Zimno zimniej zbrodnia -  - ebook + audiobook

Zimno zimniej zbrodnia ebook i audiobook

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zimno, zimniej, zbrodnia.

Chmielarz, Stachula, Ćwirlej, Wroński, Szczygielski, Rozenberg, Szolc i Ostaszewski, czyli śmietanka polskich autorów kryminałów w opowiadaniach ze zbrodnią w tle. Wszyscy nagradzani, każdy uwielbiany przez fanów. Łącznie sprzedali grubo ponad milion egzemplarzy swoich mrożących krew w żyłach historii. Prawdziwi mistrzowie gatunku.

Pusty las, krzyk i krew z opowiadania Anomalia Wojciecha Chmielarza, autora książek mrocznych i brutalnych, zderzają się w tym tomie ze swojską atmosferą peerelowskiego bankietu zakłóconego interwencją milicji obywatelskiej z anegdotycznej opowieści poznańskiego mistrza Ryszarda Ćwirleja. Zmęczony podkomisarz Rowicki Roberta Ostaszewskiego sąsiaduje tu z amatorem detektywem Herbertem Szadenem Marcina Wrońskiego. Możemy rozsmakować się w mrocznych retrospekcjach opowiadania Anny Rozenberg, dramatycznych napięciach thrillera Magdy Stachuli czy zagadkach szorstkiej historii pióra Izabeli Szolc, by w końcu zanurzyć się z perwersyjną przyjemnością w szaleństwie z Całunu Bartosza Szczygielskiego. A wszystko to w śnieżnej i mroźnej scenografii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 24 min

Lektor:

Oceny
3,3 (22 oceny)
3
7
7
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lwianerka

Nie polecam

Beznadzieja. Pierwsze opowiadanie jeszcze jako takie, ale reszta fatalna
00
IceFlowers

Dobrze spędzony czas

„Zimno, zimniej, zbrodnia” to książka, o której już słyszałam ale kiedy trafiłam na nią na półce w Empiku stwierdziłam, że może warto było by ja po prostu przeczytać. Czy było warto? Ciężko stwierdzić. Jak to bywa w książkach, które tworzy wielu autorów poziom poszczególnych części jest różny. Jednak od czasu do czasu sięgam właśnie po takie pozycje. Ze wszystkich ośmiu opowiadać tak naprawdę to bardzo podobały mi się dwa: "Zapach poziomek" Magdy Stachuli oraz "Anomalia" Wojciecha Chmielarza. Reszta nie była zła, ale czegoś mi w nich brakowało żeby urzekły mnie bardziej. Wszystkie opowiadania łączy zimowa pora i często pojawia się tam wzmianka o śniegu. W końcu zimno, zimniej...
00
Sengatime

Z braku laku…

Z 9 opowiadań - cztery tylko przekartkowałam, bo nie dało się czytać, a pozostałe pięć choć ciekawe to nie wybitne.
00
MESSY582

Całkiem niezła

"Pani już wyjeż­dża? – Wska­zał na samo­chód. – Prze­cież do­pie­ro pani przy­je­chała. – Tak wy­szło, Henry. – Może i masz rację, dziec­ko. W tym domu to już tylko śmierć miesz­ka – mruk­nął, po czym zawo­łał psa i od­szedł w stronę lasu." Przyznam szczerze, że większości autorów z tej antologii nie znałam, więc tym bardziej dobrze się bawiłam, odkrywając ich. Każde z tych opowiadań jest inne, ale jednocześnie wszystkie są intrygujące i utrzymane w zimowym klimacie. Jedne są bardziej mroczne, drugie mniej. Na przykład "Wadera" Roberta Otaszewskiego oparta jest na klasycznym kryminalnym schemacie, gdzie zostaje popełnione przestępstwo, a para policjantów szuka winnego (bardzo podobała mi się tutaj dynamika między bohaterami). Z kolei u Bartka Szczygielskiego powiało grozą i takim "creepy" klimatem, swoją drogą autor po raz kolejny stworzył genialne kobiece postacie i to zaledwie na paru stronach. Zaskoczył mnie też, pozytywnie, Ryszard Ćwirlej zabawnym i wywołujacym nostalgię, opowi...
00

Popularność




Leszek Koź­miń­ski. Świeże i zaska­ku­jąceWstęp

Świeże i zaska­ku­jące

Wstęp

Pro­po­zy­cja wydaw­nic­twa Harde zaska­kuje swoją wyjąt­kową świe­żo­ścią i nowym kon­cep­tem tema­tycz­nym. Zimno, zim­niej, zbrod­nia, a więc źle, gorzej, naj­go­rzej – mro­żące krew w żyłach histo­rie po pas zato­pione w śniegu. Wbrew pozo­rom nie jest to jed­nak lek­tura chłodna i obo­jętna czy­tel­ni­czo.

Otwie­ra­jące książkę opo­wia­da­nie Woj­cie­cha Chmie­la­rza Ano­ma­lia nie dość, że roz­grzewa czy­tel­nika do czer­wo­no­ści mistrzow­sko budo­wa­nym napię­ciem, to jesz­cze pre­zen­tuje nową twarz war­szaw­skiego pisa­rza. Autor Wam­pira mocno zaska­kuje. W dość zwię­złej lite­racko for­mie gro­ma­dzi cały wachlarz emo­cji, które stają się udzia­łem głów­nej boha­terki tek­stu. W krót­kim cza­sie nar­ra­cyj­nym zagęsz­cza się fabu­larna ukła­danka. Majowa śnie­życa, dom z nie­zna­jo­mym, uwię­zie­nie i… nic wię­cej zdra­dzić nie mogę. Mocna rzecz.

Jeśli Chmie­larz w spo­sób nie­prze­wi­dziany buduje intrygę kry­mi­nalną, to rów­no­le­gle Ryszard Ćwir­lej, tra­dy­cyj­nie dla sie­bie, burzy sys­tem mistrzow­skim pozio­mem humoru. Jego opo­wia­da­nie Nim wsta­nie dzień zawiera wszystko, z czego poznań­ski pisarz sły­nie i dla czego jest kochany przez fanów. To perełka pełna dia­lo­gów, cię­tej iro­nii i boga­tego dow­cipu sytu­acyj­nego. Także fabuła nie może być u niego zwy­kłą ukła­danką poszcze­gól­nych scen. Pisarz uwiel­bia prze­cież ele­menty absurdu, które w połą­cze­niu z PRL-owską rze­czy­wi­sto­ścią two­rzą nie­po­wta­rzalną histo­rię. Zagadka kry­mi­nalna wciąga więc, ale jesz­cze sil­niej bawi.

Robert Osta­szew­ski w swoim opo­wia­da­niu Wadera pro­po­nuje spo­tka­nie z kla­syczną intrygą kry­mi­nalną, za którą stoi nie do końca typowa para śled­czych – pry­watny detek­tyw i poli­cjantka na urlo­pie. Para, którą łączą nie tylko gorący romans, lecz także współ­praca, to zwią­zek dwóch jakże róż­nych cha­rak­te­rów oraz odmien­nych spo­so­bów pro­wa­dze­nia śledz­twa. To naj­bar­dziej line­ar­nie pro­wa­dzona nar­ra­cja pośród wszyst­kich opo­wia­dań w tomie. Pozwala czy­tel­ni­kowi, pró­bu­ją­cemu roz­wią­zać sprawę po swo­jemu, mie­rzyć się z zagadką kry­mi­nalną, co sta­nowi inte­re­su­jące wyzwa­nie.

Anna Rozen­berg w Śnież­no­czer­wo­nym pro­po­nuje odmienną histo­rię fabu­larną, w któ­rej świat rela­cji mię­dzy­ludz­kich – rodzin­nych, przy­ja­ciel­skich, part­ner­skich – sta­nowi sza­radę rów­nie inte­re­su­jącą, co sprawa o cha­rak­te­rze kry­mi­nal­nym. A pisarka, jak to ma w zwy­czaju, wpro­wa­dza nas w tę sieć nie­zwy­kłych zależ­no­ści z wielką wni­kli­wo­ścią psy­cho­lo­giczną i wraż­li­wo­ścią lite­racką. Tajem­nice prze­szło­ści kreują tu teraź­niej­szość. A dla fanów dodat­ko­wym smacz­kiem będzie wystę­pu­jąca w opo­wia­da­niu, w nie­oczy­wi­stej roli, postać Davida Red­ferna.

Kolejną kobiecą autorką w tomie pro­po­no­wa­nym przez wydaw­nic­two Harde jest Magda Sta­chula. Jej Zapach pozio­mek z nar­ra­cją pro­wa­dzoną z per­spek­tywy głów­nej postaci – także kobie­cej – jest zaska­ku­jąco mroczną histo­rią z nie­co­dzien­nie budo­wa­nym napię­ciem. Wydaje się, że z całego zbioru jest to opo­wia­da­nie naj­mrocz­niej­sze i naj­bar­dziej para­li­żu­jące czy­tel­ni­czo. Wyso­kie góry, burza śnieżna i dra­mat boha­te­rów uwię­zio­nych w pułapce. Wszystko napi­sane suge­styw­nie i prze­ko­nu­jąco, rzecz lite­racko nie do prze­ce­nie­nia. To krótka forma lite­racka, która nie­sie moc raso­wego thril­lera psy­cho­lo­gicz­nego.

Per­spek­tywą kobiecą w swo­jej histo­rii zaska­kuje Bar­tosz Szczy­giel­ski. Jego opo­wia­da­nie zaty­tu­ło­wane Całun sta­nowi fabu­larny poje­dy­nek dwóch kobiet, kocha­nek tego samego męż­czy­zny, jed­nej zdra­dzo­nej przez drugą. Ale czy tylko przez tę jedyną? W tej nar­ra­cji, w któ­rej emo­cje nara­stają z każdą stroną, łagod­ność prze­plata się z chę­cią zemsty, a walka o uczu­cie z sza­leń­stwem. To opo­wia­da­nie jest swo­istym zapi­sem napę­dza­nej wariac­twem miło­ści, która nie może mieć innej twa­rzy niż zbrod­nia. Szczy­giel­ski osią­gnął w swoim tek­ście nie­osią­galne – tak jak sza­leń­stwa doświad­cza jedna z boha­te­rek, tak my, czy­tel­nicy, czu­jemy, jakby roz­pę­ty­wało się ono rów­nież w naszych gło­wach.

Na prze­kór wcze­śniej­szej sytu­acji opo­wia­da­nie Iza­beli Szolc napi­sane jest z per­spek­tywy męskiej. I to mocno męskiej. Przy­jem­ność jest zaka­zana to lite­racka pro­wo­ka­cja i eks­pe­ry­ment nar­ra­cyjny z nie­oczy­wi­stą fabułą. Pisarka nie oszczę­dza czy­tel­nika, trzy­ma­jąc go w nie­ustan­nym napię­ciu. Pro­wo­kuje sam­czym punk­tem widze­nia, two­rząc przy tym nie­oczy­wi­stą intrygę kry­mi­nalną. W tym opo­wia­da­niu ważne jest nie tylko, gdzie i kiedy rzecz się dzieje, lecz jak i dla­czego. Spore wyzwa­nie inte­lek­tu­alne i oby­cza­jowe, sma­ko­wity kąsek dla wytraw­nych znaw­ców lite­ra­tury – nie tylko kry­mi­nal­nej!

Pośród wszyst­kich opo­wia­dań zebra­nych w tomie tekst autor­stwa Mar­cina Wroń­skiego zdaje się naj­więk­szą nie­spo­dzianką lite­racką. Odkrywa nową-starą twarz pisa­rza. Forma nar­ra­cji, przy­jęty język, umie­jęt­ność budo­wa­nia żywych dia­lo­gów i pla­stycz­nych scen, to z pew­no­ścią znany i wypra­co­wany przez lata styl lubel­skiego autora. Rze­czy­wi­stość przed­sta­wiona w tym opo­wia­da­niu i fabu­larna ukła­danka oka­zują się jed­nak cał­ko­wi­cie świeże. Takiego Wroń­skiego więk­szość czy­tel­ni­ków nie zna! Gdy jesz­cze dodam, że jest tu miej­sce i na western, i na auto­iro­niczne nawią­za­nia, i na wizję przy­szło­ści, to myślę, że nie będzie czy­tel­nika, któ­rego ta histo­ria nie poru­szy i nie wcią­gnie.

Zestaw opo­wia­dań zebra­nych w tomie Zimno, zim­niej, zbrod­nia zaska­kuje róż­no­rod­no­ścią i zacie­ka­wia czy­tel­ni­czo. Nie daje się prze­wi­dzieć ani zaszu­flad­ko­wać. Wyróż­nia się wie­lo­barw­no­ścią zapre­zen­to­wa­nych pro­po­zy­cji, jed­no­ga­tun­ko­wych, a jed­no­cze­śnie tak odmien­nych i posia­da­ją­cych piętno pisar­skiego indy­wi­du­ali­zmu. Każde opo­wia­da­nie jest bowiem perełką o nie­po­wta­rzal­nym cha­rak­te­rze, nazna­czoną sygna­turą wypra­co­wa­nego warsz­tatu jakże róż­nych auto­rów. Jest też świet­nym pre­zen­tem dla fanów wcze­śniej­szych doko­nań zapro­szo­nych do tej edy­cji pisa­rzy, ale też oka­zją do pozna­nia ich zupeł­nie nowych arty­stycz­nych pomy­słów. Zimno, zim­niej, zbrod­nia jest przy­jemną i pasjo­nu­jącą lek­turą. Świet­nie dopra­co­wany zbiór naj­bar­dziej wyma­ga­ją­cej lite­racko formy, jaką jest opo­wia­da­nie. Pomimo zna­nych nazwisk nie­prze­wi­dy­walny i spra­wia­jący czy­stą przy­jem­ność obco­wa­nia z wyjąt­ko­wymi histo­riami fabu­lar­nymi. Warto poznać wszyst­kie tytuły i mieć na swo­jej półce kry­mi­nal­nej tę pozy­cję wydaw­ni­czą.

Leszek Koź­miń­ski www.blog.kry­mi­nal­na­pila.pl

Woj­ciech Chmie­larz. Ano­ma­lia

Woj­ciech Chmie­larz

Ano­ma­lia

1.

Pie­przone glo­balne ocie­ple­nie, pomy­ślała. Maj w górach, w pol­skich górach, nie w żad­nych Hima­la­jach, powi­nien wyglą­dać ina­czej. Wyobra­żała sobie soczy­ste, zie­lone, zalane słoń­cem polany. Powie­trze drżące od świer­gotu pta­ków, gór­skie ścieżki, któ­rymi prze­bie­gają małe sarny, zajączki i inne wybu­dzone ze snu zimo­wego… zwie­rzaki. Nie miała pew­no­ści, co tutaj żyje.

Zamiast tego od rana niebo zakry­wała koł­dra cięż­kich chmur. Paskud­nych i sza­rych, jakby wyrzy­gały się na nie swo­imi dymami wszyst­kie fabryki z szes­na­stu woje­wództw. Było zimno, było mokro, a póź­niej zro­biło się jesz­cze gorzej. Zaczął padać śnieg. Nie żaden przy­jemny biały puszek jak z reklamy coca-coli, ale duże, nie­fo­remne płatki przy­po­mi­na­jące kawałki nie­udol­nie wyrżnię­tego metalu. Wiro­wały przed nią dziko, bia­łym tuma­nem, tak że ledwo widziała wła­sną wycią­gniętą rękę. Do tego natych­miast się topiły. Jej ubra­nie zupeł­nie prze­mo­kło. Szczę­kała zębami z zimna. Mię­śnie na prze­mian tężały, żeby zaraz piec, jakby ktoś wlał w nie roz­to­piony ołów. Nie­po­trzeb­nie zeszła ze szlaku, wyrzu­cała sobie. Wyda­wało jej się jed­nak, że tak będzie szyb­ciej. Zamiast wlec się od jed­nego znaczka do dru­giego, szybko zej­dzie w dolinę, odnaj­dzie naj­bliż­szą wio­skę, a tam przy­sta­nek PKS. Strasz­li­wie się pomy­liła. Droga przed nią zmie­niła się bły­ska­wicz­nie w wypeł­nioną bło­tem, śli­ską rynnę, w którą raz po raz upa­dała, obi­ja­jąc sobie kości. Leśny dukt wił się, zakrę­cał, zmie­niał kie­ru­nek, roz­dzie­lał się, żeby zaraz znowu się połą­czyć, tak że wkrótce zupeł­nie stra­ciła orien­ta­cję i nie wie­działa, gdzie jest. Jedy­nym zna­kiem cywi­li­za­cji były równe stosy ścię­tych przez leśni­ków drzew. Scho­wała się za jed­nym z nich na kilka minut w nadziei, że prze­czeka śnie­życę, ale wkrótce zro­zu­miała, że prę­dzej zmieni się w cho­lerny sopel lodu, niż doczeka poprawy pogody, ruszyła więc przed sie­bie. Była coraz bar­dziej zdez­o­rien­to­wana, coraz bar­dziej prze­stra­szona i coraz słab­sza. Nagle zdała sobie sprawę, że pła­cze.

Nie tak to miało wyglą­dać.

Miało być cie­pło. Miało być przy­jem­nie. Miało być słońce. Zwy­kła wio­senna gór­ska wycieczka.

Pie­przone glo­balne ocie­ple­nie. Ale mogła mieć żal tylko do sie­bie. Powinna to prze­wi­dzieć. Prze­cież tak było od kilku lat. Na Boże Naro­dze­nie plu­cha, deszcz i błoto, na majówkę cho­lerne białe święta.

Dla­czego nikogo nie spo­tkała? Gdzie była jakaś straż leśna? Kto­kol­wiek, kto mógłby jej pomóc? Cho­ciaż wska­zać kie­ru­nek.

Całym jej cia­łem wstrzą­snął nagły dreszcz i po raz pierw­szy pomy­ślała, że tutaj umrze. Prze­ra­ziło ją to. Nie mogła zła­pać tchu. Zabo­lało tak mocno, że na moment stra­ciła rów­no­wagę, pośli­zgnęła się i upa­dła na zie­mię w wil­gotną, obrzy­dliwą, lodo­watą breję. Przez chwilę tak leżała, z twa­rzą w śniegu, i wyła bez­gło­śnie.

Nie pamię­tała, kiedy pod­nio­sła się z ziemi. W jaki spo­sób prze­szła kolejne metry. A było ich chyba sporo. Kil­ka­dzie­siąt, może kil­ka­set, bo nagle zorien­to­wała się, że stoi na otwar­tej prze­strzeni. Śniegu zro­biło się jesz­cze wię­cej, do tego raz po raz ude­rzał w nią z pełną bez­względ­no­ścią lodo­waty wiatr. Buty cią­żyły, jakby były zro­bione z betonu. Ple­cak ścią­gał na zie­mię.

W pew­nym momen­cie, kiedy wiatr na moment roz­wiał tumany, dostrze­gła w oddali zabu­do­wa­nia. Samotną drew­nianą cha­łupę oto­czoną chy­lą­cym się ku ziemi pło­tem. Przedarła się do niej przez zawieję. Odna­la­zła furtkę. Siło­wała się z nią przez chwilę. Dopiero po kilku sekun­dach dostrze­gła ciemną, pordze­wiałą zasuwę. Chwy­ciła ją zgra­bia­łymi pal­cami. Prze­su­nęła i nie­mal runęła jak długa, kiedy furtka wresz­cie ustą­piła.

Weszła na podwórko. Zer­k­nęła w okna budynku. Wisiały w nich szare, dłu­gie firany, które musiały mieć milion lat. Nie dostrze­gała żad­nego świa­tła, żad­nego ruchu, niczego, co wska­zy­wa­łoby na to, że dom jest zamiesz­kany. Prze­stra­szyła się, że tra­fiła na opusz­czone gospo­dar­stwo. Że nie ma w środku nikogo, kto mógłby jej pomóc. Ale potem pomy­ślała, że nawet jeśli, to trudno. Po pro­stu wła­mie się do środka. Roz­pali jakoś w piecu czy coś takiego. Ogrzeje się tro­chę. Odpocz­nie. Robiła w życiu już gor­sze rze­czy.

Nagle kątem oka dostrze­gła jakiś ruch. Odwró­ciła się nie­zgrab­nie. W samą porę, żeby doj­rzeć pędzący w jej stronę czarny kłąb pełen zębów i pazu­rów. Krzyk­nęła. Kłąb odbił się od ziemi, wysko­czył w jej stronę. Pró­bo­wała ucie­kać, ale zmę­czone nogi zaplą­tały się jedna o drugą. Prze­ra­ża­jący kłąb zastygł gwał­tow­nie w pół ruchu, a potem spadł w dół, jak kamień, z prze­ra­ża­ją­cym skom­le­niem – skoń­czył się łań­cuch. Pies bły­ska­wicz­nie pode­rwał się w górę. Zaczął szcze­kać i kła­pać zębami, pró­bu­jąc mimo wszystko ugryźć kobietę. Przez chwilę wyda­wało się, że wyrwie łań­cuch z byle jak skle­co­nej budy.

Usły­szała skrzyp­nię­cie otwie­ra­nych drzwi domu, a potem coraz wyraź­niej­sze kroki.

– Spo­kój! – wrza­snął ktoś tuż nad nią.

I wtedy chyba stra­ciła przy­tom­ność.

2.

Z tego, co działo się póź­niej, tro­chę pamię­tała, tro­chę nie. Wszystko się roz­my­wało, roz­jeż­dżało. Do tego miała wra­że­nie, że jej ciało roz­pada się na kawałki, traci wolę życia, ener­gię. W śnie­życy, w zim­nie i wil­goci coś w niej pło­nęło. Nie pozwa­lało odpu­ścić. Pchało do przodu. A w chwili, kiedy zna­la­zła się w bez­piecz­nym miej­scu, ten pło­mień zgasł.

Ale czy naprawdę była bez­pieczna?

Męż­czy­zna był wielki, ale chudy. Jego bladą twarz oka­lały czarne włosy, dłu­gie na kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów, nie­równo ścięte i tłu­ste. Nie tyle je zapusz­czał, ile po pro­stu nie cho­dził do fry­zjera. Broda nie miała nic wspól­nego z dzie­łem wiel­ko­miej­skiego bar­bera. Długa, poskrę­cana, nie­chlujna. Miał na sobie gruby swe­ter i zno­szone, popla­mione spodnie.

Pod­niósł ją z ziemi, pomógł iść. Zapro­wa­dził do domu i usa­dził przy stole. W kaflo­wej kuchni buzo­wał ogień. Męż­czy­zna posta­wił czaj­nik na pły­cie.

– Jak się nazy­wasz? – zapy­tał.

– Kasia.

– Kasia – powtó­rzył głu­cho.

Chwilę póź­niej posta­wił przed nią obtłu­czony, ema­lio­wany, czer­wony kubek wypeł­niony her­batą. Podzię­ko­wała. Wzięła pierw­szy łyk. Potem kolejny, roz­ko­szu­jąc się uczu­ciem cie­pła, które roz­le­wało się po jej ciele. Dopiero po chwili zorien­to­wała się, że coś jest nie tak. To nie była zwy­kła her­bata. Jej smak był inny, bar­dziej kwa­sko­waty, aro­ma­tyczny. Nie potra­fiła go opi­sać. Poza tym napój palił ostro w prze­łyku. Zakrę­ciło się jej w gło­wie. Pod­nio­sła wzrok. Męż­czy­zna stał z zało­żo­nymi rękoma nie­da­leko kuchni i przy­glą­dał się jej uważ­nie. Miała wra­że­nie, że uśmie­cha się lekko. Żołą­dek ści­snął się jej ze stra­chu. Pomy­ślała, że powinna podzię­ko­wać za her­batę i opu­ścić ten dom jak naj­szyb­ciej. Nic dobrego jej tutaj nie spo­tka. Ale kiedy spró­bo­wała wstać, poczuła, że siły zupeł­nie ją opu­ściły.

Zorien­to­wała się, że już nie sie­dzi przy stole, ale leży w łóżku. Męż­czy­zna stał nad nią, cho­ciaż jego kształt był nie­wy­raźny i wyda­wał się falo­wać, jakby ota­czał go słup gorą­cego powie­trza. Zaczął ją roz­bie­rać. Nie był deli­katny. Nawet nie pró­bo­wał być. Szar­pał, prze­rzu­cał ją, wygi­nał koń­czyny.

– Nie – wydo­była z sie­bie słaby głos.

Chciała się bro­nić, ale ledwo potra­fiła unieść ramię. Poczuła jego ręce na swoim gołym ciele. Doty­kał jej, macał szorst­kimi, obrzy­dli­wymi dłońmi. Trak­to­wał, jakby była jakimś przed­mio­tem, kawał­kiem cia­sta, który nic nie czuje.

– Nie – powtó­rzyła.

– Cicho…

Zbie­rało się jej na wymioty. Nie tylko żołą­dek, ale całe jej ciało skrę­cało się w odru­chu czy­stego obrzy­dze­nia. Zamknęła oczy i modliła się, żeby to wszystko skoń­czyło się jak naj­szyb­ciej.

Kiedy się obu­dziła, w pierw­szej chwili nie miała poję­cia, gdzie się znaj­duje. Prze­ra­ziły ją odra­pane, drew­niane ściany upstrzone set­kami drob­nych dziur wydrą­żo­nych przez kor­niki, stare koce, pod któ­rymi leżała, i miękka, obrzy­dliwa koł­dra, przy­gnia­ta­jąca ją swoim cię­ża­rem. Wyda­wała się wypeł­niona nie pie­rzem, lecz oło­wiem.

Spró­bo­wała się pod­nieść, ale wszyst­kie mię­śnie zawyły, jakby w ich włókna powbi­jano dro­binki szkła. Wkrótce zdała sobie jed­nak sprawę, że nie tylko mię­śnie sta­no­wią pro­blem. Jej ramiona znaj­do­wały się w jakiejś dzi­wacz­nej pozy­cji. Ostroż­nie prze­krę­ciła głowę i dostrze­gła grube węzły liny, którą przy­wią­zano ją do opar­cia łóżka. Kop­nęła kilka razy, odrzu­ca­jąc koce. Jej nogi rów­nież opla­tał sznur.

Cała ona. Całe jej życie. Naj­pierw o mało co nie zabiła jej śnie­życa w maju, a teraz zna­la­zła się w środku niczego, na łasce jakie­goś zbo­czeńca z tabletką gwałtu na podo­rę­dziu.

3.

Wołali na niego Wło­chaty tak długo, że już nie­mal zapo­mniał, jak naprawdę ma na imię. Tra­fił w góry przed wie­loma, wie­loma laty. Gdyby się sku­pił, pew­nie uda­łoby mu się poli­czyć, kiedy to było. Ale po co? Upływ czasu był czymś, co prze­stało go inte­re­so­wać. Wła­ści­wie cały świat zewnętrzny mógłby prze­stać dla niego ist­nieć. Cza­sami, kiedy scho­dził na dół, do wsi, do sklepu, do knajpy, widział w tele­wi­zo­rze obrazki. Jakieś rządy się zmie­niały, jakieś wojny wybu­chały, ktoś umie­rał, ktoś się rodził, jakie to miało zna­cze­nie, skoro wszystko w sumie zosta­wało takie samo?

Uciekł od tam­tego życia w poszu­ki­wa­niu pro­stych prawd i zasad. Przez kilka mie­sięcy włó­czył się po górach, prze­kra­cza­jąc gra­nicę w jedną i drugą stronę, aż pew­nego dnia, późną jesie­nią, tra­fił na tę chatę, od dawna opusz­czone gospo­dar­stwo. Wpro­wa­dził się tam bez wiel­kiego zasta­no­wie­nia. Pierw­sza zima była cho­ler­nie trudna. Ściany były tak dziu­rawe, że wiatr hulał po poko­jach jak po gór­skich halach. Wło­chaty dwa razy pra­wie zamarzł, zanim udało mu się uszczel­nić naj­więk­sze dziury. Prze­czy­ścił komin, zaczął palić w piecu i zdo­był cie­plej­sze ubra­nia. Ludzie z oko­licy patrzyli na niego podejrz­li­wie, ale ponie­waż nikomu nie robił kło­potu, szybko się do niego przy­zwy­cza­ili. Kiedy potrze­bo­wał pie­nię­dzy, naj­mo­wał się do pracy w oko­licz­nych gospo­dar­stwach lub u leśni­ków. Potra­fił haro­wać, był spo­kojny, pra­wie nie pił, a przede wszyst­kim – nie kłó­cił się o pie­nią­dze, więc nie narze­kał na brak roboty. Latem zbie­rał jagody i inne leśne owoce, jesie­nią grzyby. Wodę brał ze studni. Przez cały rok zasta­wiał sidła i wnyki. Łapały się w nie zające, sarny, lisy, a kilka razy nawet dziki. Wystar­czyło. Parę lat temu kupił starą strzelbę od siwo­wło­sego dziada, który nie miał już sił, żeby ją pod­nieść. Wło­chaty kilka razy wybrał się na polo­wa­nie, ale wkrótce sobie odpu­ścił. Broń cią­żyła na ramie­niu, zda­wała się go zawłasz­czać, odgra­dzać od lasu. Nie podo­bało mu się to. Strzelbę jed­nak zatrzy­mał. Nie miał żad­nych przy­ja­ciół, ale też żad­nych nie potrze­bo­wał. Przy­gar­nął tylko psa, typo­wego wiej­skiego kun­dla, który miał tra­fić w worze do jeziora.

Kobieta wyło­niła się z majo­wej śnie­życy, wiel­kiej i sro­giej, jakby to był śro­dek zimy. Ale Wło­chaty widział już takie zała­ma­nia pogody w górach. Przy­cho­dziło gwał­towne ochło­dze­nie, trwało dzień lub dwa, potem wio­sna wra­cała. Nie wie­dział, skąd Kaśka się tutaj wzięła. Jego chata znaj­do­wała się z dala od wszel­kich szla­ków tury­stycz­nych. Dziew­czyna musiała z jakie­goś zejść, żeby się tutaj dostać. Ale na turystkę też nie wyglą­dała. Kiep­skie buty, zwy­kłe adi­dasy, dżin­sowe spodnie, baweł­niana bluza z kap­tu­rem, nie­zbyt cie­pła. Żad­nej czapki, żad­nych ręka­wi­czek, sza­lika. Nawet porząd­nej kurtki nie miała.

Zapro­wa­dził ją do domu. Była blada jak trup. Tak samo blady był Oskar, kiedy zaćpał się na śmierć jesz­cze w latach osiem­dzie­sią­tych. Wło­chaty pamię­tał jego białą twarz i strzy­kawkę leżącą tuż obok roz­war­tej dłoni na brud­nej pod­ło­dze meliny. Wła­ści­wie to widział ją każ­dej nocy. Drę­czyła go w snach.

Usa­dził kobietę na krze­śle. Przy­go­to­wał jej napar z polnych ziół, do któ­rego dolał wódki, żeby ją roz­grzać. Nie było tego dużo, ale tyle wystar­czyło, żeby odpły­nęła. Zaniósł ją do łóżka. Zdjął prze­mo­czone ubra­nie. Nasma­ro­wał jej ciało spi­ry­tu­sem, a potem przy­krył kocami i koł­drą.

Przy­niósł z dworu jej ple­cak, prze­mo­czony jak reszta rze­czy, ale porządny. Poło­żył go na stole. Przez chwilę mu się prze­glą­dał, z kub­kiem naparu w dło­niach, wresz­cie otwo­rzył. Zaczął wyj­mo­wać zawar­tość. Już pierw­sza rzecz go zdzi­wiła. Kurtka. Żadna tury­styczna, ale porządna. Dla­czego jej nie zało­żyła? Dla­czego prze­dzie­rała się przez śnie­życę w samej blu­zie? Zaraz pod nią tele­fon komór­kowy. Prze­su­nął pal­cem po ekra­nie. Nie potra­fił zdjąć blo­kady, ale dostrzegł zdję­cie, które usta­wiono jako tapetę. Męż­czy­zna, blon­dyn o pocią­głej twa­rzy i sta­ran­nie wymo­de­lo­wa­nych wło­sach. Ramie­niem obej­mo­wał kobietę, w niczym nie­przy­po­mi­na­jącą jed­nak Kaśki. Wło­chaty pod­szedł do łóżka. Przy­sta­wił tele­fon do twa­rzy kobiety i raz jesz­cze wyświe­tlił zdję­cie. Były w podob­nym wieku, ale nic poza tym.

Wró­cił do ple­caka, by dalej w nim grze­bać. Kolej­nym przed­mio­tem, jaki wycią­gnął, był port­fel. Otwo­rzył go. W środku zna­lazł prawo jazdy, dowód oso­bi­sty, tro­chę pie­nię­dzy. Kobieta na zdję­ciu w doku­men­tach była tą z foto­gra­fii w tele­fo­nie. Nazy­wała się Aneta.

Dla­czego nie­zna­joma miała przy sobie tele­fon i port­fel innej kobiety? Wziął kurtkę, do tej pory zwi­niętą w kulę. Roz­pro­sto­wał ją. Potrzą­snął. Na pod­łogę wypadł kolejny port­fel. Wło­chaty odrzu­cił kurtkę i kuc­nął. Ten sam zestaw. Doku­menty i tro­chę pie­nię­dzy. Tym razem zdję­cie w dowo­dzie przed­sta­wiało Kaśkę. Ale wid­niało przy nim inne imię – Syl­wia.

Dla­czego go okła­mała?

Wypro­sto­wał się. Popa­trzył na kurtkę. Jego wzrok po raz pierw­szy zatrzy­mał się na wiel­kiej krwa­wej pla­mie na samym jej środku.

4.

Przy­niósł z warsz­tatu kawał sznura. Zwią­zał kobie­cie ręce i nogi. Na wszelki wypa­dek, gdyby obu­dziła się pod jego nie­obec­ność. Wycią­gnął swój stary, zno­szony ple­cak. Spa­ko­wał do niego kilka kana­pek, ter­mos z napa­rem, latarkę. Ubrał się cie­pło. Odpiął psa.

Razem wyszli na drogę. Śnieg prze­stał już padać, tem­pe­ra­tura mocno spa­dła. Biała pokrywa cią­gle się utrzy­my­wała. W gło­wie Wło­cha­tego wyświe­tlała się mapa oko­licy. Wszyst­kie gór­skie drogi, ścieżki i ście­żynki. Miej­sca, gdzie zasta­wił wnyki. Zasta­na­wiał się, skąd mogła przyjść kobieta. Posta­no­wił ruszyć w górę, w stronę wej­ścia na szlak.

Pies szedł spo­koj­nie u jego boku. Wło­chaty nie kło­po­tał się nada­wa­niem mu imie­nia. Zwie­rzę na moment przy­sta­nęło, żeby wysi­kać się na śnieg, a Wło­chaty wyko­rzy­stał ten moment na zapa­le­nie papie­rosa.

Wędrówka była nie­przy­jemna, ale nie­spe­cjal­nie męcząca. Całymi dniami potra­fił włó­czyć się po oko­licy, jeśli była taka potrzeba.

Postój zro­bił po ponad godzi­nie. Usiadł na oba­lo­nym drze­wie. Wypił tro­chę zio­ło­wego naparu. Wycią­gnął kanapkę. Zjadł jedną połowę, drugą dał psu.

Gdy dotarł do szlaku, zapa­dła już noc. Zasta­na­wiał się, co dalej. Uznał, że kobieta scho­dziła ze szczytu. Zasko­czyła ją śnie­życa, więc posta­no­wiła pójść skró­tem. Po dro­dze zabłą­dziła. Gdyby dopiero wcho­dziła na szczyt, to w ana­lo­gicz­nej sytu­acji powinna była po pro­stu zawró­cić. Poszedł więc w górę.

Prze­szli już około kilo­me­tra szla­kiem, gdy nagle pies zaczął gorącz­kowo szcze­kać. Wyraź­nie chciał iść w dół zbo­cza, stromą doliną wyrzeź­bioną przez prze­pły­wa­jący nie­opo­dal stru­my­czek, ale zatrzy­mał się po kilku kro­kach. Męż­czy­zna, przy­świe­ca­jąc sobie latarką, scho­dził, ostroż­nie sta­wia­jąc kroki. Było śli­sko. Zie­mia raz po raz obsu­wała mu się spod nóg, kamie­nie i stward­niałe grudy śniegu wpa­dały do stru­mie­nia. Pies podą­żał za nim, powar­ku­jąc cicho.

Wło­chaty szu­kał cze­goś, co mogło wywo­łać nie­po­kój psa. Zna­lazł to kil­ka­na­ście metrów dalej. Spory kształt, nie­udol­nie przy­kryty cha­otycz­nie uło­żo­nymi gałę­ziami świer­ków. Pod­szedł tam, odgar­nął gałę­zie i w świe­tle latarki ujrzał zwłoki.

Kobieta miała roz­bitą czaszkę, a jej twarz była twa­rzą dziew­czyny ze zdję­cia w tele­fo­nie.

5.

A może to wszystko to był tak naprawdę szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści, pomy­ślała nie­spo­dzie­wa­nie Syl­wia. W sumie łatwo będzie sprze­dać wszyst­kim histo­ryjkę o tym, jak na szlaku napadł je jakiś zbo­cze­niec. Anetę zabił, ją zapro­wa­dził pod przy­mu­sem do domu, a potem wyko­rzy­stał. Chry­ste, przez cały czas mar­twiła się, co będzie, jeśli zosta­nie zła­pana, a tu nagle wszystko się tak pięk­nie układa. Bo decy­zja o zabi­ciu Anety była dość spon­ta­niczna. To zna­czy: w pew­nym sen­sie. Bo fak­tycz­nie wła­mała się na jej konto face­bo­okowe. Z pry­wat­nych wia­do­mo­ści do kole­żanki dowie­działa się, że skoro Michał jedzie w dele­ga­cję za gra­nicę, to Aneta wysko­czy na week­end w góry, żeby pood­dy­chać świe­żym powie­trzem. Poje­chała więc za nią, ale nie miała spre­cy­zo­wa­nego planu. Do tego wszystko się od razu posy­pało. Stra­ciła ją z oczu już na dworcu. Niby znała pla­no­waną trasę Anety, poszła więc po pro­stu w góry. Po wie­lo­go­dzin­nej, męczą­cej wędrówce była pad­nięta, miała gigan­tyczne odci­ski na sto­pach, a Anety nawet nie spo­tkała! Pogo­dziła się już z myślą, że wróci do domu z niczym. I przez kolejne tygo­dnie będzie musiała wysłu­chi­wać opo­wie­ści Michała, że on by z nią zawsze i wszę­dzie, ale ma żonę i nie może, bo ta żona ma pie­nią­dze i w ogóle roz­wód tyle kosz­tuje, a poza tym kre­dyt. Syl­wia nie do końca rozu­miała, skąd te pro­blemy. Ona kochała jego, on kochał ją. Tyle razy to powta­rzał. Jakoś by sobie pora­dzili. Rozu­miała za to jedno – gdyby nie było Anety, nie byłoby pro­blemu.

Spo­tkała ją na szlaku, kiedy się już wła­ści­wie pod­dała. Tamta po pro­stu nagle się poja­wiła, też scho­dziła w kie­runku mia­steczka. Syl­wia ją dogo­niła. Przez chwilę szły wła­ści­wie krok w krok. Zamie­niły nawet kilka słów, ale Aneta wyraź­nie czuła się nie­swojo. Jakby cze­goś się domy­śliła. I to mimo że nic o Syl­wii nie wie­działa. Michał bar­dzo się sta­rał utrzy­mać ich zwią­zek w tajem­nicy. To bolało, bo byłoby naprawdę faj­nie, gdyby mogli komuś o sobie powie­dzieć. Komu­kol­wiek. Albo wyjść na wspólny lunch. Nawet bez doty­ka­nia i poca­łun­ków. Po pro­stu zjeść razem posi­łek. Tego też jej odma­wiał. Spo­ty­kali się tylko u niej w miesz­ka­niu albo w poko­jach hote­lo­wych. Ale żona i tak coś prze­czu­wała. Kobiety mają ten szó­sty zmysł.

W pew­nym momen­cie Aneta się zatrzy­mała. Przy stru­mie­niu. Nachy­liła się, żeby napić się wody. Chyba miała nadzieję, że pozbę­dzie się w ten spo­sób Syl­wii, która sobie wtedy pój­dzie dalej, i będzie mogła kon­ty­nu­ować swoją samotną wędrówkę. Ale Syl­wia wyczuła swoją szansę. Jeśli nie teraz, to kiedy? Pod­nio­sła więc leżący nie­opo­dal kamień i w momen­cie, kiedy Aneta nabie­rała wody w złą­czone dło­nie, rąb­nęła ją z całej siły w głowę.

Potem zwlo­kła ciało ze szlaku. Ukryła je razem z ple­ca­kiem Anety w nie­wiel­kiej dolince stru­mie­nia. Przy­kryła gałę­ziami świerku, żeby nie było widać z drogi. Zma­chała się przy tym strasz­li­wie. Była cała spo­cona. Zabrała port­fel i komórkę ofiary, żeby utrud­nić iden­ty­fi­ka­cję ciała. Popeł­niła tylko jeden błąd. Robiła to wszystko w kurtce, która była teraz cała popla­miona krwią. Syl­wia ścią­gnęła ją więc, zwi­nęła w kłę­bek i scho­wała do ple­caka. Pla­no­wała wyrzu­cić ją gdzieś po dro­dze razem z port­felem i komórką.

A potem zaczął padać śnieg i wszystko się posy­pało.

Teraz przy­szedł czas na kolejną zmianę planu. Wrobi w to wszystko tego dzi­waka, który ją uwię­ził. Pod­rzuci mu tele­fon i port­fel Anety. Opo­wie poli­cji prze­ko­nu­jącą histo­ryjkę. Wyj­dzie przy tym na boha­terkę, która ucie­kła groź­nemu zbo­czeń­cowi. Tylko naj­pierw musi się uwol­nić. No i wymy­ślić, co powie Micha­łowi. Jak wytłu­ma­czy mu, że zna­la­zła się na szlaku razem z Anetą. Ale uznała, że coś wykom­bi­nuje. Jest prze­cież sprytna. Da sobie radę.

Na szczę­ście ten wariat nie przy­wią­zał jej nóg do łóżka. Dzięki temu dała radę się pod­cią­gnąć i lekko pod­nieść. Zaczęła krę­cić głową, wygi­nać szyję na różne spo­soby, aż wresz­cie dosię­gnęła celu i zaci­snęła zęby na krę­pu­ją­cym ją sznu­rze. Sma­ko­wał kurzem i bru­dem tak inten­syw­nie, że zebrało się jej na wymioty. Stłu­miła jed­nak ten odruch i dalej gry­zła linę. Kawałki sznura wcho­dziły jej w usta, draż­niły dzią­sła. Wkrótce zaczęły boleć ją szczęki, a na języku poczuła lepki, nie­przy­jemny smak wła­snej krwi. Prze­ry­wała co kilka minut, odplu­wała i wra­cała do pracy. Co kil­ka­na­ście minut szar­pała rękoma, pró­bu­jąc roze­rwać sznur. Udało się dopiero wtedy, kiedy wła­ści­wie nie czuła już nic oprócz prze­raź­li­wego bólu w szczę­kach i kiedy ruszały się jej chyba wszyst­kie zęby. Ale lina w końcu pękła, a ona była wolna.

Oswo­bo­dziła nogi. Zrzu­ciła z prze­gu­bów resztki sznura i wstała z łóżka. Pode­szła do drzwi. Przez długi moment stała cicho, upew­nia­jąc się, że dom jest pusty. Potem prze­szła do dru­giego pomiesz­cze­nia. Było tam tro­chę cie­plej niż u niej, ale ogień w piecu led­wie się tlił. Dorzu­ciła kilka drew. Nie zna­la­zła żad­nego zlewu, tylko dzban z wodą. Prze­płu­kała usta, pozby­wa­jąc się paskud­nego smaku sznura.

Począt­kowo pla­no­wała po pro­stu zabrać swoje rze­czy i ucie­kać. Znaj­dzie naj­bliż­szy poste­ru­nek poli­cji, o wszyst­kim opo­wie, a oni przy­jadą tutaj i aresz­tują czło­wieka, który ją uwię­ził. Teraz jed­nak pomy­ślała, że dzia­ła­jąc w ten spo­sób, może dużo skom­pli­ko­wać. Facet będzie miał swoją opo­wiastkę, nie­ko­niecz­nie pasu­jącą do jej nar­ra­cji. Poli­cja zacznie w tym grze­bać i nie wia­domo czego się doko­pie. Lepiej nie ryzy­ko­wać. Wszystko byłoby dużo łatwiej­sze, gdyby ten dupek nie żył. W ten spo­sób ona sta­łaby się jesz­cze więk­szą boha­terką. Samot­nie sta­wiła czoło groź­nemu psy­cho­pa­cie, który zabił już jedną kobietę.

To dobry pomysł, uznała. Żeby go zre­ali­zo­wać, potrze­bo­wała broni. Zaczęła prze­szu­ki­wać chatkę. Zna­la­zła mło­tek, obcęgi, inne narzę­dzia, ale nie czuła się z nimi wystar­cza­jąco pew­nie. Potem w jej ręce wpa­dły noże. Przez chwilę się nad nimi zasta­na­wiała, lecz nie do końca ją prze­ko­nały. Ostre i porządne, ale facet był wielki. Miał dłuż­sze ramiona od niej. Nie była pewna, czy uda się go zabić od razu, a jeśli będą wal­czyć, to róż­nie może się to skoń­czyć. Szu­kała więc dalej. I zna­la­zła. W skrzyni pod oknem. Zawi­nięta w szmatę leżała tam strzelba. A obok pudełko z nabo­jami. Syl­wia nie wie­działa jed­nak, jak użyć broni. Obra­cała ją w dło­niach, w końcu odło­żyła na bok i wró­ciła do noży. Ale strzelba kusiła. Mocno kusiła.

Na krze­śle przy stole leżał jej ple­cak. W bocz­nej kie­szeni odna­la­zła swój tele­fon. Odblo­ko­wała, spraw­dziła, czy ma zasięg. Miał. Jedną kre­skę, ale zawsze. Połą­czyła się z inter­ne­tem. Odpa­liła YouTube’a i wpi­sała w wyszu­ki­warkę: „how to use shot­gun”.

6.

Wra­cał do domu roz­trzę­siony i prze­ra­żony. Nie wie­dział, co robić, jak postą­pić. Tłu­kło mu się po gło­wie, że powi­nien zawia­do­mić poli­cję. Ale bał się tego. Przez całe życie ich uni­kał. Tak jak wów­czas, gdy zaćpał się Oskar. Wyszedł wtedy. Po pro­stu. Nikogo nie zawia­do­mił, żad­nej poli­cji, żad­nego pogo­to­wia. I tak by zresztą Oskara nie ura­to­wali. Ale Wło­chaty nawet do jego dziew­czyny nie zadzwo­nił. Nawet do matki. Przez całe życie go to gry­zło. Po pro­stu uciekł. Wypi­sał się z tego świata i tyle. Jasne, po dro­dze nie było łatwo. Zali­czył jeden „tur­nus” w Mona­rze. Potem kolejny, w innym mie­ście. Ale w końcu go wyczy­ścili, a on tra­fił w te góry. Co teraz? Pró­bo­wał sobie wszystko uło­żyć w gło­wie. Zna­lazł na szlaku mar­twą kobietę, a mor­der­czyni była teraz u niego w domu. Zawia­domi poli­cję – i co dalej? Będą pytać. Będą go prze­słu­chi­wać, roz­trzą­sać wszystko. Prze­stra­szył się nagle, że zaczną docie­kać, skąd się tu wziął, co robi, z czego żyje. Może nawet każą mu się wynieść z cha­łupy. A on lubił swoje życie. Swoją chatę. Swo­jego psa. Ciszę wokół. Odna­lazł tu spo­kój. I nagle już wie­dział, co zrobi: wróci do domu, uwolni tę kobietę. Nakarmi, jeśli będzie trzeba. Wskaże drogę do naj­bliż­szego przy­stanku PKS i będzie się modlił, żeby ni­gdy nie zoba­czyć jej ponow­nie.

Ta mar­twa kobieta to nie była jego sprawa. To nie było jego życie.

Przy­śpie­szył kroku.

Wró­cił kilka godzin po zmroku. Przy­wią­zał psa do budy. Pod­szedł do cha­łupy. Kiedy tylko otwo­rzył drzwi, natych­miast poczuł, że coś jest nie tak. Rze­czy były poroz­rzu­cane. Ina­czej usta­wione. Nie­po­kój chwy­cił jego wnętrz­no­ści i ści­snął mocno, jakby chciał mu wyrwać flaki z brzu­cha.

A potem ujrzał wymie­rzone w sie­bie sta­lowe oczy strzelby i usły­szał huk.

7.

Uciekł!

Nie wie­działa, jak mogło do tego dojść. Stał prze­cież naprze­ciwko niej, wyraź­nie widziała jego syl­wetkę. Twarz była ukryta w cie­niu. Nie miała pew­no­ści, czy to na sto pro­cent on. Zawa­hała się na uła­mek sekundy, nie wię­cej. Tyle wystar­czyło. Żało­wała. Trzeba było naci­snąć spust, kiedy tylko się poja­wił.

Teraz go goniła. Nie było to trudne. Mimo ciem­no­ści wyraź­nie widziała na śniegu jego ślady. Obok głę­bo­kich zagłę­bień roz­le­wały się ciemne, nie­równe plamy. A więc jed­nak go postrze­liła!

Popę­dziła dalej. Zwol­niła, kiedy zagłę­biła się w las. Facet był ranny, ale nie miała pew­no­ści, jak bar­dzo. Czy sta­nowi zagro­że­nie, czy nie. Oba­wiała się zasadzki. Nie mogła teraz tego zawa­lić.

Szła szybko, ale ostroż­nie. Z pal­cem wciąż na spu­ście strzelby, roz­glą­da­jąc się na boki, uni­ka­jąc nisko zwie­sza­ją­cych się gałęzi.

Nagle go zauwa­żyła. Sie­dział na ziemi, ple­cami oparty o pień drzewa. Dyszał ciężko, głowę miał spusz­czoną. Spoj­rze­nie wbi­jał w dłoń, którą przy­ci­skał do pra­wej strony brzu­cha. Nie była nawet pewna, czy zauwa­żył jej obec­ność.

Syl­wia uśmiech­nęła się pod nosem, a potem wbrew sobie zachi­cho­tała. Męż­czy­zna nie zare­ago­wał. Przez chwilę miała nadzieję, że nie żyje. Ale nie. Powoli pod­niósł wzrok. Chyba na nią spoj­rzał. Otwo­rzył usta, jakby chciał coś powie­dzieć, ale potem głowa znowu opa­dła mu na pierś.

Ode­tchnęła z ulgą. Raz jesz­cze się uśmiech­nęła i nagle zro­biło się jej nie­zwy­kle lekko na duszy. Teraz już wszystko będzie dobrze. Zabije tego cho­ler­nego zbo­czu­cha, który macał ją, kiedy nie miała szans się obro­nić. Dobrze mu tak. Nie wia­domo, ile kobiet wcze­śniej skrzyw­dził. Jeśli będzie miała szczę­ście, to w jego piw­nicy poli­cja znaj­dzie kilka szkie­le­tów zagi­nio­nych tury­stek. Będzie sławna! Zwali na niego zabój­stwo Anety. Tej dziwki już nie będzie, więc Michał się jej oświad­czy! To zna­czy, naj­pierw pogrzeb i żałoba, ale wytrzyma te dwa, trzy mie­siące. Potem oświad­czyny i ślub. Uro­dzi mu dwójkę dzieci i będą żyć długo i szczę­śli­wie.

Trzeba tylko dobić tego zbo­czo­nego skur­wiela.

Zro­biła krok w jego kie­runku.

Usły­szała szczęk żelaza i nagle coś z nie­wia­ry­godną siłą zaci­snęło się na jej nodze. Nie­sa­mo­wity ból pło­mie­niem ogar­nął całe jej ciało. Trza­snęły paskud­nie łamane kości.

Krzyk­nęła. Padła na zie­mię. Strzelba wymsknęła jej się z dłoni.

Huk.

8.

Potrza­ski.

Sam je zakła­dał. Dokład­nie wie­dział, gdzie są. A ten był naj­więk­szy ze wszyst­kich, na dziki. Ogromna sta­lowa bestia ze spi­cza­stymi zębami, które sam naostrzył tak, że bez trudu prze­ci­nały nawet naj­grub­szą skórę.

Wło­chaty sie­dział pod drze­wem. Bolało go wszystko jak cho­lera. Cie­pła krew pły­nęła spo­mię­dzy pal­ców. Patrzył spod pół­przy­mknię­tych powiek na leżącą kobietę. Jedna jej noga tkwiła w pułapce. Pod­czas upadku strzelba wyle­ciała jej z rąk i wypa­liła. Dro­biny śrutu wyrwały jej kawał mięsa z ramie­nia. Przy­po­mi­nało teraz krwawą mia­zgę.

Kobieta wyszep­tała coś, czego nie usły­szał. Widział tylko, jak poru­szają się jej usta. Może pro­siła o pomoc. Ale pomoc nie nadej­dzie. We wsi pew­nie usły­szeli wystrzały, jed­nak nikt się nimi nie zain­te­re­suje. Tutaj co naj­mniej połowa miesz­kań­ców kłu­so­wała. Huki po nocy nikogo już nie dzi­wiły. Ludzie zamy­kali tylko drzwi do domów i upew­niali się, że wszy­scy domow­nicy są w środku.

Pomy­ślał, że może i uda­łoby mu się dotrzeć do cha­łupy. Był osła­biony, ale gdyby się posta­rał, zaci­snął zęby, mógłby dać radę.

Tylko po co?

Przy­po­mniał sobie tam­ten dzień, kiedy przy­ćpali z Oska­rem. Sie­dzieli naprze­ciwko sie­bie, kom­pot zaczy­nał krą­żyć w ich żyłach i odla­ty­wali. A wła­ści­wie jedy­nie on odla­ty­wał, bo sie­dzący naprze­ciwko Oskar umie­rał. Wło­chaty tylko patrzył i nie robił nic, pod­czas gdy z kum­pla ula­ty­wało życie.

Teraz było tak samo. On i ta kobieta. Naprze­ciwko sie­bie. Umie­ra­jący.

Wła­ści­wie to nic nie czuł. Tylko sen­ność. Wie­dział, że noc będzie zimna. Jeśli tylko zamknie oczy, ni­gdy wię­cej się nie obu­dzi.

Kobieta jęk­nęła cicho, jakby pła­kała.

Uśmiech­nął się do niej. Chciał ją pocie­szyć. Powie­dzieć, żeby się nie przej­mo­wała. Żeby się nie bała. Że podobno to nie boli. Otwo­rzył usta, ale nie był w sta­nie wydo­być z sie­bie głosu.

Pro­ste życie. Pro­sta śmierć. Zawsze tylko tego chciał, pomy­ślał, i zna­lazł w tym dużo pocie­chy.

Zamknął oczy.

Ostat­nią rze­czą, jaką usły­szał, był jęk kobiety.

Ostat­nią myślą było to, że psa szkoda. Nie będzie się miał nim kto zająć.

Smu­tek był ostat­nią rze­czą, którą poczuł.

Ryszard Ćwir­lej. Nim wsta­nie dzień

Ryszard Ćwir­lej

Nim wsta­nie dzień

Poznań,Nie­dziela, 31 grud­nia 1967 rokuGodzina 17.30

– Jak wygląda ta mary­narka? – zapy­tał mili­cjant.

– No jak to jak? Zwy­czaj­nie jak frak – odpo­wie­dział dyry­gent i kie­row­nik orkie­stry tanecz­nej Copa Havana Band, Jan Sućko, który wyglą­dał na zroz­pa­czo­nego albo nawet zała­ma­nego.

– Aha – sier­żant podra­pał się po skroni. – Czyli że niby to jak?

– Coś pan, fraka nie widział? Panie, trzeba szu­kać i łapać zło­dzieja, bo to jest nie­by­wały skan­dal, a pan się wypy­tu­jesz, jak on wyglą­dał. To jest naj­lep­sza robota krawca, towa­rzy­sza Jew­tu­szenki z Lenin­gradu, był obsta­lo­wany w sto­licy świa­to­wej rewo­lu­cji na spe­cjalne zamó­wie­nia PAGART-u, spe­cjal­nie dla mnie.

Mili­cjant spoj­rzał na dyry­genta Sućkę, zmru­żył oczy i groź­nie zmarsz­czył brwi.

– A co wy, oby­wa­telu, się tu mądru­je­cie? Chce­cie odzy­skać swoją zgubę, to nie pier­dol­cie mi tu głu­pot, ale odpo­wia­daj­cie na pyta­nia zadane, bo odpo­wie­dzi trzeba pren­cyn­zyj­nie wpi­sać do notesa, tak jak naka­zuje regu­la­min służby – pouczył muzyka, żeby ten od razu wie­dział, że z mili­cjan­tem nie ma żar­tów i dla­tego musi mu wszystko wyja­śnić dokład­nie i po kolei. A regu­la­min zawsze dobrze dzia­łał na takich pyska­czy, bo w tym kraju wszy­scy wie­dzieli, że prze­pisy to pod­stawa i nie wolno ich łamać, ale można i trzeba je nagi­nać albo obcho­dzić. Zresztą sier­żant Teo­fil Olkie­wicz z komi­sa­riatu Stare Mia­sto nie miał poję­cia, co w tym regu­la­minie było zapi­sane, bo jako czło­wiek czynu nie zaprzą­tał sobie głowy prze­pi­sami, choć musiał czę­sto pod­pie­rać się ich auto­ry­te­tem. Nawet jeśliby chciał prze­stu­dio­wać jakiś regu­la­min, nie miałby na to naj­mniej­szej szansy, bo w biu­rze, które zaj­mo­wał wraz z czte­rema innymi sier­żantami, nie było takiego doku­mentu od dawna. A wła­ści­wie od czasu, kiedy on, sier­żant Teo­fil Olkie­wicz, zaczy­nał tu swoją służbę w Mili­cji Oby­wa­tel­skiej. Wtedy, w 1964 roku, w tym jego pokoju pra­co­wał od trzech mie­sięcy kapral Kry­spin Obręb­ski, i to on wpro­wa­dził Olkie­wicza we wszyst­kie sprawy naj­waż­niej­sze dla mło­dego mili­cjanta.

– Tu jest szafa na akta – wyja­śnił, wska­zu­jąc solidny przed­wo­jenny mebel, który mógł być kie­dyś szafą bie­liź­nianą, a w mili­cji awan­so­wał na wyż­szy sto­pień, sta­jąc się meblem biu­ro­wym. Obręb­ski prze­krę­cił klucz i otwo­rzył jedno skrzy­dło. Zacie­ka­wiony Teo­fil zaj­rzał do środka.

– Ale tu żad­nych akt nie ma – stwier­dził zdzi­wiony, bo półki były puste. Na jed­nej stały za to cztery musz­tar­dówki i puszka na her­batę Ulung.

– Bo nam żad­nych akt nie dają – stwier­dził Obręb­ski, się­ga­jąc po dwie szklanki. Posta­wił je na biurku, a potem otwo­rzył jedną z szu­flad i wycią­gnął z niej butelkę czy­stej z czer­woną kartką. Nie zapy­tał Teo­fila, czy ma ochotę się napić. Przy­jął to raczej za pew­nik. Polał wódkę i wska­zał musz­tar­dówkę nowemu kole­dze.

– Naj­pierw musimy się napić, żeby­śmy mogli przejść na ty, bo se chyba pano­wać nie będziemy.

– Jak naj­bar­dziej. Jestem Teo­fil.

– Kry­spin – stuk­nęli się szklan­kami i wypili. Wódka była cie­pła i nie­zbyt dobra, ale żad­nemu z nich to nie prze­szka­dzało. W końcu nie można narze­kać w chwili, gdy rodzi się praw­dziwa męska przy­jaźń.

– A czemu nam nie dają akt? Zna­czy się wam – zapy­tał Olkie­wicz, który myślał, że teraz jako zawo­dowy mili­cjant będzie musiał przez cały czas pra­co­wać z jaki­miś papie­rami, i to go tro­chę prze­ra­żało, bo nie nale­żał do miło­śni­ków czy­ta­nia i pisa­nia.

– Żeby się nie zgu­biły – wyja­śnił Obręb­ski. – Akta są ważne, bo są w nich sprawy urzę­dowe. Dla­tego muszą się nimi zaj­mo­wać ofi­ce­ro­wie. A my, zna­czy się podofi­ce­ro­wie, jeste­śmy od roboty na uli­cach. Tak mówi regu­la­min.

– Jaki regu­la­min?

– Mili­cyjny. Był tu kie­dyś w sza­fie ten regu­la­min, ale już dawno, jak jego nie wie­dzia­łem. Tylko powia­dał mi jeden kolega, co tu daw­niej pra­co­wał, że był, ale nikt nie wie, gdzie może być. Może na roz­pałkę poszedł – wska­zał na sto­jący w rogu pokoju stary kaflowy piec. – Bo prze­cież i tak nie był do niczego potrzebny, nie? Bo my tu w mili­cji regu­la­min mamy w małym palcu, ha, ha!

Tak więc Teo­fil Olkie­wicz miał regu­la­min w małym palcu, dla­tego wie­dział, jak się powi­nien zacho­wać w sytu­acji, gdy ktoś mu zgła­sza kra­dzież. A ta była poważna jak żadna inna, bo o ile kra­dzieże gar­ni­tu­rów zda­rzały się dość czę­sto, o tyle fra­ków raczej rzadko.

– Oczy­wi­sta, że widzia­łem fraka – stwier­dził Olkie­wicz, który wła­śnie sobie przy­po­mniał, że w cyrku wystę­po­wał taki gość, co zapo­wia­dał występy arty­stów, i on miał na sobie coś, co jego tata nazwał fra­kiem.

– To jest frak – stary Olkie­wicz poka­zał zapo­wia­da­cza pal­cem.

– Co? – nie zro­zu­miał mały Olkie­wicz, któ­rego ojciec zabrał na występ cyr­kowy z tre­surą zwie­rząt i wystę­pami klau­nów.

– Taka mary­narka, co ma z tyłu takie dłu­gie coś jak dwa ogony od pin­gwina. Widzisz, jak mu tam śmiesz­nie dyn­dają?

– Widzę. A co to jest pin­gwina?

– W domu ci pokażę pin­gwina, bo jest w jed­nej książce na obrazku. Zoba­czysz, że wygląda, jakby miał frak na sobie, he, he! – stwier­dził Ana­stazy Olkie­wicz, ale nie poka­zał niczego swo­jemu synowi, bo po wie­czor­nej cyr­ko­wej atrak­cji Teoś natych­miast poszedł spać, a następ­nego dnia aku­rat zaczęła się wojna i nie było czasu na pin­gwiny. Pin­gwina zoba­czył dopiero po woj­nie w jakiejś gaze­cie, a w końcu na żywo w poznań­skim zoo. Więc dzięki temu wie­dział już, jak wygląda frak. A mając taką spe­cja­li­styczną wie­dzę, mógł roz­po­cząć poszu­ki­wa­nia. Naj­pierw jed­nak zgod­nie z regu­la­mi­nem musiał spi­sać wszyst­kie oko­licz­no­ści.

– No to jak było oby­wa­telu Sućko z tym fra­kiem? Tylko mów­cie całą prawdę.

– Naj­praw­dziw­sza prawda jest taka, że wsze­dłem do gar­de­roby, żeby spraw­dzić jesz­cze frak, wie pan, odpra­so­wać albo odczy­ścić, jakby gdzie był brudny, bo dziś gramy bar­dzo ważny kon­cert, jak pan mili­cjant wie, jest to kon­cert syl­we­strowo-nowo­roczny z muzyką taneczną dla dwu­stu osób, które w naszym lokalu Moulin Rouge będą spę­dzać tę noc. I dla­tego chcia­łem się przy­go­to­wać, bo jako dyry­gent nie mogę wystą­pić prze­cież w stroju codzien­nym, czyli w mary­narce.

– Aha. A niby czemu? – zdzi­wił się Olkie­wicz, któ­remu wyda­wało się, że mary­narka to praw­dziwy szczyt ele­gan­cji. W domu miał jedną i zakła­dał ją na szcze­gólne oka­zje jak wesela czy pogrzeby. Więc czemu niby ten tu Sućko nie mógłby wystą­pić w mary­narce?

– Bo ludzie ocze­kują, że zarówno dyry­gent, jak i cała orkie­stra ubrani będą ele­gancko, a nie jak jacyś szusz­wole.

No i z tym argu­men­tem musiał się zgo­dzić. Muzycy to prze­cież byli ludzie kul­tu­ralni i nie mogli wystę­po­wać w stro­jach robot­ni­czych. Choć dobrze by było, jakby wystę­po­wali w mun­du­rach, naj­le­piej stra­żac­kich, bo występy stra­ża­ków podo­bały się Teo­fi­lowi bar­dzo i zawsze. Gdy orkie­stra taka grała w parku Sołac­kim w let­nie nie­dzielne popo­łu­dnie, sta­rał się wła­śnie tam iść na piwo, żeby przy oka­zji odro­binę kul­tury wraz z piwem przy­jąć.

– I co z tym fra­kiem? – wró­cił do tematu, bo szkoda mu było czasu na te prze­słu­chi­wa­nia. Trzeba było prze­cież iść do domu, bo to w końcu syl­we­ster, a nie zaj­mo­wać się pier­do­łami.

– No i wła­śnie go nie było, jak przy­sze­dłem. A w powie­trzu czu­łem jakby spa­le­ni­znę.

– Ktoś go ukradł – domy­ślił się mili­cjant.

– Wszystko na to wska­zuje.

– A kto to mógł zro­bić? – Teo­fil zadał pod­chwy­tliwe pyta­nie, ale dyry­gent od razu pod­su­nął mu trop.

– Jak to kto? Jakiś zło­dziej. A ta spa­le­ni­zna, może to jakaś czar­cia sztuczka?

– Dia­błów dawno już nie ma na świe­cie. Mówili nam o tym na kur­sach na temat mate­ria­li­zmu dia­lek­tycz­nego. A dia­bły to zabo­bon i jak cała reli­gia opium dla mas, jak powia­dał Lenin. To zna­czy się, trzeba szu­kać zło­dzieja. A kto jesz­cze wystę­puje we fra­kach dzi­siaj? – Olkie­wicz dalej drą­żył temat w poszu­ki­wa­niu wska­zó­wek, które mogłyby go napro­wa­dzić na wła­ściwy trop.

