39,99 zł
Pierwsza powieść Mariany Enriquez
W nocnym Buenos Aires lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, mrocznym i wibrującym, mieszka dwóch młodych mężczyzn: Facundo, chłopak niezwykłej urody, który zarabia na życie prostytucją i boi się zasypiać, bo dręczą go senne koszmary, i Narval prześladowany przez przerażające widma i makabryczne halucynacje. Trzecia bohaterka, szalona Carolina, to ostatnia z trojga głównych postaci zaglądających w otchłań narkotyków, przemocy i autodestrukcji.
Debiutancka powieść Mariany Enriquez, napisana gdy autorka miała zaledwie dziewiętnaście lat, cieszy się statusem książki kultowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 254
Mam bardzo złą pamięć. Kiedy pytają mnie, kiedy zaczęłam pisać Zjazdy są najgorsze, zwykle kłamię, bo nie pamiętam. Byłam chyba w ostatniej klasie szkoły średniej. Wiem, że napisałam powieść na maszynie, ale nie pamiętam, jakiej firmy – była ciężka i twarda, klawisze łamały mi paznokcie – nie wiem też, co się z nią stało: nie jestem fetyszystką, nie wiem, czy przy okazji którejś przeprowadzki zginęła, czy może wciąż jeszcze jest gdzieś w domu moich rodziców.
Napisałam powieść w nocy, to pamiętam, i sporo czasu zajęło mi jej skończenie: kilka lat. Pamiętam też doskonale, dlaczego ją napisałam. Dwóch bohaterów powieści, Narval i Facundo, mieszkało w mojej głowie i musiałam ich stamtąd wyprosić, bo nie zostawiali miejsca dla mnie. Nieustannie o nich myślałam, byli esencją moich nastoletnich obsesji, które bardzo przypominają moje obecne obsesje: wampiryzm, seks między mężczyznami, niepokojące Baudelaire’owskie piękno, bolesne piękno Rimbauda, fantastyka i horror, pomieszczenia podziemne, demony, River Phoenix i Keanu Reeves, Lestat i Louis. Zjazdy są najgorsze są czymś w rodzaju napisanych na nowo Mojego własnego Idaho i Wywiadu z wampirem, ale rozgrywających się w Buenos Aires.
Kiedy pisałam powieść, nie mieszkałam w tym mieście, tylko w La Placie. Jeździłam do stolicy w weekendy. Do Bolivii, do Cemento – słynnych wówczas z rocka i alkoholu lokali – na imprezy w dzielnicach la Boca i Parque Chachabuco, na recitale. Czekałam, śpiąc nad ranem na podłodze dworca Once, z głową na plecaku, na autobus, który zawiezie mnie z powrotem do La Platy. W te wieczory, kiedy nie mogłam podróżować – bo nie miałam pieniędzy albo były inne plany – spacerowałam po La Placie, okolicach nieukończonej katedry, tajemnic plaza Moreno i teatru Princesa; eksperymentowałam z planszami ouija i chciałam nauczyć się stawiać tarota. Brałam kokainę przez całe noce, brałam kwas i piłam likier mandarynkowy na plaza Paso, najbliżej mojego domu. Z tych zmarnowanych toksycznych nocy z początku lat dziewięćdziesiątych też składa się ta powieść. Mieszanina romantyzmu i włóczęgostwa: nastoletniość.
Zjazdy są najgorsze zostały odczytane – przez niewielu recenzentów – jako powieść brudnego realizmu. Z biegiem lat niektórzy krytycy, jak również pisarz Elvio Gandolfo, napisali, że są w niej elementy nowoczesnego horroru. Dla mnie zawsze była to powieść fantastyczna o nocy i narkotykach. Z romantyzmem Wichrowych wzgórz i geografią południowej części miasta, bo tę część znałam, ale przede wszystkim dlatego, że tam przechadzają się Martín i Alejandra z O bohaterach i grobach Ernesta Sabata, mojej ulubionej wówczas powieści (Facundo ma w sobie coś z Alejandry, a trójka krążąca wokół Narvala podobna jest do Sekty Ślepców).
Zjazdy są najgorsze były, przez wiele czasu, jedyną książką, za której sprawą dostawałam listy od fanów, bardzo dużo i bardzo płomiennych; wszystkie od dziewczyn, które opowiadały mi o swoim życiu, swoich wyskokach, rozpaczliwej miłości do kogoś albo wręcz miłości do Facunda, chłopaka, którego zbudowałam z kawałków Iana Astbury’ego, Nicka Cave’a i Charliego Sextona – przede wszystkim z Astbury’ego – mieszankę, którą uznawałam za formułę alchemiczną piękna i okrucieństwa. Wielu tym dziewczynom musiałam powiedzieć, że Facundo nie istnieje, co je rozzłościło.
Jedna przyszła nawet do miejsca, w którym wciąż pracuję, redakcji dziennika „Página 12”, żebym zaznaczyła jej, gdzie znajdują się domy bohaterów, gdzie dokładnie stoi dom naprzeciwko Riachuelo, w którym budzi się Narval, a gdzie dom rodzinny Facunda. Powiedziałam, że żaden z tych domów nie istnieje, że inspirowałam się wprawdzie rzeczywistymi miejscami, ale z La Platy. Dziewczyna się oburzyła. Nie uwierzyła mi. Potem przyprowadziła swoją eks będącą moją fanką. Były pokłócone. Pierwsza dziewczyna, ta wymagająca, chciała odzyskać narzeczoną, robiąc jej prezent. Tym prezentem byłam ja, autorka jej ulubionej książki. Miałyśmy we trzy długą i trudną rozmowę w barze. Kilka dni później – dziewczyna wróciła sama, prezent nie załatwił sprawy – opowiedziała mi, że narzeczona ją kocha, ale jej rodzice i klasa społeczna nie pozwalają jej być lesbijką, zostawiła mi zbiór wierszy i sobie poszła. Nigdy więcej ich nie widziałam ani nie miałam od nich żadnych wiadomości.
Chciałam się zbliżyć do wielu dziewczyn, które do mnie napisały. Żadna, z tego co pamiętam, nie chciała umawiać się na spotkanie, z wyjątkiem dwóch. Jedna pracowała w mediach, a druga nakręciła film Zjazdy są najgorsze, który nie wszedł nigdy do komercyjnego obiegu.
Czasem zdarza mi się jeszcze dostać wiadomość o Zjazdach albo spotkam kogoś, kto wspomina mi o powieści. Czasem to mężczyźni w moim wieku, geje. Niedawno jeden powiedział mi, że w swoich latach spędzonych na ulicy – prawie dwie dekady temu – kazał mówić na siebie Val. Na cześć Narvala.
W 2019 roku Nasza część nocy zdobyła Nagrodę Herralde. Niewiele miesięcy później na świecie rozszalała się pandemia i wszyscy znaleźliśmy się w izolacji. A jednak w jakiś sposób ta powieść, długa i mroczna, zaprowadziła mnie z powrotem do moich początków: znów zaczęłam dostawać entuzjastyczne wiadomości od fanów, media społecznościowe pozwoliły na oglądanie fan artów, prac plastycznych albo audiowizualnych wykonanych przez czytelników, i najpierw nieśmiało, a potem coraz odważniej zaczęłam je publikować (nadal publikuję, wciąż przychodzą) na Instagramie. Ludzie opowiadają mi o Juanie i Gasparze, jak mówili o Narvalu i Facundzie, chociaż w Naszej części nocy są to ojciec i syn, nie kochankowie. Chodzi mi o tę cienką linię, po której stąpają postacie, kiedy stają się niemal rzeczywiste. Było bardzo dziwnie i przyjemnie spędzać te niespodziewane lata w towarzystwie duchów przypominających tak bardzo, w pewnych aspektach, te nawiedzające mnie w latach dziewięćdziesiątych. Wracam do tamtej epoki. Powtarzam, że nie pamiętam zbyt wiele. Jakieś fragmenty: praca w wydawnictwie z Juanem Fornem w siedzibie Planety przy alei Independencia. Jego śmierć w 2021 roku pozostawiła mnie w stanie dziwnego osierocenia: był pierwszym, który mnie czytał, poprawiał i tłumaczył technikę, kiedy sama nie wiedziałam jeszcze, czy chcę się poświęcić pisaniu. Od lat widywaliśmy się rzadko i pisaliśmy do siebie sporadyczne mejle. W ostatnim wysłał mi – wiem, że to dość makabryczne, ale mnie wydaje się piękne – obrazek japońskiego kobiecego ducha, z czarnymi rozpuszczonymi unoszącymi się włosami i bez stóp. Po Fornie nigdy nie uczestniczyłam w warsztatach pisarskich ani nie chciałam uczyć się kreatywnego pisania. Tamto doświadczenie okazało się wystarczające. Inne rzeczy z tamtych lat. Wyjazd do Mar del Plata, miejscowości na argentyńskim wybrzeżu, żeby poprawić książkę; wizyty w telewizji i rozmowy z dość specyficznymi prezenterami i udział w talk-show o tym, dlaczego młodzież jest tak skłonna do przemocy (tak brzmiało hasło wieczoru); to, że przedstawiano mi pisarzy zupełnie przeze mnie nieznanych i nigdy nieczytanych; to, że w radiu książkę promowano słowami „najmłodsza argentyńska pisarka”.
Miałam dwadzieścia jeden lat. Nie znałam żadnego zawodowego pisarza, nie było też pisarzy w mojej rodzinie, nie uczęszczałam na żadne warsztaty pisarskie ani nie studiowałam filologii. Nie było również moją ambicją pisanie powieści. Musiałam opowiedzieć historię dwóch postaci, które do mnie mówiły, i musiałam opisać swoje obsesje, bo okazało się to koniecznością fizyczną.
Po Zjazdach zajęło mi dziesięć lat opublikowanie kolejnej książki. W tym czasie napisałam inną powieść, która się nie spodobała i została zniszczona (była koszmarna). Porażka mnie nie wystraszyła. Pisząc tamtą powieść, uświadomiłam sobie, że chcę to robić zawsze, pisać opowiadania i powieści, że to najlepszy sposób, by – nie znajduję innego słowa – „rozładować” moich mentalnych lokatorów.
Nie przeczytałam od nowa Zjazdów na potrzeby tego wydania. Nie chcę niczego w nich poprawiać; nie chcę też pamiętać tego, czego nie pamiętam z fabuły ani postaci, ani widzieć błędów, które są oczywiste, wiem o tym; to przypadek na przykład scen erotycznych, w których jest niewiele realizmu, a wiele fantazji, ale są wierne temu, co mnie wówczas ekscytowało, zanim naoglądałam się pornografii, zanim moi przyjaciele geje nabrali dość doświadczenia, żeby opisać mi pewne dynamiki, zanim ja sama doświadczyłam wystarczająco dużo. Nie chciałam naprawiać żadnego z tych problemów wynikających z naiwności. Podoba mi się ta powieść. Pisanie jej sprawiało mi przyjemność.
Wymazałam już z pamięci większość postaci. Nigdy nie wróciłam do pisania o Narvalu, Facundzie czy Carolinie i nie chcę tego robić, nawet nanosząc poprawki. Poza tym nie podoba mi się poprawianie starych książek: przynależą do swojego czasu. I do autora, kiedy był młodszy, był inną osobą.
Przez wiele lat starzy wielbiciele, czytelnicy i przyjaciele pytali mnie, dlaczego nie można dostać Zjazdów. „Bo żadne wydawnictwo nie chce ich wznowić”, odpowiadałam. W końcu zwrócono się do mnie o taką możliwość, najpierw w Argentynie, a potem w Barcelonie, i oto one, w stanie nienaruszonym. Pewien przyjaciel powiedział mi niedawno: „Teraz piszesz o wiele lepiej, ale powieść Zjazdy są najgorsze miała inną siłę…”. To dziwny, ambiwalentny komplement, ale możliwe, że komplement sprawiedliwy.
MARIANA ENRIQUEZ
sierpień 2013
Dla Ariela.
Dla Lelé, Laury, Andrei i Andy’ego.
Dla Rivera Phoenixa („On nie jest martwy, nie śpi, obudził się z tego snu, którym jest życie” SHELLEY)
Ogromne podziękowania dla Juana Forna za jego pomoc, cierpliwość i rygor.
I podziękowania dla Gabrieli i Andrei Cerruti.
Dziękuję Gusowi van Santowi.
I dziękuję IANOWI ASTBURY’EMU.
Kto walczy z potworami, ten niechaj baczy, by sam przytem nie stał się potworem. Zaś gdy długo spoglądasz w bezdeń, spogląda bezdeń także w ciebie.
FRIEDRICH NIETZSCHE
(przeł. Stanisław Wyrzykowski)
Hustlers of the world, there is one Mark you cannot beat: The Mark Inside…
WILLIAM S. BURROUGS
Nic nie jest prawdziwe ani fałszywe, to tylko myśl sprawia, że takim się staje. A kiedy wypychają cię poza granicę, twoje myśli towarzyszą ci i niczemu nie służą.
HENRY MILLER
Wstawał świt. Wilgoć i upał przyklejały pościel do pleców Narvala, który przeciągnął się i podszedł do okna. Pierwsze promienie słońca oświetlały fantasmagorycznie nieruchome statki. W pokoju także zaczęło się przejaśniać: skotłowana pościel, brudna umywalka w kącie, rzucone na podłogę strzykawka i łyżka. Narval nie poznawał miejsca, nie pamiętał nawet, jak się tu znalazł. Omiótł pokój wzrokiem. Ani śladu niczego oprócz kolosalnego syfu.
Z kim byłem w nocy? – zastanawiał się po cichu, chociaż doskonale wiedział i próbował o tym nie myśleć, udawać, że zapomniał. Potarł dłońmi przedramiona: było mu zimno i niedobrze.
Włożył koszulkę i ruszył w dół po schodach. Spał w ubraniu, nie zdjął nawet butów. Szedł przez port, podeszwy trzeszczały na kamyczkach. Usiadł i zwiesił nogi nad wodą. Zapach Riachuelo był nie do zniesienia, ale Narval szybko się przyzwyczaił i zaczął się przyglądać powyginanym prętom mostu zatopionym w czarnej wodzie. W rzeczywistości były całkiem proste, ale kiedy się na nie patrzyło, sprawiały wrażenie powyginanych. Chlupotanie brudnej wody o potwora z czarnego metalu przyprawiało go o gęsią skórkę, podobnie jak plamy tłuszczu, jakby Riachuelo było czymś żywym, lepkim i ciemnym, co nie chciało wypłynąć na powierzchnię i całowało statki i most.
Statki. Dla niego nigdy nie wypływały z portu, zawsze tkwiły tu nieruchome, martwe, porzucone. Olbrzymie duchy osnute mgłą świtu, mgłą sprawiającą, że rzeczy wyglądały jak widziane przez zaparowane szkło.
Pomacał się po piersi i koszuli, szukając papierosów. Zapalił jednego: popiół wpadł do oleistej rzeki, unosił się przez chwilę na wodzie i zatonął. Nie wiała nawet lekka bryza, mógł więc robić te kółka z dymu, które wychodziły mu po mistrzowsku. Zaciągnięcie się, rządek doskonałych kółek, drugie i duże kółko, a za nim małe przechodzące przez większe. Ze wstrętem wyrzucił wypalonego do połowy papierosa. Miał usta lepkie od nikotyny i żołądek podrażniony z głodu. Prawie nieświadomie zaczął wyrywać sobie rozdwojone końcówki włosów, nucąc przy tym Mambrú se fue a la guerra, no sé cuándo vendrá.
Znów miało być gorąco, słońce zaczynało piec go w oczy, i chociaż Narval tego nienawidził, nigdy nie miał przy sobie ciemnych okularów, zawsze je gubił. Wywrócił na wierzch kieszenie, szukając forsy. Chciał zacząć dzień od wina i strzału.
Ruszył w drogę pieszo i chociaż po przejściu jednej przecznicy zdał sobie sprawę, że za bardzo boli go całe ciało, postanowił nie rezygnować. W kiosku otwartym dwadzieścia cztery godziny na dobę kupił wino, a jako że zostało mu na bilet, postanowił zaczekać na autobus, nienawidząc poranka prawie tak bardzo jak męczącego go kaca.
Niekończąca się podróż i panika, że zgubił klucze, które po długiej chwili szperania w kieszeniach odnalazły się w końcu w tej tylnej.
Zapach jego mieszkania stawał się nie do zniesienia, poza tym musiał wreszcie zmienić spodnie.
Zawsze jest tak trudno samemu dawać sobie w żyłę, pomyślał Narval, marszcząc nos na intensywny smród frytury dobiegający z ulicy, od którego zbierało mu się na wymioty. Poczuł w gardle gorzki smak i z trudem powstrzymał mdłości; zawsze tak trudno dawać sobie w żyłę po pijaku, pomyślał. Łyżeczka drżała mu w ręku, niecierpliwość nie pozwalała napełnić strzykawki. Kiedy w końcu się udało, roześmiał się zadowolony.
Ból igły wbijanej w posiniaczone ramię i ściśnięty brzuch. Drżące dłonie, blade usta zagryzione tak mocno, że zrobiły się czerwone. Kropla krwi na dżinsach i stukotanie w karku, mózg naładowany niebieską elektrycznością, bzyczenie w uszach.
Zamknął oczy.
I strach, że przesadzi z dawką i się przekręci. Śmierć ciągnąca go za ucho, serce kołaczące jak szalone.
– Ostatni raz – wymamrotał. – Oddychać głęboko, uspokoić serce i dać się ponieść. Już niedługo.
Wyciągnął rękę w kierunku magnetofonu i zorientował się, że nie działa. Bez sensu: był zepsuty od jakiegoś czasu i nigdy o tym nie pamiętał, dopóki nie chciał posłuchać muzyki. Klnąc po cichu, zamknął drzwi na klucz i zszedł po schodach. Nie mógł tu zostać za nic w świecie.
Całymi godzinami spacerował i nie mógł się zatrzymać. Światła zbliżały się do niego tajemniczo, ulica zmieniała się w czerwony, żółty i zielony kalejdoskop. Nie przerażało go tak bardzo to, że ulica zmieniła się w obracający się gigantyczny semafor. Były gorsze rzeczy. Gorsze było na przykład pojawianie się tych, co go śledzą. Narval nazwał ich Ona i Inni, żeby nadać im jakieś imię. Nie wiedział, skąd się wzięli ani czemu łazili za nim: pewnego popołudnia miasto zrobiło się czarne, jakby zapadła noc i Oni ukazali się wśród innych przechodniów, ruszyli za nim i pokazali mu przerażające rzeczy. Ich troje: ohydna kobieta, mężczyzna bez oczu i drugi, po którego ciele biegały pająki. Mogli wyleźć z dowolnego miejsca; ktoś mógł się odwrócić i okazać się jednym z Nich, mogli ukazać się w drzwiach, mogli robić wszystko. Nikt prócz Narvala ich nie widział. Albo może ludzie udają, że ich nie ma. Nigdy nie wiadomo, myślał Narval.
Czasem ulica zmieniała się w bagno, z którego wyłaniały się ręce próbujące wciągnąć go do środka. Zdarzało się też, że pojawiali się nadzy i śmierdzący mężczyźni, obrzucający go z drzew kawałkami mięsa. Chciałbym was zobaczyć, uśmiechnął się Narval, chciałbym zobaczyć, jak idziecie prościutko, jakby nic się nie stało, kiedy trzeba opanować chęć ucieczki, nie zawyć, żeby ludzie nic nie zauważyli. Bo gdyby ktoś zauważył, prosto do czubków.
Oparł się o latarnię i zwymiotował. Pomyślał, że położy się na jakimś progu, ale szedł dalej. Chociaż próby utrzymania się na nogach w tłumie mijających i potrącających go ludzi były skazane na porażkę. Ludzie tylko przeszkadzali. Ale kiedy w ciągu dnia zapadała ciemna noc i sprowadzała Ich, ludzie okazywali się przydatni: dźwięk klaksonu, otarcie innego ciała, śmiech mogły sprawić, że Oni znikali, a on wracał do świateł na skrzyżowaniu, samochodów, hałasu, Buenos Aires. Oczywiście nie zawsze. I ostatnio nie na długo.
Popchnięcie sprawiło, że stracił równowagę do tego stopnia, że musiał usiąść na krawężniku. Wilgoć stawała się coraz bardziej lepka. Samochody mijały go, wydając odgłos deszczu, i poruszały jego brudnymi blond włosami opadającymi na twarz.
– Gdzie ja, kurwa, jestem? – wymamrotał i zrozumiał, że jeśli podniesie głowę, znów zwymiotuje.
Położył rękę na piersi, bo miał wrażenie, że serce próbowało rozwalić się o żebra. Poczuł, że zlewa go zimny pot, i wstał.
– Gdzie mam, do cholery, iść? – powiedział na głos.
Spojrzał za siebie i zobaczył Torre de los Ingleses. Przed nim auta nadjeżdżały aleją z furią. Przez długą chwilę czekał na rogu na dobry moment, żeby przejść. Ciągle wydawało mu się, że samochody są zbyt blisko albo zbyt daleko i miał już złe doświadczenia, przechodząc przez ulicę bez oglądania się. Dlatego ruszył w kierunku Florida, błagając w duchu, by nie napotkać jakiegoś kalekiego gitarzysty. Było tak gorąco… Spocone ciała potrącały go, gdzieś się spiesząc. Dwie brudne ręce podsunęły mu pudełko orzeszków ziemnych w czekoladzie.
Przy Corrientes postanowił wsiąść do metra, omijając na schodach boliwijską żebraczkę wyciągającą do niego rękę. Buty zadudniły na schodach. Przygniatający upał, dziwna atmosfera zamknięcia. Na peronie nie było nikogo: to rzadkość. Nie wiedział, która jest godzina, ale w podziemiach zawsze ktoś był. Kucnął na peronie, oparł plecy o mur i pomyślał, że to żałosne, że nigdy nie miał pieniędzy, ale zawsze znajdował żetony do metra na dnie jakiejś kieszeni. Westchnął: w tym zamknięciu trudno się oddychało. Rozciągnął spiętą szyję, aż chrupnęła, i zamknął oczy.
Wtedy ogarnęło go to dziwne uczucie zaczynające się w głębi trzewi i płynące do głowy jak powolne szarpnięcie. W skroniach wrzało mu i pulsowało, jakby coś chciało tam wybuchnąć, jakby coś usiłowało z trudem wydostać się na zewnątrz, i na chwilę prawie przestał widzieć, mnóstwo czarnych punkcików zatańczyło jak szalone przed jego oczami. Potem, jak zwykle, dreszcz. Przerażony, ale nie zaskoczony, usłyszał niepewne kroki, szuranie stóp.
– To znowu Ona, tylko nie to – wyszeptał.
Paznokcie drapiące w kafelki. Dokładnie ten sam dźwięk co kreda piszcząca na tablicy: Narval poczuł, że świdruje go w zębach. Wilgoć osiadała na suficie i kapała z góry.
„Tu jesteś. Łatwo było cię znaleźć”.
Głos się łamał. Jeszcze gorzej charchotał. Narval nie chciał na nią patrzeć, zaczęły nim wstrząsać gwałtowne drgawki. Dość tego, pomyślał. Ale docierały do niego falami. Nawet z zamkniętymi oczami Narval wiedział, że zatrzymała się naprzeciwko niego. I poczuł jej śmierdzący oddech na twarzy, ale nie otworzył oczu.
Ona przesunęła mu dłoń po brodzie; Narval chwycił ją mocno, żeby uniknąć dotyku. Wtedy otworzył oczy.
Ona i jej usta, z których odpłynęła krew, jej szara skóra, szyja i ramiona pełne zadrapań i siniaków, pomalowana twarz i ten zapach potu i brylantyny. Narval zaczął błagać w myślach proszęproszęproszę, ale nie. Nigdy nie odchodzili.
Ona położyła się na peronie i rozłożyła nogi, uniosła spódnicę i zaczęła się masturbować. Oblizywała językiem czerwoną szminkę i malowała usta krwią z ran, które robiła sobie między nogami długimi, zaniedbanymi paznokciami. Narval próbował uciec, czołgając się, a ona wybuchnęła śmiechem: wyjącym śmiechem, który przeszedł w krzyk.
„Nie odchodź”, wrzasnęła kobieta, a echo jej krzyku zadudniło jak dzwon w ciszy metra.
Narval wbiegł po schodach. W połowie drogi zabrakło mu tchu i resztką sił dotarł na górę. Oparł się na poręczy i poczuł, że się dusi, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Łapczywie złapał oddech i ruszył dalej, nie oglądając się za siebie. Usiadł na jakimś progu i schował głowę między kolana. Nie chciał patrzeć na ludzi. Nie chciał znów jej zobaczyć. A jeśli, gdy zdecyduje się wstać, znów okaże się, że stoi tu i na niego patrzy. Poczuł mdłości i wybuchnął płaczem, i pomyślał, że tak kiedyś ktoś go znajdzie, brudnego, naćpanego i bezbronnego. I że ten ktoś go zabierze i nawet wtedy nie zdoła przestać płakać.
Dziwne w koszmarach było to, że chociaż bywały przerażające, to zawsze po chwili się rozpraszały, a potem nawet można było o nich opowiadać jak o jakimś horrorze z telewizji. Można było przyzwyczaić się do strachu.
Narval nie miał pojęcia, jak długo siedział w drzwiach tego domu: zdrętwiały mu nogi, ale miał już suche policzki i pomyślał, że być może uda mu się otworzyć oczy. Zrobił to, nie bez obaw, z wewnętrznym przekonaniem, że nie będzie tam nic prócz ulicy.
Wyprostował nogi. Wciąż jeszcze się trząsł, ale powoli poczuł, że przerażenie ustąpiło jakiemuś napiętemu i groźnemu spokojowi, który go nie paraliżował. Przez chwilę nawet pomyślał, że wszystko to sobie wyobraził, choćby tylko przez moment, choćby było to przynoszące mu ulgę kłamstwo. Chwilowe zawieszenie broni, nawet tylko tyle. Choćby miałaby to być tylko nadzieja, że udało mu się ocaleć.
Postanowił poszukać Facunda, błagając w duchu, by zastać go w mieszkaniu. Z trudem zorientował się, gdzie jest, chociaż znał drogę na pamięć.
Wejście do budynku, w którym mieszkał Facundo, było luksusowe, tak wypolerowane i lśniące, że aż onieśmielało. Narval śmiał się, że Facundo dzięki swoim kochankom stał się niemal bogaczem. Od niego nigdy nie wziął ani peso, ale dla pozostałych był prawdziwym krwiopijcą.
Zadzwonił trzema długimi sygnałami, było to coś w rodzaju ustalonego z Facundem hasła; prawie natychmiast drzwi zabzyczały i wdzięczny Narval wszedł po schodach na drugie piętro.
Facundo zostawił mu otwarte drzwi; Narval wszedł i opadł na wszechobecne poduszki wyściełające podłogę. Facundo stanął nad nim i bacznie mu się przyglądał, ssąc papierosa. Jak prawie zawsze ubrany był na czarno, a jego biała skóra wydawała się lśnić. Miał bardzo długie ciemne włosy, rozpuszczone i brudne, pasma opadały mu w nieładzie na szare oczy. Uśmiechnął się do Narvala prawie niepostrzeżenie, ze swoją zwykłą cyniczną i beztroską miną i przez chwilę nie wyjmował papierosa z ust tak czerwonych, że wydawały się umalowane. Zaciągnął się ostatni raz i rzucił niedopałek na podłogę, pozwalając mu się tlić.
– Ależ źle wyglądasz, Val. Coś się stało?
Narval się zawahał.
– Zacząłem dzień od wina i działki. Chyba mam zjazd. Nic się nie dzieje. – I spojrzał na Facunda z podłogi. Z tej perspektywy wydawał mu się o wiele wyższy, bardziej majestatyczny, o ile to było możliwe.
Facundo miał na sobie czarne spodnie, tak znoszone, że zaczynały robić się błyszczące na kolanach. Jego czarna koszulka była postrzępiona i pełna dziur. Ale choćby Facundo był brudny i ubrany w najgorsze ciuchy, i naćpany po beret, zawsze wydawał się piękny i wyniosły, i doskonały, a jego dzika uroda zawsze nieskazitelna, nienaruszona.
Facundo poszedł do kuchni, wrócił z kanapką i podał ją Narvalowi.
– Nie przeginaj, zjedz coś. Jesteś strasznie blady, prawie szary. Spójrz, jak się trzęsiesz – powiedział, widząc, jak kanapka w ręku Narvala drży. Wziął ją od niego i położył na szklanym stoliku.
– Lepiej chwilę zaczekaj. Najpierw trochę się uspokój, potem zjesz.
Facundo rozpiął koszulę Narvala i zdjął ją, a potem spróbował ułożyć go w pozycji półleżącej na poduszkach. Narval nie protestował: to właśnie było mu potrzebne i po to przyszedł.
Facundo zawsze wiedział, co robić. Odnajdywał się w każdej sytuacji z przerażającym opanowaniem, wszystko jedno, czy chodziło o pomoc Narvalowi w tej chwili, czy poderwanie jakiegoś typa na ulicy. To czyniło jego piękno jeszcze bardziej niepokojącym: że miał świadomość własnego magnetyzmu. Bo Facundo uwodził wszystkich i też wszystkich kontrolował. To przytłaczało Narvala; chociaż nikt nigdy nie potrafił sprawić mu większej przyjemności, przeszkadzało mu, że Facundo jest tak mechaniczny, był najbardziej egoistyczną i szczodrą osobą, jaką Narval poznał w życiu. Uprawiał seks ze wszystkimi, wszyscy go pożądali, faceci, kobiety, wszystko jedno: Facundo prawie nigdy nie odmawiał. Ale tylko dlatego, że lubił sprawiać przyjemność, lubił być najlepszy ze wszystkich. Jego intensywność była lodowata. Uwielbiał, jak na niego patrzono, mówiono do niego, podziwiano go, wiedział, że to nieuniknione. Podobało mu się, że inni czuli z nim rozkosz, ale on wydawał się nie czuć jej z nikim.
Narval powiedział mu raz o tym, obejmując ciało Facunda w ciemnościach. I Facundo trochę się śmiał, swoim suchym, szorstkim śmiechem, który w ogóle nie przypominał śmiechu.
– Co ci przeszkadza? Że nie możesz sprawić, żebym krzyczał? Mnie nigdy nie zrobili nic nie z tej ziemi, ale to nieważne. W ogóle. Nie interesuje mnie odczuwanie. Seks to nic nadzwyczajnego, Val.
Wyraz głębokiej goryczy przemknął przez twarz Facunda, kiedy oświetlił ją płomyk zapalniczki; trwało to tylko chwilę, ale Narval zdążył to zobaczyć.
Teraz usadowił się wygodniej na poduszkach. Bolała go ręka; zauważył, że ma na niej ślady krwi, na pewno przez to, że tak mu się spieszyło, by się ukłuć. Gdy wymamrotał: „Pić mi się chce”, Facundo przyniósł mu szklankę zimnej wody. Kiedy Narval pił, Facundo zapalił papierosa, dał mu dwa machy i go wyrzucił. Ostrożnie usiadł obok przyjaciela, otarł mu pot i zmierzył puls.
– Zamknij oczy i oddychaj głęboko.
Narval posłuchał. Wciąż nie mógł uwierzyć w tę znajomość z Facundem. W nocy, kiedy się poznali, jakieś siedem, może osiem miesięcy temu, Narval szukał kwasu; zdawało się, że w całym Buenos Aires nie został nawet listek. Ostatnim, co przyszło mu do głowy, było, że zakończy noc w łóżku z mężczyzną. Czarny, jego zwykły diler, wysłał go do gejowskiego lokalu w centrum, żeby poszukał la Diabli, właściciela, mówiono, że ma najlepszy kwas, bez żadnej domieszki amfy.
Narval szybko znalazł miejsce, chociaż prowadziły do niego tylko ciemne drzwi; stojący na rogu pedzie wskazali mu drogę.
Już w środku zapytał o tę całą la Diablę, najpierw przy barze, potem jakichś napotkanych typków, ale nikt nie wiedział, gdzie się podziała. Postanowił zaczekać. Zamówił szklankę dżinu i usiadł przy stoliku: skoro nie mógł wziąć dziś kwasu, to przynajmniej się upije. Narval nienawidził czekać na dragi; było jeszcze gorzej, jeśli podkładem dźwiękowym dla czekania było bolero śpiewane przez starego pijanego pedała, wyjącego na pustej scenie przy akompaniamencie starej płyty Los Panchos, szemrzącej jak wrzący olej. Kiedy Narval zdążył już wypić dwie szklanki dżinu, jakaś litościwa dusza sprowadziła gościa ze sceny i jakby naumyślnie ktoś puścił płytę Jimiego Hendrixa.
Zadowolony Narval postanowił przyjrzeć się ludziom, nucąc Foxy Lady. Wtedy zobaczył Facunda tańczącego w ciemnym kącie, samotnie ze szklanką w ręku, tę niewiarygodnie bladą twarz, te błyszczące oczy. Zawsze, kiedy Narval próbował wyobrażać sobie, jak mogłaby wyglądać najpiękniejsza osoba na ziemi, zawsze, kiedy starał się myśleć, jak wyglądałoby prawdziwe piękno, gdyby istniało, wyobrażał je sobie właśnie tak: kolor skóry Facunda, jego profil, jego usta, jego ciało; do tej pory jednak był pewien, że jeśli spotka kogoś takiego, będzie to kobieta. Ale chłopak tańczący w żółtych anemicznych światłach wydawał się nie mieć płci, Narval zastanawiał się, czy ludzie przechodzący obok widzieli w Facundzie to samo co on, coś w rodzaju anioła o przeklętej urodzie, bez płci, bez Boga.
I postanowił podejść i zapytać o la Diablę, chociaż tak naprawdę chciał spojrzeć mu z bliska w twarz. Wciąż nie mógł uwierzyć, że Facundo był prawdziwy: wciąż miał nadzieję, że to tylko iluzja wywołana alkoholem i odległością.
Kiedy był blisko i zobaczył jego twarz, wszystko okazało się jeszcze gorsze, niż sobie wyobrażał. Facundo był nie tylko wściekle przystojny – kilka sekund rozmowy z nim sprawiło, że Narval zapomniał o wszystkim: la Diabla, kwas i cała reszta wszechświata przestały dla niego istnieć. Powolne ruchy leniwego kota, czerwone wilgotne usta, jego długie włosy, tak czarne, że zlewały się w jedno z ciemną koszulą, zaplątane w kołnierzyk, przyklejone do bielusieńkiej piersi wyłaniającej się jak blada tajemnica zza rozpiętych guzików, zahipnotyzowały go całkowicie.
Facundo powiedział, że nie uda mu się znaleźć la Diabli, bo tego wieczoru facet zarzucił kwas, a to, co mu zostało, sprzedał. „To mój przyjaciel”, dodał, „ale musi być nieźle nastukany i nie mam zielonego pojęcia, gdzie może się podziewać”. Potem podał mu szklankę piwa i zapytał, jak ma na imię.
– Narval – powtórzył Facundo. – Mogę mówić na ciebie Val?
Narval wzruszył ramionami i pomyślał: Mów mi jak chcesz.
– A ty jak się nazywasz?
– Facundo.
I zniknął między ludźmi, zostawiając Narvalowi szklankę piwa, poruszając się powoli jak cień.
Narval stał przez chwilę, próbując przetrawić to, co czuł. Żołądek mu się ścisnął. Nie potrafił oszukiwać się ani przez sekundę: pożądał Facunda, musiał dowiedzieć się, co poczuje, kiedy znajdzie się blisko i przebiegnie po jego skórze palcami, językiem. Ale nie wiedział, jak do niego podejść, nie tylko dlatego, że był mężczyzną (a Narval nigdy wcześniej nie spał z żadnym); w głowie powstał mu też inny pomysł, dziwne wrażenie nierzeczywistości zaczynające go przerażać.
Znów usiadł przy stoliku i skończył piwo, które zostawił mu Facundo; był już dosyć pijany i z trudem zapalił papierosa. Rozejrzał się pomiędzy gośćmi w poszukiwaniu Facunda, ale go nie zobaczył i przeszedł go dreszcz. Zdarzało mu się to już wcześniej. Były to małe rzeczy, ale wystarczały, by nie ufać samemu sobie. Nieraz wydawało mu się, że ktoś go woła na mrocznych i pustych ulicach, od czasu do czasu miał wrażenie, że ktoś go obejmuje w ciemnościach łóżka, kiedy był sam; bywało też, że widywał drzwi, z których wychodzili ludzie, a kiedy spojrzał tam znowu, nie tylko nie zobaczył nikogo, nie było też drzwi. Jednak wtedy był naćpany po korek, a tym razem nie. Tylko trochę wypił, na pewno nie dość, żeby mieć halucynacje.
Wstał z krzesła, paląc nerwowo. Nie mam nic do stracenia, pomyślał: jeśli nie istnieje, jeśli tylko go sobie wyobraziłem, nie znajdę go, a potem zobaczę, co zrobić z moją głową. A jeśli go znajdę, muszę zrobić wszystko, żeby poszedł ze mną. Może zaczekam na rogu, może go ubłagam, może nie powiem nic.
Zaczął go szukać w tłumie: wiedział, że na pewno się nie pomyli, nikt tutaj nie poruszał się jak Facundo, nikt nie miał takich czarnych i błyszczących włosów, nikt nie był taki jak on. Ale nie mógł nigdzie go znaleźć. Nie miał pojęcia, co mu powie, jeśli go zobaczy. Chciał tylko znów mieć go blisko i powiedzieć cokolwiek, coś takiego jak dziewczynom. Nie chciał myśleć o możliwości, że usłyszy stanowcze nie.
Przepychanie się po lokalu pomiędzy gośćmi zaczęło go męczyć, kręciło mu się w głowie i musiał usiąść, i pogodzić się z myślą, że nie zobaczy już nigdy tego bladego jak widmo chłopaka o szarych oczach. Ale kiedy odprawiał z kwitkiem gościa, który próbował wyciągnąć go do tańca, wpadł na pomysł, żeby zajrzeć do łazienki. Jedynego miejsca, w którym nie sprawdził wcześniej.
Tam go znalazł; Facundo schylał się nad kranem, żeby zwilżyć skronie. Stanął za nim i Facundo uśmiechnął się drwiąco do niego w lustrze. Narval zobaczył jego białe zęby, mokrą skórę, włosy przyklejone do twarzy, czarne obcisłe ubranie, i przyparł go do ściany, z furią chwytając w pasie, i powiedział niemal z nienawiścią: „Jesteś najprzystojniejszym skurwielem, jakiego widziałem w życiu”. Powodowało nim jakieś nieznane uczucie, każące mu przycisnąć do siebie Facunda, jakby miał mu uciec.
Facundo zaśmiał się mu w twarz. Potem pocałował go dość obojętnie i wciąż z półuśmiechem powiedział: „Czekam na zewnątrz”. Narval spojrzał za nim i oparł się o ścianę. Cały się trząsł, miał w ustach smak Facunda przemieszany z gorzkim smakiem piwa. Wszystko okazało się przerażająco proste. Wiedział tylko, że chce z nim spędzić noc, ale wszystko działo się tak szybko, że nie mógł myśleć. Narval zrozumiał, że Facundo jest dziwką. Nie było innej możliwości. W gruncie rzeczy wcale go nie uwiódł. Rozbawiła go myśl, że jeśli będzie musiał, wyda na Facunda całą kasę przeznaczoną na kwas.
Byli razem aż do świtu w mieszkaniu Facunda, pełnym dywanów, poduszek i niedopałków papierosów rozrzuconych po podłodze, palili skręty owinięci w kołdrę, bo było bardzo zimno, a ogrzewanie Facunda nie działało, czy coś takiego.
Kiedy pierwsze promienie światła zaczęły wpadać do środka, Facundo opuścił żaluzje i na lusterku narysował dwie długie kreski kokainy. „Noc kończy się wtedy, kiedy zechcesz”, powiedział, wcześniej przygotowując sobie inną kreskę na plecach Narvala, którego łaskotał dotyk żyletki.
Tylko raz tamtej nocy Narval pomyślał z niedowierzaniem: jest mi dobrze jak nigdy, i to z facetem, głaszcząc nieśmiało leżącego obok Facunda. Wiele razy, spacerując ulicą albo siedząc w barach, patrzył na innych chłopców i zastanawiał się, jak by to było pójść z nimi do łóżka, choćby tylko po to, żeby mieć porównanie. Ale nigdy tego nie zrobił.
Narval zawsze szukał Facunda po barach i spędzał z nim noc, kiedy to było możliwe.
Facundo wychodził co wieczór: najpierw spędzał jakiś czas w Sonicu albo Malicii, a potem spotykał się z którymś ze swoich kochanków lub podrywał przygodnych w lokalu la Diabli albo na rogu. Rzadko sypiał z kimś poznanym w barze, chyba że dobrze mu zapłacił. Wyjaśnił to Narvalowi pierwszej nocy, kiedy ten zapytał nieśmiało, czy się jeszcze zobaczą.
– O pierwszej, drugiej w nocy spotkasz mnie na pewno. Potem to już moja historia. Nigdy nie szukaj mnie na rogu czy u la Diabli. Tam pracuję.
To, że Facundo nie wziął od niego pieniędzy ani za pierwszym razem, ani za żadnym następnym, zaskoczyło Narvala; on nie miał pojęcia, jak dokonuje się podobnych transakcji, czekał więc, aż Facundo zażąda zapłaty. Ale on tego nie zrobił. Nawet o tym nie wspomniał.
Od tamtej pory nigdy nie spotkali się w lokalu la Diabli. Facundo nie przedstawił mu swoich przyjaciół czy też „kolegów”, jak mówił o nich złośliwie. Narvalowi to nie przeszkadzało; im mniej osób znał, tym lepiej, nie lubił ludzi. Zdarzało się jednak, że spotkał jednego z przyjaciół Facunda w windzie, chłopaka o niebieskich oczach; Facundo powiedział mu kiedyś, że ma na imię Juani, ale on nigdy nie odezwał się do niego słowem. Za każdym razem, kiedy Narval dzwonił do drzwi, Facundo wyrzucał Juaniego z domu.
Po wielu spotkaniach w barze Narval postanowił, że zajrzy do Facunda bez uprzedzenia. Zastał go w domu, ale dość zirytowanego; Narvalowi zrobiło się głupio, pomyślał, że Facundowi się nie spodobało, że zjawił się tam nagle i nie umawiając się wcześniej.
– Posłuchaj – wyjaśnił Facundo, kiedy Narval go o to zapytał – możesz przychodzić tu, kiedy chcesz. Ale musimy się umówić na jakieś hasło albo coś w tym rodzaju. Spośród wszystkich osób, z którymi chodzę do łóżka, tylko ty i stary, który płaci za mnie czynsz, wiecie, gdzie mieszkam. Ze starym zawsze staram się umawiać, więc wszystko jest niby pod kontrolą. Ale czasem pojawia się tutaj, a ja nie mam ochoty go widzieć, więc nie odpowiadam na dzwonek. Czasem przyprowadzam jakichś chłopców i nie chcę, żebyś ich spotykał, nie chcę mieszać tych spraw. Dlatego muszę wiedzieć, że to ty dzwonisz do drzwi, a nie upierdliwy stary ani moi koledzy. Jeśli nie będę miał ochoty cię widzieć, i tak ci nie otworzę. Ale przynajmniej wiem, że to ty.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki