Zjazdy są najgorsze - Mariana Enriquez - ebook + książka

Zjazdy są najgorsze ebook

Mariana Enriquez

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza powieść Mariany Enriquez

W nocnym Buenos Aires lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, mrocznym i wibrującym, mieszka dwóch młodych mężczyzn: Facundo, chłopak niezwykłej urody, który zarabia na życie prostytucją i boi się zasypiać, bo dręczą go senne koszmary, i Narval prześladowany przez przerażające widma i makabryczne halucynacje. Trzecia bohaterka, szalona Carolina, to ostatnia z trojga głównych postaci zaglądających w otchłań narkotyków, przemocy i autodestrukcji.

Debiutancka powieść Mariany Enriquez, napisana gdy autorka miała zaledwie dziewiętnaście lat, cieszy się statusem książki kultowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 254

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przedmowa do niniejszego wydania

Mam bar­dzo złą pamięć. Kiedy pytają mnie, kiedy zaczę­łam pisać Zjazdy są naj­gor­sze, zwy­kle kła­mię, bo nie pamię­tam. Byłam chyba w ostat­niej kla­sie szkoły śred­niej. Wiem, że napi­sa­łam powieść na maszy­nie, ale nie pamię­tam, jakiej firmy – była ciężka i twarda, kla­wi­sze łamały mi paznok­cie – nie wiem też, co się z nią stało: nie jestem fety­szystką, nie wiem, czy przy oka­zji któ­rejś prze­pro­wadzki zgi­nęła, czy może wciąż jesz­cze jest gdzieś w domu moich rodzi­ców.

Napi­sa­łam powieść w nocy, to pamię­tam, i sporo czasu zajęło mi jej skoń­cze­nie: kilka lat. Pamię­tam też dosko­nale, dla­czego ją napi­sa­łam. Dwóch boha­te­rów powie­ści, Nar­val i Facundo, miesz­kało w mojej gło­wie i musia­łam ich stam­tąd wypro­sić, bo nie zosta­wiali miej­sca dla mnie. Nie­ustan­nie o nich myśla­łam, byli esen­cją moich nasto­let­nich obse­sji, które bar­dzo przy­po­mi­nają moje obecne obse­sje: wam­pi­ryzm, seks mię­dzy męż­czy­znami, nie­po­ko­jące Bau­de­la­ire’owskie piękno, bole­sne piękno Rim­bauda, fan­ta­styka i hor­ror, pomiesz­cze­nia pod­ziemne, demony, River Pho­enix i Keanu Reeves, Lestat i Louis. Zjazdy są naj­gor­sze są czymś w rodzaju napi­sa­nych na nowo Mojego wła­snego Idaho i Wywiadu z wam­pi­rem, ale roz­gry­wa­ją­cych się w Buenos Aires.

Kiedy pisa­łam powieść, nie miesz­ka­łam w tym mie­ście, tylko w La Pla­cie. Jeź­dzi­łam do sto­licy w week­endy. Do Boli­vii, do Cemento – słyn­nych wów­czas z rocka i alko­holu lokali – na imprezy w dziel­ni­cach la Boca i Parque Cha­cha­buco, na reci­tale. Cze­ka­łam, śpiąc nad ranem na pod­ło­dze dworca Once, z głową na ple­caku, na auto­bus, który zawie­zie mnie z powro­tem do La Platy. W te wie­czory, kiedy nie mogłam podró­żo­wać – bo nie mia­łam pie­nię­dzy albo były inne plany – spa­ce­ro­wa­łam po La Pla­cie, oko­li­cach nie­ukoń­czo­nej kate­dry, tajem­nic plaza Moreno i teatru Prin­cesa; eks­pe­ry­men­to­wa­łam z plan­szami ouija i chcia­łam nauczyć się sta­wiać tarota. Bra­łam koka­inę przez całe noce, bra­łam kwas i piłam likier man­da­ryn­kowy na plaza Paso, naj­bli­żej mojego domu. Z tych zmar­no­wa­nych tok­sycz­nych nocy z początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych też składa się ta powieść. Mie­sza­nina roman­ty­zmu i włó­czę­go­stwa: nasto­let­niość.

Zjazdy są naj­gor­sze zostały odczy­tane – przez nie­wielu recen­zen­tów – jako powieść brud­nego reali­zmu. Z bie­giem lat nie­któ­rzy kry­tycy, jak rów­nież pisarz Elvio Gan­dolfo, napi­sali, że są w niej ele­menty nowo­cze­snego hor­roru. Dla mnie zawsze była to powieść fan­ta­styczna o nocy i nar­ko­ty­kach. Z roman­ty­zmem Wichro­wych wzgórz i geo­gra­fią połu­dnio­wej czę­ści mia­sta, bo tę część zna­łam, ale przede wszyst­kim dla­tego, że tam prze­cha­dzają się Martín i Ale­jan­dra z O boha­te­rach i gro­bach Erne­sta Sabata, mojej ulu­bio­nej wów­czas powie­ści (Facundo ma w sobie coś z Ale­jan­dry, a trójka krą­żąca wokół Nar­vala podobna jest do Sekty Ślep­ców).

Zjazdy są naj­gor­sze były, przez wiele czasu, jedyną książką, za któ­rej sprawą dosta­wa­łam listy od fanów, bar­dzo dużo i bar­dzo pło­mien­nych; wszyst­kie od dziew­czyn, które opo­wia­dały mi o swoim życiu, swo­ich wysko­kach, roz­pacz­li­wej miło­ści do kogoś albo wręcz miło­ści do Facunda, chło­paka, któ­rego zbu­do­wa­łam z kawał­ków Iana Ast­bury’ego, Nicka Cave’a i Char­liego Sextona – przede wszyst­kim z Ast­bury’ego – mie­szankę, którą uzna­wa­łam za for­mułę alche­miczną piękna i okru­cień­stwa. Wielu tym dziew­czynom musia­łam powie­dzieć, że Facundo nie ist­nieje, co je roz­zło­ściło.

Jedna przy­szła nawet do miej­sca, w któ­rym wciąż pra­cuję, redak­cji dzien­nika „Página 12”, żebym zazna­czyła jej, gdzie znaj­dują się domy boha­te­rów, gdzie dokład­nie stoi dom naprze­ciwko Ria­chu­elo, w któ­rym budzi się Nar­val, a gdzie dom rodzinny Facunda. Powie­dzia­łam, że żaden z tych domów nie ist­nieje, że inspi­ro­wa­łam się wpraw­dzie rze­czy­wi­stymi miej­scami, ale z La Platy. Dziew­czyna się obu­rzyła. Nie uwie­rzyła mi. Potem przy­pro­wa­dziła swoją eks będącą moją fanką. Były pokłó­cone. Pierw­sza dziew­czyna, ta wyma­ga­jąca, chciała odzy­skać narze­czoną, robiąc jej pre­zent. Tym pre­zentem byłam ja, autorka jej ulu­bio­nej książki. Mia­ły­śmy we trzy długą i trudną roz­mowę w barze. Kilka dni póź­niej – dziew­czyna wró­ciła sama, pre­zent nie zała­twił sprawy – opo­wie­działa mi, że narze­czona ją kocha, ale jej rodzice i klasa spo­łeczna nie pozwa­lają jej być les­bijką, zosta­wiła mi zbiór wier­szy i sobie poszła. Ni­gdy wię­cej ich nie widzia­łam ani nie mia­łam od nich żad­nych wia­do­mo­ści.

Chcia­łam się zbli­żyć do wielu dziew­czyn, które do mnie napi­sały. Żadna, z tego co pamię­tam, nie chciała uma­wiać się na spo­tka­nie, z wyjąt­kiem dwóch. Jedna pra­co­wała w mediach, a druga nakrę­ciła film Zjazdy są naj­gor­sze, który nie wszedł ni­gdy do komer­cyj­nego obiegu.

Cza­sem zda­rza mi się jesz­cze dostać wia­do­mość o Zjaz­dach albo spo­tkam kogoś, kto wspo­mina mi o powie­ści. Cza­sem to męż­czyźni w moim wieku, geje. Nie­dawno jeden powie­dział mi, że w swo­ich latach spę­dzo­nych na ulicy – pra­wie dwie dekady temu – kazał mówić na sie­bie Val. Na cześć Nar­vala.

W 2019 roku Nasza część nocy zdo­była Nagrodę Her­ralde. Nie­wiele mie­sięcy póź­niej na świe­cie roz­sza­lała się pan­de­mia i wszy­scy zna­leź­li­śmy się w izo­la­cji. A jed­nak w jakiś spo­sób ta powieść, długa i mroczna, zapro­wa­dziła mnie z powro­tem do moich począt­ków: znów zaczę­łam dosta­wać entu­zja­styczne wia­do­mo­ści od fanów, media spo­łecz­no­ściowe pozwo­liły na oglą­da­nie fan artów, prac pla­stycz­nych albo audio­wi­zu­al­nych wyko­na­nych przez czy­tel­ni­ków, i naj­pierw nie­śmiało, a potem coraz odważ­niej zaczę­łam je publi­ko­wać (na­dal publi­kuję, wciąż przy­cho­dzą) na Insta­gra­mie. Ludzie opo­wia­dają mi o Juanie i Gaspa­rze, jak mówili o Nar­valu i Facun­dzie, cho­ciaż w Naszej czę­ści nocy są to ojciec i syn, nie kochan­ko­wie. Cho­dzi mi o tę cienką linię, po któ­rej stą­pają posta­cie, kiedy stają się nie­mal rze­czy­wi­ste. Było bar­dzo dziw­nie i przy­jem­nie spę­dzać te nie­spo­dzie­wane lata w towa­rzy­stwie duchów przy­po­mi­na­ją­cych tak bar­dzo, w pew­nych aspek­tach, te nawie­dza­jące mnie w latach dzie­więć­dzie­sią­tych. Wra­cam do tam­tej epoki. Powta­rzam, że nie pamię­tam zbyt wiele. Jakieś frag­menty: praca w wydaw­nic­twie z Juanem For­nem w sie­dzi­bie Pla­nety przy alei Inde­pen­den­cia. Jego śmierć w 2021 roku pozo­sta­wiła mnie w sta­nie dziw­nego osie­ro­ce­nia: był pierw­szym, który mnie czy­tał, popra­wiał i tłu­ma­czył tech­nikę, kiedy sama nie wie­dzia­łam jesz­cze, czy chcę się poświę­cić pisa­niu. Od lat widy­wa­li­śmy się rzadko i pisa­li­śmy do sie­bie spo­ra­dyczne mejle. W ostat­nim wysłał mi – wiem, że to dość maka­bryczne, ale mnie wydaje się piękne – obra­zek japoń­skiego kobie­cego ducha, z czar­nymi roz­pusz­czo­nymi uno­szą­cymi się wło­sami i bez stóp. Po For­nie ni­gdy nie uczest­ni­czy­łam w warsz­ta­tach pisar­skich ani nie chcia­łam uczyć się kre­atyw­nego pisa­nia. Tamto doświad­cze­nie oka­zało się wystar­cza­jące. Inne rze­czy z tam­tych lat. Wyjazd do Mar del Plata, miej­sco­wo­ści na argen­tyń­skim wybrzeżu, żeby popra­wić książkę; wizyty w tele­wi­zji i roz­mowy z dość spe­cy­ficz­nymi pre­zen­te­rami i udział w talk-show o tym, dla­czego mło­dzież jest tak skłonna do prze­mocy (tak brzmiało hasło wie­czoru); to, że przed­sta­wiano mi pisa­rzy zupeł­nie przeze mnie nie­zna­nych i ni­gdy nie­czy­ta­nych; to, że w radiu książkę pro­mo­wano sło­wami „naj­młod­sza argen­tyń­ska pisarka”.

Mia­łam dwa­dzie­ścia jeden lat. Nie zna­łam żad­nego zawo­do­wego pisa­rza, nie było też pisa­rzy w mojej rodzi­nie, nie uczęsz­cza­łam na żadne warsz­taty pisar­skie ani nie stu­dio­wa­łam filo­lo­gii. Nie było rów­nież moją ambi­cją pisa­nie powie­ści. Musia­łam opo­wie­dzieć histo­rię dwóch postaci, które do mnie mówiły, i musia­łam opi­sać swoje obse­sje, bo oka­zało się to koniecz­no­ścią fizyczną.

Po Zjaz­dach zajęło mi dzie­sięć lat opu­bli­ko­wa­nie kolej­nej książki. W tym cza­sie napi­sa­łam inną powieść, która się nie spodo­bała i została znisz­czona (była kosz­marna). Porażka mnie nie wystra­szyła. Pisząc tamtą powieść, uświa­do­mi­łam sobie, że chcę to robić zawsze, pisać opo­wia­da­nia i powie­ści, że to naj­lep­szy spo­sób, by – nie znaj­duję innego słowa – „roz­ła­do­wać” moich men­tal­nych loka­to­rów.

Nie prze­czy­ta­łam od nowa Zjaz­dów na potrzeby tego wyda­nia. Nie chcę niczego w nich popra­wiać; nie chcę też pamię­tać tego, czego nie pamię­tam z fabuły ani postaci, ani widzieć błę­dów, które są oczy­wi­ste, wiem o tym; to przy­pa­dek na przy­kład scen ero­tycz­nych, w któ­rych jest nie­wiele reali­zmu, a wiele fan­ta­zji, ale są wierne temu, co mnie wów­czas eks­cy­to­wało, zanim naoglą­da­łam się por­no­gra­fii, zanim moi przy­ja­ciele geje nabrali dość doświad­cze­nia, żeby opi­sać mi pewne dyna­miki, zanim ja sama doświad­czy­łam wystar­cza­jąco dużo. Nie chcia­łam napra­wiać żad­nego z tych pro­ble­mów wyni­ka­ją­cych z naiw­no­ści. Podoba mi się ta powieść. Pisa­nie jej spra­wiało mi przy­jem­ność.

Wyma­za­łam już z pamięci więk­szość postaci. Ni­gdy nie wró­ci­łam do pisa­nia o Nar­valu, Facun­dzie czy Caro­li­nie i nie chcę tego robić, nawet nano­sząc poprawki. Poza tym nie podoba mi się popra­wia­nie sta­rych ksią­żek: przy­na­leżą do swo­jego czasu. I do autora, kiedy był młod­szy, był inną osobą.

Przez wiele lat sta­rzy wiel­bi­ciele, czy­tel­nicy i przy­ja­ciele pytali mnie, dla­czego nie można dostać Zjaz­dów. „Bo żadne wydaw­nic­two nie chce ich wzno­wić”, odpo­wia­da­łam. W końcu zwró­cono się do mnie o taką moż­li­wość, naj­pierw w Argen­ty­nie, a potem w Bar­ce­lo­nie, i oto one, w sta­nie nie­na­ru­szo­nym. Pewien przy­ja­ciel powie­dział mi nie­dawno: „Teraz piszesz o wiele lepiej, ale powieść Zjazdy są naj­gor­sze miała inną siłę…”. To dziwny, ambi­wa­lentny kom­ple­ment, ale moż­liwe, że kom­ple­ment spra­wie­dliwy.

MARIANA ENRI­QUEZ

sier­pień 2013

Dla Ariela.

Dla Lelé, Laury, Andrei i Andy’ego.

Dla Rivera Pho­enixa („On nie jest mar­twy, nie śpi, obu­dził się z tego snu, któ­rym jest życie” SHEL­LEY)

Ogromne podzię­ko­wa­nia dla Juana Forna za jego pomoc, cier­pli­wość i rygor.

I podzię­ko­wa­nia dla Gabrieli i Andrei Cer­ruti.

Dzię­kuję Gusowi van San­towi.

I dzię­kuję IANOWI AST­BURY’EMU.

Kto wal­czy z potwo­rami, ten nie­chaj baczy, by sam przy­tem nie stał się potwo­rem. Zaś gdy długo spo­glą­dasz w bez­deń, spo­gląda bez­deń także w cie­bie.

FRIE­DRICH NIE­TZ­SCHE

(przeł. Sta­ni­sław Wyrzy­kow­ski)

Część pierwsza

Hustlers of the world, there is one Mark you can­not beat: The Mark Inside…

WIL­LIAM S. BUR­RO­UGS

Nic nie jest praw­dziwe ani fał­szywe, to tylko myśl spra­wia, że takim się staje. A kiedy wypy­chają cię poza gra­nicę, twoje myśli towa­rzy­szą ci i niczemu nie służą.

HENRY MIL­LER

1.

Wsta­wał świt. Wil­goć i upał przy­kle­jały pościel do ple­ców Nar­vala, który prze­cią­gnął się i pod­szedł do okna. Pierw­sze pro­mie­nie słońca oświe­tlały fan­ta­sma­go­rycz­nie nie­ru­chome statki. W pokoju także zaczęło się prze­ja­śniać: sko­tło­wana pościel, brudna umy­walka w kącie, rzu­cone na pod­łogę strzy­kawka i łyżka. Nar­val nie pozna­wał miej­sca, nie pamię­tał nawet, jak się tu zna­lazł. Omiótł pokój wzro­kiem. Ani śladu niczego oprócz kolo­sal­nego syfu.

Z kim byłem w nocy? – zasta­na­wiał się po cichu, cho­ciaż dosko­nale wie­dział i pró­bo­wał o tym nie myśleć, uda­wać, że zapo­mniał. Potarł dłońmi przed­ra­miona: było mu zimno i nie­do­brze.

Wło­żył koszulkę i ruszył w dół po scho­dach. Spał w ubra­niu, nie zdjął nawet butów. Szedł przez port, pode­szwy trzesz­czały na kamycz­kach. Usiadł i zwie­sił nogi nad wodą. Zapach Ria­chu­elo był nie do znie­sie­nia, ale Nar­val szybko się przy­zwy­czaił i zaczął się przy­glą­dać powy­gi­na­nym prę­tom mostu zato­pio­nym w czar­nej wodzie. W rze­czy­wi­sto­ści były cał­kiem pro­ste, ale kiedy się na nie patrzyło, spra­wiały wra­że­nie powy­gi­na­nych. Chlu­po­ta­nie brud­nej wody o potwora z czar­nego metalu przy­pra­wiało go o gęsią skórkę, podob­nie jak plamy tłusz­czu, jakby Ria­chu­elo było czymś żywym, lep­kim i ciem­nym, co nie chciało wypły­nąć na powierzch­nię i cało­wało statki i most.

Statki. Dla niego ni­gdy nie wypły­wały z portu, zawsze tkwiły tu nie­ru­chome, mar­twe, porzu­cone. Olbrzy­mie duchy osnute mgłą świtu, mgłą spra­wia­jącą, że rze­czy wyglą­dały jak widziane przez zapa­ro­wane szkło.

Poma­cał się po piersi i koszuli, szu­ka­jąc papie­ro­sów. Zapa­lił jed­nego: popiół wpadł do ole­istej rzeki, uno­sił się przez chwilę na wodzie i zato­nął. Nie wiała nawet lekka bryza, mógł więc robić te kółka z dymu, które wycho­dziły mu po mistrzow­sku. Zacią­gnię­cie się, rzą­dek dosko­na­łych kółek, dru­gie i duże kółko, a za nim małe prze­cho­dzące przez więk­sze. Ze wstrę­tem wyrzu­cił wypa­lo­nego do połowy papie­rosa. Miał usta lep­kie od niko­tyny i żołą­dek podraż­niony z głodu. Pra­wie nie­świa­do­mie zaczął wyry­wać sobie roz­dwo­jone koń­cówki wło­sów, nucąc przy tym Mambrú se fue a la guerra, no sé cuándo vendrá.

Znów miało być gorąco, słońce zaczy­nało piec go w oczy, i cho­ciaż Nar­val tego nie­na­wi­dził, ni­gdy nie miał przy sobie ciem­nych oku­la­rów, zawsze je gubił. Wywró­cił na wierzch kie­sze­nie, szu­ka­jąc forsy. Chciał zacząć dzień od wina i strzału.

Ruszył w drogę pie­szo i cho­ciaż po przej­ściu jed­nej prze­cznicy zdał sobie sprawę, że za bar­dzo boli go całe ciało, posta­no­wił nie rezy­gno­wać. W kio­sku otwar­tym dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę kupił wino, a jako że zostało mu na bilet, posta­no­wił zacze­kać na auto­bus, nie­na­wi­dząc poranka pra­wie tak bar­dzo jak męczą­cego go kaca.

Nie­koń­cząca się podróż i panika, że zgu­bił klu­cze, które po dłu­giej chwili szpe­ra­nia w kie­sze­niach odna­la­zły się w końcu w tej tyl­nej.

Zapach jego miesz­ka­nia sta­wał się nie do znie­sie­nia, poza tym musiał wresz­cie zmie­nić spodnie.

Zawsze jest tak trudno samemu dawać sobie w żyłę, pomy­ślał Nar­val, marsz­cząc nos na inten­sywny smród fry­tury dobie­ga­jący z ulicy, od któ­rego zbie­rało mu się na wymioty. Poczuł w gar­dle gorzki smak i z tru­dem powstrzy­mał mdło­ści; zawsze tak trudno dawać sobie w żyłę po pijaku, pomy­ślał. Łyżeczka drżała mu w ręku, nie­cier­pli­wość nie pozwa­lała napeł­nić strzy­kawki. Kiedy w końcu się udało, roze­śmiał się zado­wo­lony.

Ból igły wbi­ja­nej w posi­nia­czone ramię i ści­śnięty brzuch. Drżące dło­nie, blade usta zagry­zione tak mocno, że zro­biły się czer­wone. Kro­pla krwi na dżin­sach i stu­ko­ta­nie w karku, mózg nała­do­wany nie­bie­ską elek­trycz­no­ścią, bzy­cze­nie w uszach.

Zamknął oczy.

I strach, że prze­sa­dzi z dawką i się prze­kręci. Śmierć cią­gnąca go za ucho, serce koła­czące jak sza­lone.

– Ostatni raz – wymam­ro­tał. – Oddy­chać głę­boko, uspo­koić serce i dać się ponieść. Już nie­długo.

Wycią­gnął rękę w kie­runku magne­to­fonu i zorien­to­wał się, że nie działa. Bez sensu: był zepsuty od jakie­goś czasu i ni­gdy o tym nie pamię­tał, dopóki nie chciał posłu­chać muzyki. Klnąc po cichu, zamknął drzwi na klucz i zszedł po scho­dach. Nie mógł tu zostać za nic w świe­cie.

Całymi godzi­nami spa­ce­ro­wał i nie mógł się zatrzy­mać. Świa­tła zbli­żały się do niego tajem­ni­czo, ulica zmie­niała się w czer­wony, żółty i zie­lony kalej­do­skop. Nie prze­ra­żało go tak bar­dzo to, że ulica zmie­niła się w obra­ca­jący się gigan­tyczny sema­for. Były gor­sze rze­czy. Gor­sze było na przy­kład poja­wia­nie się tych, co go śle­dzą. Nar­val nazwał ich Ona i Inni, żeby nadać im jakieś imię. Nie wie­dział, skąd się wzięli ani czemu łazili za nim: pew­nego popo­łu­dnia mia­sto zro­biło się czarne, jakby zapa­dła noc i Oni uka­zali się wśród innych prze­chod­niów, ruszyli za nim i poka­zali mu prze­ra­ża­jące rze­czy. Ich troje: ohydna kobieta, męż­czy­zna bez oczu i drugi, po któ­rego ciele bie­gały pająki. Mogli wyleźć z dowol­nego miej­sca; ktoś mógł się odwró­cić i oka­zać się jed­nym z Nich, mogli uka­zać się w drzwiach, mogli robić wszystko. Nikt prócz Nar­vala ich nie widział. Albo może ludzie udają, że ich nie ma. Ni­gdy nie wia­domo, myślał Nar­val.

Cza­sem ulica zmie­niała się w bagno, z któ­rego wyła­niały się ręce pró­bu­jące wcią­gnąć go do środka. Zda­rzało się też, że poja­wiali się nadzy i śmier­dzący męż­czyźni, obrzu­ca­jący go z drzew kawał­kami mięsa. Chciał­bym was zoba­czyć, uśmiech­nął się Nar­val, chciał­bym zoba­czyć, jak idzie­cie pro­ściutko, jakby nic się nie stało, kiedy trzeba opa­no­wać chęć ucieczki, nie zawyć, żeby ludzie nic nie zauwa­żyli. Bo gdyby ktoś zauwa­żył, pro­sto do czub­ków.

Oparł się o latar­nię i zwy­mio­to­wał. Pomy­ślał, że położy się na jakimś progu, ale szedł dalej. Cho­ciaż próby utrzy­ma­nia się na nogach w tłu­mie mija­ją­cych i potrą­ca­ją­cych go ludzi były ska­zane na porażkę. Ludzie tylko prze­szka­dzali. Ale kiedy w ciągu dnia zapa­dała ciemna noc i spro­wa­dzała Ich, ludzie oka­zy­wali się przy­datni: dźwięk klak­sonu, otar­cie innego ciała, śmiech mogły spra­wić, że Oni zni­kali, a on wra­cał do świa­teł na skrzy­żo­wa­niu, samo­cho­dów, hałasu, Buenos Aires. Oczy­wi­ście nie zawsze. I ostat­nio nie na długo.

Popchnię­cie spra­wiło, że stra­cił rów­no­wagę do tego stop­nia, że musiał usiąść na kra­węż­niku. Wil­goć sta­wała się coraz bar­dziej lepka. Samo­chody mijały go, wyda­jąc odgłos desz­czu, i poru­szały jego brud­nymi blond wło­sami opa­da­ją­cymi na twarz.

– Gdzie ja, kurwa, jestem? – wymam­ro­tał i zro­zu­miał, że jeśli pod­nie­sie głowę, znów zwy­mio­tuje.

Poło­żył rękę na piersi, bo miał wra­że­nie, że serce pró­bo­wało roz­wa­lić się o żebra. Poczuł, że zlewa go zimny pot, i wstał.

– Gdzie mam, do cho­lery, iść? – powie­dział na głos.

Spoj­rzał za sie­bie i zoba­czył Torre de los Ingle­ses. Przed nim auta nad­jeż­dżały aleją z furią. Przez długą chwilę cze­kał na rogu na dobry moment, żeby przejść. Cią­gle wyda­wało mu się, że samo­chody są zbyt bli­sko albo zbyt daleko i miał już złe doświad­cze­nia, prze­cho­dząc przez ulicę bez oglą­da­nia się. Dla­tego ruszył w kie­runku Flo­rida, bła­ga­jąc w duchu, by nie napo­tkać jakie­goś kale­kiego gita­rzy­sty. Było tak gorąco… Spo­cone ciała potrą­cały go, gdzieś się spie­sząc. Dwie brudne ręce pod­su­nęły mu pudełko orzesz­ków ziem­nych w cze­ko­la­dzie.

Przy Cor­rien­tes posta­no­wił wsiąść do metra, omi­ja­jąc na scho­dach boli­wij­ską żebraczkę wycią­ga­jącą do niego rękę. Buty zadud­niły na scho­dach. Przy­gnia­ta­jący upał, dziwna atmos­fera zamknię­cia. Na pero­nie nie było nikogo: to rzad­kość. Nie wie­dział, która jest godzina, ale w pod­zie­miach zawsze ktoś był. Kuc­nął na pero­nie, oparł plecy o mur i pomy­ślał, że to żało­sne, że ni­gdy nie miał pie­nię­dzy, ale zawsze znaj­do­wał żetony do metra na dnie jakiejś kie­szeni. Wes­tchnął: w tym zamknię­ciu trudno się oddy­chało. Roz­cią­gnął spiętą szyję, aż chrup­nęła, i zamknął oczy.

Wtedy ogar­nęło go to dziwne uczu­cie zaczy­na­jące się w głębi trzewi i pły­nące do głowy jak powolne szarp­nię­cie. W skro­niach wrzało mu i pul­so­wało, jakby coś chciało tam wybuch­nąć, jakby coś usi­ło­wało z tru­dem wydo­stać się na zewnątrz, i na chwilę pra­wie prze­stał widzieć, mnó­stwo czar­nych punk­ci­ków zatań­czyło jak sza­lone przed jego oczami. Potem, jak zwy­kle, dreszcz. Prze­ra­żony, ale nie zasko­czony, usły­szał nie­pewne kroki, szu­ra­nie stóp.

– To znowu Ona, tylko nie to – wyszep­tał.

Paznok­cie dra­piące w kafelki. Dokład­nie ten sam dźwięk co kreda pisz­cząca na tablicy: Nar­val poczuł, że świ­druje go w zębach. Wil­goć osia­dała na sufi­cie i kapała z góry.

„Tu jesteś. Łatwo było cię zna­leźć”.

Głos się łamał. Jesz­cze gorzej char­cho­tał. Nar­val nie chciał na nią patrzeć, zaczęły nim wstrzą­sać gwał­towne drgawki. Dość tego, pomy­ślał. Ale docie­rały do niego falami. Nawet z zamknię­tymi oczami Nar­val wie­dział, że zatrzy­mała się naprze­ciwko niego. I poczuł jej śmier­dzący oddech na twa­rzy, ale nie otwo­rzył oczu.

Ona prze­su­nęła mu dłoń po bro­dzie; Nar­val chwy­cił ją mocno, żeby unik­nąć dotyku. Wtedy otwo­rzył oczy.

Ona i jej usta, z któ­rych odpły­nęła krew, jej szara skóra, szyja i ramiona pełne zadra­pań i sinia­ków, poma­lo­wana twarz i ten zapach potu i bry­lan­tyny. Nar­val zaczął bła­gać w myślach pro­szę­pro­szę­pro­szę, ale nie. Ni­gdy nie odcho­dzili.

Ona poło­żyła się na pero­nie i roz­ło­żyła nogi, unio­sła spód­nicę i zaczęła się mastur­bo­wać. Obli­zy­wała języ­kiem czer­woną szminkę i malo­wała usta krwią z ran, które robiła sobie mię­dzy nogami dłu­gimi, zanie­dba­nymi paznok­ciami. Nar­val pró­bo­wał uciec, czoł­ga­jąc się, a ona wybuch­nęła śmie­chem: wyją­cym śmie­chem, który prze­szedł w krzyk.

„Nie odchodź”, wrza­snęła kobieta, a echo jej krzyku zadud­niło jak dzwon w ciszy metra.

Nar­val wbiegł po scho­dach. W poło­wie drogi zabra­kło mu tchu i resztką sił dotarł na górę. Oparł się na porę­czy i poczuł, że się dusi, że nogi odma­wiają mu posłu­szeń­stwa. Łap­czy­wie zła­pał oddech i ruszył dalej, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Usiadł na jakimś progu i scho­wał głowę mię­dzy kolana. Nie chciał patrzeć na ludzi. Nie chciał znów jej zoba­czyć. A jeśli, gdy zde­cy­duje się wstać, znów okaże się, że stoi tu i na niego patrzy. Poczuł mdło­ści i wybuch­nął pła­czem, i pomy­ślał, że tak kie­dyś ktoś go znaj­dzie, brud­nego, naćpa­nego i bez­bron­nego. I że ten ktoś go zabie­rze i nawet wtedy nie zdoła prze­stać pła­kać.

2.

Dziwne w kosz­ma­rach było to, że cho­ciaż bywały prze­ra­ża­jące, to zawsze po chwili się roz­pra­szały, a potem nawet można było o nich opo­wia­dać jak o jakimś hor­ro­rze z tele­wi­zji. Można było przy­zwy­czaić się do stra­chu.

Nar­val nie miał poję­cia, jak długo sie­dział w drzwiach tego domu: zdrę­twiały mu nogi, ale miał już suche policzki i pomy­ślał, że być może uda mu się otwo­rzyć oczy. Zro­bił to, nie bez obaw, z wewnętrz­nym prze­ko­na­niem, że nie będzie tam nic prócz ulicy.

Wypro­sto­wał nogi. Wciąż jesz­cze się trząsł, ale powoli poczuł, że prze­ra­że­nie ustą­piło jakie­muś napię­temu i groź­nemu spo­ko­jowi, który go nie para­li­żo­wał. Przez chwilę nawet pomy­ślał, że wszystko to sobie wyobra­ził, choćby tylko przez moment, choćby było to przy­no­szące mu ulgę kłam­stwo. Chwi­lowe zawie­sze­nie broni, nawet tylko tyle. Choćby mia­łaby to być tylko nadzieja, że udało mu się oca­leć.

Posta­no­wił poszu­kać Facunda, bła­ga­jąc w duchu, by zastać go w miesz­ka­niu. Z tru­dem zorien­to­wał się, gdzie jest, cho­ciaż znał drogę na pamięć.

Wej­ście do budynku, w któ­rym miesz­kał Facundo, było luk­su­sowe, tak wypo­le­ro­wane i lśniące, że aż onie­śmie­lało. Nar­val śmiał się, że Facundo dzięki swoim kochan­kom stał się nie­mal boga­czem. Od niego ni­gdy nie wziął ani peso, ale dla pozo­sta­łych był praw­dzi­wym krwio­pijcą.

Zadzwo­nił trzema dłu­gimi sygna­łami, było to coś w rodzaju usta­lo­nego z Facun­dem hasła; pra­wie natych­miast drzwi zabzy­czały i wdzięczny Nar­val wszedł po scho­dach na dru­gie pię­tro.

Facundo zosta­wił mu otwarte drzwi; Nar­val wszedł i opadł na wszech­obecne poduszki wyście­ła­jące pod­łogę. Facundo sta­nął nad nim i bacz­nie mu się przy­glą­dał, ssąc papie­rosa. Jak pra­wie zawsze ubrany był na czarno, a jego biała skóra wyda­wała się lśnić. Miał bar­dzo dłu­gie ciemne włosy, roz­pusz­czone i brudne, pasma opa­dały mu w nie­ła­dzie na szare oczy. Uśmiech­nął się do Nar­vala pra­wie nie­po­strze­że­nie, ze swoją zwy­kłą cyniczną i bez­tro­ską miną i przez chwilę nie wyj­mo­wał papie­rosa z ust tak czer­wo­nych, że wyda­wały się uma­lo­wane. Zacią­gnął się ostatni raz i rzu­cił nie­do­pa­łek na pod­łogę, pozwa­la­jąc mu się tlić.

– Ależ źle wyglą­dasz, Val. Coś się stało?

Nar­val się zawa­hał.

– Zaczą­łem dzień od wina i działki. Chyba mam zjazd. Nic się nie dzieje. – I spoj­rzał na Facunda z pod­łogi. Z tej per­spek­tywy wyda­wał mu się o wiele wyż­szy, bar­dziej maje­sta­tyczny, o ile to było moż­liwe.

Facundo miał na sobie czarne spodnie, tak zno­szone, że zaczy­nały robić się błysz­czące na kola­nach. Jego czarna koszulka była postrzę­piona i pełna dziur. Ale choćby Facundo był brudny i ubrany w naj­gor­sze ciu­chy, i naćpany po beret, zawsze wyda­wał się piękny i wynio­sły, i dosko­nały, a jego dzika uroda zawsze nie­ska­zi­telna, nie­na­ru­szona.

Facundo poszedł do kuchni, wró­cił z kanapką i podał ją Nar­va­lowi.

– Nie prze­gi­naj, zjedz coś. Jesteś strasz­nie blady, pra­wie szary. Spójrz, jak się trzę­siesz – powie­dział, widząc, jak kanapka w ręku Nar­vala drży. Wziął ją od niego i poło­żył na szkla­nym sto­liku.

– Lepiej chwilę zacze­kaj. Naj­pierw tro­chę się uspo­kój, potem zjesz.

Facundo roz­piął koszulę Nar­vala i zdjął ją, a potem spró­bo­wał uło­żyć go w pozy­cji pół­le­żą­cej na podusz­kach. Nar­val nie pro­te­sto­wał: to wła­śnie było mu potrzebne i po to przy­szedł.

Facundo zawsze wie­dział, co robić. Odnaj­dy­wał się w każ­dej sytu­acji z prze­ra­ża­ją­cym opa­no­wa­niem, wszystko jedno, czy cho­dziło o pomoc Nar­va­lowi w tej chwili, czy pode­rwa­nie jakie­goś typa na ulicy. To czy­niło jego piękno jesz­cze bar­dziej nie­po­ko­ją­cym: że miał świa­do­mość wła­snego magne­ty­zmu. Bo Facundo uwo­dził wszyst­kich i też wszyst­kich kon­tro­lo­wał. To przy­tła­czało Nar­vala; cho­ciaż nikt ni­gdy nie potra­fił spra­wić mu więk­szej przy­jem­no­ści, prze­szka­dzało mu, że Facundo jest tak mecha­niczny, był najbar­dziej ego­istyczną i szczo­drą osobą, jaką Nar­val poznał w życiu. Upra­wiał seks ze wszyst­kimi, wszy­scy go pożą­dali, faceci, kobiety, wszystko jedno: Facundo pra­wie ni­gdy nie odma­wiał. Ale tylko dla­tego, że lubił spra­wiać przy­jem­ność, lubił być naj­lep­szy ze wszyst­kich. Jego inten­syw­ność była lodo­wata. Uwiel­biał, jak na niego patrzono, mówiono do niego, podzi­wiano go, wie­dział, że to nie­unik­nione. Podo­bało mu się, że inni czuli z nim roz­kosz, ale on wyda­wał się nie czuć jej z nikim.

Nar­val powie­dział mu raz o tym, obej­mu­jąc ciało Facunda w ciem­no­ściach. I Facundo tro­chę się śmiał, swoim suchym, szorst­kim śmie­chem, który w ogóle nie przy­po­mi­nał śmie­chu.

– Co ci prze­szka­dza? Że nie możesz spra­wić, żebym krzy­czał? Mnie ni­gdy nie zro­bili nic nie z tej ziemi, ale to nie­ważne. W ogóle. Nie inte­re­suje mnie odczu­wa­nie. Seks to nic nad­zwy­czaj­nego, Val.

Wyraz głę­bo­kiej gory­czy prze­mknął przez twarz Facunda, kiedy oświe­tlił ją pło­myk zapal­niczki; trwało to tylko chwilę, ale Nar­val zdą­żył to zoba­czyć.

Teraz usa­do­wił się wygod­niej na podusz­kach. Bolała go ręka; zauwa­żył, że ma na niej ślady krwi, na pewno przez to, że tak mu się spie­szyło, by się ukłuć. Gdy wymam­ro­tał: „Pić mi się chce”, Facundo przy­niósł mu szklankę zim­nej wody. Kiedy Nar­val pił, Facundo zapa­lił papie­rosa, dał mu dwa machy i go wyrzu­cił. Ostroż­nie usiadł obok przy­ja­ciela, otarł mu pot i zmie­rzył puls.

– Zamknij oczy i oddy­chaj głę­boko.

Nar­val posłu­chał. Wciąż nie mógł uwie­rzyć w tę zna­jo­mość z Facun­dem. W nocy, kiedy się poznali, jakieś sie­dem, może osiem mie­sięcy temu, Nar­val szu­kał kwasu; zda­wało się, że w całym Buenos Aires nie został nawet listek. Ostat­nim, co przy­szło mu do głowy, było, że zakoń­czy noc w łóżku z męż­czy­zną. Czarny, jego zwy­kły diler, wysłał go do gejow­skiego lokalu w cen­trum, żeby poszu­kał la Dia­bli, wła­ści­ciela, mówiono, że ma naj­lep­szy kwas, bez żad­nej domieszki amfy.

Nar­val szybko zna­lazł miej­sce, cho­ciaż pro­wa­dziły do niego tylko ciemne drzwi; sto­jący na rogu pedzie wska­zali mu drogę.

Już w środku zapy­tał o tę całą la Dia­blę, naj­pierw przy barze, potem jakichś napo­tka­nych typ­ków, ale nikt nie wie­dział, gdzie się podziała. Posta­no­wił zacze­kać. Zamó­wił szklankę dżinu i usiadł przy sto­liku: skoro nie mógł wziąć dziś kwasu, to przy­naj­mniej się upije. Nar­val nie­na­wi­dził cze­kać na dragi; było jesz­cze gorzej, jeśli pod­kła­dem dźwię­ko­wym dla cze­ka­nia było bolero śpie­wane przez sta­rego pija­nego pedała, wyją­cego na pustej sce­nie przy akom­pa­nia­men­cie sta­rej płyty Los Pan­chos, szem­rzą­cej jak wrzący olej. Kiedy Nar­val zdą­żył już wypić dwie szklanki dżinu, jakaś lito­ściwa dusza spro­wa­dziła gościa ze sceny i jakby naumyśl­nie ktoś puścił płytę Jimiego Hen­drixa.

Zado­wo­lony Nar­val posta­no­wił przyj­rzeć się ludziom, nucąc Foxy Lady. Wtedy zoba­czył Facunda tań­czą­cego w ciem­nym kącie, samot­nie ze szklanką w ręku, tę nie­wia­ry­god­nie bladą twarz, te błysz­czące oczy. Zawsze, kiedy Nar­val pró­bo­wał wyobra­żać sobie, jak mogłaby wyglą­dać naj­pięk­niej­sza osoba na ziemi, zawsze, kiedy sta­rał się myśleć, jak wyglą­da­łoby praw­dziwe piękno, gdyby ist­niało, wyobra­żał je sobie wła­śnie tak: kolor skóry Facunda, jego pro­fil, jego usta, jego ciało; do tej pory jed­nak był pewien, że jeśli spo­tka kogoś takiego, będzie to kobieta. Ale chło­pak tań­czący w żół­tych ane­micz­nych świa­tłach wyda­wał się nie mieć płci, Nar­val zasta­na­wiał się, czy ludzie prze­cho­dzący obok widzieli w Facun­dzie to samo co on, coś w rodzaju anioła o prze­klę­tej uro­dzie, bez płci, bez Boga.

I posta­no­wił podejść i zapy­tać o la Dia­blę, cho­ciaż tak naprawdę chciał spoj­rzeć mu z bli­ska w twarz. Wciąż nie mógł uwie­rzyć, że Facundo był praw­dziwy: wciąż miał nadzieję, że to tylko ilu­zja wywo­łana alko­ho­lem i odle­gło­ścią.

Kiedy był bli­sko i zoba­czył jego twarz, wszystko oka­zało się jesz­cze gor­sze, niż sobie wyobra­żał. Facundo był nie tylko wście­kle przy­stojny – kilka sekund roz­mowy z nim spra­wiło, że Nar­val zapo­mniał o wszyst­kim: la Dia­bla, kwas i cała reszta wszech­świata prze­stały dla niego ist­nieć. Powolne ruchy leni­wego kota, czer­wone wil­gotne usta, jego dłu­gie włosy, tak czarne, że zle­wały się w jedno z ciemną koszulą, zaplą­tane w koł­nie­rzyk, przy­kle­jone do bie­lu­sień­kiej piersi wyła­nia­ją­cej się jak blada tajem­nica zza roz­pię­tych guzi­ków, zahip­no­ty­zo­wały go cał­ko­wi­cie.

Facundo powie­dział, że nie uda mu się zna­leźć la Dia­bli, bo tego wie­czoru facet zarzu­cił kwas, a to, co mu zostało, sprze­dał. „To mój przy­ja­ciel”, dodał, „ale musi być nie­źle nastu­kany i nie mam zie­lo­nego poję­cia, gdzie może się podzie­wać”. Potem podał mu szklankę piwa i zapy­tał, jak ma na imię.

– Nar­val – powtó­rzył Facundo. – Mogę mówić na cie­bie Val?

Nar­val wzru­szył ramio­nami i pomy­ślał: Mów mi jak chcesz.

– A ty jak się nazy­wasz?

– Facundo.

I znik­nął mię­dzy ludźmi, zosta­wia­jąc Nar­va­lowi szklankę piwa, poru­sza­jąc się powoli jak cień.

Nar­val stał przez chwilę, pró­bu­jąc prze­tra­wić to, co czuł. Żołą­dek mu się ści­snął. Nie potra­fił oszu­ki­wać się ani przez sekundę: pożą­dał Facunda, musiał dowie­dzieć się, co poczuje, kiedy znaj­dzie się bli­sko i prze­bie­gnie po jego skó­rze pal­cami, języ­kiem. Ale nie wie­dział, jak do niego podejść, nie tylko dla­tego, że był męż­czy­zną (a Nar­val ni­gdy wcze­śniej nie spał z żad­nym); w gło­wie powstał mu też inny pomysł, dziwne wra­że­nie nie­rze­czy­wi­sto­ści zaczy­na­jące go prze­ra­żać.

Znów usiadł przy sto­liku i skoń­czył piwo, które zosta­wił mu Facundo; był już dosyć pijany i z tru­dem zapa­lił papie­rosa. Rozej­rzał się pomię­dzy gośćmi w poszu­ki­wa­niu Facunda, ale go nie zoba­czył i prze­szedł go dreszcz. Zda­rzało mu się to już wcze­śniej. Były to małe rze­czy, ale wystar­czały, by nie ufać samemu sobie. Nie­raz wyda­wało mu się, że ktoś go woła na mrocz­nych i pustych uli­cach, od czasu do czasu miał wra­że­nie, że ktoś go obej­muje w ciem­no­ściach łóżka, kiedy był sam; bywało też, że widy­wał drzwi, z któ­rych wycho­dzili ludzie, a kiedy spoj­rzał tam znowu, nie tylko nie zoba­czył nikogo, nie było też drzwi. Jed­nak wtedy był naćpany po korek, a tym razem nie. Tylko tro­chę wypił, na pewno nie dość, żeby mieć halu­cy­na­cje.

Wstał z krze­sła, paląc ner­wowo. Nie mam nic do stra­ce­nia, pomy­ślał: jeśli nie ist­nieje, jeśli tylko go sobie wyobra­zi­łem, nie znajdę go, a potem zoba­czę, co zro­bić z moją głową. A jeśli go znajdę, muszę zro­bić wszystko, żeby poszedł ze mną. Może zacze­kam na rogu, może go ubła­gam, może nie powiem nic.

Zaczął go szu­kać w tłu­mie: wie­dział, że na pewno się nie pomyli, nikt tutaj nie poru­szał się jak Facundo, nikt nie miał takich czar­nych i błysz­czą­cych wło­sów, nikt nie był taki jak on. Ale nie mógł ni­gdzie go zna­leźć. Nie miał poję­cia, co mu powie, jeśli go zoba­czy. Chciał tylko znów mieć go bli­sko i powie­dzieć cokol­wiek, coś takiego jak dziew­czy­nom. Nie chciał myśleć o moż­li­wo­ści, że usły­szy sta­now­cze nie.

Prze­py­cha­nie się po lokalu pomię­dzy gośćmi zaczęło go męczyć, krę­ciło mu się w gło­wie i musiał usiąść, i pogo­dzić się z myślą, że nie zoba­czy już ni­gdy tego bla­dego jak widmo chło­paka o sza­rych oczach. Ale kiedy odpra­wiał z kwit­kiem gościa, który pró­bo­wał wycią­gnąć go do tańca, wpadł na pomysł, żeby zaj­rzeć do łazienki. Jedy­nego miej­sca, w któ­rym nie spraw­dził wcze­śniej.

Tam go zna­lazł; Facundo schy­lał się nad kra­nem, żeby zwil­żyć skro­nie. Sta­nął za nim i Facundo uśmiech­nął się drwiąco do niego w lustrze. Nar­val zoba­czył jego białe zęby, mokrą skórę, włosy przy­kle­jone do twa­rzy, czarne obci­słe ubra­nie, i przy­parł go do ściany, z furią chwy­ta­jąc w pasie, i powie­dział nie­mal z nie­na­wi­ścią: „Jesteś naj­przy­stoj­niej­szym skur­wie­lem, jakiego widzia­łem w życiu”. Powo­do­wało nim jakieś nie­znane uczu­cie, każące mu przy­ci­snąć do sie­bie Facunda, jakby miał mu uciec.

Facundo zaśmiał się mu w twarz. Potem poca­ło­wał go dość obo­jęt­nie i wciąż z pół­u­śmie­chem powie­dział: „Cze­kam na zewnątrz”. Nar­val spoj­rzał za nim i oparł się o ścianę. Cały się trząsł, miał w ustach smak Facunda prze­mie­szany z gorz­kim sma­kiem piwa. Wszystko oka­zało się prze­ra­ża­jąco pro­ste. Wie­dział tylko, że chce z nim spę­dzić noc, ale wszystko działo się tak szybko, że nie mógł myśleć. Nar­val zro­zu­miał, że Facundo jest dziwką. Nie było innej moż­li­wo­ści. W grun­cie rze­czy wcale go nie uwiódł. Roz­ba­wiła go myśl, że jeśli będzie musiał, wyda na Facunda całą kasę prze­zna­czoną na kwas.

Byli razem aż do świtu w miesz­ka­niu Facunda, peł­nym dywa­nów, podu­szek i nie­do­pał­ków papie­ro­sów roz­rzu­co­nych po pod­ło­dze, palili skręty owi­nięci w koł­drę, bo było bar­dzo zimno, a ogrze­wa­nie Facunda nie dzia­łało, czy coś takiego.

Kiedy pierw­sze pro­mie­nie świa­tła zaczęły wpa­dać do środka, Facundo opu­ścił żalu­zje i na lusterku nary­so­wał dwie dłu­gie kre­ski koka­iny. „Noc koń­czy się wtedy, kiedy zechcesz”, powie­dział, wcze­śniej przy­go­to­wu­jąc sobie inną kre­skę na ple­cach Nar­vala, któ­rego łasko­tał dotyk żyletki.

Tylko raz tam­tej nocy Nar­val pomy­ślał z nie­do­wie­rza­niem: jest mi dobrze jak ni­gdy, i to z face­tem, głasz­cząc nie­śmiało leżą­cego obok Facunda. Wiele razy, spa­ce­ru­jąc ulicą albo sie­dząc w barach, patrzył na innych chłop­ców i zasta­na­wiał się, jak by to było pójść z nimi do łóżka, choćby tylko po to, żeby mieć porów­na­nie. Ale ni­gdy tego nie zro­bił.

Nar­val zawsze szu­kał Facunda po barach i spę­dzał z nim noc, kiedy to było moż­liwe.

Facundo wycho­dził co wie­czór: naj­pierw spę­dzał jakiś czas w Sonicu albo Mali­cii, a potem spo­ty­kał się z któ­rymś ze swo­ich kochan­ków lub pod­ry­wał przy­god­nych w lokalu la Dia­bli albo na rogu. Rzadko sypiał z kimś pozna­nym w barze, chyba że dobrze mu zapła­cił. Wyja­śnił to Nar­va­lowi pierw­szej nocy, kiedy ten zapy­tał nie­śmiało, czy się jesz­cze zoba­czą.

– O pierw­szej, dru­giej w nocy spo­tkasz mnie na pewno. Potem to już moja histo­ria. Ni­gdy nie szu­kaj mnie na rogu czy u la Dia­bli. Tam pra­cuję.

To, że Facundo nie wziął od niego pie­nię­dzy ani za pierw­szym razem, ani za żad­nym następ­nym, zasko­czyło Nar­vala; on nie miał poję­cia, jak doko­nuje się podob­nych trans­ak­cji, cze­kał więc, aż Facundo zażąda zapłaty. Ale on tego nie zro­bił. Nawet o tym nie wspo­mniał.

Od tam­tej pory ni­gdy nie spo­tkali się w lokalu la Dia­bli. Facundo nie przed­sta­wił mu swo­ich przy­ja­ciół czy też „kole­gów”, jak mówił o nich zło­śli­wie. Nar­va­lowi to nie prze­szka­dzało; im mniej osób znał, tym lepiej, nie lubił ludzi. Zda­rzało się jed­nak, że spo­tkał jed­nego z przy­ja­ciół Facunda w win­dzie, chło­paka o nie­bie­skich oczach; Facundo powie­dział mu kie­dyś, że ma na imię Juani, ale on ni­gdy nie ode­zwał się do niego sło­wem. Za każ­dym razem, kiedy Nar­val dzwo­nił do drzwi, Facundo wyrzu­cał Juaniego z domu.

Po wielu spo­tka­niach w barze Nar­val posta­no­wił, że zaj­rzy do Facunda bez uprze­dze­nia. Zastał go w domu, ale dość ziry­to­wa­nego; Nar­valowi zro­biło się głu­pio, pomy­ślał, że Facun­dowi się nie spodo­bało, że zja­wił się tam nagle i nie uma­wia­jąc się wcze­śniej.

– Posłu­chaj – wyja­śnił Facundo, kiedy Nar­val go o to zapy­tał – możesz przy­cho­dzić tu, kiedy chcesz. Ale musimy się umó­wić na jakieś hasło albo coś w tym rodzaju. Spo­śród wszyst­kich osób, z któ­rymi cho­dzę do łóżka, tylko ty i stary, który płaci za mnie czynsz, wie­cie, gdzie miesz­kam. Ze sta­rym zawsze sta­ram się uma­wiać, więc wszystko jest niby pod kon­trolą. Ale cza­sem poja­wia się tutaj, a ja nie mam ochoty go widzieć, więc nie odpo­wia­dam na dzwo­nek. Cza­sem przy­pro­wa­dzam jakichś chłop­ców i nie chcę, żebyś ich spo­ty­kał, nie chcę mie­szać tych spraw. Dla­tego muszę wie­dzieć, że to ty dzwo­nisz do drzwi, a nie upier­dliwy stary ani moi kole­dzy. Jeśli nie będę miał ochoty cię widzieć, i tak ci nie otwo­rzę. Ale przy­naj­mniej wiem, że to ty.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki