Żużel nad Wartą 1990-1914 - Robert Borowy - ebook

Żużel nad Wartą 1990-1914 ebook

Robert Borowy

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

 

Książka dostępna w zasobach:

Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Gorzowie Wielkoposlkim

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SŁOWO WSTĘPNE

Szanowni Państwo!

Przekazujemy Państwu drugą część publikacji poświęconej sportowi żużlowemu w Gorzowie Wlkp., obejmującą lata 1990-2014, napisaną przez Roberta Borowego. Autor tego tomu, jako dziennikarz sportowy, bardzo dużą wagę przywiązuje do ścisłego dokumentowania zawodów sportowych, podaje wiele informacji związanych z ich przebiegiem oraz naświetla zjawiska i problemy związane z funkcjonowaniem klubu, organizacją samych rozgrywek ligowych czy innych imprez żużlowych.

Jednym z ważniejszych wydarzeń sportowych w ostatnim czasie było zdobycie w 2014 roku tytułu Drużynowego Mistrza Polski przez Stal Gorzów, co jest uwieńczeniem i dużej pracy działaczy oraz trenerów, i samych zawodników. Liczymy, że wierni kibice Stali nadal będą ze swoim klubem na dobre i na złe, wspierając chlubne tradycje sportu żużlowego nad Wartą.

Książnica Gorzowska, jak dotychczas, będzie gromadzić i opracowywać materiały związane ze sportem gorzowskim, dokumentując w ten sposób jego historię. Prosimy o przekazywanie ich do Biblioteki, miejsca, gdzie będą bezpiecznie przechowywane i udostępniane.

Edward Jaworski

Dyrektor

Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Zbigniewa Herberta w Gorzowie Wlkp.

PRZEDMOWA

Szanowni Państwo, Drodzy Kibice

Niezmiernie cieszę się, że druga część historii gorzowskiego żużla ukazuje się tuż po najlepszym w dziejach Stali Gorzów sezonie 2014. Pokonaliśmy długą drogę - po spadku z najwyższej klasy rozgrywkowej w 2002 roku i pięciu latach spędzonych w I lidze drużyna wywalczyła upragniony awans do Ekstraligi. Następnie rozpoczęła się modernizacja stadionu przy ulicy Śląskiej, który otrzymał nazwę Stadion im. Edwarda Jancarza. Byliśmy organizatorem największych światowych imprez - Drużynowego Pucharu Świata i Speedway Grand Prix. I po 31 latach walki zdobyliśmy najcenniejsze trofeum w polskim żużlu - tytuł Drużynowego Mistrza Polski. Do tego Krzysztof Kasprzak „dorzucił” tytuł Indywidualnego Mistrza Polski, a razem z Bartoszem Zmarzlikiem zdobyli tytuł Mistrza Polski Par Klubowych.

Fundamenty wylewali inni... Sukcesy i rozwój klubu oraz jego infrastruktury nie byłyby możliwe, gdyby nie odważne decyzje Prezydenta Miasta Tadeusza Jędrzejczaka i Radnych Miasta Gorzowa Wielkopolskiego w latach 2006-2014 oraz wysiłki zabiegającego o wsparcie dla klubu ówczesnego Prezesa Stali Gorzów, a dziś Prezesa Honorowego Władysława Komarnickiego. Natomiast postawienie wiechy pozostawione zostało obecnemu zarządowi w składzie: Przemysław Buszkiewicz (wiceprezes ds. sportowych), Cezary Korniejczuk (wiceprezes ds. finansowych) i Michał Kugler (wiceprezes ds. Business Speedway Club).

Ale pamiętajmy, że sukces tworzyło wiele osób. Znaczna ich część wymieniona jest w niniejszej publikacji, ale niestety część z nich pozostanie już na zawsze anonimowa, zatarta przez upływający nieustannie czas. Lecz nie zapominajmy, że dzięki wszystkim tym osobom możemy dziś cieszyć się z sukcesów Stali Gorzów i z optymizmem patrzeć w przyszłość.

Ireneusz Maciej Zmora

Prezes Zarządu Stal Gorzów Wielkopolski S.A.

OD AUTORA

Gorzowski żużel od kilku dziesięcioleci jest znany wszędzie, gdzie tylko słyszano warkot motocykli na owalnym torze. I to nie dlatego, że istnieje od pierwszych powojennych lat, ale głównie za sprawą licznych sukcesów krajowych i międzynarodowych. Ich lista jest doprawdy długa, a nazwiska najlepszych żużlowców jeżdżących w Stali na przestrzeni blisko siedmiu dekad można znaleźć w wielu encyklopediach. I to niekoniecznie tylko sportowych.

Niestety, do jednego gorzowski speedway szczęścia nie miał. Do porządnie wydanej monografii. O ile we wszystkich tabelach medalowych Stal plasuje się w ścisłej czołówce, o tyle pod względem rzetelnego udokumentowania wysiłku kilkuset żużlowców, działaczy, trenerów, mechaników długo była na szarym końcu. Piękne wydawnictwa pojawiły się nawet w ośrodkach, gdzie przez dziesiątki lat nie zdołano nic nadzwyczajnego zdobyć, a u nas przez lata brakowało klimatu, choć chęci chwilami były, żeby zebrać w jedną całość wyjątkowy dorobek Stali i pozostawić dla potomnych.

Kiedy przed kilkoma laty usiadłem z redaktorem Janem Delijewskim, ten powiedział wprost: „Robert, musimy stanąć na głowie i doprowadzić do wydania książki, bo za kilka lat nikt już tego nie uczyni”. I umówiliśmy się, że on opisze czasy obejmujące lata 1945-1989, ja skupię się na współczesnych. Zwłaszcza że naszą propozycję szybko poparł prezes Stali Ireneusz Maciej Zmora. Rozmowa z nim na temat publikacji trwała krócej niż wypicie filiżanki kawy. I tak przed dwoma laty ukazała się pierwsza część, dzisiaj z nieukrywaną satysfakcją przekazujemy w ręce naszych Czytelników drugą.

Na żużel zacząłem chodzić jako mały szkrab już na początku lat 70. Jak chyba każdy mały gorzowianin w tamtych czasach, od razu pokochałem ten sport. Moim szczęściem było to, że działo się to w okresie największych sukcesów stalowców. To właśnie w latach 70. gorzowianie seryjnie zdobywali mistrzowskie tytuły, sięgali po medale mistrzostw świata. Mój pierwszy wyjazd poza rodzinny tor miał miejsce w 1977 roku do Wrocławia. Na pamiętny finał drużynowych mistrzostw świata, gdzie reprezentacja Polski, składająca się aż z czterech (na pięciu) żużlowców Stali, sięgnęła po wicemistrzostwo globu. Redaktor Adam Jaźwiecki pisał potem w katowickim „Sporcie”, że ten srebrny medal zdobyła właśnie Stal, co napawało dodatkową dumą gorzowian. Potem były kolejne wyjazdy na prestiżowe imprezy, ale z czasem polski speedway podupadł i przestał liczyć się w święcie. Zwłaszcza w kryzysowych latach 80.

Początek ostatniego dziesięciolecia XX wieku charakteryzował się rewolucyjnymi zmianami w sporcie, wynikającymi z przeobrażeń polityczno-gospodarczych. Żużel przetrwał te trudne czasy, polscy żużlowcy powrócili do światowej czołówki, a w ostatnich latach to nad Wisłą jest prawdziwe centrum tej dyscypliny. To u nas jeżdżą najlepsi zawodnicy, to u nas buduje się nowoczesne stadiony, u nas organizuje się po kilka imprez najwyższej rangi w każdym sezonie, to u nas wreszcie są bite rekordy frekwencji. I wśród najlepszych wciąż jest Stal Gorzów, choć były chwile zwątpienia. Głównie po spadku z ekstraligi w 2002 roku.

Podobnie jak redaktor Jan Delijewski w pierwszej części, również moja książka nie jest może klasyczną monografią, opisującą krokpo kroku, co się działo w ostatnich 25 sezonach. Starałem się jednak wyartykułować najważniejsze wydarzenia z życia gorzowskiego (ale nie tylko) żużla w poszczególnych sezonach. Wybrałem taką konwencję, by Czytelnicy mogli również poszukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego stalowcy nie zawsze spełniali oczekiwania kibiców. Wielokrotnie byli typowani do faworytów różnych mistrzowskich rozgrywek, ale bywało, że zawodzili. Były jednak i lata wspaniałych osiągnięć. Jak choćby indywidualne mistrzostwo świata Tomasza Golloba w 2010 roku, a przede wszystkim drużynowe mistrzostwo Polski naszych zawodników w 2014 roku. Wywalczone po 31 latach i uzupełnione licznymi laurami w innych rozgrywkach. Swoją drogą niewielu może kibiców zauważyło, że w 2014 roku obchodziliśmy półwiecze od zdobycia pierwszego w dziejach klubu medalu mistrzostw Polski. Był on koloru brązowego i został zdobyty przez Andrzeja Pogorzelskiego w finale indywidualnych mistrzostw Polski w Rybniku. Od 1964 roku do chwili obecnej skarbiec Stali zapełnił się 109 medalami mistrzostw Polski. To naprawdę pokaźny dorobek, na który zapracowało 101 żużlowców. Do tego dochodzą laury w mistrzostwach świata i Europy oraz w innych imprezach. Zresztą w końcowej części książki zamieściłem liczne statystyki, które -mam nadzieję - stanowią ważną część całej pozycji.

Rekonstruując bieg wydarzeń, w dużej mierze oparłem się na swojej wiedzy i zebranych materiałach. Miałem to szczęście, że pracując jako dziennikarz w wielu gazetach i czasopismach, w tym m.in. „Tygodniku Żużlowym”, „Przeglądzie Sportowym” czy „Ziemi Gorzowskiej”, widziałem nieco więcej niż kibice. Mogłem oglądać ten sport zza kulis, prowadzić liczne rozmowy z zawodnikami, działaczami, również na niwie prywatnej, a także uczestniczyć w imprezach zamkniętych, gdzie łatwiej było poznać szczegóły różnych wydarzeń „od kuchni”. Oczywiście posiłkowałem się też prasą, informacjami zamieszczanymi na portalach internetowych czy w innych wydawnictwach, a także sporo bezcennych informacji uzyskałem od kolegów dziennikarzy z całej Polski i zagranicy. Mam nadzieję, że przynamniej w drobnej części moja publikacja zadowoli nie tylko najstarszych i jednocześnie najzagorzalszych fanów czarnego sportu, ale również młode pokolenie, które dopiero od niedawna odwiedza stadiony żużlowe i poznaje uroki tego pięknego, trzymającego zawsze w ogromnym napięciu sportu. Życzę miłej lektury...

DALEJ W LEWO, ALE INACZEJ

- Trzeba włączyć radio i posłuchać, czy zakwalifikowali się do finału. Tak bardzo im na tym zależało... - pomyślała Mirella Świst, będąca już nad morzem w Dźwirzynie. - Proszę państwa, w piątym wyścigu doszło do dramatu polskiej pary. Na wejściu w trzeci łuk upadł Ryszard Dołomi-siewicz, natomiast Piotr Świst przy próbie minięcia kolegi uderzył w bandę. Wyłamał spory odcinek i następnie wpadł na betonowe trybuny. Proszę państwa, tak strasznie wyglądającego wypadku żużlowca jeszcze nie widziałem w swojej karierze sprawozdawcy - relacjonował podniesionym głosem reporter radiowy.

Mirellę w ciągu kilku sekund opuściły siły. Nie wiedziała, co robić. Zdołała tylko dojść do łazienki. Zemdlała.

To było w sobotę, 16 czerwca 1990 roku. W austriackim Wiener--Neustadt odbywał się półfinał mistrzostw świata par. Zawodnicy startowali po sześciu na torze. W pierwszym biegu nasi pojechali fantastycznie. Zdobyli komplet dziewięciu punktów. Niestety, potem przyszedł dramat. Świst wyleciał daleko za tor i doznał wielu poważnych obrażeń. Tylko dzięki natychmiastowej pomocy lekarskiej zdołano uratować mu życie. Jak po latach wspominał mechanik gorzowianina Stanisław Maciejewicz, do końca życia nie zapomni widoku cierpiącego Piotrka, który przed przybyciem lekarzy dławił się krwią.

- Byłem strasznie zdenerwowany na lekarzy, którzy po włożeniu Piotrka do karetki długo nie odjeżdżali do szpitala - opowiadał mi trzy lata później, kiedy zbierałem materiały do wydania książeczki o Świście pt. „Dekada radości i dramatów”. - Po chwili zorientowałem się, że oni go w tej karetce reanimują i próbują usunąć krew z płuc. Płakałem w tym momencie. Zaraz jednak pojechałem do szpitala, który znajdował się niedaleko stadionu, i tam dowiedziałem się, że od razu rozpoczęto badania komputerowe. Powiem wprost, myślałem tylko o tym, czy Piotrek przeżyje - dodał wyraźnie zmartwiony, choć upłynęło od tamtego zdarzenia sporo czasu.

Pierwsza diagnoza uspokoiła kierownictwo polskiej ekipy i wszystkich kibiców na stadionie, którzy wyczekiwali doniesień ze szpitala. Piotrek przeżył. I to było najważniejsze. Potem przyszedł czas na sporządzenie listy urazów. Badania wykazały złamanie lewej ręki w łokciu, prawej w nadgarstku, podwójne otwarte złamanie podudzia prawej nogi oraz złamanie szczęki. Lekarze przeprowadzili dwie operacje. Na drugi dzień gorzowianin odzyskał na chwilę świadomość, potem ją stracił, ale to już nie było groźne dla życia. Najtrudniejsze godziny, minuty, sekundy miał za sobą...

Kiedy na dobre zorientował się, że leży w szpitalu, najpierw poprosił pielęgniarkę o picie, potem zauważył, że jest niemal cały zagipsowany, i ze strachem w oczach zapytał, czy kręgosłup jest cały. Odpowiedź była twierdząca. Ucieszył się i pomyślał o... powrocie na tor. Kiedy po kilku dniach do szpitala przyjechała jego żona i ojciec, nie miał dla nich dobrych wiadomości. - Tato, ja wrócę na tor - stwierdził cichym głosem, a po chwili zapytał, gdzie są jego motocykle.

Powróćmy jednak do początku sezonu 1990 roku. Rozpoczął się on od sensacyjnej wiadomości z Lublina, gdzie miejscowy Motor - be-niaminek ekstraklasy - zgłosił do składu ówczesnego mistrza świata Hansa Nielsena z Danii. Lublinianie, wykorzystując luki w regulaminie rozgrywek, chcieli zakontraktować jeszcze pięciu innych obcokrajowców. Główna Komisja Sportu Żużlowego została tym ruchem kompletnie zaskoczona, gdyż nie przewidziała wcześniej, że polskie kluby mogą zacząć sięgać po zawodników zagranicznych.

Decyzja Motoru otworzyła nowy rozdział w sporcie żużlowym. Był to też znak czasu, iż w Polsce rzeczywiście następują zmiany ustrojowe zapoczątkowane w czerwcu 1989 roku. Demokratyzacja życia publicznego, rozwój gospodarki wolnorynkowej i pojawienie się prywatnych pieniędzy sponsorów sprawiły, że także organizacje i kluby sportowe musiały przejść zasadnicze przeobrażenia. Tak bardzo konieczne i szybkie, że kończyły się możliwości profesjonalnego uprawiania sportu pod hasłem sportu amatorskiego. Nie inaczej było w klubach, które żużlem stały. Tu nawet może wcześniej niż gdzie indziej zrozumiano, że ratunkiem jest ucieczka do przodu. Przy drastycznie malejących przychodach rosnące w szalonym tempie koszty mogły i często prowadziły do zwyczajnego bankructwa. Żużlowe kluby musiały więc zacząć przekształcać się w profesjonalne firmy, zarządzane według mniej lub bardziej handlowych zasad. Kto się nie uczył pilnie jazdy w nowych warunkach, ten często nie kończył wyścigu. Kto się szybko nie nauczył nowych reguł gry, ten upadał.

Działacze z Lublina nie chcieli poprzestać na zakontraktowaniu Nielsena. Podpisali kolejne cztery umowy z zagranicznymi zawodnikami. Przerażone tym władze żużlowe zdołały ostatecznie wprowadzić do regulaminu zapis, że w jednym meczu w każdym z zespołów może wystąpić maksymalnie po dwóch obcokrajowców. Po szybkiej zmianie przepisów niewiele klubów zdecydowało się na podpisanie umów z żużlowcami mającymi obce paszporty. W sumie wystąpiło ich w obu ligach 11, większość z Czech, ale była to cisza przed burzą.

Z innych zmian regulaminowych najważniejszy był powrót do dawnego systemu punktowania. Za zwycięstwo przyznawano dwa punkty, za remis jeden, za porażkę zero. Nie było już punktów minusowych. Po zredukowaniu ekstraligi z 10 do ośmiu drużyn można było wprowadzić nowy system rozgrywek. Tak też uczyniono. Po rozegraniu rundy zasadniczej nastąpił podział ligi na dwie czwórki. Górna walczyła o medale, dolna o utrzymanie. Wszystko z zaliczeniem punktów dotychczas zdobytych.

Gorzowska Stal, z prezesem Januszem Nasińskim na czele, nie zdecydowała się na pozyskanie zawodnika zagranicznego. Postawiła na wychowanków z nadzieją, że to wystarczy do walki o medal. Do sezonu drużyna przygotowywała się w następującym składzie: Jerzy Rembas, Krzysztof Okupski, Krzysztof Grzelak, Ryszard Franczyszyn, Mirosław Daniszewski, Cezary Owiżyc, Jarosław Gała, Piotr Świst, Andrzej Rzepka, Piotr Paluch, Marek Hućko, Jarosław Łukaszewski i Robert Flis. Z tej grupy na torze nie zobaczyliśmy ostatecznie Rembasa. Postanowił on definitywnie rozstać się ,24jiotocyklem. „Jurko z Bogdańca” karierę rozpoczął jako... 15-latek, choć czasach licencję można było uzyskać dopiero po skończeniu J^haB Przez wiele lat tajemnicą było, jak doszło do „pomyłki”, na której - r £7

skorzystał młodziutki wychowanek Stali. Sam zawodnik przyznał się po latach tylko do nielegalnego zdobycia zaświadczenia o uczęszczaniu na kurs prawa jazdy, które było potrzebne do egzaminu licencyjnego.

- Poszedłem do PZMot-u i zapisałem się na kurs, podając rok urodzenia 1955 zamiast 1956 - opowiadał na łamach „Tygodnika Żużlowego” w 1992 roku. - Poprosiłem o zaświadczenie. Wiedząc, że wcześniej czy później sprawa się wyda, nie poszedłem więcej na kurs. Ale w sierpniu 1971 roku przed meczem Stali z Wybrzeżem stanąłem do egzaminu, który spokojnie zdałem. I zdążyłem jeszcze zadebiutować w lidze w meczu z Rybnikiem na wyjeździe, gdzie otrzymałem wyraźne polecenie, bym przyjechał... czwarty. Chodziło o przedłużenie licencji, bo można było to uczynić tylko poprzez występ w meczu ligowym, a w klubie bano się, bym czegoś nie wywinął w trakcie tego spotkania - dodał.

Rembas od razu dał się poznać jako jeden z największych talentów polskiego żużla. I jako 15-latek zdobył pierwszy medal. Srebrny, ze Stalą w rozgrywkach DMP. Przez całą karierę przyczynił się do zdobycia przez macierzysty klub w sumie 13 medali drużynowych mistrzostw Polski, w tym sześciu złotych. Był ośmiokrotnym medalistą MPPK, zdobył dwa srebrne medale w IMP, był mistrzem Polski juniorów. Wielokrotnie reprezentował nasz kraj. Wywalczył cztery medale DMŚ (dwa srebrne i dwa brązowe), dwukrotnie wystąpił w finałach IMS. Jeździł w lidze brytyjskiej.

Pod koniec maja w Gorzowie odbył się pożegnalny turniej, zakończony zwycięstwem Śwista. Sam bohater nie wziął udziału w zawodach. Ograniczył się do przejechania honorowej rundy wraz z synem Piotrem, który przygotowywał się do zdania licencji. W programie zawodów Jerzy Rembas skierował do wszystkich ostatnie słowo jako żużlowiec. Napisał m.in.:

„Od najmłodszych lat marzyłem, jak każdy chłopak w Gorzowie i okolicach, żeby zostać żużlowcem. Zanim trafiłem na stadion Stali do sekcji żużlowej, już znałem tajemnice motocykla i urok jazdy na nim. Moje marzenia spełniły się. Na żużlu spędziłem najpiękniejsze lata swego życia. Dzięki żużlowi zwiedziłem też kawałek świata. Teraz chciałbym być równie przydatnym w pracy szkoleniowej, bo rozstania z żużlem po prostu sobie nie wyobrażam (...)”.

I został drugim trenerem pomagającym Stanisławowi Choińskiemu. Z klubem pożegnał się również „Majster”, czyli Edward Pilarczyk -zasłużony mechanik, który przez dziesiątki lat z dobrym skutkiem opiekował się klubowymi motocyklami. Pałeczkę po nim przejęli Stanisław Maciejewicz i Stanisław Hućko.

Trener Chomski, pomimo odejścia Rembasa jako zawodnika i Pilarczyka jako mechanika, nie ukrywał, że celem drużyny jest awans do pierwszej czwórki. Początek rozgrywek nie był jednak dla Stali pomyślny. 1 kwietnia na własnym stadionie żółto-niebiescy doznali porażki ze swoją imienniczką z Rzeszowa 43:47. W miejscowym zespole nie zawiedli tylko Świst, który zdobył komplet 15 punktów, i Franczyszyn - 13 punktów. Jedynym usprawiedliwieniem dla słabszej postawy zespołu u progu rozgrywek był brak Okupskiego i Owiżyca. Obaj doznali kontuzji. Ten pierwszy na motocrossie, drugi podczas sparingu z Polonią.

Cztery dni później stalowcy w takim samym stosunku ulegli w Lesznie obrońcy mistrzowskiego tytułu. I znów świetny występ zanotowali Franczyszyn (16) oraz Świst (14). Pozostali jeździli słabo, co trochę niepokoiło kibiców, ale nadal brakowało wspomnianych zawodników. Owiżyc powrócił dopiero na wygrane spotkanie w trzeciej kolejce z ROW Rybnik 48:42. To zwycięstwo, o które nie było wcale łatwo, przywróciło nadzieję na odegranie znaczącej roli w lidze. - Najważniejsze, że zdobyliśmy pierwsze punkty, to doda trochę otuchy nam wszystkim. Sądzę, że w następnych meczach będzie coraz lepiej - powiedział trener Chomski na łamach tygodnika „Na Wirażu”.

Do końca pierwszej rundy gorzowianie wygrywali u siebie, ale nadal nie mogli zdobyć punktów na wyjeździe. Przegrali 42:48 w Bydgoszczy oraz 36:54 w Toruniu. Na półmetku rundy zasadniczej Stal, ze skromnym dorobkiem sześciu punktów, zajmowała piątą pozycję. Miała jednak niewielką stratę do drużyn z miejsc od drugiego do czwartego. Liderem byli torunianie, mający na koncie pięć zwycięstw.

Początek rundy rewanżowej przyniósł bardzo ważne zwycięstwo w Rzeszowie 46:44. Ponownie kapitalnie jeździli Świst (17) i Franczyszyn (16+2 bonusy). Ważne punkty dorzucili Okupski (5), Gała (5) oraz Hućko (3). Potem była gładka porażka z Unią u siebie 37:53 i wygrana w Rybniku 53:37.

I stało się. Nadszedł pechowy 16 czerwca i wypadek Śwista w Austrii. Osłabieni brakiem swojego lidera, gorzowianie z ledwością pokonali przed własną publicznością Polonię 47:43. Nadal wysoką formą błyszczał Franczyszyn (13), a rolę drugiego lidera wziął na barki Okupski (12). Ważne, że punktowali Gała (7), Owiżyc (6), Paluch (6) i Grzelak (3). Po tej wygranej Stal awansowała na trzecie miejsce, mając tyle samo punktów co druga Polonia, ale tylko dwa punkty przewagi nad ostatnią w tabeli Stalą Rzeszów. Ścisk był ogromny i choć do końca rundy zasadniczej pozostały tylko trzy kolejki, to jedynym pewniakiem w stawce był Apator. I właśnie z torunianami przyszło walczyć w kolejnej potyczce. Na przeszkodzie w zdobyciu bezcennych punktów stanął defekt motocykla Okupskiego w ostatnim wyścigu. Stal przegrała 44:46. O kolejnej potyczce w Lublinie wszyscy chcieli zapomnieć jak najszybciej. Motor, wzmocniony Nielsenem i nieżyjącym już Antonim Kasperem, rozniósł Stal 72:17 (!). Do dzisiaj jest to, niestety, najwyższa porażka w historii występów nadwarciańskich żużlowców w najwyższej klasie rozgrywek. A mogło być jeszcze gorzej, bo w jednym z wyścigów Kasper miał defekt i dzięki temu gościom udało się zremisować 3:3.

Przed ostatnią kolejką rundy zasadniczej szanse na miejsce w górnej czwórce były teoretyczne. Nie dość, że osłabieni stalowcy musieli zdobyć twierdzę w Zielonej Górze, to jeszcze musieli liczyć na remis lub minimalne zwycięstwo gości w spotkaniu pomiędzy Motorem a Unią. I zdarzył się sportowy cud. Podopieczni trenera Choińskiego, ku zaskoczeniu kibiców, nie mieli większych kłopotów z pokonaniem sąsiadów z południa Ziemi Lubuskiej 49:41. Komplet 15 punktów wywalczył Franczyszyn, znakomity mecz zaliczył Owiżyc, zdobywając 11 oczek. Zdecydowanie ciekawiej było nad Bystrzycą. Kapitan leszczynian Roman Jankowski dwukrotnie pokonał Nielsena i to głównie dzięki jego postawie po 14. wyścigu był remis 42:42. Ostatni bieg „Jankes” oglądał już z parkingu. Na torze pojawili się zaś Hans Nielsen i Marek Kępa ze strony gospodarzy oraz Zbigniew Krakowski i Zenon Kasprzak. Para Unii w tym momencie nie musiała nadstawiać karku, bo straciła szansę na awans do pierwszej czwórki. To Motor musiał wygrać wyścig. A jednak determinacja, jaką wykazał Kasprzak, była pełna podziwu. Po szaleńczych atakach wyprzedził Kępę i zapewnił swojej drużynie remis w biegu, remis w meczu, a... Stali awans.

Tak więc gorzowianie szczęśliwie znaleźli się w górnej czwórce. W decydującej fazie nie wykazali się jednak już taką charyzmą jak w rundzie zasadniczej. Nagłe załamanie formy przeżył Franczyszyn. Kiedy przyszło rozluźnienie po zapewnieniu sobie utrzymania się w ekstraklasie, z popularnego „Franka” zeszło powietrze. Bardzo dobrze zaprezentował się jeszcze w pierwszym spotkaniu rundy finałowej u siebie z Apatorem, gdzie zdobył 15 punktów i dwa bonusy (Stal ponownie przegrała 44:46). W kolejnych pięciu meczach było już słabo, chwilami tragicznie. Najwyższym jego dorobkiem były cztery punkty. Doszło do sytuacji, że Stanisław Chomski na ostatni występ w Rybniku wystawił swoją gwiazdę na pozycji rezerwowego i wpuścił go tylko dwa razy na tor.

Bez Śwista i ze słabym Franczyszynem trudno było spodziewać się, że gorzowianie powalczą o medal. Plusem tej trudnej sytuacji było to, że większą szansę pokazania się dostali inni zawodnicy. I w wielu przypadkach to wykorzystali. Zwłaszcza czyniący szybkie postępy Paluch. Przebłyski dobrej jazdy miał Gała. Ostatecznie w tej fazie rozgrywek drużyna wygrała jedno spotkanie (u siebie z ROW 46:44) i uplasowała się na czwartej pozycji. Mistrzostwo kraju po raz drugi w historii przypadło Apatorowi, który wyprzedził ROW i Polonię. Z I ligi spadła Stal Rzeszów, natomiast awans wywalczyła Unia Tarnów.

Nie było również sukcesów w innych imprezach, młodzież też nie jeździła najlepiej, przez to pierwszy raz od 1967 roku nie udało się zdobyć żadnego medalu w mistrzostwach Polski. Zabrakło sukcesów na arenach międzynarodowych. Zresztą w tym okresie polski żużel znalazł się w totalnym kryzysie. Pokazał to choćby turniej drugiej grupy drużynowych mistrzostw świata, który odbył się w Gorzowie. Biało-czerwoni pojechali bardzo słabo. Przegrali nie tylko z silną już wówczas Australią, w której pierwsze kroki stawiał zdobywca kompletu 15 punktów, Leigh Adams. „Kangury” zdobyły w sumie 55 punktów. Na drugiej pozycji znaleźli się Węgrzy (29), a na trzeciej Finowie (24). Na własnym torze nasi uciułali zaledwie 11 punktów. Najlepiej zaprezentował się najmłodszy w tym gronie Tomasz Gollob (4), poza tym pojechali Krzysztof Okupski (3), Dariusz Śledź (2), Ryszard Franczyszyn (1) i Jan Krzystyniak (1). Tak sromotna porażka oznaczała spadek Polaków do ostatniej ligi światowej.

Dla kibiców Stali najważniejsze pod koniec sezonu było to, że lider ich zespołu szybko powracał do zdrowia i jeszcze w październiku pojawił się na torze. W rozgrywanych w Gorzowie indywidualnych mistrzostwach okręgu Świst był rezerwowym i w szóstym wyścigu pojechał w miejsce Okupskiego. Był drugi, przegrał tylko z gościnnie jeżdżącym u nas Zden-kiem Tesarzem z Czech. Najważniejsze, że znowu wsiadł na motocykl. A mistrzem okręgu został Franczyszyn, który odzyskał wysoką formę. Szkoda, że tak późno...

Po blisko 20 latach startów Jerzy Rembas postanowił rozstać się z motocyklem. Przez całą karierę był wierny gorzowskiej Stali, przez ponad 15 lat startował również w reprezentacji Polski

MIĘDZYNARODOWE TOWARZYSTWO

Wspomniane już odejście od finansowania stowarzyszeń sportowych przez państwowe zakłady spowodowało konieczność istotnych zmian organizacyjnych w klubach sportowych. Bardzo szybko odczuła to Stal, która została odcięta od garnuszka Zakładów Mechanicznych Ursus, a ówczesny zarząd klubu nie miał pomysłu, jak dalej finansować jej działalność. Zwłaszcza że wysychać zaczęły też dotacje z budżetu państwa, a stan klubowej kasy miał minusowe saldo w wysokości 300 milionów starych złotych. Pojawiła się realna groźba zawieszenia funkcjonowania klubu.

Na szczęście szybko znaleźli się ludzie, którzy działali już w nowych warunkach gospodarczych, wielu z nich kierowało nawet coraz prężniej działającymi firmami prywatnymi. 16 marca 1991 roku odbyło się nadzwyczajne walne zebranie sprawozdawczo-wyborcze członków klubu, podczas którego uchwalono nowy statut, przyjęto ramowy program działania na najbliższe miesiące i dokonano wymiany władz. Na czele 17-oso-bowego zarządu stanął adwokat Jerzy Synowiec, który skupił wokół siebie sporą rzeszę sponsorów. Wiceprezesami wybrano: Geerta Borreta (ds. żużlowych), Krzysztofa Hołyńskiego (ds. organizacyjnych) i Zbigniewa Wozińskiego (ds. wychowawczych i reklamy). Sekretarzem mianowano Jerzego Plucińskiego, a skarbnikiem Jana Turka. Członkami zarządu zostali natomiast: Bogusław Begej, Jerzy Drobniak, Andrzej Dzierliński, Tadeusz Karpiński, Dariusz Krasuski, Roman Łakotka, Waldemar Nowicki, Andrzej Radliński, Ryszard Szot, Andrzej Waszkiewicz i Marek Wierbiłowicz.

Nowy zarząd wziął się natychmiast do ciężkiej pracy i idąc tropem wielu polskich klubów, postanowił wzmocnić kadrę aż czterema, pierwszymi w historii Stali, obcokrajowcami - Antalem Kocso (Węgry), Ollim Tyrvainenem (Finlandia), Klausem Lauschem (Niemcy) i Tonym Olssonem (Szwecja). Jak zdradził na łamach tygodnika „Na Wirażu” trener Chomski, zagraniczni zawodnicy za każdy występ mieli otrzymywać od 1400 do 2000 marek zachodnioniemieckich w zależności od uzyskanych wyników. - Oczywiście w tę stawkę wliczone są przyjazd, hotel i gotowość zawodnika wraz ze sprzętem do meczu - dodał.

W sumie polskie ekstraklasowe zespoły sprowadziły 27 „stranieri”. Jedynym klubem, który nie uległ modzie kontraktowania zagranicznych jeźdźców, była leszczyńska Unia. Nie wyszło jej to na dobre, bo spadła z ekstraklasy. W przypadku gorzowian najważniejszym sportowym pytaniem było, czy powracający na tor Świst szybko zapomni o kontuzji z Wiener-Neustadt i znowu będzie imponował regularnością w zdobywaniu punktów. Już po sezonie lider gorzowian pozytywnie ocenił swoją postawę. W jednym z wywiadów prasowych powiedział, że nie zakładał przed powrotem, że szybko zacznie walczyć o najwyższe trofea. Chciał spokojnie „przełamać się”, gdyż zawsze po ciężkim wypadku pozostaje uraz psychiczny. Zapytany, czy oznacza to, że po wypadku w Austrii nie ma już śladu, odpowiedział trochę dowcipnie: „Na ciele jest ich wiele, ale w psychice już ich nie ma...”.

Bardzo liczono też na powrót do wysokiej formy Franczyszyna. Niektórzy jego załamanie wiązali z wypadkiem Śwista. Twierdzili wprost, że „Franek” nagle zacząć bać się szybkiej jazdy kontaktowej, mając w pamięci dramat kolegi klubowego. Kiedy rywale otwierali manetki gazu, on w tym momencie wołał zamykać i spokojnie jechać z tyłu stawki. Sam zawodnik oczywiście zaprzeczał tym opiniom.

Aspiracją działaczy, trenera i kibiców była ponowna walka o medal. Najlepiej złoty, który byłby pięknym ukoronowaniem 30. sezonu startów Stali na ekstraklasowych torach.

Nowy sezon zapowiadał się ciekawie. Nie tylko z powodu nadciągającej armii żużlowców z obcymi paszportami, ale także ze względu na zmianę systemu rozgrywek. Decyzją GKSŻ zrezygnowano z przeprowadzenia drugiego etapu rywalizacji, co oznaczało, że o wyłonieniu medalistów i spadkowicza miało rozstrzygnąć tylko 14 kolejek. Wprowadzenie wariantu oszczędnościowego oznaczało rozegranie 42 meczów mniej, niż miało to miejsce rok wcześniej. Wiele klubów przeżywało tak poważne problemy finansowe, że obawiano się, iż przy większej dawce spotkań kilka zespołów nie dotrwa do końca rywalizacji.

Inauguracja ligowa została zaplanowana na 1 kwietnia. Zanim doszło do pierwszych potyczek, w Stali zrobiło się nerwowo, gdyż w krótkim odstępie czasu najpierw Świst, potem Okupski stracili prawa jazdy za poruszanie się samochodami po drogach publicznych w stanie nietrzeźwym. Sprawa odbiła się głośnym echem w kraju, wszyscy czekali na orzeczenie sądu. Na bazie istniejących wówczas przepisów sportu żużlowego zawodnicy nielegitymujący się aktualnym prawem jazdy nie mogli startować. Obaj zawodnicy zostali ukarani przez sądy odebraniem dokumentu kategorii B, ale w opinii Temidy mogli zatrzymać prawo jazdy na motocykl (kategoria A), co umożliwiło im starty. Oczywiście w wielu ośrodkach werdykt ten odebrano jako pogwałcenie prawa. Niektórzy działacze klubów konkurujących ze Stalą długo nie mogli pogodzić się z faktem, że ukarani żużlowcy jednak wyjadą na tor i będą zdobywać punkty. Oni chcieli pogrzebania konkurenta jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek, wszak nikt wtedy nie musiałby obawiać się spadku do II ligi. Nikt jednak, albo naprawdę niewielu, nie chciał zauważyć, że sam przepis mówiący o obowiązku posiadania przez żużlowców prawa jazdy jest nielogiczny. Bo przecież na torach żużlowych „od zawsze” łamano wszystkie możliwe przepisy kodeksu drogowego. Poczynając od wyposażenia motocykli (brak hamulców, świateł itp.), poprzez brak na torach znaków drogowych, a kończąc na nagminnym przekraczaniu przez zawodników prędkości. Oczywiście nie znaczyło to, że zawodnikom jeżdżącym na drogach publicznych wolno było wypić jedno czy dwa piwka. Dlatego nikt nie miał wątpliwości, w Gorzowie również, że czyny Śwista i Okupskiego były naganne i godne ostrej krytyki.

W prima aprilis żółto-niebiescy stoczyli ciekawy bój z dwunasto-krotnym drużynowym mistrzem Polski - z rybnickim ROW. 10-tysięczna publiczność zebrana na trybunach stadionu przy ulicy Śląskiej została zaskoczona tylko na początku meczu, kiedy to w pierwszym wyścigu Krzysztof Okupski i Piotr Paluch nie sprostali parze Adam Pawliczek - Eugeniusz Skupień. Przegrana 1:5 podziałała jednak na miejscowych jak zimny prysznic. W drugiej gonitwie wygrał Marek Hućko przed Jarosławem Gałą, Bronisławem Klimowiczem i Krzysztofem Fliegerem. Straty zostały odrobione, a od trzeciego biegu rozpoczął się popis miejscowych, którzy już do końca spotkania nie przegrali wyścigu i cały mecz rozstrzygnęli na swoją korzyść 56:34. Punkty dla gospodarzy zdobyli: Świst i Fran-czyszyn po 10 (obaj po cztery starty), Hućko 9, Gała i Tyrvainen po 8, Paluch 7, Okupski 3, Lausch 1. Dla gości punktowali: A. Skupień (10), E. Skupień (9), Korbel (7), Pawliczek (4), D. Fliegert (3), Klimowicz (1).

Sześć dni później, zadowoleni z udanego początku i z wiarą w zdobycie kolejnych punktów, podopieczni trenera Chomskiego pojechali do Leszna. Niestety, słaba postawa Franczyszyna, Tyrvainena i Hućki spowodowała, że goście przegrali 42:48. W przyjezdnej ekipie tylko Świst (13) i Lausch (11) pojechali na miarę swoich możliwości. 21 kwietnia w Gorzowie po raz pierwszy pojawił się mistrz żużlowych torów Hans Nielsen, a u jego boku znalazł się Leigh Adams. Obaj przyjechali zdobywać punkty dla Motoru. Duńczyk swoją pracę wykonał perfekcyjnie. Wyjechał na tor sześć razy i tyleż samo razy minął metę jako pierwszy. Australijczykowi poszło dużo gorzej (w czterech startach zdobył pięć punktów), ale w lubelskiej ekipie bardzo dobrze poczynał sobie Dariusz Stenka. Dzięki czemu sprawa końcowego wyniku była otwarta do ostatniego wyścigu. Po 14 biegach Stal prowadziła 44:40. W decydującym wyścigu Świst obronił się przed atakami Stenki i choć uległ Nielsenowi, Stal wygrała całe spotkanie 46:44. Będący pod wrażeniem wielkiego widowiska redaktor Krzysztof Hołyński w swojej relacji w „Tygodniku Żużlowym” napisał:

„Porywające widowisko zaserwowali kibicom żużlowcy Stali i Motoru. Od początku trwał twardy bój o każdy punkt. (...) O wszystkim rozstrzygnął ostatni wyścig. Najlepszy na torze Nielsen pewnie zwyciężył, ale Świst dowiózł dwa punkty, mimo zaciętych ataków Stenki. (...) Był to prawdziwy show żużlowy i choć kibice zapłacili po 30 tysięcy złotych, na pewno nie żałowali tego wydatku. Takich meczów chciałoby się oglądać jak najwięcej. Brawo dla obu ekip”.

Życzenie jednego z najbardziej znanych sportowych spikerów żużlowych spełniło się bardzo szybko. Jeszcze więcej emocji dostarczył kolejny pojedynek stalowców na własnym torze. Zanim jednak nad Wartę przyjechał obrońca mistrzowskiego tytułu, w szeregach którego pierwsze skrzypce grał ówczesny indywidualny mistrz świata Per Jonsson, gorzowianie wybrali się do beniaminka ekstraklasy - tarnowskiej Unii. Po dobrym występie wygrali 49:41 i pełni nadziei przystąpili do trudnej konfrontacji z Apatorem. W trzeciej odsłonie Jonsson musiał uznać wyższość Tyrvainena i Palucha. Wydarzenie to przyjęto jako sensację. Pozostałe biegi mistrz świata już wygrał, ale nie wystarczyło to do zwycięstwa gości. W siódmym wyścigu sędzia Marek Czernecki z Wrocławia podjął niespotykaną na torach decyzję o wykluczeniu innego Szweda, Petera Nahlina, który będąc na końcu stawki, zabawiał publiczność jazdą na jednym kole. Torunianie stracili jeden punkt (wcześniej upadek miał Robert Sawina), co miało znaczenie dla końcowego rezultatu, gdyż Stal wygrała... 45:44.

Po pięciu kolejkach nadwarciański zespół plasował się na drugiej pozycji, ustępując Morawskiemu Zielona Góra tylko małymi punktami. Nie Falubazowi, ale właśnie Morawskiemu. Z czasem coraz więcej klubów zaczęło zmieniać człony swoich nazw. Nie wszystkim to się podobało, ale takie były czasy. Skądś te pieniądze trzeba było brać na działalność sportową, a reklamodawcy stawiali warunek: damy, ale... I tu szła cała lista życzeń. Wielu mówiło wprost, że interesuje ich nazwa zespołu. Pierwszym, który całkowicie uciekł od historycznego szyldu, był Zbigniew Morawski (49. na liście 100 najbogatszych Polaków w rankingu „Wprost” w 1991 roku), który wyrzucił logo Falubazu, a w to miejsce wstawił swoje nazwisko. Wielu zadowalało się drugim członem, ale z czasem wyrzucanie historycznych nazw stało się normą. Dla płynności czytania książki uznałem, że nie będę każdorazowo pisał pełnych nazw drużyn w danym czasie, bo... przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Zapewne lepiej brzmi: „Stal pokonała Włókniarza” niż przykładowo: „Stal Pergo wygrała z Radsonem Malmą Włókniarz”, a pod takimi nazwami oba zespoły w pewnym okresie jeździły. Wyjątki czynię tylko w przypadku klubów, które w danym sezonie całkowicie zmieniały szyld, np. na Morawski, Yawal, Kuntersztyn, Pergo itd.

Na kolejny mecz gorzowianie wybrali się do lidera. Derby Ziemi Lubuskiej tradycyjnie zgromadziły nadkomplet publiczności i miały dwa oblicza. Do ósmego wyścigu na torze dominowali goście. Trener gospodarzy Czesław Czernicki widząc, że zwycięstwo wymyka mu się z rąk, od dziewiątego biegu wysłał do boju Jarosława Szymkowiaka. Popularny „Szymek” miał dzień konia i zaliczając pięć startów w ostatnich siedmiu biegach, zdobył 13 punktów. Każdorazowo zielonogórzanie w tych wyścigach wygrywali podwójnie! Ostatecznie Morawski zwyciężył 52:38.

Na koniec pierwszej rundy Stal pewnie pokonała Polonię 53:36 i na półmetku rozgrywek z 10 punktami zajmowała drugą pozycję ze stratą dwóch oczek do ekipy z Zielonej Góry. Na trzeciej pozycji z dorobkiem ośmiu punktów był Motor, a tabelę z zerowym bilansem zamykał ROW. I właśnie do Rybnika stalowcy udali się na początek rundy rewanżowej. Przekonany o kolejnej wygranej, prezes Synowiec w drodze na Górny Śląsk włożył do bagażnika swojego sportowego samochodu kilka butelek szampana, którymi chciał celebrować szóste w sezonie zwycięstwo. I miał nosa, gdyż jego zawodnicy, pomimo braku obcokrajowców, wygrali 51:39. Radość była tym większa, że w Lesznie tamtejsza Unia znalazła receptę na Morawskiego i pokonując lidera 46:43, spowodowała, że Stal zrównała się punktami z odwiecznym rywalem.

Tydzień później w letnim skwarze gorzowianie pokonali przed własną publicznością Unię Leszno 46:44, ale uczynili to w kiepskim stylu. Czyżby nasz zespół miał zadyszkę? - zastanawiali się miejscowi fani. Jeszcze po 12 biegach było 41:31, lecz finisz wyraźnie należał do gości i niewiele brakowało do straty punktów. Zwycięstwo w meczu uratował Świst w ostatniej gonitwie dnia. Tym samym po dziewięciu seriach Stal miała na koncie 14 punktów, tyle samo co Morawski. Od tego momentu nastąpił jednak drastyczny zwrot w tył. W pozostałych pięciu spotkaniach Stal wygrała tylko raz i poniosła aż cztery porażki. Pierwsza z nich w Lublinie (25:65) była już bardzo niepokojąca. I nie chodziło o samą przegraną, lecz o rozmiary. Goście wygrali tylko jeden wyścig, a lubelski korespondent „Tygodnika Żużlowego”, redaktor Andrzej Zwierzchowski, w swojej relacji stwierdził wprost, że „Stal została rozhartowana”. Niestety. I to nie tylko nad Bystrzycą, gdyż dla fanów żółto-niebieskich jeszcze większą sportową katastrofą był pojedynek na własnym torze z „Jaskółkami” z Tarnowa. Gospodarze przystąpili do niego jakby porażeni odpowiedzialnością za wynik. Od pierwszego wyścigu pozwolili sobie narzucić styl jazdy gości i ostatecznie przegrali 43:47, tracąc praktycznie szansę na mistrzostwo kraju. Z miejscowych nie zawiedli tylko Świst (12) i Kocso (11). Nie lepiej było w Toruniu, gdzie Stal przegrała 41:49, i u siebie w rewanżu z Morawskim, gdzie ponownie tylko Świst i Kocso potrafili dzielnie walczyć o zwycięstwo. Porażka w derbach 43:47 definitywnie odebrała szansę na medal. To był cios w kibiców i działaczy, którzy dopiero co zaczęli budować nowe struktury funkcjonowania klubu. Prezes Jerzy Synowiec długo nie mógł pojąć, co się stało z drużyną, która przez większą część sezonu jeździła bardzo dobrze. I nagle, w krótkim odstępie czasu, kompletnie się rozkleiła, zajmując ostatecznie czwarte miejsce.

Z gorzowskich zawodników w przekroju całego sezonu najlepiej jeździł Świst. Pod względem biego-punktówki w lidze znalazł się na wysokiej szóstej pozycji ze średnią 2,29 punktu. Z Polaków lepszy od niego był tylko czwarty Andrzej Huszcza (2,33 punktu). Najlepszym zaś okazał się Nielsen z bajeczną średnią 2,92 punktu. W czołowej „30” znaleźli się jeszcze jako 11. Kocso (2,07 punktu) i 30. Tyrvainen (1,71 punktu). Mistrzami Polski ostatecznie zostali zielonogórzanie, po srebrny medal sięgnął Motor, a brązowy - Apator. Z ekstraklasą pożegnały się ROW i Unia, natomiast awansowały aż cztery drużyny - bezpośrednio Stal Rzeszów i Włókniarz Częstochowa, zaś po meczach barażowych Wybrzeże Gdańsk i Sparta Wrocław. Był to wynik podjętej 13 września na nadzwyczajnym posiedzeniu plenarnym GKSŻ decyzji o powrocie do 10-drużynowej I ligi już od kolejnego sezonu.

Nie było gorzowskiego medalu w lidze, kiepsko było też w innych mistrzowskich imprezach. Klapą zakończył się finał MPPK w Bydgoszczy, gdzie stalowcy zajęli ostatnie miejsce. Juniorzy nawet nie zdołali awansować do finału MMPPK, choć decydująca rozgrywka odbyła się... w Gorzowie. Niestety, przy pustych trybunach. Jedynym istotnym osiągnięciem było zdobycie brązowego medalu w młodzieżowych drużynowych mistrzostwach Polski w Grudziądzu, choć aspiracje były wyższe. Inna sprawa, że już w pierwszym wyścigu dramat przeżył Hućko, który w wyniku kolizji na pierwszym łuku mocno poparzył sobie nogę (wkręciła się ona pomiędzy tylne koło i błotnik) i musiał usiąść na trybunach.

Na uwagę zasłużył fakt awansu do finału indywidualnych mistrzostw świata juniorów Palucha i Hućki. Na torze w angielskim Coventry nasi młodzieżowcy pojechali dosyć pechowo, przez co zajęli odpowiednio 12. i 14. miejsce. Z kolei Świst wystąpił w finale mistrzostw świata par w Poznaniu, ale wraz z Ryszardem Dołomisiewiczem i Wojciechem Załuskim spisali się słabiutko. Biało-czerwoni zajęli ostatnie miejsce, choć przed zawodami byli typowani do medalu.

Drużyna Stali w 1991 roku. Stoją od lewej: Ryszard Franczyszyn, Piotr Świst, Olli Tyrvainen, Klaus Lausch, Marek Hućko, Jarosław Gała, Piotr Paluch, Krzysztof Okupski i Jerzy Szabłowski (kierownik drużyny)

SREBRO W CIENIU TRAGEDII

11 stycznia 1992 roku świat żużlowy obiegła dramatyczna wiadomość. „Życie poza torem przerwane nożem - Edward Jancarz zamordowany we własnym domu” - pisała „Gazeta Lubuska”. Autor dramatycznej relacji, redaktor Stefan Cieśla, cytował pierwsze słowa, jakie usłyszeli policjanci od sprawczyni zabójstwa, drugiej żony dwunastokrotnego medalisty mistrzostw świata. Według niej mąż wrócił wieczorem do domu w stanie „mocno wskazującym”. Doszło między nimi do kłótni, a potem do awantury. Zamroczona gniewem kobieta porwała kuchenny nóż i uderzyła męża w pierś, prosto w serce. Nóż znaleziono potem wiszący wśród innych w kuchni. On wbiegł do łazienki, ona wezwała pogotowie...

Decyzją prokuratora rejonowego Katarzyna Jancarz została zatrzymana, ale to fanów polskiego speedwaya już mniej interesowało. Wszyscy byli w szoku. Zwłaszcza ci kibice i sportowcy, którzy w chwili morderstwa bawili się w hotelu Mieszko na tradycyjnym Balu Sportowca z okazji wyboru 10 najlepszych sportowców województwa gorzowskiego. Na balu, którego w poprzednich latach częstym gościem był Jancarz.

Kilka dni później tysiące zawodników, działaczy i kibiców z całego kraju żegnało „Eddyego” na cmentarzu przy ulicy Żwirowej. Jego ciało spoczęło w Alei Zasłużonych, a jego przyjaciel i wychowanek Jerzy Rembas powiedział: „Edek był moim wielkim przyjacielem i wiadomość o Jego śmierci była dla mnie dużym Szokiem. To przecież Jemu najwięcej zawdzięczam, że byłem takim żużlowcem, jakim byłem. Po prostu On zrobił ze mnie zawodnika. Przez kilka lat jeździłem z Nim w parze, spędzaliśmy wiele czasu na różnych obozach, turniejach, razem startowaliśmy w lidze angielskiej. Potrafił przekazać swoim podopiecznym coś, co pozwalało na uwierzenie we własne siły, umiejętności. Był zwolennikiem żelaznej dyscypliny, ale Jego podejście jako szkoleniowca niejednokrotnie było ojcowskie”.

Na pogrzebie płakali wszyscy. Nikt nie wstydził się łez. Na pogrzeb przyjechało wielu byłych żużlowców, z którymi Jancarz walczył na wszystkich torach. Ale najbardziej odejście przyjaciela przeżył chyba Stanisław Maciejewicz, który akurat w 1992 roku obchodził 20-lecie pracy w sporcie żużlowym.

- Przez kilka dni nie docierało do mnie, że Edek nie żyje - mówił mi dzień po zabójstwie. - Kiedy rozpoczynałem pracę w Stali, on już był znanym i cenionym zawodnikiem. Zawsze go szanowałem za szczerość, uczciwość. Nawet gdy zrobił coś złego, potrafił się do tego przyznać, przeprosić. Byłem z nim bardzo zaprzyjaźniony i nigdy nie dochodziło między nami do konfliktów. Przez wiele lat uczyłem się od niego, jak przygotowywać sprzęt, i to, czego się nauczyłem, jest w dużej mierze zasługą właśnie Edka - długo nie mógł ukryć łez.

Dwa miesiące później światek żużlowy doznał powtórnego wstrząsu. Dwaj żużlowcy Morawskiego zostali aresztowani z podejrzeniem o dokonanie morderstwa! Dosyć szybko wyszło na jaw, że sprawcami brutalnego ataku na mężczyznę, który chciał sprzedać im samochód, byli Zbigniew Błażejczak i Marek Molka. Obaj na długie lata trafili za kratki, a notowania obrońcy mistrzowskiego tytułu drastycznie spadły. Nie o sport jednak w tym momencie chodziło...

Życie toczyło się dalej i pomimo dramatycznych wydarzeń w marcu żużlowcy ponownie wyjechali na tor. Zastanawiano się przede wszystkim, czy decyzja o nagłym powiększeniu szeregów ekstraklasy nie spowoduje spadku poziomu rozgrywek. Jak pokazały kolejne miesiące, dokopto-wanie dwóch dodatkowych zespołów było decyzją zbyt pochopną. Wszyscy czterej beniaminkowie odstawali od reszty drużyn i zajęli cztery ostatnie miejsca. Szczególnie fatalnie spisywali się częstochowianie, którzy jeździli pod nową nazwą Yawal. W całym sezonie wygrali tylko jedno spotkanie. Trochę lepiej wiodło się Wybrzeżu Gdańsk, ale również nie uchroniło to go przed spadkiem, gdyż zgodnie z regulaminem do II ligi automatycznie były degradowane dwa najsłabsze zespoły. Ich miejsce zajęli spadkowicze z poprzednich rozgrywek - ROW i Unia.

Ciekawiej było na górze tabeli, gdzie przez cały sezon trwała walka o mistrzostwo Polski pomiędzy Polonią i Stalą. Długo w tej walce liczył się też Apator. Stalowcy nie byli zaliczani do kandydatów mogących bić się o mistrzostwo. Może dlatego, że przystąpili do rywalizacji w składzie zbliżonym do poprzedniego sezonu. Ważnym jednak wzmocnieniem okazał się Czech Bohumil Brhel. On też wraz z Kocso tworzyli jedną z silniejszych par obcokrajowców w lidze. Gdy któryś z nich nie mógł przyjechać na mecz, był godnie zastępowany przez Anglika Garyego Havelocka, który w 1992 roku odniósł życiowy sukces. Na torze we Wrocławiu został indywidualnym mistrzem świata. Czwartym obcokrajowcem został Norweg Einar Kyllingstad, który kilka miesięcy wcześniej sprawił wraz z Larsem Gunnestadem niespodziankę w finale mistrzostw świata par w Poznaniu, zdobywając brązowy medal. W Gorzowie jednak nie błysnął. Pojechał tylko w dwóch meczach na początku sezonu, w których nie wygrał żadnego wyścigu. Potem borykał się z kontuzjami i już do Stali nie powrócił.

Z krajowych zawodników w kadrze znajdowali się: Świst, Fran-czyszyn, Paluch, Hućko, Gała, Łukaszewski, Flis, Giżycki i najmłodsi w tym gronie 17-latkowie, Mariusz Staszewski oraz Piotr Rembas. Z klubem definitywnie rozstali się Daniszewski, Rzepka i Okupski. Wszyscy zasilili reaktywowaną po 25 latach drugoligową Polonię Piła.

Gorzowianie w całym sezonie wygrali 13 spotkań, z czego komplet dziewięciu na własnym torze. Jako pierwsi na stadionie przy ulicy Śląskiej pokonani zostali torunianie 46:44, w barwach których 29 punktów zdobyli dwaj Szwedzi - Henryk Gustafsson (15) i Per Jonsson (14). Potem przyszły wysokie wygrane z Yawalem 57:33, Unią Tarnów 58:32, Wybrzeżem 59:30, Motorem 60:30, Polonią Bydgoszcz 55:35, Morawskim 51:39, Spartą 57:32 i ze Stalą Rzeszów 69:21.

Na wyjazdach gorzowianie pokonali Morawskiego 49:41, Spartę 48:42, Wybrzeże 70:20 i Yawal 71:19 oraz zremisowali z Motorem 45:45. Pomimo zdobycia 27 punktów, przegrali jednak bój o złoty medal z Polonią, a decydującym momentem okazała się przegrana w 13. kolejce w Tarnowie z Unią 44:46. Spotkanie to odbyło się 16 sierpnia i miało jednego faworyta - Stal. Gorzowianie w tym momencie byli liderem ekstraklasy, mając punkt przewagi nad pomorskimi zespołami - Apatorem i Polonią. I już pierwszy wyścig na długim, 394-metrowym torze w Mościcach potwierdził, że goście przyjechali po kolejne dwa punkty. Franczyszyn i Paluch pokonali 5:1 lidera „Jaskółek” Simona Wigga oraz Mirosława Cierniaka. Po pięciu wyścigach Stal prowadziła 17:13 i w tym momencie nastąpił przełom w spotkaniu. Gospodarze wygrali kolejne trzy gonitwy i wyszli na sześciopunktowe prowadzenie 27:21. Po 12 biegach Unia nadal wyraźnie prowadziła (39:33), ale dwa kolejne wyścigi wygrali goście i przed ostatnią odsłoną był remis 42:42. W decydującym biegu pewnie zwyciężył Wigg przed Paluchem, zaś jadący na trzeciej pozycji Świst dał się objechać Kużdżałowi i to gospodarze cieszyli się z wygranej dwoma punktami.

- Początek meczu był dla nas pomyślny, jednak wraz z upływem czasu przestało nam dopisywać szczęście - tak relacjonował to spotkanie na łamach „Sportowego Kuriera Gorzowskiego” Ryszard Franczyszyn. - Najpierw w szóstym wyścigu jadącemu na drugiej pozycji Piotrkowi Świstowi spadł łańcuch. Potem ja, będąc także na drugim miejscu, zanotowałem upadek Wchodząc w łuk zablokowała mi się linka od sprzęgła, co spowodowało zakleszczenie się tarczek i straciłem panowanie nad motocyklem. Tym samym cztery punkty uciekły nam bezpowrotnie. Ponadto dał się odczuć brak Antala Kocso lub zamiennie Boba Brhela. Tarnowianie zaś po raz pierwszy w tym sezonie pojechali w najsilniejszym składzie. Jako zespół jeszcze nie poddaliśmy się i spróbujemy odrobić straty z Tarnowa - dodał.

Niestety, strat tych nie udało się już odrobić. Powód? Polonia Bydgoszcz jeździła bezbłędnie. Wygrała nawet w Zielonej Górze 48:42, choć kilka dni wcześniej na tym samym torze została rozbita (26:64) w półfinale Pucharu Polski. I wówczas to kibice Morawskiego wywiesili transparent z napisem: „Puchar dla nas, liga dla Was”. I życzenie fanów z grodu Bachusa spełniło się, bo w meczach finałowych Pucharu Polski Morawski wygrał ze... Stalą (56:34 i 44:46).

Szansę na mistrzostwo gorzowianie definitywnie stracili w przedostatniej kolejce ligowej, kiedy wysoko przegrali w Toruniu 29:61. Apa-tor tym samym zapewnił sobie brąz. Najskuteczniejszym zawodnikiem Stali w przekroju całego sezonu ponownie został Świst ze średnią 2,44 punktu (12. miejsce na liście, drugi z Polaków za Tomaszem Gollobem). Brhel miał średnią 2,34, Kocso - 2,32, Franczyszyn - 2,13, Hućko - 1,83,

Paluch 1,81 i Gała - 1,64. Pozostali zawodnicy nie zostali sklasyfikowani ze względu na małą liczbę startów.

Oceniając sezon, trener Chomski przypomniał, iż w chwili rozpoczęcia przygotowań wiele kwestii w klubie nie było załatwionych. A tak oceniał końcowy wynik ligowy w rozmowie z „Tygodnikiem Żużlowym”:

„Gdyby przed sezonem ktoś zaoferował nam drugie miejsce w lidze, to byśmy wzięli w ciemno. Teraz dyskutujemy, czy srebro w DMP jest niedosytem czy dużym sukcesem? Mimo wszystko jestem zdania, że tym drugim. Był to jeden z lepszych sezonów po latach posuchy. Naszym plusem na przyszłość jest też młody zespół oraz dobrze zapowiadające się zaplecze”.

I trudno było się nie zgodzić ze szkoleniowcem Stali. Zwłaszcza że było to pierwsze wicemistrzostwo kraju od ośmiu lat, czyli od czasów, kiedy o sile zespołu decydowali jeszcze Jancarz, Rembas, Nowak czy Woźniak. Sukces w lidze został ponadto okraszony wspomnianym drugim miejscem w Pucharze Polski oraz złotym medalem mistrzostw Polski par klubowych. Finał został rozegrany 19 maja w Gorzowie i choć odbył się w dzień powszedni (wtorek), zgromadził na trybunach ponad osiem tysięcy widzów. Wszyscy byli ciekawi, czy znajdujący się w wysokiej formie gorzowianie pokonają zdecydowanych faworytów imprezy - braci Gollobów, którzy reprezentowali barwy bydgoskiej Polonii. Gospodarze do walki wystawili Śwista, Franczyszyna i Palucha. Po pięciu seriach Stal miała 24, a Polonia 23 punkty i o wszystkim miał zadecydować ostatni wyścig z udziałem tych par. Początkowo prowadził Świst przed Tomaszem Gollobem i Paluchem. Na trzecim okrążeniu kapitan miejscowych zrobił błąd, który natychmiast wykorzystał Tomasz, ale jego brat Jacek nie był w stanie wyprzedzić drugiego reprezentanta Stali i wyścig zakończył się remisem 3:3, co oznaczało, że po 11 latach mistrzostwo par ponownie trafiło nad Wartę.

- Byłem bardzo stremowany przed decydującym biegiem z Polonią, ale chyba to normalne w sytuacji, kiedy wyjeżdżałem na tor z pozycji zawodnika rezerwowego - mówił chwilę po zawodach Paluch, który zastąpił Franczyszyna. - Jestem bardzo zadowolony, że nie okazałem się statystą i wniosłem swoją skromną cegiełkę w to mistrzostwo. Jest to mój pierwszy złoty medal w mistrzostwach Polski seniorów i wierzę, że jeszcze stanę na mistrzowskim podium. Nie kryję, że jest to wspaniałe przeżycie - dodał w rozmowie z dziennikarzami „Bolo”, który w dwóch biegach zdobył trzy punkty. Świst wywalczył 16, a Franczyszyn osiem oczek.

Cieniem na finałowy turniej położył się wypadek Piotra Pawlickiego. W 19. wyścigu znany z widowiskowej jazdy leszczynianin na drugim wirażu chciał po szerokiej zaatakować prowadzących stawkę zawodników Apatora - Krzyżaniaka i Kowalika. Niestety, pojechał zbyt szeroko i przy dużej prędkości uderzył plecami w bandę. Jak wykazały natychmiast zrobione w szpitalu badania, doznał on poważnej kontuzji kręgosłupa (złamanie kompresyjno-rotacyjne pierwszego i drugiego kręgu lędźwiowego) i stracił czucie w nogach. Kilka godzin po wypadku przeprowadzono czterogodzinną operację (prowadził ją doktor Andrzej Wasilewski), którą Pawlicki zniósł dobrze, ale co najważniejsze zakończyła się ona pełnym sukcesem. Z czasem Piotr odzyskał częściową sprawność i dzisiaj opiekuje się dwoma swoimi synami - Przemysławem i Piotrem juniorem, którzy są żużlowymi talentami czystej wody.

Gorzej stalowcom poszło w rozgrywkach młodzieżowych. Najbliżej medalu byli w parach, ale w finale w Toruniu, pomimo zdobycia przez Hućkę 16 punktów, zajęli czwarte miejsce. Hućko był też bliski medalu w młodzieżowych indywidualnych mistrzostwach Polski, lecz w Tarnowie uplasował się na szóstej pozycji ze stratą jednego punktu do trzeciego Andrzeja Zarzeckiego z Morawskiego. Warto jeszcze przypomnieć, że Piotrowie - Świst i Paluch awansowali do półfinału IMŚ. Na torze w Bradford nie poszło im najlepiej i zajęli dwie ostatnie pozycje. Ponadto ten pierwszy zadebiutował w lidze szwedzkiej w barwach Smederny Eskilstuna. I spisał się bardzo dobrze. Pojechał w 10 meczach, gdzie uzyskał średnią biegową 2,25 punktu. Był ponadto czwarty w I Memoriale im. Edwarda Jancarza, który odbył się 10 lipca w Gorzowie. Osiem tysięcy widzów ponownie obejrzało piękną jazdę Hansa Nielsena, choć Duńczyk raz znalazł pogromcę. Był nim tradycyjnie już Roman Jankowski. Ostatecznie zawody wygrał Nielsen z dorobkiem 14 punktów przed Szymkowiakiem i Brhelem - obaj po 12 punktów. Po zawodach triumfator turnieju długo siedział w przyklubowym ogródku, gdzie toczył wiele ciekawych rozmów z gośćmi, a także z kibicami.

Ciekawa była też ocena sezonu zaprezentowana na łamach prasy przez prezesa klubu Jerzego Synowca. W „Tygodniku Żużlowym” stwierdził on, że stosując cenzurkę, postawiłby zawodnikom za miniony sezon piątkę z minusem. I zaraz jeszcze dodał:

„Może to i dobrze, że nie osiągnęliśmy pełnych sukcesów, takich jakich oczekiwali kibice. Chcemy zostawić coś na przyszłość. Musimy również pamiętać, że medale z lat 70. są już dawno za nami i marką porównywalną do dzisiejszych lat powinny być ostatnie sezony. W tej sytuacji miniony wygląda pozytywnie. Jeżeli chodzi o sprawy organizacyjne, to popełniliśmy kilka błędów, lecz nadal się uczymy. Mamy wyrzuty sumienia, że nie wszystkie pieniądze zostały spożytkowane w sposób prawidłowy. Sam się biję w piersi, że część funduszy nie poszła tam, gdzie powinna. Obecna sytuacja klubu nie jest ani lepsza, ani gorsza. Nadal będziemy szli kierunkiem wcześniej wyznaczonym”.

Wicemistrzowie Polski w sezonie 1992. Stoją od lewej: Jarosław Gała, Ryszard Franczyszyn, Gary Havelock, Antal Kocso, Jerzy Rembas (II trener) i Piotr Świst. Klęczą od lewej: Marek Hućko, Piotr Paluch i Mariusz Staszewski

Finał MPPK w 1992 roku odbył się w Gorzowie. Na zdjęciu fragment szóstego wyścigu, w którym to Piotr Świst (z lewej) i Ryszard Franczyszyn podwójnie pokonali duet Polonii Piła rodem... z Gorzowa - Krzysztofa Okupskiego i Mirosława Daniszewskiego

Złoci medaliści MPPK — Piotr Paluch, Ryszard Franczyszyn i Piotr Świst

O DWA STOPNIE NIŻEJ

W kolejnym sezonie ambicją żółto-błękitnych było wdrapanie się na najwyższy stopień podium. Chęci to jedno, rzeczywistość - drugie. Nie było nawet medalu, nasi rozgrywki ligowe zakończyli na czwartym miejscu. Było to o tyle zaskakujące, że drużyna budowana od wielu lat nie miała słabych punktów. Tak się przynajmniej wydawało. Każdy z zawodników prezentował solidny poziom sportowy, a na czele zespołu stał przeżywający drugą młodość Świst. Do tego dochodzili solidnie punktujący obcokrajowcy.

Niestety, gorzowianie przegrali sporo... wygranych meczów, bo zawsze coś stawało im na przeszkodzie, by postawić tę przysłowiową kropkę nad „i”. Czasami były to defekty w kluczowych fragmentach spotkań, czasami zabrakło odrobiny sportowego szczęścia, ale najbardziej zawodzili sami żużlowcy. W wielu przypadkach powinni mocno uderzyć się we własne piersi. Bywało, że nie wytrzymywali presji związanej z oczekiwaniami i nawalali w najmniej oczekiwanych momentach. Ale po kolei.

Przed rozpoczęciem sezonu działacze pozyskali kolejną grupę sponsorów, z których jeden wykupił człon nazwy. Był nim Mirosław Berdow-ski, prowadzący firmę zajmującą się sprzedażą farb. Jednocześnie został nowym wiceprezesem klubu. Za prawo reklamy zapłacił 500 milionów starych złotych, co stanowiło niespełna 10 procent budżetu klubu (to mimo wszystko „grosze” w porównaniu do dzisiejszych potrzeb klubów). Po raz pierwszy w historii gorzowianie przystąpili więc do walki nie jako Stal, lecz Stal Farbpol. I była to jedyna istotna zmiana. Uznając, że w poprzednim sezonie zespół świetnie sobie radził i był o krok od zdobycia mistrzowskiego tytułu, działacze klubu w porozumieniu z trenerem nie szukali wzmocnień. Postawili na tych samych zawodników. Do Piły odszedł jedynie Gała, zaś z wychowanków do zespołu dołączyli Sylwester

Moskwiak i Michał Żłobiński, aczkolwiek zakontraktowany na prawach obcokrajowca Havelock nie wystąpił w żadnym meczu. Mało jeździł też Brhel (trzy występy). Było to spowodowane zmniejszeniem limitu dla zagranicznych żużlowców. Od tego sezonu w każdym spotkaniu mógł wystąpić tylko jeden obcokrajowiec, a kluby mogły podpisywać umowy maksymalnie z trzema zawodnikami legitymującymi się obcym paszportem. Działacze postawili na Kocso i zagwarantowali mu udział przynajmniej w 15 spotkaniach. Z różnych przyczyn Węgier pojechał tylko w ośmiu spotkaniach, co również miało wpływ na słabszy wynik zespołu.

Tuż przed ligową inauguracją w siedzibie klubu odbyła się konferencja prasowa, podczas której szefowie klubu przyznali, że borykają się ze sporymi problemami finansowymi. Mieli żal do władz miasta, które zamiast wspierać najpopularniejszą dyscyplinę w regionie, wołały kłaść kłody pod nogi. Przypomnieli wydarzenie sprzed miesiąca, kiedy to - na podstawie decyzji wydziału finansowo-planistycznego o nałożeniu na właścicieli obiektów przy ulicach Śląskiej i Kwiatowej podatku od nieruchomości w wysokości ponad 1,6 miliarda starych złotych - urzędnicy naliczyli dwukrotnie wyższy podatek od rzeczywistej wartości nieruchomości. W praktyce decyzja ta rozkładała speedway w Gorzowie. Było to pokłosie wydarzeń jeszcze z 1991 roku, kiedy to klub zwrócił się do miasta o przekazanie stadionu. Następnie sprzedał cały obiekt grupie sześciu biznesmenów, którzy tylko tą drogą chcieli ratować żużel w mieście. Gwarancją, że teren nie zostanie wykorzystany na inne cele niż sportowe, był odpowiedni zapis w umowie. I właśnie na podstawie tejże klauzuli właściciele stadionu liczyli, że miasto będzie ich corocznie zwalniać z podatku od nieruchomości. Włodarze Gorzowa byli jednak innego zdania. Po nagłośnieniu sprawy szybko przeprosili za pomyłkę w naliczeniu tak wysokiego podatku, a potem wycofali się całkowicie ze swojej decyzji. Był to jednak istotny sygnał, że nadchodzą trudne czasy dla nadwarciańskiego żużla.

- Myślę, że pomimo naszej dość złożonej sytuacji finansowej nie będziemy musieli się wstydzić tak pod względem organizacyjnym, jak i sportowym. Nasz cel na ten sezon to poprawić się o... jedno miejsce w stosunku do poprzedniego - powiedział u progu sezonu prezes Synowiec, który bardzo chciał, by Gorzów ponownie stał się stolicą polskiego żużla. Na tej samej konferencji trener Chomski poinformował, że w klubie zakończono proces przechodzenia zawodników na zawodowstwo, który trwał od dwóch lat.

- Statusem zawodowców objęci są wszyscy zawodnicy, choć ich możliwości samofinansowania są bardzo różne. Dlatego też kierownictwo klubu postanowiło objąć opieką niektórych, głównie młodych, zawodników i poszukać dla nich sponsorów. W takich przypadkach zarobione przez tych żużlowców pieniądze będą oczywiście racjonalnie inwestowane w niezbędny sprzęt, udział w zawodach czy obozach, w części zaś tylko trafią bezpośrednio do ich kieszeni. Inni muszą głównie liczyć na siebie i swoich osobistych sponsorów, choć w przypadkach losowych może im być udzielona także daleko idąca pomoc ze strony klubu - wyjaśnił szkoleniowiec.

Prywatyzacja dopadła też mechaników klubowych. Z końcem roku przestali pracować na etatach i każdy musiał przejść na własny rozrachunek, co jednych zadowoliło, innych mniej. Stanisław Maciejewicz i Stanisław Hućko dostali ofertę wydzierżawienia klubowych pomieszczeń i tak też uczynili. W zamian mieli dodatkowo opiekować się sprzętem szkółki żużlowej. Ten pierwszy w jednym z prasowych wywiadów przyznał, że praca na „swoim” trochę go przeraziła, ale szybko dodał, że ucieszył się na wiadomość, iż większość zawodników Stali wyraziła ochotę na dalszą współpracę.

Zanim żużlowcy wyjechali na tor, by walczyć o ligowe punkty, w Zielonej Górze wydarzyła się tragedia. Podczas towarzyskiego spotkania Morawskiego z Unią Leszno poważny wypadek miał ulubieniec miejscowej publiczności Andrzej Zarzecki. W wyniku odniesionych obrażeń trzy dni później zmarł w szpitalu. Jego pogrzeb odbył się w przeddzień inauguracji ligowej, stąd na wszystkich stadionach wyczuwało się ogromny smutek i żal po stracie młodego zawodnika. Jednego z najbardziej utalentowanych w ostatnich latach. Jakby tego było mało, kilka tygodni później zginął kolejny młody żużlowiec z grodu Bachusa - Artur Pawlak. To był cios dla całego środowiska, choć naturalnym było, że najbardziej cierpieli zielonogórzanie.

Gorzowianie sezon rozpoczęli od wysokiej porażki w Lesznie z Unią 36:54. Niestety, do miasta Alfreda Smoczyka na czas nie dotarł Kocso, który... utknął w śnieżnych zaspach w okolicach Nowego Sącza. Po wydostaniu się z okopów Węgier pędził do Leszna na złamanie karku, ale na stadion dotarł dopiero po ósmym biegu. Nie mógł już wystartować w tym spotkaniu, a jego miejsce zajął Paluch. Praktycznie żaden z zawodników nie pojechał na swoim poziomie, ale nikt nie robił z tej porażki tragedii. Pierwsze koty za płoty, dało się słyszeć w leszczyńskim parkingu. Pojawiły się też głosy, że nasi zawodnicy zlekceważyli gospodarzy i zostali srogo ukarani.

W drugiej kolejce na Śląską przyjechała ekipa Morawskiego i również to spotkanie było jednostronne. Tym razem w roli chłopców do bicia obsadzili się żużlowcy z południa Ziemi Lubuskiej. Stal szybko wyciągnęła wnioski z nieudanej wyprawy do Leszna i solidnie przygotowała się na powitanie rywali. Zwycięstwo 59:31 spowodowało, że ponownie ożyły nadzieje na dobry wynik na koniec sezonu. Zważywszy, że w trzeciej kolejce stalowcy dzielnie walczyli w Toruniu, gdzie jeszcze po 12 wyścigach remisowali 36:36. Ostatecznie przegrali 42:48, lecz nikt nie miał do nich pretensji. Tym razem zostawili na torze serce i ulegli minimalnie lepszej drużynie.

Kilka dni później Stal pokonała Motor 53:37. Gwiazdą tego spotkania był ponownie Nielsen. - To był teatr jednego aktora i 14 statystów - tak na łamach „Tygodnika Żużlowego” skomentował jazdę Duńczyka Stanisław Chomski. Nielsen wygrywał z ogromną przewagą. Jeden ze sponsorów Stali, licząc na niespodziankę, ufundował nagrodę tysiąca dolarów dla każdego zawodnika gospodarzy, który pokona wielokrotnego mistrza świata. Niczym jednak nie zaryzykował, gdyż żużlowiec z Półwyspu Jutlandzkiego pewnie wygrał sześć wyścigów.

W pierwszych dniach maja nastąpiły wydarzenia, które miały istotny wpływ na ocenę całego sezonu. 1 maja w Grudziądzu odbył się finał mistrzostw Polski par klubowych. Gorzowianie pojechali tam bronić mistrzowskiego tytułu i nie tylko z tego powodu byli brani pod uwagę jako poważny kandydat do wygrania imprezy. Niestety, nie zdołali stanąć nawet na podium. Jeden upadek i wykluczenie Śwista, nierówna jazda Hućki i słaby jeden wyścig rezerwowego Franczyszyna (więcej nie startował) spowodowały, że do medalu zabrakło jednego oczka. Po zawodach nie obyło się bez wspólnych pretensji, ponieważ wykluczenie Śwista z ostatniego wyścigu (za przekroczenie limitu dwóch minut) nie powinno było mieć miejsca. Lider Stali wyjechał na tor, ale kiedy zorientował się, że wypadła mu linka od manetki gazu, natychmiast powrócił do parkingu. Tam mechanicy musieli przełożyć tylne koło (z oznakowaną oponą) do drugiego motocykla. Nie zdążyli. Choć obok stał motocykl z właściwą oponą, na której startował Franczyszyn. Dlaczego Świst nie wsiadł na niego?

- Nie wiedzieliśmy, że czas dwóch minut został tak szybko włączony - przyznał w rozmowie ze „Sportowym Kurierem Gorzowskim” Stanisław Maciejewicz. Gapiostwo kosztowało medal. Dzisiaj miejsce na podium w tych rozgrywkach nie ma już tak wielkiego prestiżu, ale w tamtych latach każdy medal w parach był mocno doceniany.

Prosto z Grudziądza nasi udali się do dalekiego Rzeszowa na mecz ligowy. I byli zdecydowanymi faworytami. Gospodarze do tego momentu przegrywali mecz za meczem i z zerowym dorobkiem zamykali ligową tabelę. Do niecodziennej sytuacji doszło w ostatnim wyścigu. Po 14 biegach był remis 42:42. W decydującej odsłonie zaciętą walkę o zwycięstwo toczyli Janusz Stachyra i Piotr Świst. Obaj wpadli na metę równocześnie i sędzia Józef Piekarski przyznał im po 2,5 punktu. O wygranej gospodarzy przesądziła trzecia pozycja Zoltana Adorjana, który wyprzedził Flisa. O przegranej gości nie zadecydował jednak ostatni bieg, ale wcześniejsze ich dwa defekty na pierwszych pozycjach. Najpierw pech spotkał w siódmej gonitwie Kosco, a chwilę później przedwcześnie z toru musiał zjechać Świst.

Po zwycięstwach na wyjeździe z ROW (54:36) i u siebie ze Spartą (48:42) żółto-niebiescy awansowali na piątą pozycję, mając tylko dwa punkty straty do prowadzących trzech drużyn. Kolejna daleka wyprawa, tym razem do Tarnowa, znowu przyniosła rozczarowanie. Przegrana 44:46 praktycznie do minimum ograniczyła nadzieję na zdobycie mistrzostwa kraju. Pomimo wygranej w ostatnim pojedynku pierwszej rundy z Polonią 57:33, wiadomo było, że strata czterech punktów w Rzeszowie i Tarnowie będzie już nie do odrobienia. Przystępując do rundy rewanżowej, obrońcy wicemistrzowskiego tytułu mogli co najwyżej powalczyć o srebrny lub brązowy medal. I taka szansa istniała bardzo długo, ale...

Gorzowianie okazali się skuteczni, lecz tylko na własnym torze. Wygrali wszystkie spotkania, a to za mało, żeby myśleć o medalu. Na wyjeździe zdołali pokonać jedynie spadkowicza - rybnicki ROW i ponownie zajęli czwarte miejsce. Mistrzostwo po raz pierwszy w historii trafiło do

Sparty, drugie miejsce zajęła Polonia, a trzecie Apator. Obok rybniczan do II ligi spadli rzeszowianie, a po rocznej przerwie do elity powróciły Wybrzeże i Włókniarz.

W naszym zespole tylko Kocso (2,51), Świst (2,30) i Franczyszyn (2,00) mogli zaliczyć starty ligowe do udanych. Problemem była ponadto nieustabilizowana sytuacja finansowa. Jak przyznali sami zawodnicy, brak płynności finansowej w dużej mierze wpłynął na słabsze przygotowanie sprzętu w drugiej fazie rozgrywek. Ba, pojawiły się nawet spekulacje, że jeżeli działacze szybko nie rozwiążą problemu zadłużenia, niektórzy zawodnicy odejdą z klubu. Jako pierwszego wskazano Śwista.

- Zawodowstwo rządzi się swoimi prawami i po prostu obie strony, czyli klub oraz zawodnik, muszą wywiązywać się z ustalonych przed sezonem poszczególnych punktów kontraktu. W Stali tak, niestety, nie jest. Trudna sytuacja finansowa spowodowała, że nie otrzymywaliśmy na bieżąco pieniędzy za zdobyte punkty. Jeszcze nie wiem, w jakim klubie zobaczą mnie w nowym sezonie kibice. Chcę jednak uspokoić gorzowskich sympatyków, nie odejdę, jeśli zostaną spełnione podstawowe warunki -powiedział lider Stali „Tygodnikowi Żużlowemu”.

Prezes Synowiec przyznał również w wywiadzie dla tej samej gazety, że zadłużenie wobec zawodników sięgnęło 400 milionów starych złotych. - To cud, że zdobyli oni czwarte miejsce, nie pobierając od połowy sezonu pełnych wynagrodzeń. Klub jest zadłużony na ponad miliard złotych - ujawnił.

Jedynym miłym akcentem nieudanego w sumie sezonu było zdobycie przez Śwista brązowego medalu indywidualnych mistrzostw Polski. W finale rozegranym w Bydgoszczy triumfował Tomasz Gollob przed rewelacyjnie jeżdżącym juniorem z Torunia, Tomaszem Świątkiewiczem (dwa lata później musiał zakończyć dobrze rozpoczętą karierę z powodu utraty kilku palców u rąk po wybuchu petardy w noc sylwestrową). Piotr Świst sięgnął po ten krążek w niecodziennych okolicznościach. W ósmym wyścigu miał makabrycznie wyglądający upadek w pierwszym łuku, po którym stracił na chwilę przytomność. Do tego rozbił motocykl. Lekarze nie zgodzili się na jego jazdę, ale ten usilnie zaczął ich błagać i panowie w białych kitlach ostatecznie dopuścili go do dalszej fazy zawodów. Na rezerwowym motocyklu dojechał na podium. Bardzo mu zależało na medalu, gdyż w bogatej już kolekcji nie miał jeszcze tego trofeum z najważniejszych krajowych rozgrywek. Ponadto chciał udowodnić wszystkim niedowiarkom, iż zasłużenie otrzymał nominację na występ w czwartym w karierze finale mistrzostw świata par w duńskim Vbjens. Był to pierwszy od 12 lat finał światowy, w którym nasi żużlowcy byli bliscy zdobycia medalu. Kapitalny występ na krótkim torze Ole Olsena zaliczył Gollob, który w sześciu wyścigach zdobył 15 punktów. Niestety, Świst nie poszedł w ślady kolegi z Bydgoszczy i w dwóch startach nie wywalczył żadnego oczka. Zastępujący go potem wrocławianin Piotr Baron również nie znalazł pomysłu na pokonanie choćby jednego rywala. I Polacy ostatecznie zajęli piąte miejsce, ale świat żużlowy był pod coraz większym wrażeniem jazdy młodziutkiego, 22-letniego wówczas Golloba. Po finale najbardziej oberwało się trenerowi kadry Marianowi Spychale za powołanie Śwista do składu. - To nie trener był winny, a ja zawaliłem - krótko skwitował jeszcze w Vojens gorzowianin.

Bliski zdobycia medalu w finale MIMP w Toruniu był Flis. Podobnie jednak jak w lidze, musiał zadowolić się czwartą pozycją. Ósmy był Staszewski, a dziewiąty młody Rembas. Pomimo że w klubie było kilku utalentowanych juniorów, to jednak w pozostałych imprezach młodzieżowych nie uzyskali oni satysfakcjonujących rezultatów. Nie udało się nawet awansować do finałów MMPPK i MDMP. Najlepiej gorzowianie zaprezentowali się w DPP, gdzie dotarli do półfinału. Ciekawostką za to był udział Palucha w mistrzostwach świata na długim torze. „Bolo” dotarł do półfinału tych rozgrywek, co było sporą niespodzianką.