Żony spadajace z nieba. Zapiski - Lutosławska-Jaworska Anna - ebook

Żony spadajace z nieba. Zapiski ebook

Lutosławska-Jaworska Anna

5,0

Opis

I tak spadłam z nieba w ramiona Michała na algierskim lotnisku. Inne żony w różnych terminach spadały podobnie jak ja.
 
Żony spadające z nieba to zapiski pochodzące z rok 1982, z okresu, kiedy autorka wraz z mężem - oddelegowanym do pracy w algierskiej hucie - przebywa na Czarnym Lądzie. W Polsce zostawiła wszystko, by dołączyć do ukochanego męża.

Opisy afrykańskich krajobrazów, realiów życia, obyczajów, ale także odniesień zawodowych i towarzyskich wśród Polaków mieszają się tu z tonami bardzo emocjonalnymi, osobistymi, niemal intymnymi, z troską o losy kraju pogrążonego w stanie wojennym, z niepokojem o najbliższych, za wspomnieniami rodzicach i pracy zawodowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 144

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tunka5891

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka ciociu :*
00

Popularność




Wstęp

Mam dość!

Ile można tęsknić, przylepiać co wieczór łzami znaczki na koperty, tłumaczyć psu:

– Panek nie przyjdzie. – I pies kładzie się na tapczanie Michała i czeka.

Co muszę zrobić?

Urlop bezpłatny na rok? Przede wszystkim paszport i wiza! Trzeba się wziąć w garść i ruszyć do działania.

Przytwierdziłam mały jasiek do brzucha, wyglądało na siódmy miesiąc; mąż jest delegowany z Kombinatu w Nowej Hucie jako wykładowca dla hutników w Algierii, zna dobrze język francuski, no i jest inżynierem z wymaganą specjalnością. Wszystko to kłamstwo. Wymyślone dla pana kapitana MO. Przygląda mi się. Ze współczuciem?

Ale i tak musiałam doczekać chwili, kiedy uznano, że należy ułatwić łączenie rodzin.

Michał był na zbiorowym kontrakcie z huty, ja nie byłam w ciąży, ale bardzo, bardzo tęskniłam. I pies też. A tu stan wojenny. Mój optymizm został poddany próbie oczekiwania.

Wiosna, prima aprilis i wreszcie lecimy do panka z walizami, torbami i nadzieją na miękkie lądowanie. I tak spadłam z nieba w ramiona Michała na algierskim lotnisku. Inne żony w różnych terminach spadały podobnie jak ja. Hasło przyjęło się wśród kooperantów.

5 kwietnia 1982

Annaba1. Jestem tu. I od czasu do czasu moja wyobraźnia dzwoni dwa razy do waszych drzwi. Moja wyobraźnia otwiera je i moja wyobraźnia odtwarza wasze uśmiechy. I wtedy opowiadam wam o kolorach, w których żyję, mówię słowa, które was śmieszą, choć oznaczają zwykłe czynności, ale nazwane po arabsku. Unikam opowiadania o jedzeniu. Nie chcę widzieć w waszych oczach łakomstwa czy żalu. Nie mogę wam tego posłać ani przywieźć. Jem więc w zaciszu swojego domku pomarańcze, daktyle, migdały. Siedzę w ogródku, gdzie kwitnie niestrudzona chińska róża, gdzie wytworna palma nie jest ozdobą gabinetu ministra, tylko robi to naturalnie – wyrasta prosto z ziemi pod naszym oknem. Naszym oknem naszej sypialni. W domku, do którego wprowadził nas Michał, są trzy pokoje. Różnią się między sobą. Każdy służy zupełnie innym celom. Duży, do którego można wejść z podwórka-ogródka, jest duży i różnoraki. Ma w sobie elementy rozrywkowe – sprzęt radiowo-magnetofonowy, dużo różnych taśm, filmy, aparaty fotograficzne, długi stół do długich dyskusji o Polsce oraz użyteczną lodówkę pełną smakołyków, w cieniu lady kuchenkę i zlewozmywak. Tam gotuję. Nie bez przepychanki. Michał ma swoje poglądy na garnki, zapałki i myjki. No tak, ale w momencie kiedy ten dom ma być moim królestwem – to już na pewno kuchnia jest moim tronem. Powiedziałam więc krótko tonem nieznoszącym pomruku: auto twoje, kuchnia moja. Poddał się bez sekundy namysłu. Zwłaszcza że na końcu tego domku jest pokój sypialny. I choć jest często zamknięty, w naszej świadomości temat sypialni jest całą dobę otwarty. Jak długo? Poukładałam w szafkach swoje majteczki, chusteczki, poprałam koszule, skarpetki Michała. Z pewną tremą poprzewieszałam spodnie, wiatrówki, tak żeby było praktyczniej, i czekałam na sztywne ruchy Michałka. On tak sztywnieje, kiedy coś jest nie po jego myśli, i właściwie nie robi uwag, ale ten, kto go zna, wie, że neguje w środku, w sobie ten fakt czy ten pogląd. Bywa napastliwy i pieniacki, lecz kiedy się to przetrzyma, nie podsycając tematu, przycicha i znowu jest najwspanialszy. Bałam się, że te gorsze cechy rozwiną się u niego w samotnym życiu, wśród gromady mężczyzn. Ale nie. Samotność unaoczniła nam obojgu, kim jesteśmy dla siebie, choć nie wiem, czy było to już teraz potrzebne.

