siej­szego punktu widze­nia, mogłoby się wyda­wać, że nie było w tym nic nad­zwy­czaj­nego. Po pro­stu zwy­kła wycieczka do lasu. Dla mnie jed­nak to wyda­rze­nie było wów­czas czymś nie­zwy­kłym. Tak, jestem pewien, że było czymś wyjąt­ko­wym, a nawet śmiem twier­dzić, że ta wyprawa, ten dzień, odci­snęły wielki ślad na moim przy­szłym życiu. Dzi­siaj wiem, że ta pierw­sza eska­pada w towa­rzy­stwie sta­rego leśni­czego stała się począt­kiem tego, kim jestem i co stało się pasją mojego życia.

Kiedy wresz­cie nad­szedł dzień zapla­no­wa­nej wycieczki, przez pół nocy nie mogłem zasnąć, prze­jęty tym wyda­rze­niem. Wyje­cha­li­śmy o świ­cie, grubo przed tym, zanim słońce wyszło zza hory­zontu. Dzia­dek usa­do­wił mnie, opa­tu­lo­nego w koc, w sta­rym gaziku. Poranki były zimne, a leciwy samo­chód nie miał super spraw­nego ogrze­wa­nia, dla­tego cie­pły koc oka­zał się bar­dzo przy­datny. Do prze­je­cha­nia mie­li­śmy ponad dwa­dzie­ścia kilo­me­trów. Nie­do­spana noc spra­wiła, że usną­łem. Gdy otwo­rzy­łem oczy, byli­śmy już na miej­scu. Leśna osada, do któ­rej dotar­li­śmy, miała tajem­ni­czą nazwę Chosz­czewo. Poło­żona była w środku lasu na tere­nie ówcze­snego Nad­le­śnic­twa Raj­gród. Grzędy – tak nazy­wało się leśnic­two i taka sama nazwa wid­niała na tej dużej drew­nia­nej leśni­czówce − w tam­tych cza­sach były jed­nym z nie­wielu miejsc w Pol­sce, gdzie można było zoba­czyć łosie żyjące na wol­no­ści w prze­pięk­nej sce­ne­rii bagien i lasów.

Leśni­czy, dobry zna­jomy dziadka, zarzą­dza­jący tym uro­kli­wym miej­scem, przy­wi­tał nas z wielką rado­ścią. Podał mi rękę, jak rów­nemu sobie kole­dze, i rzekł do mnie z pełną powagą, aby pod­nieść nastrój, że za chwilę zoba­czę zacza­ro­wany las, a zapewne i jego tajem­ni­czych miesz­kań­ców. Byłem prze­szczę­śliwy.

Słońce powoli zaczęło wyta­czać się zza hory­zontu. Jego pierw­sze pro­mie­nie soczy­stą, poma­rań­czową barwą oświe­tlały już czubki wynio­słych drzew. Lekki wiatr strą­cał poje­dyn­cze pożół­kłe liście, które wolno spa­da­jąc, krę­ciły w powie­trzu kółka lub zyg­za­kiem poko­ny­wały drogę z gałęzi na zie­mię.

Obaj leśni­czo­wie zgod­nie zade­cy­do­wali, że dal­szą część naszej wyprawy odbę­dziemy już innym pojaz­dem, na któ­rego widok dzi­kie zwie­rzęta mniej się boją. Był nim wóz zaprzę­gnięty w konia, w tej czę­ści Pol­ski nazy­wany furą lub fur­manką. W owych cza­sach takich koń­skich zaprzę­gów w każ­dej wsi na Pod­la­siu było bar­dzo dużo. Słu­żyły wła­ści­wie do wszyst­kiego. Do pracy w polu, do jazdy do kościoła, na targ, a nawet do mia­sta. W miej­sco­wo­ściach takich jak Augu­stów i jemu podob­nych wozy na uli­cach spo­ty­kało się dość czę­sto. Wozacy dostar­czali miesz­kań­com węgiel, drewno czy ziem­niaki. Były to ponie­kąd takie baga­żowe taryfy. Powo­żący nimi poru­sza-li się spraw­nie po tych samych dro­gach, po któ­rych jeź­dziły samo­chody.

Takim to wła­śnie wspa­nia­łym, w pełni eko­lo­gicz­nym pojaz­dem mie­li­śmy odbyć dal­szą część naszej wyprawy. I tak się wła­śnie stało. Na koźle sie­dział dzia­dek, który kie­ro­wał wozem, a ja zosta­łem wci­śnięty w kilka kopek siana, które były jed­no­cze­śnie paszą dla konia w cza­sie postoju i cał­kiem wygod­nym lego­wi­skiem dla mnie.

Koń ruszył żwawo. Szarp­nął wóz i po chwili, mia­ro­wym już tem­pem, cią­gnął z dużą werwą drew­nianą fur­mankę z dwiema oso­bami na pokła­dzie. Pamię­tam to tak dosko­nale, jakby to działo się przed­wczo­raj. Dzień z wolna budził się do życia. Pogoda była wyśmie­nita. Dzi­siaj wiem, że dzia­dek wybrał na tę wycieczkę naj­lep­szą porę roku, jaką była jesień, a więc czas łosio­wych godów, zwa­nych buko­wi­skiem.

Duża, silna klacz ocho­czo pochra­py­wała. Stary leśni­czy z wielką wprawą pro­wa­dził konia w sobie tylko zna­nym kie­runku. Ja sie­dzia­łem cichutko i z sze­roko otwar­tymi oczyma, uważ­nie roz­glą­da­jąc się po oko­licy, aby cze­goś nie prze­oczyć. Droga wio­dła przez las i nie był to las zwy­czajny, ale zgod­nie z tym, co powie­dział mi kolega dziadka, był to praw­dzi­wie zacza­ro­wany las. Po obu stro­nach drogi wyra­stały masywne, ogromne, cza­sami pokrę­cone drzewa, które swo­imi koro­nami się­gały pra­wie do nieba. Kra­jo­braz zmie­niał się z każ­dym prze­je­cha­nym kilo­me­trem. Olsy prze­cho­dziły w sośninę, sośnina w brze­zinę, aby po chwili znowu ustą­pić miej­sca lubią­cym pod­mo­kły grunt olszy­nom. Szcze­gól­nie utkwiły mi w pamięci piękne brzozy. Było ich naprawdę dużo. Rosły dum­nie wypro­sto­wane, jedna obok dru­giej. Wyobra­ża­łem je sobie jako białą armię straż­ni­ków lasu. Maje­sta­tyczne woj­sko, które ma chro­nić to, co jest ukryte w głębi, coś jesz­cze pięk­niej­sze niż to, co mogłem wcze­śniej oglą­dać – tajem­nicę lasu i jego dzi­kich miesz­kań­ców…

W końcu, po pół­go­dzin­nej jeź­dzie, dotar­li­śmy do nie­zwyk-łego uro­czy­ska. Nagle, w jed­nej chwili, pod­mo­kłe i tajem­ni­cze lasy ustą­piły miej­sca innemu cudowi natury, który poja­wił się przed moimi oczami. Zoba­czy­łem piękne piasz­czy­ste wydmy, z lekka tylko poro­śnięte poro­stami i suchymi, rudzie­ją­cymi już tra­wami, które były bar­dzo cha­rak­te­ry­styczne dla tego śro­do­wi­ska. Owe wydmy wyglą­dały dla mnie (sze­ścio­let­niego chłopca) jak góry. Jedna z nich, na którą wje­cha­li­śmy, nazy­wana była Wil­czą Górą.

Wie­czo­rami, sie­dząc na zapiecku przy świe­tle lampy naf­to­wej, nasłu­cha­łem się wiele o wyjąt­ko­wo­ści i tajem­ni­czo­ści tego miej­sca. A teraz mia­łem oka­zję i szczę­ście zoba­czyć je na wła­sne oczy. Dla­tego też cichutko, z mocno biją­cym ser­dusz­kiem i duszą na ramie­niu, trzy­ma­jąc dziadka za rękę, uważ­nie obser­wo­wa­łem i wsłu­chi­wa­łem się w odgłosy przy­rody. Sze­roko roz­po­ście­ra­jąca się dolina rzeki wyda­wała się nie mieć końca. Cią­gnęła się po hory­zont. Lekko pożół­kłe turzyce deli­kat­nie paro­wały. Słońce już w pełni oświe­tlało zie­mię i dawało coraz wię­cej cie­pła, które spra­wiało, że dzień sta­wał się coraz bar­dziej przy­jemny. Piękne, błę­kitne i bez­chmurne tego dnia niebo dopeł­niało kolo­ryt zło­tej jesieni. Z daleka sły­chać było melo­dyjny i jakże cha­rak­te­ry­styczny klan­gor żurawi. Wysoko nad głową rześ­kie powie­trze prze­ci­nały klu­cze roz­gę­ga­nych dzi­kich gęsi, które powoli zaczęły już swoje jesienne wędrówki na połu­dnie. Nato­miast dużo bli­żej, i bez wąt­pie­nia gło­śniej, pięk­nym, meta­licz­nym gło­sem odzy­wały się kruki, które w tam­tych cza­sach zde­cy­do­wa­nie rza­dziej się spo­ty­kało niż obec­nie. Były dwa. Sie­działy na sta­rej, strze­li­stej brzo­zie, któ­rej czub, z racji sędzi­wego wieku, zaczął już wysy­chać. Wyglą­dały, jakby roz­ma­wiały ze sobą, a tema­tem praw­do­po­dob­nie było nasze poja­wie­nie się na ich tery­to­rium. Wszystko wokoło Wil­czej Góry wyda­wało się nie­zwy­kłe, cie­kawe i fascy­nu­jące. Dzia­dek wie­dział, co robi. Mówił do mnie szep­tem, aby zacho­wy­wać się jak naj­ci­szej. Zdra­dzał mi sekrety przy­rody. Wszyst­kie odgłosy były mu znane. Potra­fił mi wytłu­ma­czyć każdy szmer i każdy znak na ziemi i nie­bie. Na świe­żym pia­sku, któ­rego w tym miej­scu było dużo, jak z książki odczy­ty­wał tajem­nice dzi­kich zwie­rząt żyją­cych w tej oko­licy. Tu prze­szedł lis, tam ślady zosta­wiła sarna, a kil­ka­dzie­siąt metrów dalej poka­zał mi wil­cze odchody. To było nie­sa­mo­wite. Wil­cza kupa wyglą­dała jak zwi­nięta w war­kocz sierść. I tak z minuty na minutę pozna­wa­łem coraz wię­cej roz­wią­za­nych zaga­dek z życia bie­brzań­skiej przy­rody…

W pew­nym momen­cie z pobli­skich krza­ków dobie­gło głu­che stęk­nię­cie, po czym z trza­skiem łama­nych gałęzi wyło­nił się wielki i dziwny zwie­rzak. Podobny był tro­chę do konia, tro­chę do osła i tro­chę do jele­nia. Patrzył na nas z zacie­ka­wie­niem. Jego duże, sze­roko roz­sta­wione uszy dokład­nie wyła­py­wały wszel­kie nie­znane mu dźwięki, a wiel­kie noz­drza deli­kat­nie drżały. Węszył (dziś wiem, że była to cha­rak­te­ry­styczna poza, zwana fle­me­nem, przyj­mo­wana przez łosia, gdy wciąga w noz­drza zapa­chy). Zamar­łem w bez­ru­chu, moc­niej ści­ska­jąc dłoń mego opie­kuna. Patrzy­li­śmy na sie­bie z łosiem z odle­gło­ści nie więk­szej jak dwa­dzie­ścia metrów. Z wra­że­nia, jakie wywarło na mnie to zwie­rzę, wstrzy­ma­łem oddech, a buzię cią­gle mia­łem sze­roko otwartą z zachwytu nad jego potężną syl­wetką. Po kil­ku­na­stu sekun­dach nasza klacz z zanie­po­ko­je­niem chrap­nęła, co spra­wiło, że tajem­ni­czy stwór ponow­nie scho­wał się w gęste krzaki. Wyglą­dał impo­nu­jąco. Te oczy, te wiel­kie uszy, te wyso­kie nogi i w ogóle cały taki inny, wyjąt­kowy, cudowny, sym­pa­tyczny. Brzydki i ładny w jed­nym. Cie­kaw­ski i jed­no­cze­śnie pło­chliwy. Chcia­łoby się na niego patrzeć i patrzeć – a tu wziął i uciekł…

Spoj­rza­łem na sta­rego leśni­czego i zapy­ta­łem:

− Dzia­dziu, a co to za takie dziwne zwie­rzę?

On, nie zasta­na­wia­jąc się długo, pełen powagi, odparł, że to okapi, które nor­mal­nie mieszka w Afryce, a tu zabłą­dziło po ucieczce z ogrodu zoo­lo­gicz­nego. Zamy­śli­łem się nad tym, jak magiczne okapi mogło uciec z zoo? Z dru­giej strony podo­bień­stwo było duże i cho­ciaż wie­dzia­łem, że dzia­dek lubi czę­sto żar­to­wać, to może w tym wypadku była to prawda? Różne myśli zaczęły mi krą­żyć po gło­wie. Sły­sza­łem już o okapi. Bab­cia czy­tała mi kie­dyś o tym dziw­nym zwie­rzę­ciu – ale ono ma chyba paski i dłuż­szą szyję, a poza tym…

Dzia­dek, widząc moje zafra­so­wa­nie, objął mnie przy­jaź­nie ramie­niem i śmie­jąc się rado­śnie, powie­dział:

− Darku, to wła­śnie jest łoś, zwie­rzę, które tak bar­dzo chcia­łeś zoba­czyć i o któ­rym cią­gle mówi­łeś.

− Podoba ci się cho­ciaż tro­chę? − dopy­tał po dłuż­szej chwili mój opie­kun.

− Och, drogi dziadku, czy mi się podoba? On jest cudowny, taki ogromny i z jakim zacie­ka­wie­niem nam się przy­glą­dał. Tylko powiedz mi jesz­cze, dla­czego nie miał rogów?

Dzia­dek uśmiech­nął się z zada­nego pyta­nia i długo nie cze­ka­jąc, odpo­wie­dział:

− Bo to jest samica, taka mama łosia, którą nazywa się klępą lub łoszą. Nato­miast rogi, a popraw­nie mówiąc poroża, mają na gło­wach tylko samce nazy­wane bykami. I cho­ciaż popu­lar­nie wielu ludzi nazywa poroża rogami, to tak naprawdę one nimi nie są. Rogi noszą na gło­wach takie zwie­rzęta jak: krowy, żubry, bizony, kozy, kozice gór­skie, muflony, anty­lopy. Rogi są w środku puste i co cie­kawe u więk­szo­ści gatun­ków mają je na gło­wach zarówno samce, jak i samice. Rogów zwie­rzęta nie gubią, a te które im już uro­sną, mają przez całe życie. Zupeł­nie ina­czej jest z poro­żami, które noszą łosie, jele­nie, sarny czy reni­fery. Jest to wytwór kostny, który wyra­sta i każ­dego roku jest przez zwie­rzęta zrzu­cany. Poroża na gło­wach mają głów­nie samce, wyją­tek sta­no­wią reni­fery, u któ­rych i samice noszą tę efek­towną ozdobę głowy.

Jak zwy­kle słu­cha­łem dziadka z wielką uwagą i od tam­tego dnia nauczy­łem się już odróż­niać rogi od poroży. Powiem nawet wię­cej, bywało i tak, że nie­jed­no­krot­nie zwra­ca­łem uwagę roz­mów­com na popraw­ność uży­wa­nia tego okre­śle­nia w zależ­no­ści od gatunku zwie­rzę­cia, o któ­rym roz­ma­wiano. To nie­wąt­pli­wie była dla mnie bar­dzo ważna lek­cja z życia dzi­kiej przy­rody.

Spło­szona klępa tego dnia już wię­cej się nam nie poka­zała. Przez jakiś czas sły­chać było jesz­cze jej stę­ka­nie, gdy odda­lała się od nas. Nie­stety, gęste zakrza­cze­nia utrud­niały obser­wo­wa­nie tego pięk­nego zwie­rzę­cia. Innego osob­nika także nie było dane nam tego poranka spo­tkać.

Od tam­tego czasu minęło ponad pięć­dzie­siąt lat. Moje pierw­sze spo­tka­nie z łosiem lub, jak go cza­sami nazy­wam, z bie­brzań­skim okapi, wywarło jed­nak na mnie tak duże wra­że­nie, że od tej pory zwie­rzęta te, obok wil­ków, stały się ulu­bio­nymi w moim leśno-bagien­nym życiu.

W towa­rzy­stwie dziadka odwie­dza­łem to miej­sce jesz­cze kil­ka­krot­nie i zawsze było to wielką przy­godą i kolejną lek­cją przy­rody, taką pro­sto z bagna. Ten pierw­szy dzień jed­nak zapi­sał się w mojej pamięci naj­trwa­lej.

Od zawsze byłem samot­ni­kiem i indy­wi­du­ali­stą. To, co robi­łem w swoim życiu, naj­czę­ściej i naj­le­piej wycho­dziło mi w poje­dynkę. Dla­tego też już jako kil­ku­na­sto­letni chło­pak sam zaczą­łem cho­dzić za tro­pem zwie­rząt. Metodą prób i błę­dów uczy­łem się pozna­wać tajem­nice życia łosi i innych dzi­kich miesz­kań­ców bagien i lasów. Ileż to tysięcy kilo­me­trów przed­rep­ta­łem bez­dro­żami w poszu­ki­wa­niu tych sym­pa­tycz­nych zwie­rząt. Ile nocy samot­nie spę­dzi­łem na bagnach, przy ogni­sku, aby być bli­żej łosi i całej natury, tego nie jestem już w sta­nie poli­czyć. Nato­miast wiem dosko­nale, że te wyprawy na łosia zawsze dawały i do dzi­siaj dają mi wiele rado­ści. Pozna­wa­nie tego zwie­rzę­cia to wielka nie­koń­cząca się przy­goda.

Na wydmach, dobry kilo­metr za wspo­mnianą Wil­czą Górą, stał kie­dyś mały, drew­niany tra­per­ski domek, zwany kolibą. Nad­le­śnic­two Raj­gród posta­wiło go w latach sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku w dwo­ja­kim celu. A mia­no­wi­cie: peł­nił on funk­cję miej­sca odpo­czynku dla stru­dzo­nych mar­szem wędrow­ców na szlaku. Dru­gim powo­dem jego powsta­nia, kto wie czy nie waż­niej­szym, był fakt, że w te dzi­kie uro­kliwe tereny przy­jeż­dżali zna­czący wów­czas goście, z samym pre­mie­rem Pio­trem Jaro­sze­wi­czem na czele. Goście ci w więk­szo­ści byli zapa­lo­nymi myśli­wymi. W tam­tych cza­sach polo­wano na łosie, a owa koliba była ide­al­nym miej­scem do tego, aby się tam zatrzy­mać i polo­wać. Nie­duże dwa okna, jakie były w tym domku, sta­no­wiły sta­no­wi­ska strzel­ni­cze. Pominę jed­nak pro­ce­der polo­wa­nia i strze­la­nia z tego miej­sca do zwie­rząt.

Nato­miast sama chatka była bar­dzo przy­jem­nym miej­scem, w któ­rym można było zatrzy­mać się, roz­pa­lić ogień w kominku pro­stej kon­struk­cji, odpo­cząć, prze­cze­kać deszcz, wiatr czy śnie­życę. Był tam też duży stół i wycio­sane z drewna ławy, które słu­żyły do sie­dze­nia i do spa­nia. Potrze­bu­jący mogli więc swo­bod­nie tutaj prze­no­co­wać. Na zewnątrz, kil­ka­na­ście metrów od domku była stud­nia z bar­dzo dobrą wodą. Wokół nie­zmą­cona niczym cisza. Odle­głość od naj­bliż­szej wsi wyno­siła około ośmiu kilo­me­trów, i to przez teren bagienny.

Upodo­ba­łem sobie tę chatkę na bazę noc­le­gową. Z jej okien widać było piękną wydmę z rzadka poro­śniętą krze­wami wierz­biny oraz tajem­ni­czy uro­czy ols, który przez dużą część roku stał w wodzie. Kolibę posa­do­wiono w naj­wyż­szym punk­cie tego wznie­sie­nia (wydmy), które nazy­wało się Tchó­rze Grzędy. Nie da się zapo­mnieć, jak pięk­nie tam było o każ­dej porze roku.

Wio­sną, gdy ostat­nie śniegi ustę­po­wały miej­sca budzą­cej się do życia przy­ro­dzie, a z każ­dym kolej­nym dniem robiło się cie­plej, kiedy witało się przy­la­tu­jące z cie­plejszych stron ptaki, które czym prę­dzej zabie­rały się do budowy swo­ich gniazd, aby zająć naj­lep­sze, naj­bez­piecz­niej­sze miej­sca. Klu­cze prze­la­tu­ją­cych nad głową gęsi czy żurawi. Wokół wszystko roz­śpie­wane, roz­gę­gane, roz­klan­go­rzone…

Lato to dłu­gie dni i krót­kie noce. Kiedy z pozoru wyda­wać by się mogło, że wszystko, co żyło, uci­chło, jakby zamarło. Ptaki wpraw­dzie już nie śpie­wały tak inten­syw­nie, jed­nak piękno natury było rów­nie nie­zwy­kłe. Pobli­skie bagna i lasy wzbo­ga­ciły się o nowe poko­le­nie zwie­rząt. To wła­śnie teraz był czas na obser­wa­cje nowo naro­dzo­nych malu­chów, które w towa­rzy­stwie matek tak pięk­nie pre­zen­to­wały swoje wdzięki…

Jesie­nią drzewa i krzewy ubie­rały się w złoto. Pożół­kłe turzyce, poranne mgły tak pięk­nie ście­lące się nad mocza­rami. Odgłosy stę­ka­ją­cych i buczą­cych łosi. Powroty nie­stru­dzo­nych gęsi na zimo­wi­ska…

A zimą też zawsze było tam wyjąt­kowo – ta pora roku poka­zy­wała białe piękno dzi­kiej kra­iny. Skute lodem bagna, zaśnie­żone wydmy, drzewa odziane w dłu­gie białe suk­nie. Na śniegu, jak na mapie, widać ślady zwie­rząt, które łatwiej się wów­czas tro­piło. Zwie­rzęta w cie­płych już futrach i ta nie­zwy­kle przej­mu­jąca cisza, którą cza­sami prze­ry­wały kru­cze pokra­ki­wa­nia lub prze­szy­wa­jące i jakże wymowne wycie wil­ków…

Ni­gdy też nie zapo­mnę roz­gwież­dżo­nego nieba i świa­tła księ­życa, które nocami, o każ­dej porze roku, tak pięk­nie oświe­tlało całą tę uro­czą kra­inę bagien…

Czę­sto zatrzy­my­wa­łem się w koli­bie. Ponie­kąd trak­to­wa­łem tę chatkę jak swój drugi dom. Przez wiele lat była to moja baza wypa­dowa na wyprawy na łosia. Z przy­jem­no­ścią wycho­dzi­łem z niej o świ­cie, a z jesz­cze więk­szą przy­jem­no­ścią wra­ca­łem do niej zmę­czony po cało­dzien­nych tru­dach wędró­wek poświę­co­nych na obser­wo­wa­nie i tro­pie­nie zwie­rząt. Ogień w kominku dawał przy­tulne cie­pło, które, pomimo nie­szczel­nych ścian, szybko roz­cho­dziło się po całej izbie. Cie­pła mię­towa lub inna zio­łowa her­bata prze­gry­ziona naj­prost­szym na świe­cie plac­kiem z mąki i wody upie­czo­nym na rusz­cie kominka były czę­sto naj­lep­szymi w tych suro­wych warun­kach przy­sma­kami. Wie­czo­rami, przy bla­sku ognia i świe­tle lampy naf­to­wej mia­łem czas na pod­su­mo­wa­nie swo­ich codzien­nych obser­wa­cji. Pisa­łem notatki i ana­li­zo­wa­łem zacho­wa­nie dzi­kich zwie­rząt. Przy­zwy­cza­iłem się do bycia z samym sobą i czu­łem się z tym naprawdę dobrze, a w tym miej­scu nie było o to trudno.

Dzie­cięce marze­nia o łosiu speł­niły się w pełni. Z tym prze­sym­pa­tycz­nym zwie­rzę­ciem spo­ty­ka­łem się już wów­czas bar­dzo czę­sto, a te spo­tka­nia nie znu­dziły mi się do dziś. Bo łoś jest zwie­rzę­ciem wyjąt­ko­wym, o czym posta­ram się tu wszyst­kich prze­ko­nać.

Ten pre­hi­sto­ryczny wybryk natury lub pol­skie okapi, jak łosia nazwał kie­dyś dzia­dek, jest naj­więk­szym żyją­cym przed­sta­wi­cie­lem rodziny jele­nio­wa­tych. Jest więk­szy od konia. Ma ory­gi­nalną urodę, przy­po­mina stwora z daw­nych epok. Wielka, ciężka głowa, wyra­sta­jąca z krót­kiej szyi, zakoń­czona jest wydłu­żo­nym pyskiem z dużymi, wyra­zi­stymi i bar­dzo ruchli­wymi chra­pami. Pod­gar­dle zdobi broda, która u star­szych osob­ni­ków może docho­dzić do trzy­dzie­stu cen­ty­me­trów dłu­go­ści. Praw­dziwą ozdobą sam­ców jest ich poroże wykształ­cone w dwóch pod­sta­wo­wych for­mach: rosoch lub sze­ro­kich łopat. Dłu­gie nogi, zwane bady­lami, wypo­sa­żone są w sze­ro­kie racice uła­twia­jące zwie­rzę­ciu poru­sza­nie się w bar­dzo trud­nym tere­nie bagien i trzę­sa­wisk. Łosie zamiesz­kują bagienne bory, olsy i roz­le­głe wil­gotne lasy. Pre­fe­rują także otwarte tereny roz­le­wisk rzecz­nych, gdzie wystę­pują nie­do­stępne bagni­ska, trzę­sa­wiska, mszary i moczary. Ich matecz­niki, poro­śnięte turzy­co­wymi łąkami, wierz­biną, łoziną i olchą, zapew­niają im bez­pie­czeń­stwo i dosko­nałą bazę pokar­mową.

Tak wygląda cha­rak­te­ry­styka tego cie­ka­wego zwie­rzę­cia w wiel­kim skró­cie, a jego życie jest zde­cy­do­wa­nie jesz­cze bar­dziej inte­re­su­jące. Cof­nijmy się nieco w cza­sie, bowiem histo­ria łosia na prze­strzeni ostat­niego wieku nie była dla niego łaskawa…

Już w roku 1934 sam Wło­dzi­mierz Kor­sak w pozy­cji Łoś w Pol­sce pisał, jak ciężko miały przed laty te zwie­rzęta. Tępione bez opa­mię­ta­nia przez hordy najeźdź­ców, a póź­niej, w cza­sie rewo­lu­cji, przez bandy uzbro­jo­nych tubyl­ców. Kłu­so­wano na nie. Zabi­jano je dla mięsa i skór. Te pro­ce­dery dopro­wa­dziły do tego, że w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym wybito tak wiele łosi, że prak­tycz­nie nie było ich już na tere­nie Pol­ski. Jedy­nym miej­scem, w któ­rym odna­le­ziono i potwier­dzono kilka ostat­nich sztuk tego gatunku, były lasy raj­grodz­kie. Tam w Nad­le­śnic­twie Raj­gród, w naj­dzik­szych zakąt­kach prze­żyło parę osob­ni­ków. Dzięki ludziom dobrej woli, uczo­nym, przy­rod­ni­kom i leśni­kom, roz­po­częły się mozolne prace nad resty­tu­cją łosi w Pol­sce.

W roku 1926, na tere­nie wspo­mi­na­nego nad­le­śnic­twa, powstał rezer­wat Czer­wone Bagno, któ­rego jed­nym z głów­nych wów­czas celów była ochrona gatun­kowa łosia i to, by oca­lić go przed wymar­ciem. Spo­kojne, nie­do­stępne bagna tegoż rezer­watu stały się jego głów­nym matecz­ni­kiem. Wła­ści­wie prze­pro­wa­dzane zabiegi hodow­lane oraz wpro­wa­dze­nie dużych kar za kłu­sow­nic­two przy­nio­sły dobre efekty. Przed wybu­chem dru­giej wojny świa­to­wej zwie­rzęta te miały się już tutaj cał­kiem dobrze.

Nie­stety, wojenny czas spra­wił, że łosiom po raz kolejny zagro­ziło wymar­cie. Z odbu­do­wu­ją­cej się popu­la­cji zostało tych zwie­rząt nie wię­cej jak dzie­sięć sztuk. I tak jak poprzed­nio, ta mała grupka prze­trwała trudne czasy w rezer­wa­cie Czer­wone Bagno – w ich ulu­bio­nym sta­łym matecz­niku. Ponow­nie ludzie, któ­rym zale­żało na tym, aby łosie nie znik­nęły z naszych lasów i bagien, wsz­częli prace nad ich ści­słą ochroną.

W roku 1957 do sku­tecz­nej walki o byt tych zwie­rząt powo­łano nawet spe­cjalną grupę ludzi, nazwaną Strażą Łosiową. Ludzie ci bro­nili łosi przed kłu­sow­ni­kami, nara­ża­jąc nie­jed­no­krot­nie wła­sne życie. Przy­czy­nili się do tego, że w naj­trud­niej­szym dla tych zwie­rząt okre­sie udało się im zapew­nić bez­pie­czeń­stwo i moż­li­wość powięk­sze­nia popu­la­cji łosi w ich ostat­nich matecz­ni­kach.

Zapew­nie­nie spo­koj­nych ostoi oraz cią­gły nad­zór spra­wiły, że przez następne lata, powoli, ale sys­te­ma­tycz­nie, liczeb­ność łosi zaczęła wzra­stać. I tak z począt­kiem lat sześć­dzie­sią­tych XX wieku mie­li­śmy w Pol­sce już ponad 200 osob­ni­ków. Z tej grupy trzeba by wydzie­lić około 40 sztuk, które zasie­dliły lasy Kam­pi­no­skiego Parku Naro­do­wego. Tra­fiły tam też łosie z innego źró­dła, w 1952 roku dyrek­cja tegoż parku spro­wa­dziła 3 klępy i 2 byki ze Związku Radziec­kiego. Dobre warunki sie­dlisk w Pusz­czy Kam­pi­no­skiej spra­wiły, że łosie zaczęły się tam z powo­dze­niem roz­mna­żać. W ten spo­sób powstały dwa główne matecz­niki łosi w Pol­sce: Bagna Bie­brzań­skie i Pusz­cza Kam­pi­no­ska.

Kolejne lata to gwał­towny wzrost liczby tych zwie­rząt. Ich baza pokar­mowa zaczęła się uszczu­plać, a to z kolei spra­wiło, że łosie zarówno z grupy bie­brzań­skiej, jak i kam­pi­no­skiej powoli docie­rały także do innych tere­nów naszego kraju i w ten spo­sób zasie­dlały kolejne lasy. Doli­nami Bie­brzy i Netty roze­szły się do Pusz­czy Augu­stow­skiej, Kny­szyń­skiej czy Bia­ło­wie­skiej. Nato­miast doliną Narwi powę­dro­wały na War­mię i Mazury, następ­nie dalej na Pomo­rze Zachod­nie, a nawet do Nie­miec.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki