Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jacek Przypadek ma chwilowy kryzys, bo okazało się, że nie wszyscy ludzie są banalnie przewidywalni. Jednak gdy stary przyjaciel Jacka prosi go o odnalezienie ukochanej, ten bez wahania rusza mu na pomoc. Dzięki temu poznaje warszawskie środowisko bezdomnych zbieraczy złomu, w tym niedoszłą królową Zanzibaru. Przy okazji rozwiązuje sprawę, w której wszyscy chcą być winni, oraz odkrywa, kto stoi za zabójstwem podfruwajki brązowonosej.
Wszystko to mu się udaje, gdyż łączy w sobie przenikliwość Sherlocka Holmesa z łobuzerskim wdziękiem porucznika Borewicza i irytującym charakterem doktora House’a. Ta wybuchowa mieszanka powoduje, że może liczyć na sympatię wielu kobiet i szczerą nienawiść rosnącej rzeszy swoich wrogów, którzy za jego sprawą trafili za kratki.
„Żołnierz królowej Zanzibaru” to kolejna powieść z cyklu doskonałych komedii kryminalnych, w których nic nie dzieje się przypadkiem, a wszystko dzieje się z Jackiem Przypadkiem!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Niniejsza powieść jest zmienioną i uzupełnioną wersją książki
Jacka Getnera „Pan Przypadek i fioletowoskórzy” (Warszawa, 2015)
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022
© Copyright by Jacek Getner, 2022
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Klaudia Dróżdż
Korekta: Dorota Sideropulu, Magdalena Białek
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce: © lkeskinen, © anatolir/123rf
Zdjęcie Jacka Getnera: © Maciej Zienkiewicz Photography
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-67084-80-2 (EPUB); 978-83-67084-81-9 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Słońce wschodziło krwawo nad bemowską prerią. Pierwsze promienie lizały czubki zrudziałych traw, wpadły też do zbitego z dykty wigwamu, gdzie spał Winetu. Przez jego fioletową twarz, pooraną bruzdami doświadczenia, przebiegł grymas niezadowolenia, że ktoś próbuje przerwać mu drzemkę, podczas której czuł, że jest szczególnie blisko Manitou. Dlatego Wielki Wódz próbował przegonić gestem dłoni natręta, biorąc go za niesforną muchę. Nic to jednak nie dało i uparty promyczek wędrował po jego twarzy, przesuwając się po policzku w stronę oka. A gdy już tam dotarł, podniósł prawie natychmiast powiekę Winetu.
Wielki Wódz mruknął i chciał się podnieść, chwytając ręką za brzeg krzesła. Syknął z bólu i spojrzał zdziwiony na dłoń. Była rozcięta, choć niezbyt głęboko, bo nie zauważył śladów krwi. Przez chwilę zastanawiał się, skąd się wzięła rana, ale z wczorajszego wieczoru niewiele pamiętał.
Usiadł na łóżku, oblizał spierzchnięte wargi i rozejrzał się za czymś, co mogłoby ugasić jego pragnienie. Dostrzegł plastikową butelkę, chwycił ją i przechylił tak, aby jej zawartość jak najszybciej znalazła się w jego gardle. Srodze się jednak zawiódł, gdyż mimo że butelka była niewątpliwie wypełniona czymś przezroczystym, to owo coś nie miało zamiaru jej opuścić. Nie była to bowiem woda ognista, lecz jedynie zwykła kranówa, i nocny przymrozek sprawił, że zmieniła swój stan z ciekłego na stały.
– Old Spejs – mruknął zły Wielki Wódz. – Old Spejs, jest coś do picia?!
Odpowiedziała mu cisza. Winetu zwlókł się więc ze swojego legowiska i spojrzał w kąt wigwamu, gdzie zwykle sypiała Old Spejs. Teraz leżała tam jednak tylko gazeta, z której krzyczał tytuł na pierwszej stronie: „GENIALNY DETEKTYW CZY AMATOR CUDZYCH ŻON?”.
– Gdzie ją znowu poniosło?!
Winetu bardzo nie lubił, gdy jego squaw gdzieś się zapodziewała. Szczególnie rano, kiedy potrzebował świeżej strawy, której sam nie był w stanie sobie przyrządzić, lubił ją mieć pod ręką. I nie znosił, jak znikała gdzieś nagle. Teraz miał tylko nadzieję, że po prostu nie chciała go budzić i wyskoczyła po poranne zakupy.
Sięgnął po swój traperski płaszcz zrobiony z lisich skórek, wart wiele kolorowych szkiełek. Nie lubił w nim chodzić, niemniej chłód wewnątrz pomieszczenia dawał wyobrażenie ziąbu panującego na zewnątrz. Dlatego opatulił się szczelnie i wyszedł przed swój wigwam z dykty. Gdzieś w oddali zamajaczyła postać Saganka, wiernego druha niejednych łowów, który niknął między domami osiedla jednorodzinnych domków. Winetu chciał nawet za nim krzyknąć, ale tamten był już zbyt daleko.
Spojrzał na stojący obok wejścia do wigwamu wózek, na którym leżały upolowane wczoraj wspólnie z Old Spejs trofea: popsuta krajalnica, kilkanaście starych kołowrotków wędkarskich i największa zdobycz, gruby zwierz, czyli pralka. Wielki Wódz przyjrzał się im uważnie i mruknął pod nosem:
– Cholera, przecież nie wychodziłaby na zakupy bez portmonetki! – Kopnął ze złością wózek. – A Michorowski nie da jej niczego na kredyt. Ostatnio się z nim zresztą pokłóciła. To gdzie ona jest? A może polazła do przychodni doktora Tomaszyma? Mówiła, że gorzej się czuje. Ale chyba już tam była przedwczoraj. – Winetu rozejrzał się z niepokojem. – Żeby tylko coś jej się nie stało. Makbetka jest na nią cały czas cięta, a wczoraj się tu kręciła w okolicy. A może ją zabrali ci... z Krainy Wiecznych Łowów? – Ta myśl zmroziła go jeszcze bardziej niż chłodne powietrze i mimo lisiego płaszcza, okrywającego jego ciało, przeszył go dreszcz.
Wrócił do wigwamu i zaczął energiczne przetrząsać wszystkie zakamarki w poszukiwaniu resztek jakiejkolwiek wody ognistej. Ale ostatni wieczór sprawił, że jej zapas uległ wyraźnemu wyczerpaniu. Dlatego ruchy Winetu były coraz bardziej nerwowe, a nawet jedna bezczelnie pusta butelka rozbiła się przy tej okazji. Kopnął resztki szkła pod szafkę i dopiero wtedy dostrzegł, że leży na niej kartka. Wziął ją do ręki i ujrzał słowa skreślone drżącą ręką. I choć przed chwilą miał wrażenie, że w ustach ma Saharę, to teraz dodatkowo poczuł, że wieje na niej przeraźliwie silny, suchy wiatr.
– Muszę zmienić swoje życie. Odchodzę na zawsze. Nie szukaj mnie... – powtórzył niemal bezgłośnie przeczytane słowa.
Mecenas Fryderyk Przypadek z przerażeniem spojrzał na bałagan, który Jacek pozostawił po sobie w łazience. Lustro jak zwykle było spryskane drobinami pasty do zębów. Skarpety nie znalazły się w koszu na brudne rzeczy, tylko leżały porzucone na podłodze koło pralki. Obok nich, zamiast w śmietniczce, leżał kartonik po kostce mydła, którą jego syn odpakował tego ranka.
– On się nigdy nie zmieni – westchnął ciężko mecenas i schylił się po skarpetki. Kiedy wyrzucił też puste opakowanie po mydle, wziął do ręki ściereczkę i zaczął pracowicie czyścić lustro. Robił tak każdego dnia od ponad dwóch miesięcy, od chwili gdy musiał się wprowadzić do Jacka. Nic dziwnego zatem, że miał tego powoli dość i kiedy łazienka lśniła już czystością, z bojową miną poszedł do kuchni, gdzie jego syn kończył jeść śniadanie.
– Tak, wiem, w łazience zostawiłem bałagan – przywitał go Jacek, nie odrywając wzroku od gazety. Ta konieczność lektury przy jakimkolwiek posiłku była kolejną cechą syna, która irytowała pana Fryderyka, bo jego zdaniem kulturalni ludzie nigdy czegoś takiego nie robią.
– I co z tego, że wiesz?! Nie mógłbyś choć raz po sobie posprzątać?!
– Po co?
– Żeby nie mieć tego całego bałaganu!
– Ależ ja go nie mam. Moje mieszkanie jest codziennie wysprzątane do czysta.
– Tak, bo ja to robię.
– I co z tego? – Jacek wzruszył ramionami. – Liczy się efekt.
– To jak w ogóle tu mieszkałeś, kiedy mnie nie było?! Zatrudniałeś sprzątaczkę?
– Sprzątałem sam.
– Nie wierzę. Gdyby tak było, to choć raz byś posprzątał...
– Że się powtórzę: po co miałbym sprzątać, skoro wiem, że ty to zrobisz? To nieracjonalne. Tak, wiem, zaraz powiesz, że powinienem się wstydzić, że ojciec za mnie sprząta. Na pewno cię nie rozczaruję, gdy powiem, że wcale się tego nie wstydzę. Co więcej, robię to dla ciebie, żebyś nie czuł, że jesteś na utrzymaniu syna i dzięki temu, że coś robisz, zapracowujesz na możliwość mieszkania ze mną. Taka uwaga oczywiście cię zezłości, bo to w końcu mieszkanie po twojej matce. Wobec tego odpowiem ci, że dała je mnie, więc nie masz do niego żadnego prawa. – Jacek chciał zakończyć swój wykład, zasłaniając się płachtą gazety, ale pan Fryderyk chwycił go za dłoń.
– A skąd ty to wszystko niby wiesz?!
– Bo ludzie są banalnie... – urwał, bo przypomniało mu się, że obiecał sobie już jakiś czas temu nie używać ulubionego dawniej zwrotu. – Bo ty jesteś banalnie przewidywalny.
– Nie myśl sobie, że mnie tym obrazisz. Każdy rozsądny człowiek jest banalnie przewidywalny, bo robi to, co nakazuje mu właśnie rozsądek. A to nie moja wina, że muszę tu tkwić. Gdyby nie to, że tak podle porzuciłeś Malwinę, a ona postanowiła to pomścić na mnie, nadal mieszkałbym z twoją matką.
– Gdyby słowo „wierność” mieściło się w twoim światopoglądzie...
– Przestań mnie pouczać, bo nie masz do tego prawa! Myślisz, że nie wiem, że ty tak samo jak ja... no, że ty też... no wiesz... – mimo liberalizmu poglądów pewne sformułowania w stosunku do syna nie przeszłyby przez usta pana Fryderyka, dlatego musiał poważnie się zastanowić, jak ująć swoje myśli – ...że ty tak jak ja zmieniasz partnerki?
– Ale żadnej z nich nie ślubowałem miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej.
– Synku, w tym roku kończysz trzydzieści jeden lat. – Mecenas Przypadek spojrzał z politowaniem na Jacka.
– I uważasz, że w tym wieku nie wierzy się już w takie rzeczy?
– Lepiej bym tego nie ujął. Dlatego bądź łaskaw mnie nie umoralniać, zajmij się raczej jak najszybszym przekonaniem matki, żeby przestała się upierać i pozwoliła mi wprowadzić się z powrotem.
– Na razie przekonałem ją, żeby wymieniła wszystkie zamki w drzwiach, abyś nie usiłował wprowadzić się na siłę.
– Co?! Jak mogłeś?! To ja się tak zawsze starałem, żeby ci było jak najlepiej, a ty mi takie rzeczy robisz?!
– Ty, tato, zawsze się starałeś, żeby tobie było jak najlepiej. I powinieneś się cieszyć, że pozwoliłem ci przez jakiś czas mieszkać ze mną, zanim sobie coś wynajmiesz, bo jakbyś zobaczył rachunek z hotelu za te dwa miesiące, tobyś umarł na zawał serca. Ale wolałbym, żebyś już nie nadużywał mojej gościnności.
– Jak to?! Wyrzucasz mnie?!
– Wiele razy dawałem ci to delikatniej do zrozumienia. Skoro nie dałeś rady tego zrozumieć...
– W porządku, zamieszkam czasowo w kancelarii.
– Tak samo mówiłeś, jak się wprowadzałeś. „Jak twojej matce nie przejdzie do nowego roku, to się na tydzień przeniosę do kancelarii. Daję jej góra dwa tygodnie na te jej fochy”. Na twoim miejscu poszukałbym jednak czegoś na stałe.
– Nie ma takiej potrzeby. Twojej matce na pewno przejdzie, zobaczysz! I nie będę o tym teraz dyskutował, muszę już iść do kancelarii.
Mecenas Przypadek wyszedł na korytarz, ale nim zdołał zdjąć z wieszaka swój płaszcz, ktoś zapukał mocno i stanowczo. Nie patrząc przez wizjer, odruchowo nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Przed nim stał zwalisty, ogorzały mężczyzna, którego skóra miała lekko fioletowy odcień. Na oko musiał mieć jakieś pięćdziesiąt lat, choć twarz poorana bruzdami doświadczenia nie pozwalała dokładnie określić jego wieku. Na widok mecenasa kącik ust fioletowoskórego uniósł się w czymś, co mogło być uśmiechem, ale również grymasem niezadowolenia.
– Czy jest Ten, Który Myśli Szybciej? – zapytał swoim chropawym głosem gość.
– Kto?!
– Syn bladej twarzy. Mój kolega z klasy.
– Winetu! Wodzu! – Usłyszał niespodziewanie zza siebie pan Fryderyk.
Winetu minął zszokowanego mecenasa Przypadka i stanął naprzeciw Jacka, który nagle wyrósł za plecami ojca. Wielki Wódz nie był skłonny do okazywania uczuć, ale teraz nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Położył dłoń na ramieniu detektywa i powiedział:
– Witaj, biały bracie.
Pan Jędrzej Sakowicz ze smutkiem spojrzał w lustro znajdujące się na ścianie gabinetu jego kancelarii adwokackiej. Odbicie, które ujrzał, nie napawało go optymizmem. Oczy miał podkrążone, wzrok półprzytomny. To nie była twarz szanowanego mecenasa, który dba o to, żeby się nie przemęczać i utrzymywać dzięki temu odpowiednią formę. To była twarz pełna bólu, wątpliwości i rozterek moralnych.
A wydawało mu się jeszcze nie tak dawno, że gdy pozbędzie się ze swojego gabinetu okropnych roślin, wstawionych tam przez żonę, a uczulających go niemiłosiernie, wszystkie troski znikną. I z pewnością tak by się stało, gdyby nie rozmowa młodej sędzi z panią prokurator, którą niechcący podsłuchał jeszcze w grudniu, będąc, poniekąd, uwięziony w damskiej toalecie w sądzie. W pierwszej chwili był w tak ogromnym szoku, że absolutnie nie mógł uwierzyć w słowa, które dotarły do jego uszu. Uznał, że chyba musiał na moment zasnąć albo uderzyć głową w drzwi i stracić przytomność. Przecież to, co usłyszał, nie mogło być prawdą!
Lecz gdy przypominał sobie podsłuchaną rozmowę i towarzyszące jej okoliczności, stwierdził, że były one zbyt realne, aby mogły mu się jedynie wydawać. Nierealna wydawała się tylko treść słów wypowiadanych przez sędzię i panią prokurator. Wynikało z nich bowiem niezbicie, że jego syn, Błażej, którego od zawsze uważał za zdecydowanie gorszą wersję samego siebie, a w dodatku gawędziarza erotomana, bujającego w obłokach własnej atrakcyjności, że ten syn jest jakimś niewiarygodnym nadmężczyzną, o którym śni połowa samotnych kobiet w Warszawie!
Pan Jędrzej nie zdziwiłby się być może tym faktem tak bardzo, gdyby Błażej choć trochę przypominał jego samego. Pamiętał bowiem dobrze, jak sam w młodości był obiektem westchnień wielu pięknych dam. Wiedzę tę jednak zachowywał głównie dla siebie. I tym rzeczywiście najbardziej różnił się od syna, który o swojej atrakcyjności przez wiele lat trąbił na lewo i prawo. Choć przecież nie miał do tego najmniejszych podstaw! To znaczy tak się wydawało panu Jędrzejowi do momentu, gdy słowa dwóch młodych adeptek wymiaru sprawiedliwości zburzyły obraz świata, który w sobie pielęgnował. Popsuło mu to całe święta Bożego Narodzenia oraz początek Nowego Roku. Potem jakby się uspokoił. Nie spełniała się podsłuchana zapowiedź sędzi, która deklarowała wzięcie na wokandę sprawy prowadzonej przez Sakowicza juniora w celu zawarcia bliższej z nim znajomości. Wprawdzie pan Jędrzej nie był w stanie na razie zidentyfikować owej sędzi, ale Błażej wciąż stawał, na szczęście, wyłącznie przed męskimi przedstawicielami Temidy. Taki bieg spraw sprzyjał przypuszczeniu, że jednak to, co usłyszał, było jakąś złudą, urojeniem jego umysłu spowodowanym nieustannym wysłuchiwaniem zapewnień syna o czyhających na niego drapieżnych niewiastach.
Ale pod koniec stycznia w sądowym barku sędzia i prokurator z toalety usiadły tuż obok niego. I choć pan Jędrzej nie kojarzył ich z wyglądu, to tembr głosu wbił mu się w pamięć nadzwyczaj dobrze. Teraz zobaczył twarze, a chwilę później dowiedział się, jak się nazywają. Sędzia Kryśko i prokurator Sapkowska. Stare koszmary wróciły w jednej chwili. Na dodatek jego aplikantka, Jagna, zdawała się wciąż czynić awanse Błażejowi i wzdychać czasem na temat tego, jak to prawdziwe kobiety nie mają szansy dzisiaj spotkać prawdziwych mężczyzn!
Ktoś zapukał do drzwi gabinetu. Pan Jędrzej doskonale wiedział, kto puka z taką natarczywą delikatnością, ukrytą złością na konserwatywnego ojca, który nie pozwala mu po prostu wejść do siebie. Szybko otworzył teczkę z dokumentami, leżącą przed nim na biurku.
– Proszę.
Do gabinetu wszedł Błażej, ubrany w kolejny czarny garnitur, mający wyrażać jego smutek z racji utraconego uczucia. Jeszcze niedawno pan Jędrzej złościł się z tego powodu, uważając, że to niemożliwe, aby synem zainteresowała się jakakolwiek kobieta. Teraz dodatkowo doznawał dysonansu poznawczego, nie wiedział bowiem, jak pogodzić wiedzę o nadzwyczajnym temperamencie syna z jego flegmatycznym snuciem się po biurze.
– Tato, muszę pilnie pojechać do sądu. Zmienił się sędzia prowadzący moją sprawę.
– Kogo dostałeś? – Pan Jędrzej zesztywniał, tknięty złym przeczuciem.
– Raczej nie znasz. Nazywa się Kryśko.
Winetu miał w jednej dłoni pajdę chleba ze smalcem, którą uraczył go przed chwilą Jacek, a w drugiej – zdjęcie uśmiechniętej młodej kobiety na tle gór. Wielki Wódz lubił ją kiedyś bardzo. Była jedną z nielicznych osób, do których zwracał się, używając imienia białych ludzi. Basia. Mówił, że brzmi wystarczająco pięknie, a on sam nie potrafiłby dobrać odpowiednich słów w swoim narzeczu, by opisać jej zalety. A potem żałował bardzo, że Manitou prawdopodobnie wezwał ją do Krainy Wiecznych Łowów.
– Wciąż nic o niej nie wiadomo? – zapytał ostrożnie.
– Nie. Ale pojawiła się nadzieja.
– Naprawdę?
– Tak. Pojechała jej szukać najlepsza dziennikarka śledcza w Polsce.
– Ta, Która Nie Umie Siedzieć? – Winetu spojrzał zdziwiony na Przypadka.
– Tak, Malwina. Winetu ją pamięta?
– Mój biały brat spotykał się z nią tuż przed tym, zanim Winetu postanowił na zawsze odejść ze świata białych ludzi. Pamiętam, jak była wściekła, kiedy Ten, Który Myśli Szybciej na dobre się z nią pożegnał. Dlatego Winetu nie rozumie, dlaczego Ta, Która Nie Umie Siedzieć pojechała szukać Basi? Przecież gdy Basia wróci, to mój biały brat z nią na pewno będzie.
– A może Ta, Która Nie Umie Siedzieć liczy, że znajdzie dowód na to, że nie mam na kogo czekać? – Jacek wzruszył ramionami. – Sam nie wiem. To bardzo skomplikowane i nie mam ochoty o tym rozmawiać.
– Jak sobie mój biały brat życzy. – Winetu odstawił zdjęcie, ugryzł pajdę chleba i popił ją łykiem gorącej herbaty. Nie był to napój, którego w tej chwili najbardziej potrzebował, ale musiał się nim zadowolić. – A jeśli chodzi o Old Spejs...
– No właśnie, skąd mój czerwony brat wie, że ona naprawdę nie odeszła, żeby zacząć nowe życie? – zapytał Jacek, przyglądając się skrawkowi papieru, na którym było wypisane pożegnanie od Old Spejs. – To jej pismo?
– Nie widziałem wielu słów skreślonych jej ręką.
– A kiedy ona zniknęła? Ta kartka wygląda jakby swoje przeszła.
– Ten, Który Myśli Szybciej ma rację. Mam ją już w kieszeni od... – Wielki Wódz przez chwilę szukał w głowie odpowiedniego określenia czasu, który upłynął od zaginięcia Old Spejs, a nie znajdując nic lepszego, dokończył: – Ta kartka jest u mnie od początku zimy.
– Czyli to już trzy miesiące. To dlaczego dopiero teraz Wielki Wódz przychodzi do mnie?
– Tak w pierwszej chwili to się przestraszyłem. Ale potem pomyślałem, że przecież ona nie miałaby gdzie odejść i sobie ze mnie żartuje. No bo gdzie by poszła? Jak ją wzięli do tego głupiego programu w telewizji, to ją ojciec z matką wyklęli na wieki, że niby rozpustnica z niej jest. A ona się nawet rozebrać nie zdążyła, bo ją od razu wywalili z tego show.
– To dlatego Winetu nazwał ją Old Spejs?
– Nie lubiła tego. Wolała, jak mówili do niej Gwiazdeczka. Myślała, że oni tak serio. Nie rozumiała, że ludzie to fałszywe świnie i są... jak to mówił Ten, Który Myśli Szybciej?
– Banalnie przewidywalni. Teraz już tak nie mówię.
– Dlaczego?
– Powiedzmy, że ktoś mnie jednak czymś zaskoczył. Dlatego chwilowo nie jestem już detektywem.
– Ten, Który Myśli Szybciej zadziwia mnie. – Winetu spojrzał surowo na Jacka, jego wzrok wyrażał raczej rozczarowanie niż zdumienie. – Jedna mała porażka i mój biały brat składa broń?
– Od początku nie przepadałem za tym fachem. Zacząłem to robić, żeby pomóc sąsiadce, a potem, żeby zarobić na remont mieszkania, które komuś wynajmuję. A potem... Potem, żeby coś jeszcze.
– A teraz?
– A teraz wyremontowałem mieszkanie i kupiłem następne. Nie muszę być detektywem, bo mam z czego żyć.
– Mógłbym dobrze zapłacić. To znaczy przy sobie nie mam, niemniej jak będzie trzeba...
– Dlaczego mój czerwony brat chce mnie obrazić? Czy naprawdę sądzi, że przyjąłbym od niego zapłatę?
– Nie jestem żebrakiem.
– Ale jesteś przyjacielem. Jedyne, czego mogę od Wodza wymagać, to żebym mógł go znaleźć w każdej chwili.
– Ja nigdy nie wiem, gdzie jutro złożę głowę.
– Mam na to pewien sposób. – Przypadek uśmiechnął się tajemniczo. – Na razie niech Winetu mi opowie, jak dotąd szukał Old Spejs.
– Jak zrozumiałem, że jej zniknięcie nie jest żartem, to się przestraszyłem i... wypiłem morze wody ognistej. Manitou zabrał dużo dni z mojego życia. Nie wiem dokładnie ile. Jak już wytrzeźwiałem, to poszedłem na policję, choć nawet nie wiedziałem, czyje zaginięcie zgłosić. Z dawnego życia znałem tylko jej imię. Jolka. To za mało. Chciałem pójść do ojca. Mojego ojca. Uznałem jednak, że to bez sensu. Pan redaktor i tak nigdy mi nie pomógł. Ale jak o nim pomyślałem, to przypomniała mi się gazeta. – Wyjął z kieszeni kawałek zadrukowanego papieru. – Old Spejs czytała ją chyba tamtego dnia. To o moim białym bracie.
– Kiedyś było o mnie głośno. Myślę, że teraz to się zmieni – zapewnił Przypadek, ale po chwili zastrzegł się: – Przynajmniej mam taką nadzieję. Czy Winetu kogoś podejrzewa?
– Makbetkę...
– Makbetka? Kto to?
– Bardzo zła kobieta. Ten, Który Myśli Szybciej musi na nią uważać...
– Dlaczego?
– To szamanka. Potrafi rzucać urok na mężczyzn. Żaden jej się nie oprze. Podobno mogła być nawet królową Zanzibaru. Taki jeden, co miał zamiar kupić pół wyspy, żeby hotele stawiać, chciał ją tam zabrać.
– Z jakiego powodu nie skorzystała z oferty?
– Mówi, że nie lubi gorąca. Ale niech biały brat nie wątpi w jej możliwości. Na mnie też kiedyś rzuciła takie coś i dopiero Old Spejs wyrwała mnie z jej władzy.
– Jak ją znajdę?
– Nie wiem. Unika mnie od dłuższego czasu, bo wie, że ją podejrzewam. Zresztą, może to lepiej, że mnie unika, bo jakbym ją dostał w swoje ręce... – Po zaciśniętych, potężnych dłoniach Winetu widać było, czym mogłoby się zakończyć dla Makbetki spotkanie z Wielkim Wodzem. – Ona sama znajdzie Tego, Który Myśli Szybciej. Jak tylko uzna, że mój biały brat jej zagraża. Albo może jej pomóc.
Można oczywiście nie wierzyć w czary i rzucanie uroków. W zasadzie żaden inteligentny człowiek nie powinien w to wierzyć. Czasem jednak są przecież rzeczy, o których nie śniło się największym filozofom i których jedynym wyjaśnieniem jest owa magia. Bo tylko działaniem sił nadprzyrodzonych można było tłumaczyć to, że niską, przysadzistą, by nie rzec krępą, kobietę o przetłuszczonych włosach, zniszczonej cerze, żółtych zębach, przekrwionych oczach i wielu jeszcze innych cechach przypisanych brzydocie, uwielbiały setki bezdomnych mężczyzn. I żaden z nich nie wątpił, że przyszły król Zanzibaru chciał ją zabrać do swojego królestwa i uczynić jego władczynią. Przecież każdy z nich dałby bardzo wiele, aby tylko zechciała na niego łaskawiej spojrzeć. I choć komuś mogłoby się to wydać żartem, tak jednak w rzeczywistości było, o czym może zaświadczyć autor, gdyż poznał ją osobiście.
Zresztą nie dość, że bezdomni ją uwielbiali, to jeszcze się jej śmiertelnie bali. Nie wiadomo, czy wynikało to ze strachu przed utratą przychylności szamanki, czy też raczej z obawy przed tym, aby nie sięgnęła po czary inne niż miłosne. W każdym razie w tej chwili kulący się przed nią łysawy mężczyzna o orlim nosie, jeden z jej wiernych żołnierzy gotowych wypełnić rozkaz swojej królowej, wolał nie patrzeć w jej oczy, gdyż według powszechnej opinii to one były źródłem magicznych umiejętności tej kobiety.
– Saganek, nie irytuj mnie, co ty mi tu za gówno przyniosłeś?! – Makbetka krytycznym okiem zlustrowała trzymaną w ręku butelkę.
– Ale królowo, to nowość. Zresztą za pięć złotych nie idzie dostać nic lepszego.
– To ty przychodzisz do mnie z winem za pięć złotych?! Byś, kutwo, dołożył złotóweczkę i miałbyś na Kwiat Pustyni! – Nasrożyła się. – Oj, Saganek, doigrasz się. Wiesz, co ja potrafię?!
– Królowo, więcej nie miałem, daję słowo. A przyszedłem, bo nie mogłem się dodzwonić do królowej.
– Przecież dawno ci mówiłam, że komórkę zmieniłam.
– No tak, ale numeru nowej nie mam. A królowa kazała, żeby jej za każdym razem mówić, jak się coś w sprawie Gwiazdeczki ruszy.
– Jakiej Gwiazdeczki!? Jakiej Gwiazdeczki, Saganek?!?! To była tylko zwykła Old Spejs! – Makbetka uderzyła kulącego się mężczyznę otwartą dłonią po łysiejącym czubku głowy.
– Oczywiście, królowo, Old Spejs. – Saganek skłonił się niemal do ziemi.
– No. To gadaj, co tam się stało – zezwoliła łaskawie władczyni, rozpierając się na swoim tronie. Było nim stare siedzenie z samochodu przyniesione do jej gustownego domu na działkach przez kilkoro z jej sług. W odróżnieniu od innych zbieraczy złomu mieszkała tu właściwie przez cały rok. Ogrzewała to miejsce za pomocą dwóch żeliwnych kóz lub olejowego grzejnika. Miała tu bowiem podciągnięty prąd, choć kłopot z opłacaniem rachunków przerzuciła na właściciela jednego z pobliskich domów, nieświadomego swej hojności. – No co nic nie mówisz?
– Boję się, że nie mam dobrych wiadomości. Winetu chce wynająć detektywa, żeby ją znaleźć. Tego słynnego Przypadka.
– A skąd on tyle kasy weźmie? Taki gość kosztuje kupę szmalu.
– Może ten Przypadek nie weźmie dużo? To podobno przyjaciel Winetu.
– Ty podobno też jesteś jego przyjacielem. A przynajmniej tak mówisz. – Zarechotała i sprawnym ruchem, w którym znać było wieloletnie doświadczenie, pozbawiła pięciozłotową butelkę korka. – I jak widzisz, Saganku, o kant dupy można potłuc taką przyjaźń. – Makbetka pociągnęła solidny łyk z butelki. – Zobaczysz, jak będę chciała, to sobie owinę tego Przypadka wokół paluszka, a ten dureń Winetu tylko się na niego zrujnuje! Zamiast dawno zapomnieć o tej łajzie!
Przełyk Makbetki musiał mieć niesamowitą przepustowość, gdyż po zaczerpnięciu drugiego haustu butelka wina była już w połowie opróżniona. Saganek patrzył na to z rosnącym zaniepokojeniem, ponieważ przy tym tempie nie miał najmniejszych szans załapać się na życiodajny napój. A nie da się ukryć, że był mu on w tej chwili potrzebny, o czym świadczyły spierzchnięte wargi oblizywane wciąż przez wyjątkowo długi język.
– I po co się tak denerwować, królowo? – Bezdomny nie patrzył na swoją władczynię, tylko śledził bełtanie się płynu w zielonkawej butelce. – Przecież tej Old Spejs już nie ma i nigdy nie będzie.
– A ty skąd to wiesz? – Makbetka spojrzała na niego groźnie.
– No bo... no bo... tyle już jej nie ma... to skąd by się miała znaleźć?
– Mogłaby wyjść spod ziemi i straszyć jako duch! – Roześmiała się tak upiornie, że Saganek przełknął ze strachu ślinę. Za to Makbetka wypiła kolejny łyk i w butelce prawie już nic nie zostało. – No, nie bój się, Saganek, wiem, jak sobie z takimi upiorami radzić.
„Akurat wiesz, larwo jedna – pomyślał zbieracz złomu. – Jakbyś wiedziała, to Winetu już by dawno zapomniał o Gwiazdeczce”.
– Co ty gadasz? – Makbetka łypnęła okiem na Saganka tak, że tamten zwinął się w kłębek.
– Nic nie mówiłem, królowo!
– Ale pomyślałeś. A wiesz, że ja potrafię czytać ludzkie myśli – cedziła powoli słowa władczyni bezdomnych. – Ja nawet Tomaszyma przejrzałam na wylot.
– Pana doktora?
– Doktora srora. To zwykły cwaniaczek, który tylko udaje, że nam pomaga, żeby się na nas dorobić! – Makbetka pozbawiła butelkę resztki zawartości, co spowodowało, że serce Saganka na moment przestało bić. – Ale on mi jeszcze za to zapłaci! – Odrzuciła ze złością pustą butelkę i spojrzała na bezdomnego, taksując go nieprzyjemnie wzrokiem. – I ty mi w tym pomożesz, Saganek.
– Jak, królowo? – Bezdomny był pewien, że jego serce wciąż nie bije, a on sam żyje i mówi jakąś przedziwną siłą rozpędu.
– Już ja wiem jak. I to wystarczy. Więcej ci na razie nie powiem, bo zaraz wypaplesz.
Takich bułeczek już się nie robi. Odeszły w zapomnienie wraz z czasami, w których nikt nie liczył kalorii, ludzie zaś żyli długo i szczęśliwie, nieświadomi tego, na co umrą. Brakowało bowiem medyków i dietetyków diagnozujących szereg niebezpiecznych schorzeń i oferujących swoje niezawodne remedia, mające doprowadzić do świata, na którym pozostaną wyłącznie ludzie stuprocentowo zdrowi. Dziś widać już ich zbawienny wpływ na społeczeństwo, w którym szansę mają przeżyć wyłącznie ci pozbawienie wszelkich dolegliwości. Inni nie mają szans i odchodzą z tego gorszego ze światów z poczuciem wstydu, że nie posłuchali mądrych uczonych, opłaconych przez aktualnie posiadających zasoby wolnej gotówki przeznaczonej na szlachetne cele ratowania ludzkości. Wszyscy znający Jacka mieli świadomość, że poczucie wstydu to ostatnia rzecz, jaką by się przejmował. Dlatego Przypadek delektował się nimi, będąc w pełni świadomym, że ten posiłek kiedyś w jakiś sposób na pewno mu zaszkodzi. Bo to były bułki z cyklu „za dużo”. Było w nich za dużo jajek, za dużo masła, za dużo drożdży, za dużo cukru. A w dodatku wymagały za dużo pracy i ręcznego ugniatania ciasta. No i ich samych też jakby było za dużo na talerzu, który stał przed Jackiem. Z drugiej strony za dużo nie dało się ich zjeść, tak były syte. Przypadek jednak się nie poddawał i pałaszował w tej chwili czwartą, rozkoszując się jej puszystością.
– Wyprowadzasz się? – Pani Irmina zerknęła na sporych rozmiarów torbę leżącą koło stóp Jacka.
– Tylko na czas śledztwa – odpowiedział Przypadek, przełykając specjały przygotowane dla niego przez panią Irminę.
– Aha. Więc ten Winetu uważa, że ta lady Makbet mogła się pozbyć Old Spejs z zazdrości?
– Tak. Od czasu, jak się z nią rozstał po Wielkiej Bitwie pod Kaloryferami...
– Po jakiej bitwie?
– Po Wielkiej Bitwie pod Kaloryferami. To jeden z elementów mitologii bezdomnych w naszym mieście. Kilka lat temu warszawskie spółdzielnie mieszkaniowe wymieniały stare, dobrze grzejące żeliwne kaloryfery na nowe, słabo grzejące, stalowe. Dokładnie nie wiadomo, czemu to robiły, ale techniczni ze spółdzielni zwykle orientowali się, że nagle mają w ręku kupę kasy i sami odwozili te żeliwne na złom. Jednak gdzieś na Woli jakiś nie wiedział, że można na tym zarobić, i kazał je odkładać obok koszy na śmieci. Szybko uzbierała się tam kupa żelastwa warta kilkaset tysięcy.
– O Boże, to te kaloryfery tyle warte?
– Wtedy akurat była hossa i ceny za złom były kilkakrotnie wyższe niż dziś. A taki kaloryfer to swoje waży. Więc gdy się tam nagle pojawiło kilka tysięcy sztuk z prawie tysiąca mieszkań, to sama pani rozumie. Walki trwały trzy dni...
– I kto wygrał? – zapytała z przejęciem pani Irmina.
– Jak zwykle jakiś cwaniak, który powiadomił policję, że bezdomni się leją, a potem podjechał ciężarówkami z paroma osiłkami i tyle widzieli kaloryfery. Ale legenda o nich w mitologii bezdomnych pozostała. Zresztą, ta cała mitologia jest bardzo ciekawa i przyznam, że chętnie poznam ten świat nieco lepiej.
– Czyżby wróciła ci ochota na bycie detektywem?
– Na razie chcę pomóc przyjacielowi. – Jacek chwycił piątą bułkę, choć już ta czwarta przepełniła jego żołądek ponad miarę. – A potem się zobaczy... jak się trafi jakieś dobrze płatne zlecenie...
– Od bezdomnego? Przecież oni nie mają pieniędzy, bezwarunkowo.
– I tu się pani może mylić. To, że nie mają domu, nie oznacza, że nie mają źródeł dochodów. Z tego, co mówił Winetu, większość z nich przyzwoicie zarabia. A że nie mają pieniędzy odłożonych na czarną godzinę, to kwestia tego, że ponad oszczędność i wygody stawiają inne potrzeby. – Jacek znacząco podrapał się po szyi.
– To ciekawe. Nigdy tak na to nie patrzyłam. Jak mogę ci pomóc?
– Chciałem zapytać, czy zna pani doktora Tomaszyma?
– Jakżebym go mogła nie znać, bezwarunkowo! – obruszyła się pani Irmina. – Wszyscy go znają. Przecież to człowiek legenda, wybitny lekarz, społecznik.
– No właśnie, on prowadzi tę przychodnię dla bezdomnych. A Winetu twierdzi, że w ciągu ostatnich paru lat rozpłynęło się kilkunastu jego znajomych z branży. Uważa, że zostali porwani po to, żeby pobrać od nich organy. Chciałem zapytać Tomaszyma, co myśli o takiej tezie.
– Najłatwiej go zastać właśnie w tej jego przychodni dla bezdomnych. Mogę cię z nim umówić, ale on i tak przyjmuje każdego potrzebującego.
– Wiem, dlatego wystarczy, że pani po prostu zaanonsuje moją wizytę. Old Spejs też się u niego leczyła. Zresztą, o to również chciałem go spytać. Może wie coś o jakiejś jej chorobie.
– Chorobie?
– Tak. Może Old Spejs była na przykład ciężko chora, nie chciała martwić tym Winetu i odeszła bez słowa?
– Kto wie... – Pani Bamper pokiwała głową. – Uważam, że powinieneś jeszcze poznać pana Michorowskiego.
– Winetu coś mi o nim wspominał. On ma chyba jakiś skup złomu na Bemowie?
– Zgadza się. Nie jest to wprawdzie warszawiak z dziada pradziada, ale pochodzi z porządnej podlaskiej szlachty zaściankowej. I świetnie zna ten cały światek. Kiedyś opowiadał na imieninach u naszej wspólnej znajomej kilka wyśmienitych anegdot na ich temat. Wiesz, jak on ich nazywa? Nurki. Bo nurkują w śmieciach w poszukiwaniu złomu.
– Proszę mnie z nim umówić. Chętnie zacznę badanie tej sprawy od niego. – Jacek wsunął do ust ostatni kęs piątej bułki. – Jak zwykle pani bułeczki są absolutnie wyjątkowe. – Przypadek chwycił dłoń pani Bamber i ucałował ją z szacunkiem.
Ta jednak nie ucieszyła się z komplementu, tylko uśmiechnęła się smutno.
– Szkoda, że nie ma kto ich dla ciebie robić na stałe.
– Pani Irmino, wydawało mi się, że ten temat już omawialiśmy wiele razy.
– Tak, wiem, tyle że Małgosia...
– ...jest wspaniałą kobietą, której życzę jak najlepiej, i z tego, co słyszałem, spotyka się teraz z jakimś poważnym biznesmenem. Ale nie tylko dlatego to już w moim życiu rozdział zamknięty.
– Bo się na pewno nie starałeś.
– Pani Irmino – westchnął ciężko Przypadek – powiem pani coś teraz, jednakże tylko pod warunkiem, że już nigdy więcej nie będzie mnie pani o to wypytywać i po prostu przyjmie pani moje tłumaczenie. – Ton głosu Jacka był w tej chwili zupełnie pozbawiony lekkości i frywolności, do jakich przywykła pani Bamber. Dlatego tylko odruchowo kiwnęła głową na znak, że się zgadza.
– Proszę mi wierzyć, że w przypadku Małgosi postarałem się tak, jak z pewnością nie starałem się od czasu Basi. Nie wiem, być może to było rzeczywiście za mało. Ale sądzę raczej, że byłem z góry skazany na porażkę. Bo ona szukała kogoś innego. Kogoś, kim ja nie jestem i kim chyba nie mam szansy się stać.
Pan Fryderyk wracał dziś z kancelarii w znakomitym humorze. Jedna z trudniejszych spraw, którą prowadził, zmierzała w kierunku ugody bardzo korzystnej dla jego klienta. Ponadto po południu odwiedziła go pewna atrakcyjna czterdziestolatka, pani Mirska, która miała serdecznie dość swojego nieudanego małżeństwa. Mecenas Przypadek wykazał ogromne zrozumienie dla jej problemu i czuł, że zrobił na niej dobre wrażenie nie tylko jako adwokat, lecz również jako mężczyzna.
A tego drugiego uznania pan Fryderyk w ostatnim czasie bardzo potrzebował. Od chwili gdy w ostatnią Wigilię okazało się po kilkumiesięcznym burzliwym romansie, że Malwina Żarska, dziennikarka śledcza „Nowego Życia”, związała się z nim wyłącznie po to, by odegrać się na jego synu, męskie ego Fryderyka Przypadka znacznie ucierpiało i wymagało zdecydowanego potwierdzenia.
Ponieważ mieszkanie pani Mirskiej w sposób oczywisty nie nadawało się do tego celu, pan Fryderyk liczył, że uda mu się skorzystać z gościnności syna. Tak, wiedział naturalnie, że Jacek dobrowolnie się na to nie zgodzi, ale na szczęście jego potomek sam czasem znikał na noc, a mecenas Przypadek potrafił dość precyzyjnie przewidzieć ten moment. Dlatego wystarczyło poczekać na odpowiednią chwilę i zaprosić panią Mirską na Konecką 40 do lokalu numer 12, a następnie odwieść ją od myśli o rozwodzie, który nie był jego specjalnością i bardzo rzadko zdarzało mu się na nim zarabiać. Ponadto, wydawał się panu Fryderykowi wysoce podejrzanym i niepotrzebnym wynalazkiem. Z tego powodu raczej miał zamiar skłonić panią Mirską do zemsty na mężu, nie dość dbającym o rozrywki atrakcyjnej żony. A jak wiadomo, zemsta bywa wyjątkowo słodka, na co liczył mecenas.
Pan Fryderyk, mimo swoich sześćdziesięciu lat, lekko wbiegł na czwarte piętro i stanął przed drzwiami mieszkania syna. Zbliżała się piętnasta, więc nie spodziewał się zastać Jacka, mającego zwyczaj trenowania o tej porze do maratonu, w którym chyba i tak nie zamierzał nigdy wystartować. Mecenas Przypadek wyjął więc klucz, szybkim ruchem przekręcił go w zamku, wszedł do środka i... natychmiast cofnął się na korytarz.
„Boże, co za niewiarygodny smród – pomyślał. – Pewnie ten nicpoń zapomniał wywietrzyć po tym swoim dziwnym przyjacielu. Będę musiał otworzyć okna i przespacerować się trochę, zanim ten zapaszek się ulotni”.
Pan Fryderyk nacisnął klamkę, ponownie wszedł do środka i tym razem spotkał się twarzą w twarz nie tylko ze smrodem, lecz również z jego źródłem.
– Co... pan tu... robi? – wykrztusił mecenas, z trudem powstrzymując odruchy wymiotne.
– Usłyszałem, że ktoś wszedł, a potem wyszedł – odparł spokojnie Winetu. – Chciałem sprawdzić, czy to nie złodziej.
– Ale ja pytam... co pan tu jeszcze robi?
– Ten, Który Myśli Szybciej zaprosił mnie do swojego wigwamu.
– Na jak długo?
– Aż nie znajdzie Old Spejs. Mojej squaw.
– A gdzie pan będzie spał? W tym mieszkaniu są tylko dwa pokoje.
– Ten, Który Myśli Szybciej pozwolił mi spać na swoim legowisku.
– A... on? Gdzie będzie spał.
– Nie będzie spał. Będzie biegł tropem Old Spejs aż ją znajdzie.
„Co za wstrętny bachor! Żmija wyhodowana na własnej piersi! Jak mógł zrobić coś tak okropnego, żeby się mnie pozbyć z domu. Ale ja mu pokażę! Nie dam się, niech on sobie nie myśli. Dam tylko temu oberwańcowi ubrania Jacka, powiem, żeby się wykąpał i dobrze wywietrzę mieszkanie. A jak mnie odwiedzi pani Mirska, to każę tej podróbce Indianina po prostu wyjść i wrócić następnego dnia”.
– Zatem będziemy mieszkać przez jakiś czas razem – powiedział pan Fryderyk, z trudem hamując grymasy twarzy mogące świadczyć o odruchach wymiotnych. – Wybiorę dla pana ubrania z szafy Jacka i pokażę, gdzie jest prysznic.
– Ten, Który Myśli Szybciej obiecał mi, że nie będę musiał zmieniać swoich zwyczajów. Tylko dlatego zgodziłem się tu zostać. Czemu blada twarz jest teraz jeszcze bardziej blada?
Stary pokój Jacka właściwie nie zmienił swojego wyglądu od chwili, gdy opuścił go prawie dziesięć lat temu. Tak jakby w tym miejscu czas być może się nie zatrzymał, lecz z pewnością zwolnił swój bieg. Niewielka biblioteczka wciąż pełna była lektur, które przystoi czytać dorastającemu chłopcu, ale już mniej pasują do dorosłego mężczyzny. Pewnie dlatego pozostały tutaj wszystkie książki Niziurskiego, Nienackiego, Wernica i tylko nieliczne lektury przeprowadziły się w ślad za Jackiem do nowego mieszkania.
Na biurku leżało kilka albumów z fotografiami, pochodzącymi z czasów, gdy jeszcze większość zdjęć przybierała postać rzeczywistą, a nie tylko wirtualną. Tkwiły tu jednak nie ze względu na archaiczność formy, ale na zawartość. W tych fotografiach pełno było Basi, wspólnych spotkań, wyjazdów, chwil szczęścia. Ich oglądanie nie dałoby nic dobrego, dlatego zapuściły korzenie na starym biurku Jacka i tylko jedno zdjęcie, oprawione w ramki, stało się ozdobą nowej kuchni potomka rodziny o dużych zasługach dla polskiej palestry.
Przypadek rzadko tutaj zaglądał, nawet gdy odwiedzał swoich rodziców czy raczej matkę, bo z ojcem widywał się głównie w kancelarii. W tym małym pomieszczeniu w sposób przedziwny i niezrozumiały miał poczucie, że cofa się w czasie. Do chwil pięknych, lecz przy tym bezpowrotnie minionych, do których nie było sensu wracać, by się nie rozczarować boleśnie ich nierzeczywistością.
Teraz jednak wszedł do tego pokoju i rozglądał się po nim z ledwie zauważalnym uśmiechem, zastanawiając się, dlaczego tak mało się tu zmieniło. Wprawdzie mieszkanie państwa Przypadków było duże, bo składało się z pięciu wielkich pokoi, więc nie trzeba było od razu zagospodarowywać jednego z nich, ale przez blisko dziesięć lat można było znaleźć dla niego lepsze przeznaczenie niż tylko bycie kapsułą minionego czasu. Zaś jego matka, pani Felicja, nie liczyła z pewnością na to, że Jacek wprowadzi się tu któregoś dnia z powrotem.
– Lubię tu czasem posiedzieć chwilę. – Pani Felicja jakby czytała w myślach Jacka. – I lubię myśleć, że wciąż jesteśmy kochającą się rodziną, która ma mnóstwo planów na przyszłość.
– A czy byliśmy tacy kiedykolwiek?
– Kiedy tu jestem, czuję, że tak. Zresztą, nie przesadzaj, było nam dobrze do... – urwała, a syn dokończył za nią:
– Do chwili, kiedy zawiodłem ojca, bo postanowiłem nie kontynuować rodzinnych tradycji?
– Może nie aż tak długo. Przedtem też było z tobą sporo kłopotów. Pamiętam, jak w osiemdziesiątym dziewiątym odwiedził ojca redaktor Skrupski. Był na ciebie wściekły, bo podobno zarzuciłeś mu kłamstwo i ośmieszyłeś przed jego synem i rówieśnikami.
– Bo kłamał. Ale tata powiedział, że pewnym osobom nie wolno zarzucać kłamstwa, ponieważ są zbyt porządni i zasłużeni, żeby inni mogli to robić. A jeśli tego nie rozumiem, to należy mi wstrzymać wypłatę kieszonkowego. Wcześniej też był wściekły, gdy udowodniłem, że psa Wojtka ukradł ten ubek spod ósemki. Tata po prostu ma wrodzony wstręt do prawdy. Zastanawiam się tylko, czy to skrzywienie zawodowe, czy też ten typ tak ma.
– Nie oceniaj go zbyt surowo. Musi dbać o to, żeby mieć klientów.
– Czyli sądzi mama, że prawdomówny adwokat po prostu by zbankrutował?
– Jak zwykle masz, syneczku, skłonność do upraszczania pewnych rzeczy.
– Bo wbrew pozorom, mamo, wiele rzeczy nie jest tak skomplikowanych, jak się wydaje, i jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze.
– Wciąż zanadto upraszczasz, mój drogi. Nie ma sensu o tym dyskutować. Mimo wszystko może się skusisz i zamieszkasz tu do końca tego twojego śledztwa?
– Nie, mamo. Wpadłem tylko na chwilę, żeby opowiedzieć ci o tym nowym współlokatorze taty. – Jacek roześmiał się, nie zwracając uwagi na poważną minę matki.
– To nie jest mądre, synku. Ani śmieszne.
– Miałem jednak nadzieję, że cię to trochę rozbawi. Poza tym chciałem cię jakoś udobruchać za to, że przyjąłem ojca pod swój dach. Wiem, że ci się to nie podobało.
– Ależ skąd, byłam tylko w pierwszej chwili zdziwiona, że z twoim krytycznym stosunkiem do niego zdecydowałeś się mu pomóc w takim momencie – odparła dyplomatycznie pani Felicja. – Tak, wiem, mówiłeś, że dręczyły cię wyrzuty sumienia przez tę Malwinę.
– Ale teraz już dałem tacie wyraźnie do zrozumienia, że powinien sobie poszukać czegoś na stałe.
– Dobrze wiesz, że tego nie zrobi, synku. Ty po prostu masz nadzieję, że pójdzie po rozum do głowy i postanowi się przede mną ukorzyć. Nie zaprzeczaj. Wiem, że chciałbyś nas znowu widzieć razem. Dlatego zaproponowałeś mu to mieszkanie. Nie z powodu wyrzutów sumienia, tylko żeby go kontrolować i odwlec moment, kiedy będzie musiał sam wynająć sobie jakieś lokum. Nie chciałeś, by nasze małżeństwo rozpękło się zbyt mocno i nie dało się skleić. Dlatego opowiedziałeś mi też o tym psikusie. Wiesz, że nie lubię takich sztubackich żartów i siłą rzeczy stanę w obronie ojca. Ale to nie działa. Przecież nawet dałam ci się namówić na zmianę zamków, choć i tu liczyłeś pewnie, że zapali mi się jakaś lampka, że może zastanowię się, czy wszystko to nie zaszło za daleko. – Jacek spuścił głowę, jak niesforny chłopiec przyłapany na figlu, i pomyślał tylko po raz kolejny, że talent rozgryzania ludzkich charakterów musiał zdecydowanie odziedziczyć po matce. Ona zaś kontynuowała: – Doceniam twoje subtelne próby naprawienia naszego małżeństwa, ale to jest bez sensu. Miałam dużo czasu na przemyślenie tej sytuacji i wiem, że nie dam rady dłużej tego ciągnąć. Dlatego zdecydowałam się ostatecznie na rozwód.
– To... – Jacek zawahał się na moment. – To bardzo dobra decyzja, mamo. Tak, masz rację, wolałbym, żebyś jej nie podejmowała. Ojciec to drań, któremu należy się taka lekcja. Szkoda tylko, że nic z niej nie zrozumie. Ale to już jego problem. Twoim problemem może być choćby zachowanie tego mieszkania. Ojciec znajdzie na pewno najlepszego prawnika...
– Najlepszy będzie reprezentował mnie – stwierdziła stanowczo pani Felicja, a syn spojrzał na nią zdziwiony.
– Skąd wiesz... – Jacek urwał, bo w jednej chwili wszystko zrozumiał. – Ach tak, mogłem się domyślić. Marzena ci pomaga.
– Syneczku, przecież ona pracuje w kancelarii twojego ojca. Jak mogłabym ją prosić...
– Sama się zgłosiła. Wciąż bardzo cię lubi, a do wyskoków taty miała zawsze bardzo negatywny stosunek. Nie, nie chcę, żebyś potwierdzała, bo i tak wiem, że mam rację, a ty na pewno obiecałaś jej dyskrecję. Ale teraz jestem spokojny, że napisze ci dobry pozew i znajdzie najlepszego fachowca, żeby cię reprezentował.
Podkomisarz Łoś, mimo drobnych niepowodzeń, których nie oszczędzało mu ostatnimi czasy życie, od dłuższego czasu był bardzo zadowolony. Przede wszystkim udało mu się odhodować wąsy, których kiedyś pochopnie się pozbył. Wprawdzie trochę żałował, że policja nie wykorzystuje w odpowiedni sposób jego profesjonalnych umiejętności, ale z drugiej strony zadanie, które mu powierzyli, zdawało się zmierzać ku szczęśliwemu zakończeniu. Od ponad dwóch miesięcy jego wróg numer jeden, przereklamowany detektyw Przypadek, którego na polecenie swoich przełożonych miał bez chwili przerwy obserwować, zawiesił, jak się zdawało, swoją nikomu niepotrzebną działalność.
Wprawdzie teraz znów zaczął się kręcić przy jakiejś sprawie, ale rzecz dotyczyła bezdomnych. Dlatego podkomisarz Łoś był tym razem wyjątkowo spokojny o to, że nieznośny detektyw nie nadepnie nikomu niepotrzebnemu na odcisk. I bez drżenia serca oczekiwał raportu, jaki miał mu złożyć starszy aspirant Smańko, który otrzymał zadanie dodatkowego zainteresowania się tym śledztwem.
– Co wy macie taką niewyraźną minę, Smańko? – zapytał, lekko odchylając się na krześle, podkomisarz. – Coś wam pewnie zaszkodziło – stwierdził z przekąsem, widząc, jak jego podwładny przestępuje z nogi na nogę.
– Nie, panie komisarzu.
– To co się tak krzywicie?
– No bo... jeśli chodzi o tę nową sprawę Przypadka... To ona jest trochę bardziej skomplikowana, niż się wydawało.
– A niech sobie będzie. Dla mnie to on jej może w ogóle nie rozwiązać. To nawet jeszcze lepiej. Może mu ostatecznie wywietrzeją z głowy te idiotyczne pomysły bycia detektywem.
– Ale to nie o to chodzi. To znaczy, sprawa faktycznie jest zagmatwana, tylko... – Smańko intensywnie zastanawiał się, jak nie powiedzieć tego, co musiał powiedzieć, a czego bardzo, ale to bardzo powiedzieć nie chciał.
– No, wyduście to wreszcie z siebie, Smańko.
– W tę historię są zamieszane znane osoby. To znaczy, tak mi się wydaje.
– Jak to? O kim wy mówicie? – Łoś wyprostował się na krześle. – Chyba nie o tej Gwiazdeczce? Przecież jej już nikt nie pamięta.
– Myślałem o Winetu. – Smańko wbił wzrok w podłogę.
– Kim jest?
– Synem pewnej bardzo wpływowej osoby. – Starszy aspirant przeniósł spojrzenie na ścianę.
– Jakiej, Smańko?! Nie zachowujcie się jak przesłuchiwany, z którego muszę wyciskać każde słowo!
– Winetu jest synem redaktora Skrupskiego.
Podkomisarz Łoś co najmniej od końca poprzedniego upalnego lata nie czuł takiego uderzenia gorąca. A potem ogarnął go chłód najmroźniejszych dni ostatniej zimy. A później już sam nie wiedział, co czuje, ponieważ wszystko mu nagle zobojętniało.
– Tego redaktora Skrupskiego? – zapytał z rezygnacją.
– Obawiam się, że właśnie tego.
– To obawiacie się czy wiecie?! – Łoś naskoczył na Smańkę nie po to, aby się upewnić z czyim synem ma do czynienia, co do tego nie miał wątpliwości, ale bardzo potrzebował odreagować panikę, która go dopadła. Dlatego też nie oczekiwał od swojego podwładnego żadnej odpowiedzi i kontynuował swoją histerię: – Co ten człowiek w sobie ma, że tak przyciąga kłopoty!? I dlaczego właśnie mnie musiał spotkać na swojej drodze?! Mało jest innych policjantów?!
– Ale może nie stanie się nic złego – próbował pocieszać przełożonego starszy aspirant, jednak była to próba tyleż beznadziejna, co samobójcza.
– Co wy go, Smańko, od wczoraj znacie?! Jak w sprawę jest zamieszany ktoś znany, to jak nic, on zamordował!
– Przecież nawet nie ma pewności, czy chodzi o morderstwo, czy o coś innego...
– Co z tego? Ten Skrupski i tak nas zniszczy. Jak jemu ktoś podpadnie, to lepiej, żeby od razu pakował walizki i wyjeżdżał z tego kraju. On zna wszystkich i wszyscy znają jego. On może wszystko, a jemu nie można zrobić absolutnie nic. Nie zauważyliście, w jakim kraju żyjecie, Smańko?! – Podkomisarz zachowywał się jak nastolatka, którą porzucił ukochany i która w związku z tym uznała, że świat się dla niej definitywnie skończył.
– Myśli pan, komisarzu, że to Skrupski stoi za zniknięciem Gwiazdeczki?
– A jakie to ma znaczenie? W sprawę jest zamieszany jego syn. Może to on ją zabił?!
– Ten Winetu jej przecież szuka.
– Bo może zabił ją po pijaku i nic nie pamięta? A zwłoki gdzieś zakopał i Przypadek je znajdzie! A wtedy możecie już pytać krewnych w Anglii, czy nie mają dla was jakiejś roboty na budowie.
– Może nie będzie tak źle. Skrupski w ogóle się nie interesuje synem, zostawił jego i matkę, jak chłopak miał pięć lat. Ja to nawet nie wiedziałem, że on ma drugiego syna. Słyszałem tylko o tym Włodzimierzu, co to o nim piszą, że to wschodząca gwiazda dziennikarstwa.
– A, ten żyjący z paroma babkami naraz? – Łoś, wbrew temu, co można by było pomyśleć, nie wypowiedział tych słów z zazdrością. Dla niego życie z jedną kobietą było wystarczającym pasmem udręki i nie rozumiał po co mnożyć nieszczęścia. – Skupcie się, Smańko, tamten nas w tej chwili w ogóle nie obchodzi. I przyjmijcie do wiadomości, że to nieistotne, że go porzucił. Jak będziemy musieli aresztować jego syna, bo okaże się mordercą, to Skrupski sobie o nim przypomni i rozgniecie nas jak insekty. Zobaczycie! Jesteśmy na równi pochyłej i nie ma już dla nas ratunku! – Łoś ukrył twarz w dłoniach, ale nagle zamigotała mu gdzieś iskierka nadziei. – Chyba że...
– Tak, panie komisarzu?
– Wiem! Trzeba od razu aresztować tego Winetu, zanim Przypadek mu cokolwiek udowodni!
– Tak jest! – zasalutował Smańko i odwrócił się w stronę drzwi. Zanim tam jednak doszedł, zatrzymały go w miejscu słowa przełożonego.
– Wróć! Oszaleliście, Smańko?! Chcecie bez powodu aresztować syna redaktora Skrupskiego?!
– No ale pan komisarz wydał rozkaz – tłumaczył się bezsensownie starszy aspirant.