Wyrzucam po trochu z moich kieszeni pochowane tam wspomnienia, bóle i śmiechy, okruchy z minionych długich miesięcy. Tym bardziej że nie wzięłam swoich poprzednich zeszytów, w których pisałam na gorąco, choć oczywiście niekiedy znacząc tylko słowem jakiś ważny, może nawet najważniejszy temat. W listach podlegających cenzurze też pisałam tak, żeby nikogo obcego, broń Boże, nie zastanowić. I wychodziły takie listy niemal prawdziwe, niemal osobiste, prawie szczere. Czy teraz potrafię zrekonstruować całą niezwykłą atmosferę tamtych miesięcy? A właściwie po co? We mnie i tych, którzy to przeżywają, nigdy to zupełnie nie spłowieje, a ci, którzy tego nie przeżyli, znajdą w opisie albo za mało, albo za dużo – zależnie od własnej wyobraźni, uczuciowości, zaangażowania. Wczorajsza wiadomość to taka, że wiele kobiet, z którymi rozmawiał urlopowany inżynier z kontraktu tam, w Polsce, w hucie konkretnie, uważa, że dobrze się stało, że ogłoszono stan wojenny. Czyli biorą rzecz naskórkowo, powierzchownie, oceniając jedynie nieważne zjawiska. Byłam zdumiona. Obracałam się w środowisku, gdzie rzecz kwalifikowana była jako katastrofa narodowa. No, ale jeśli ktoś ma wzrok sięgający kiosku z nabiałem, to śmietana rzeczywiście teraz jest, co prawda ta gorsza i nie po 12 złotych, tylko po 34 złote, ale jest.

Zastanawiająco szybko przeszłam w ten słoneczny, nieco leniwy tryb życia. Nie czuję potrzeby kontaktu z innymi ludźmi – nowymi, bo starzy przyjaciele Michała, których poznałam w grudniu 1980, są mile widziani. Biedni. Wszyscy mają kawałek serca w kraju. A tam jeszcze sucha trawa, brud, fałsz i podziemny wartki nurt prawdy i jedności. Jeszcze Polska nie zginęła, póki my jesteśmy. Jacy „my”? Do tego „my” zaliczam niestety pięć, siedem procent ludności. Może się mylę. Chciałabym się mylić. I nie wiem nawet, czy najważniejsze jest to, że istnieje aktywny opór podziemny, bo ważniejszy w moim odczuciu jest wewnętrzny sprzeciw, negacja narzuconego stanu. W momencie, kiedy się zgodzimy na panujący stan rzeczy, jesteśmy niewolnikami. Na gruncie negacji wyrasta szybko chęć walki; akceptacja – to gnuśność. Gnuśność bezpłodna.

Uciekłam. Uciekłam od odpowiedzialności, od decyzji. Miałam możność demonstrowania swojej postawy, a ja się starałam o paszport. Usprawiedliwiam siebie jednak. Nie zostało mi już tak dużo życia, żeby je kroić na dziesiątki lat. Już kroję na lata. I dwa z nich przeżyłam w samotności, bez Michała i bez ciebie, synku. I nie mam siły na więcej. A poza tym dla was też żyć powinnam.

Decydując się na pozostanie tam, należało się zdecydować jednocześnie na walkę, czyli w rezultacie na zamknięcie. To już przekraczało moją dzielność. Byłam dzielna raz – kiedy odmówiłam udzielenia wywiadu.

Piszę to w ogródku i przez ażurowy murek widzę kobiety w długich szatkach przychodzące do ośrodka zdrowia. To nasze sąsiedztwo. Idą spokojnie. Łagodzą tym spokojem swoich krewkich mężczyzn.

Chodzę z Aresem na spacery. Z drogi widzę domki zwane tutaj bidon-wille, bo są niekiedy robione z bidonów, czyli kanistrów. Przebiegają dzieci – ładne, zaczepne, po swojemu dowcipne. Michał mówi, że jestem odważna, bo się tam zapuszczam. Odwagą jest wszystko, co robimy od momentu postawienia samodzielnie pierwszych trzech kroków, drogi mój opiekunie.

Po krzaku chińskiej róży skacze smukły ptaszek. Jak się nazywasz, ptaszku? Pewnie nie wie. Jest od niechcenia pracowity, zbiera jakieś robaczki, ale ot tak, wśród skoków i fruwań. Nie to, co nasz dzięcioł: ten siada i wali w pień, aż echo niesie. Wszyscy wiedzą, że zarabia na chleb jak kowal czy perkusista.

Lasy wokół Miłomłyna, jeziora Suwalszczyzny, łąki pienińskie, smreki w Kościelisku, wszystko to już tylko pod powiekami, w kąciku ust, które się uśmiechają z rozrzewnieniem. A przecież Algieria jest przejmująco piękna. Ale to są krajobrazy. To się zwiedza, opisuje, fotografuje. To się potem wieczorami ogląda na ekranie i podziwia. Można nawet powiedzieć zgodnie z prawdą, że ciekawsze niż polskie. Lecz gdyby ktoś powiedział, że „tu na zawsze”, wpadłabym w rozpacz.

Michał w pracy. Znowu jest inżynierem. Co za ulga. I co zabawne, widać po nim, co robi. Jest ukierunkowany, myśli konstruktywnie, przyjaźnie męskie, życzliwość bez podtekstów. Teatr to jednak zbiorowisko, którego nie sposób długo akceptować.

Nie da się już pisać, zaglądają przez ażury małe dziewczynki: Bonjour, madame – trzeba odpowiadać kilka razy.

6 kwietnia 1982

Bez słońca, czyli jeden dzień ulgowy. Choć jeszcze o upale nie ma mowy, a jednak jest coś takiego, czego nie nazwałabym lękiem, ale przewidywaniem czy nawet odsuwaniem od siebie tej chwili, kiedy to bezchmurne niebo budzić będzie niechęć, a każdy obłoczek powitamy wdzięcznym sercem. Włożyłam od razu do ziemi dwa człony jakiegoś tłustosza, zważywszy na jego obrzękłe liście pełne wody. Kwitnie różowo i żółto. Podobno rozmnaża się bardzo szybko. Tu wszystko szybko rośnie, zakwita, przekwita – rośliny i ludzie.

Drzewa zawiązały na gałązkach ledwo seledynowe kokardki, łąki są nieprzyzwoicie zielone, stokrotki wybiegły na nie i udają płaty śniegu, a te żółte drobne kwiatki nic nie udają – są bezpretensjonalne.

To widziałam po drodze z Algieru do Annaby. Taką wiosnę podarował mi Michał na prima aprilis. Od czasu do czasu w aucie głaskałam go po kościstych kolanach, żeby sprawdzić autentyczność przeżycia. Siedem miesięcy życia w sferze wspomnień, wyobrażeń, przewidywań, zwątpień, nadziei, rezygnacji, euforii oczekiwań, rozczarowań, porażek, nadziei, radości, snów, bezsenności, beznadziei, niespodzianek da capo al fine…

Czy to, co tu będzie, mam traktować jako nagrodę za wytrwałość? Nie powinnam oczekiwać nadzwyczajności, bo sam fakt, że dzielę życie z moim mężczyzną, jest nadzwyczajny. I to powinno mi wystarczyć. A gdybym kaprysiła, to tylko każcie mi poczytać listy z okresu samotności.

Co jakiś czas – trudno mi go zresztą określić – raz na parę dni przypomina mi się niezwykle plastycznie PWST. Wspominam studentów na korytarzu i zupełny brak powietrza w sali wykładowej, okno musi być szczelnie zamknięte, ponieważ z dołu huk tramwajowo-samochodowy nie pozwala usłyszeć słów recytującego. Kompletny brak warunków do skupienia. Na korytarzu najczęściej gadanie, śmiechy. W takim hałasie powstaje świadomość dwudziestolatka, co to jest sztuka aktorska. Zużywają ogromnie dużo sił psychicznych, żeby się odgrodzić od świata zewnętrznego. Tę resztę skupiają na wykonaniu zadania wobec mnie i krytycznych oczu kolegów. Walczą z własną nieśmiałością, elementarnym poczuciem wstydu, prawem do intymnego przeżywania. Powoli zdejmuję z tego pączka ochronne łuski, jedną po drugiej. Towarzyszy mi w tej pracy i zażenowanie, i paląca ciekawość, a nade wszystko wola akuszera, by wydobyć ten płód. Czasem jest to tylko jeden prawdziwy krzyk, jedna autentyczna prawda, jeden wers, jedno słowo. I z tego pod koniec semestru wychodzi coś, co już jest do słuchania i patrzenia. Na czym można budować nadzieję. Rzadziej opinię. A jeśli nawet w szkole wydaje nam się, że mamy do czynienia z talentem, on go potem albo rozdrobni, albo zgubi, albo przepije i pozostanie gorycz. Przywiązywałam się do swoich studentów i oni do mnie. Tym bardziej dziwi mnie mój zupełny brak zainteresowania tym ważnym przecież rozdziałem w moim życiu. Tak wszystko mi przeszło, jak miłość przechodzi. I zdumiewa człowieka, że kochał tak bardzo.

11 kwietnia 1982

Mija pierwszy dzień świąt Wielkiej Nocy. Jaki odmienny od wszystkich dotychczasowych. Trójjęzyczna msza św. w bazylice św. Augustyna, goście na obiedzie, slajdy. Gęsto od tematów Polski. Głównie za sprawą taśm z Sześćdziesiąt minut na godzinę. Twarze słuchaczy zmieniające się jak w niemym filmie od żywiołowego śmiechu do bolesnego skrzywienia. I twarz Michała wzruszona i ubawiona na zmianę.

13 kwietnia 1982

Wtorek poświąteczny. Bez słońca, silny wiatr, ciemne niebo. Ares się trzęsie, bo wszystko dokoła huczy, trzaskają okiennice.

A ja myślę o Marku, który pojechał po swoją Izoldę. Nazwałam go kiedyś w naszym języku domowym Markiem witalnym, ale miło mi stwierdzić – miło, bo to bliski Michałowi człowiek – że jest również inteligentny.

I co zabawne, Zygmunt, również bliski kolega męża, który ma ciekawą umysłowość, jest w sprawach politycznych dużo bardziej utopijny od Marka, który – nieco młodszy – jest po prostu twardszy, czyli realniej widzi zjawiska, przemiany, prognozy dotyczące naszej polskiej rzeczywistości.

No więc ten Marek może właśnie teraz już widzi swoją Izoldę i topnieje ze szczęścia. Bo tak to jest. I to lotnisko w Algierze, które mogło dla mnie być kilka lat temu miejscem, na którym rozgrywa się jakaś bajka czy awantura arabska, stało się miejscem, gdzie serca albo zamierają – to odloty, albo pękają w szwach z nadmiernego przypływu radości – to spadanie z nieba tej wyczekiwanej, wytęsknionej, wyobrażonej na wszystkie możliwe i niemożliwe (a fe!) sposoby. Jest tu również ktoś taki, kto nosi szerokie piękne pasy, zmienia spodnie kilka razy dziennie, źle mówi o kobietach – z wyjątkiem żony szefa – i udaje, że czeka na żonę. To czysta formalność, no i potężny argument dla opinii publicznej, gdyby komuś przyszło do głowy, że jego zainteresowania są bardziej wyrafinowane. Nie będziemy sobie zaśmiecać zapisków tą osobą. Jest tu tyle ciekawych rzeczy do zanotowania. Na przykład osły. Stoi sobie taki osobnik pokryty szorstkim brązowym futerkiem o wdzięcznie za dużym łbie i albo myśli, albo skubie ostre, kłujące listki, albo po prostu chrupie śmieci. Czasem, jak tu się mówi, „odpowietrza się” i słychać to na kilometr. Kiedy podchodzi do niego Ares, to albo lekko „wbrykuje się” na niego – wtedy Ares staje się agresywniejszy, albo – co zastanawia – obraca się tyłem i wtedy trzeba odciągać psa, bo osioł przybiera pozycję obronną: „jak nie kopnę!”. W każde przedpołudnie maszerujemy z Aresem w górę i zależnie od samopoczucia psa – bardziej lub mniej przerażonego samolotami i ciężkimi, z rzadka jeżdżącymi tą drogą samochodami – idziemy dość daleko, aż zapuszczamy się w pobliże bidon-willi. Wczoraj przy publicznym wodociągu stała liczna gromada dzieci z bidonami. Widziały nas z daleka i odpowiednio przygotowane czekały. Podchodzimy bliżej. Dzieci od dwóch do ośmiu lat, każde w prawej rączce ściska kamień. Wielkość niektórych budzi respekt. Wygłupiam się więc i przemawiam do Areska: „Nie wolno”, macham ręką i grożę palcem, że on niby taki groźny i tylko moje gadanie zatrzymuje go przed zrobieniem jatki w całej gromadzie. Ares z obnażonymi kłami i wywalonym językiem wygląda groźnie. A ten język i kły to właśnie mina, po której poznaję stopień przerażenia. Pies niezwykle odważny w kontaktach z psami, nawet ogromnymi, na silne głuche dźwięki reaguje panicznym strachem.

Kamienie nie poleciały. Będę chyba brać po parę cukierków na każdy spacer.

Ile człowiek robi dla samoobrony? Ile razy w życiu uśmiecha się po to, by odegnać zło? Jak często wyciąga pierwszy rękę w bardzo złożonym geście, który jest i próbą, i demonstracją dobrej woli, i pokazaniem swojej wyższości, nadziei, i wyrazem wielu jeszcze innych pomniejszych uczuć.

Tak mi czasem bardzo żal, że nie mam tu swo­ich dwóch zeszycików zapisanych w tamte grudniowe dni.

Nie mogłam tam opisać pogrzebu Haliny, a pamiętam go z detalami. Zrobię to teraz. Bo trzeba.

Tuż przed Wigilią spotkałam Krzyśka, zaszczutego, przemykającego w tłumie. Nie widział, choć patrzył. Wypatrywał zapewne wyłącznie tajniaków i patroli. Zastąpiłam mu drogę.

– Cześć, Krzysiek.

– O, dzień dobry! Przepraszam, nie poznałem pani.

– Co z mamą?

– Jeszcze w szpitalu, stan jest beznadziejny. Już nawet czasem traci świadomość. Tak chciała być z nami na wigilii.

– A co z tobą?

– Ukrywam się. Sypiam, gdzie się da.

Podałam mu nasz adres, zaprosiłam o każdej godzinie. Nie skorzystał. Halina parę dni później zmarła. Idę na pogrzeb. Cmentarz mały, na pagórku. Mróz. Rodzina, z którą znam się od lat, od razu ostrzega: „Jesteśmy obserwowani, sporo tajniaków, krótkofalówki”. Z kolei ja ostrzegam Janusza i Romka, którzy poczciwie przyszli. Była oczywiście cała pracownia perukarska i kilka osób z teatru. Przeszłam się jeszcze raz w kierunku bramy, gdzie było trzech rozstawionych cywilów z MO, z turystycznymi torbami przewieszonymi przez ramię. Właściwie łatwo ich było rozpoznać, bo z nikim się nie kontaktowali, oczy mają rozbiegane, myszkują po nagrobkach, ale głównie wypatrują Krzyśka przy bramie. Tędy mógłby wejść. Pogrzeb odbył się w mroźnym wietrze niemal bez łez. Halina była niezwykle dobrą matką i w ogóle dobrym, porządnym człowiekiem. Łzy, które dusiły, a nie wypłynęły, to były łzy bezsilności i buntu. Nawet ostatnia droga matki, która wiele, wiele dla swoich dzieci zrobiła, była zbezczeszczona tajniakami. Modlitwa za nią była też modlitwą o spokój Krzyśka. Ten doczesny. Żeby mu tylko do głowy nie strzeliło się tu zjawić. Ze strachem patrzyłam na pobrzeże cmentarza łączącego się tu z polami. Na szczęście nie przyszedł. Dotrzymał obietnicy danej rodzinie, która była wciąż nachodzona po nocy z powodu rewizji.

Potem, na drugi dzień, w małej kaplicy na Bronowickiej spotkałam siostrę Haliny na mszy żałobnej i dałam coś dla Krzyśka. Przecież on po prostu nie zarabia. Ma trzydzieści dwa lata i jest skończony. Jak długo tak pociągnie? Kiedy się o nim czegoś dowiem? I od kogo?

Za oknami lekki deszczyk i grzmocik, a już ten nasz pies to nie pies, tylko czarna galareta.

Ten zeszyt, w którym to piszę, jest gruby, w zasadzie to kalendarz na 1980 rok. Sic! Od tego się zaczęło. Pomyśleć, że minęło dwadzieścia miesięcy od chwili, kiedy zaczął wyznaczać czas; to właściwie dwie epoki w życiu narodu. Wybuch wolności, demokracji, spontaniczności, ujawnione i najlepsze, i najgorsze cechy polskie. Bo, nie bujajmy się, ruch unaocznił, ilu wśród nas to zwyczajni rozrabiacze, karierowicze, wichrzyciele. Ale i to było w tym ruchu pozytywne, bo się ujawnili. I ten okrutny 13 grudnia.

Zbudziłam się niemal punktualnie o ósmej rano i włączyłam radio – mały odbiornik marki Biwak, który towarzyszył mi do zaśnięcia nadawaniem ostatnich wiadomości z różnych rozgłośni.

Słyszę hymn. Zaraz, zaraz, co to za rocznica? Jakie to święto? Nic mi nie przychodzi na myśl. Włosy mi się zaczynają podnosić na głowie, to znaczy mam uczucie cierpnięcia skóry, i skostniała czekam, że po naszym hymnie zagrają radziecki. I wtedy już nic nie będą musieli mówić. Pójdę na balkon i wyskoczę. Ale co właściwie moi chłopcy winni, że ja nie mam odwagi na ruski hymn? Więc nie wyskoczę w tej nocnej koszuli, ale i tak żyć w tym nie będę. Skończyli. Zapowiedź wystąpienia Jaruzelskiego. Czekam w napięciu, kiedy powie, że w tej beznadziejnej sytuacji wielki brat udziela nam łaskawie pomocy i przychodzi do nas w liczbie dwudziestu  milionów. Ale nie, też nie. Aha! Jest stan wojenny. Jeżeli powiem, że uznałam to za wiadomość lepszą od tych, które już w sobie zredagowałam, powiem prawdę. Kąt widzenia, punkt widzenia.

Tak więc ten stan wojenny, jako twór mi nieznany w tej wersji, nie wydał mi się najgorszym złem. Kiedy w południe w telewizji zobaczyłam pułkownika w niebieskim mundurze, udekorowanego po zęby i zapowiadającego wystąpienie generała w zielonym mundurze (udekorowanego po zęby) ze sztandarem w tle, wydało mi się to operetkowe. To wrażenie przeszło mi zupełnie 14 grudnia o godzinie dziewiątej w Nowej Hucie, a już całkiem w Warszawie 15 grudnia. Demonstracja siły wobec zmarzniętego i przestraszonego narodu była czymś głęboko niewłaśc­iwym. Czymś, za co autorzy tego pomysłu powinni być napiętnowani przez historię. A oni oczekują pochwał, uznania i wdzięczności. Zyskali niemal powszechną nienawiść. Bez żadnej taryfy ulgowej.

W tej chwili wyszedł od nas młody Berber. Główka niewielka, krótki zwełniony gęsty mech na głowie, oczy przejrzyste, ciemnozielone, zarost nastolatka. Dopytywał się, czy jest coś w ciastku, które podałam do kawy, co byłoby niezgodne z jego dietą zaleconą przez Koran. Dopytywał się o to z całą powagą, jak my na przykład, czy nie wsypałaś do ciasta cyjanku przez pomyłkę, bo stał koło cukru. I upewniasz się o tym, bo to dosyć – he, he – ważne.

14 kwietnia 1982

Środa. Miki lubi środę, bo po niej co tydzień, żeby skały srały, musi być czwartek. A czwartek jest pierwszym wolnym dniem z dwóch dni świętowania lenistwa. Zapewne inaczej mu to szło beze mnie. Prał, gotował, kupował… No.

15 kwietnia 1982

Czwartek. Tebessa! Rozbłysła słońcem, szlachetna, piękna.

Wino może stać w piasku

16 kwietnia 1982

Piątek – coś w rodzaju niedzieli. Michała kłuje w brzuchu. Doktor Antoni, tak zwany Antonio Wracz, zbadał go i stwierdził, że to nie ślepa kicha, tylko po prostu za dużo surowizny jak na jego nadkwasotę. Jestem trochę winna. Upoiła mnie ta różnorodność owoców i jarzyn, serwuję je więc i sobie, i jemu. Przykre to, ale mam ostrzeżenie. Zażywa lekarstwa i śpi.

A kiedy poczuł się lepiej, pokazywał mi przepiękne zdjęcia z Ghardai i innych miast na pustyni, opowiadał o nich z przejęciem, opisując je drobiazgowo. To jego życie, którego już nie przeżyję z nim, tak samo jak on je przeżył beze mnie. Trudno. Dawniej byłam jakby zazdrosna o jego przeżycia w podróżach, które były samotne. Które mi tylko relacjonował. Pamiętam, jak mocno przeżywałam jego wyjazd do Francji z kolegą, że to nie ja pokażę mu pierwsza Paryż – i ten, który znałam z lat 50.-60., i ten, który razem mogliśmy odkrywać po raz pierwszy. Płakałam kilka wieczorów.

Teraz się cieszę, że on właśnie, a nie ktoś inny, pokaże mi niezwykłości tych tajemniczych miast. Pamiętam odwrotną stronę tego medalu. Byliśmy w Kijowie z występami i w wolny od grania dzień gospodarze zafundowali nam, zespołowi Teatru im. Słowackiego, podróż wodolotem po Dnieprze. Wszyscy mówili, że to piękne przeżycie, że brzegi Dniepru są niepowtarzalne itd., itp. Im bardziej chwalili i Ukraińcy, i Polacy, którzy tu już kiedyś byli, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że bez Michała tego dnia nie chcę. Łaziłam po Kijowie, robiłam słabe zdjęcia, byłam z Edziem R. na spacerze i piliśmy w dziwnym lokalu – ni to sklep, ni pijalnia – koniak. Rozmawialiśmy tam z Ukraińcami po polsku, budząc sympatię i zainteresowanie. Dziwne to było wszystko razem. Kasztany sypały się na głowę.

Tam też, w Kijowie, przeżyłam doniosłe kilkanaście minut w studio telewizyjnym. Kręciliśmy tam fragmenty Lilli Wenedy i Dwóch teatrów. Ja grałam w Dwóch teatrach dyrektora Teatru Snów. W studio stał znakomity sprzęt: reflektory z RFN-u, kamery do telewizji kolorowej z Francji i chłop z tajgi jako kamerzysta. On nawet nie umiał wykorzystać transfokatora i prosił o zbliżanie się lub oddalanie od kamery w statycznym (na scenie) monologu. No, dno. Kiedy więc mówiłam Baczyńskiego – bo jego tekst właściwie kończył sztukę – pomyślałam, że to jest to, co powinnam tu, na Ukrainie, gdzie mieszka wielu zdominowanych przez czerń Polaków, zostawić – to słowo polskiego poety – tak, żeby je zapamiętali. I zrobiłam to tak sugestywnie, że reżyser całego nagrania, który dla porządku nagrywał wszystko dwa, trzy razy do wyboru, przybiegł z reżyserki i jakoś poruszony podziękował za ten jeden – jak powiedział – niepowtarzalny raz.

Poprzedniego dnia graliśmy dwa razy Lillę Wenedę. Jak się okazało po reakcjach na tekst, widownia w trzech czwartych składała się z ludzi znających język polski. Potwierdził to sondaż naszej telewizji, która to wydarzenie kulturalne relacjonowała potem w naszej TVP. Ludzie po spektaklu nie wychodzili od razu z szatni. Odbierając okrycia, popłakiwali, grupowali się, rozmawiając po polsku. Zjechali ze Lwowa, Stanisławowa, Kołomyi, Krzemieńca. I dlatego uważam, że moja krótka obecność w kijowskiej telewizji dawała mi jakąś szansę przedłużenia atmosfery polskości w tym wieloznacznym kraju. I szansę tę na swój sposób wykorzystałam.

Przeczytałam teraz te swoje zapiski o Kijowie i ubawiło mnie to, że siadając w kwietniowym słonku w naszym ogródku, miałam święty zamiar napisać o tym, co TU i TERAZ przeżywam. I co z tego wyszło? Bo przecież wczorajszy dzień był niezwykły i to, że pogoda tak w porę nam się poprawiła, że widzieliśmy kamieniste białe wzgórze porośnięte różnymi rodzajami drzew szpilkowych.

Trudny wybór

18 kwietnia 1982

Rozlepianie kinowych plakatów. To jest kino! Na dużym narożniku marché2 co kilka dni są rozlepiane plakaty filmowe. Na tę ważną chwilę czeka męska część Annaby. Gdy tylko plakacista stanie z klejem, szczotką na bardzo długim kiju i rulonami plakatów, gromadzą się gosy3. Wyrostki, kawalerowie, mężczyźni. Patrzą mu na ręce. Czekają. Oto wyłania się od dołu krwawy zachód słońca… Ooo… i nogi końskie… tak jest i kowboj, i pistolet. Komentarze, wymiana zdań, oczekiwanie rośnie, szczotka kapie smakowicie, jeszcze coś będzie. Rozwija się następny rulon, oj coś jak uda… Tak! Tak! Uda, ale czy blondynki? Reszta zasłonięta partnerem kobiety. Są tak blisko siebie, że jej właściwie nie widać. Mężczyźni przebierają palcami w kieszeniach. Są papierosy, sztachnięcie, niecierpliwe: Ooo… I oto z rulonu wyłania się twarz kobieca z rozchylonymi ustami. Ale czy blondynka? TAAK!

19 kwietnia 1982

Poniedziałek – choć w ogóle go tak nie odbieram. Dla mnie, odkąd sięgam pamięcią, poniedziałek był ważnym początkiem czegoś nowego. Najczęściej się cieszyłam na poniedziałek, bo zwykle w niedzielę planowałam sobie, co zrobię w nadchodzącym tygodniu. Może to i fakt, że urodziłam się w poniedziałek po niezwykle ciężkich dniach i nocach mojej Mamy. Moja Matka była osobą delikatnego zdrowia, drobną i rodziła w okresie wyjątkowych upałów. Po urodzeniu mnie w poniedziałek o szóstej rano zemdlała, a ja nie krzyczałam, tylko zwisałam sina w rękach położnej. Jestem jej wdzięczna, że trzepnęła mnie parę razy po pupie, a biedną Mamę po buzi i obie przyszłyśmy do siebie. Ochrzciła mnie z wody. Czyli moim dniem jest poniedziałek i tak to czuję. A tu poniedziałek jest w środku tygodnia. Wszyscy tu czekają na czwartek, a narzekają na sobotę, bo trzeba iść do roboty. Ten poniedziałek zaczął mi się od stwierdzenia, że zostawiłam wczoraj klucze od domu w aucie. Nie możemy wyjść za ogrodzenie. Jesteśmy niewolnikami. Ares musiał siusiać w ogródku, choć – zdaje się – tego nie akceptował. Bez spaceru do siedemnastej.

Wczoraj zapragnęłam wodnych farb. I Michał – gdzie się taki chłop uchował?! – tak długo chodził po Annabie, aż kupiliśmy takie, o jakie mi chodziło, najzwyklejsze wodne farbki. Są z Niemiec Zachodnich. Tuzin. I kosztowały 12 DA (dinarów algierskich). Namalowałam od razu dwa obrazki. Jeden kicz – zachód słońca nad morzem, i drugi – plakat protestacyjny przeciwko zabijaniu bezbronnych ptaków. W ogóle przeciw polowaniom. Michałowi podobał się kicz i mówił: „To już jest obrazek! A jak zrobiłaś tę wodę?”. To jest konsument sztuki co się zowie. Aż mi żal, że tu tracę czas na pisanie, zamiast malować. Jestem pełna inwencji, wyspana (Boże, jak tu się śpi), zniewolona haremówa, zamknięta na amen na tych stu pięćdziesięciu metrach kwadratowych. Mogło być gorzej…

Moja Mama twierdziła, że kiedy mija seks, wyzwala się pełniej myśl twórcza. Dla mnie okresami najbujniejszymi twórczo są miesiące przypływu miłości. Bo, niestety, są i odpływy. W odpływach jestem jałowa, rozlazła i jednocześnie albo zupełnie obojętna na wszystko, łącznie z mężczyzną, którego jakby przestaję kochać, albo agresywna. Piszę: „jakby przestaję kochać”. To nie jest takie proste. Z czego to się składa? Nie, może raczej – skąd się to bierze, gdzie się zaczyna? Z tego, co pamiętam od lat, to bierze swój początek w mężczyźnie. Przecież ja, kiedy kocham, to bardzo to widać, daję znać o sile uczucia i dobrym humorem, i czułością okazywaną na wszystkie dostępne sposoby. Ładnieję. I jeśli spotyka mnie jakaś przykrość, nietakt, obojętność ze strony partnera, niezwykle szybko stygnę. I nic na to poradzić nie mogę. On się może starać naprawić to, co zrobił, ale jeśli spostrzeże się za późno, to już jest daremne. Kiedy wyszłam za mąż za Michała, on, chcąc mnie rozbawić, udawał czasem podwórkowego koguta. Zresztą robi to i dziś, ale rzadziej. Rozkłada dłonie jak skrzydełka tuż przy biodrach, przechyla głowę i wydaje kogucie zalotne dźwięki. I tak na przykurczonych kolanach krąży wokół mnie. Jest to tak rozczulające, że za małą przewinę – ta pokuta wystarczy. Zresztą on o tym nie wie.

20 kwietnia 1982

Wtorek, czyli wyloty i przyloty. Przyloty jedynie męskie. Żony nie spadają z nieba. Zawiłe paragrafy z bardzo elastyczną wykładnią. Ho, ho, nie lada mózg wymyślił to draństwo.

Pracujcie, pilnie pracujcie, dawajcie dziewięćdziesiąt procent waszych niełatwo zarobionych pieniędzy, twardych, wymienialnych, a za to nie damy wam ani pralek, ani samochodów w wystarczającej liczbie (tych służbowych) do użytkowania naturalnie na tym wygnaniu, a przede wszystkim nie damy wam żon, dzieci, rodziców. A gdyby tak i tego, co zarobiliście, wam nie dać? No pewnie, przecież i tak pojedziecie na każdy kontrakt, tak samo jak ci biedni chłopi z Rzeszowszczyzny i z Podhala w XIX wieku. Dostaniecie więc śmieci, czyli bony. I za to możecie kupić w ekskluzywnym sklepie czekoladki, wódkę, zegarki. Ale żeby wam osłodzić tę samotność, damy wam jako szefów niezaradnych, złych i perfidnych ludzi. Niech samym swoim istnieniem codziennie wam przypominają, dokąd musicie wrócić. Do jakiej ojczyzny. Żebyście nie odwykli od niekompetencji, bałaganu, no i szczebli, szczebli, panowie.

Pamiętam sklep w Kijowie, gdzie kasjerka siedziała tak wysoko, że wystarczyło, żeby się skrzywiła, i już się czułeś jak nikła muszka zabłąkana w jaskini lwa. Kiedy patrzę na hierarchię w naszej demokracji – ha, ha, ha – widzę ten sklep z grubą i głupią kasjerką, której umiejętności ograniczają się do wciskania klawiszy i maszyna za nią liczy, a ona poucza, fuczy i przebiera. Kiedy nie masz drobnych, może cię wysłać na białe niedźwiedzie. Jeśli nie dosłownie, to w każdym razie czytasz to w jej oczach.

Jeszcze 20 kwietnia, ale po południu

Mijają trzy tygodnie, jak spadłam ci z nieba. I nie zdążyłam opowiedzieć ci niezwykle ważnego przeżycia z 5 września 1981 roku.

Byłam już w Anglii trzy dni i na moją cześć, ale też z okazji urodzin mojego jedynaka Bolka, zaproszono gości: Maćka z Basią i Ewę z Dave’em. Było nas siedmioro. Jedliśmy proszoną kolację w bardzo miłej kuchni – tylko tu był stół – w tym tymczasowym, bardzo gościnnym mieszkaniu przyjaciół, zanim kupili domek. Było też i wino, i toasty. Penny i Dave byli w mniejszości, więc ożywioną rozmowę prowadziliśmy po polsku.

Na niespodziankę przeszliśmy do pokoju, w którym spałam – z widokiem na mały ogródek. Bolek kupił magazynek na slajdy w kształcie karuzeli (i tak się to chyba nazywa) i wyświetlił nam film zrobiony ze slajdów. Jego pobyt w Anglii. Była i jego przykra samotność w Derby i niepokój o mnie, i wizyty w Truro, i miłość do Penny. Było i rozstanie z Ewą. Wszystko bardzo pięknie sfotografowane. Byłam tym głęboko poruszona, z wielkim wysiłkiem dławiłam łzy. I kiedy je już w końcu połknęłam, powiedziałam – to znaczy pozwoliłam sobie na powiedzenie tego z tej racji, że to urodziny syna, że jestem bądź co bądź jego autorką – do grona przyjaciół, jego rówieś­ników (wszystko to wzięłam pod uwagę): „Zdaje się, że urodziłam artystę”.

21 kwietnia 1982

Południe. Słucham francuskiej audycji z Radia Monte Carlo, pełnej reklam, porad, jakie kosmetyki na wiosnę najlepsze dla wszelkich typów cer pięknych pań. Bawią się wesoło, niewymuszenie, dużo muzyki czy raczej muzyczki. Nie rozumiem, dlaczego tak rzadko, wręcz sporadycznie, zdarza się Édith Piaf i Mireille Mathieu czy inny dobry piosenkarz. Ale to na marginesie.

Chcę się zwierzyć z mojego odbioru tych programów, lekkich, przyjemnych, takich różowo-błękitnych obłoczków. Szlag mnie trafiał, kiedy tego słuchałam w zimie 1980/81. Gasiłam radio natychmiast po wyjściu Michała do pracy. Było to dla mnie rozpaczliwe, że w domu, czyli w kraju, stało się po wszystko w kilometrowych kolejkach, groziła nam zagłada narodowa. Pamiętam, że się bałam, czy w ogóle wylecę, bo mówiło się o dużym zgrupowaniu wojsk radzieckich na granicy, a nawet byli tacy, którzy twierdzili, że w Przemyślu są dwie dywizje. I było to prawdopodobne.

A tu opowiadają o najlepszych majteczkach i biustonoszach podnoszących kobiece walory. Być może zahartowałam się, słucham tych bzdur jednym uchem i w drodze do drugiego ucha nie napotykają mojego polskiego serca i swobodnie wylatują.

Wczoraj byliśmy na poczcie, żeby zatelefonować. Skutecznie. Dzieci były w domu i porozmawiałam z synkiem. Patrzyłam na wyraz twarzy Michała, kiedy usłyszał głos Bolka. Bo chwilę mówił: „Hallo” (aloo) i nagle twarz mu rozbłysła jak od flesza, i zawołał: „Bolek? Bolek?”. I już było wszystko znowu jak we śnie. Tak się uspokoiłam w środku. Mogę sobie teraz siedzieć w fotelu, kolanka grzecznie złożone, na nich zeszyt i przekładam te swoje nitki ważniejsze i mniej ważne – jak w pajęczynie; z takich poplątanych nitek utkane jest nasze życie.

Czy żyję tu życiem prawdziwym? Zupełnie pozbawiona swoich osobistych porażek i walki, przykrości i zmagań, żyję odblaskiem porażek i zwycięstw, przykrości i przyjemności Michała. Jestem po to, by mu ułatwić to, co tu przeżywa. Mam gotować i prać, sprzątać i zabawiać. I dochodzę do wniosku, że jest to życie bardzo właściwe. Rano nie mam lęków przed wyjściem z domu – co mnie tam za progiem czeka? Za progiem jest osiołek, jacyś Arabowie, spacer z psem w górę cywilizowaną drogą. Po południu jest Michał, czyli treść, słonko, ziarno – czy ja wiem, jak go tutaj nazywać należy? Niezwykła to sytuacja dla kobiety tak aktywnej, samodzielnej, z taką pracowitą przeszłością. Może dlatego chce mi się malować, pisać.

Dostępne w wersji pełnej

Kilka dodatkowych zdjęć

Dostępne w wersji pełnej

KorektaMarta Stęplewska-Przybyłowicz

RedakcjaAnna ŚledzikowskaMagdalena Mnikowska

Projekt okładkiArtur Falkowski

ZdjęciaMichał Jaworski (archiwum prywatne)

Redakcja techniczna i przygotowanie do dru­kuArtur Falkowski

Opracowanie i przygotowanie plikuWydawnictwo Salwator

Imprimi potest ks. Józef Figiel SDS, prowincjał

© 2020 eBook Wydawnictwo SALWATOR ISBN 978-83-7580-745-5

Wydawnictwo SALWATOR ul. św. Jacka 16, 30-364 Kraków tel. 12 260-60-80, e-mail: [email protected]