– Wia­domo, że jakiś inny muzyk. Bo kto by inny miał we fraku wystę­po­wać? No chyba że jakiś amba­sa­dor.

Mili­cjant wzru­szył ramio­nami. Nie znał nie­stety żad­nego amba­sa­dora. A nawet jakby znał, to amba­sa­do­rzy raczej nie kradną fra­ków, tylko jak już, to mają swoje przy­dzia­łowe, zna­czy amba­sa­dor­skie. Śledz­two więc zapo­wia­dało się jako nie­zwy­kle skom­pli­ko­wane. No ale to dopiero po syl­we­strze, bo dziś na takie fra­kowe zło­dziej­stwo nic prze­cież nie mógł zara­dzić.

– To się pan dziś musisz prze­brać teraz za dyry­genta w zwy­kłej mary­narce, bo mili­cja to nie Kościół rzym­sko­ka­to­licki i cudów, póki co, robić nie potrafi.

Godzina 18.20

– Po cho­lerę tak wymy­ślać? Nie lepiej by było zwy­kłe scha­bowe zro­bić? – kucharka Flor­cza­kowa nie­na­wi­dziła kotle­tów de vola­ille, bo trzeba było je sta­ran­nie for­mo­wać i jesz­cze na doda­tek fasze­ro­wać masłem. To masło to był jedyny plus, jaki dostrze­gała w robie­niu tych kotle­tów, bo zgod­nie z normą gastro­no­miczną trzeba było do środka wło­żyć aż jedną ósmą kostki masła i na tej jed­nej ósmej zawi­nąć mięso. Ale kucharki z Moulin Rouge już dawno wpa­dły na to, że wystar­czy wło­żyć połowę jed­nej ósmej, zaosz­czę­dza­jąc drugą połowę. I w ten spo­sób na jed­nej kostce dawało się ufor­mo­wać szes­na­ście kotle­tów. A na każ­dej szes­na­stce zaosz­czę­dzić jedną kostkę, którą zabie­rało się do domu, bo prze­cież tak naprawdę wcale jej nie było, ponie­waż teo­re­tycz­nie była w kotle­tach. Po impre­zie takiej jak ta dzi­siej­sza wszyst­kie kucharki wrócą do domu z dwiema kost­kami masła każda. I to był ten jasny punkt w robo­cie, ale zawi­ja­nie kotle­tów było nie­stety mor­dęgą.

– Ale jakby nie było tych dewo­la­jów, ale zwy­kłe scha­bowe, to by nie było po fran­cu­sku – stwier­dziła wielka jak szafa dwu­drzwiowa Teo­do­zja Kolanko, naj­star­sza z kucha­rek. Pracę w gastro­no­mii zaczy­nała jesz­cze przed wojną jako pomy­waczka i sprzą­taczka w restau­ra­cji u Dybi­zbań­skiego, więc znała się na kuchni jak mało kto. – A tak jest danie zagra­niczne, czyli że szy­kowne.

– A scha­bowy to prze­cież jest też zagra­niczne danie – podzie­liła się swoją wie­dzą Mał­go­sia Pie­trzak, uczen­nica z tech­ni­kum gastro­no­micz­nego, tu w kuchni na prak­ty­kach zawo­do­wych. W szkole prócz tech­no­lo­gii goto­wa­nia uczyła się też histo­rii róż­nych potraw, więc do takiej dys­ku­sji była dosko­nale przy­go­to­wana przez pań­stwowy sys­tem szkol­nic­twa zawo­do­wego.

– He, he! Jak nasz scha­bowy jest zagra­niczny, jak on jest nasz? – zaśmiała się chuda jak deska Arleta Muraszko, czter­dzie­sto­let­nia mama piątki wiecz­nie głod­nych dzie­cia­ków, które uda­wało się wykar­mić tylko dzięki temu, że ich matka pra­co­wała w kuchni restau­ra­cyj­nej i codzien­nie przy­no­siła do domu wszystko to, co wyno­siła po kry­jomu z pracy.

– Scha­bowy jest jak naj­bar­dziej zagra­niczny – rzu­ciła Kolan­kowa, zawi­ja­jąc spraw­nie kolej­nego kotleta.

– A niby z jakiej zagra­nicy? Z NRD może? – zapy­tała drwią­cym gło­sem Flor­cza­kowa, zła, bo wła­śnie roz­le­ciał się jej w rękach już ufor­mo­wany kotlet. Nie miała takiej wprawy jak Teo­do­zja i nie miała też do tej roboty ani odro­biny zacię­cia, więc nie szło jej za dobrze, albo nawet nie szło wcale. – Moja jedna zna­joma była kie­dyś w NRD i jadła tam na obiad w takim barze na dworcu kole­jo­wym, co się nazy­wał Mitropa, zna­czy w takim ich­nim War­sie. No i tam jej dali takiego kotleta jak nasz, też w panierce, ino że z pod­łego mięsa, bo zez tłu­stej kar­kówki i do tego były pyry, i wszystko to polane sosem. Kto to widział, żeby tak kotleta scha­bo­wego skiep­ścić, żeby go z kar­kówki robić i jesz­cze na chru­piącą panierkę lać sos? To prze­cie nie­ludz­kie jest.

– Jak sos leją na kotleta, to nic, ino czy­sta głu­pota. Ale czego się po szwa­bach spo­dzie­wać? – Kolan­kowa nie prze­pa­dała za Niem­cami, bo ci w trzy­dzie­stym dzie­wią­tym wyrzu­cili ją z pracy w restau­ra­cji i na doda­tek wywieźli na roboty do bau­era w Hesji.

– Zresztą ja sama widzia­łam, jak tam w Niem­czech jedli Fal­scher Hase, zna­czy się fał­szy­wego zająca, w któ­rym nie było ani odro­biny zaję­czyny, ale jajka, pyry i cebula. To jak na zającu tak oszu­ki­wali, to mogą i na scha­bo­wych z kar­kówki.

– To, zna­czy się, że oni, zna­czy się Niemcy, zmał­po­wali od nas scha­bosz­czaka, ale nie do końca wie­dzieli co i jak, to go zro­bili z kar­kówki, he, he! – ucie­szyła się Arleta.

Kucharka Kolanko pokrę­ciła głową.

– My przed wojną w resto­ura­cji u Dybi­zmań­skiego poda­wali takiego scha­bosz­czaka, że dziś to go już się nie da rady zoba­czyć. Kotlet się tam wtedy nazy­wał Wie­ner Schnit­zel. Robiło się go z mocno roz­bi­tej cie­lę­ciny w podwój­nej panierce, zna­czy się naj­pierw umo­czo­nego w bułce tar­tej, potem dopiero w jajku roz­beł­ta­nym z mle­kiem i na koniec znowu w bułce. Taki kotlet był tak duży, że zaj­mo­wał cały talerz i nie było na tale­rzu wię­cej miej­sca na żadne dodatki. Dla­tego na dru­gim tale­rzu poda­wało się sałatkę ziem­nia­czaną, a nie zwy­kłe pyry piure jak dzi­siaj. Taka to była przed­wo­jenna kuch­nia, że daj Boże zdro­wie… A Wie­ner, jakby która nie wie­działa, to się tak nazy­wał ten szny­cel, jako że on się wywo­dził z Wied­nia, zna­czy się z Austrii.

– To zna­czy się, że racja, że on z NRD – rzu­ciła Flor­cza­kowa. – Bo prze­cie NRD to Niemcy, a oni prze­cie zajęli Austrię przed wojną.

– Ale ty głu­poty opo­wia­dasz – obru­szyła się Teo­do­zja. – To, kto kogo zajął, nie ma nic wspól­nego z kotle­tem. Nas też Niemcy zajęli wew wojnę i co, to zna­czy się, że my mamy ich fał­szy­wego zająca poda­wać w resto­ura­cji? Pew­nie, że nie. My mamy swój rozum i dla­tego poda­jemy tylko dobre pol­skie jedze­nie, nawet jeśli się z obcych kra­jów wywo­dzi, jak choćby te dewo­laje, co my je dziś na syl­we­stra szy­ku­jemy, żeby ludzie mogli się poczuć tu, jakby byli za gra­nicą. Po to się podaje takie jedze­nie jak ten kotlet czy fasolkę po bre­toń­sku, czy pla­cek po węgier­sku, czy ten no… śledź po japoń­sku.

– Albo śledź po kaszub­sku – pochwa­liła się swoją wie­dzą zawo­dową nie­spełna osiem­na­sto­let­nia prak­ty­kantka Mał­go­sia.

– No wła­śnie, masz rację – zgo­dziła się z nią stara kucharka. – Przed wojną też się poda­wało śle­dzia po kaszub­sku, japoń­sku i wew śmie­ta­nie albo w oleju. A kel­ne­rzy u Dybi­zmań­skiego to cho­dzili ele­gancko ubrani, jakby grali w orkie­strze.

– Czyli że jak? – zain­te­re­so­wała się uczen­nica.

– Ele­gancko, zna­czy się we fra­kach. Takich dłu­gich mary­nar­kach…

– Wiem, jak ta, co ją nosi na wystę­pach pan dyry­gent Sućko.

– A ty skąd niby wiesz, co nosi ten Sućko? – zdzi­wiła się Flor­cza­kowa. – Była żeś na dan­cingu? Na dan­cing nie wpusz­czają, jak kto jest nie­peł­no­letni.

– Nie, nie byłam… Widzia­łam, jak się prze­bie­rał…

– Oj, nie­ład­nie pod­glą­dać dyry­genta! – zga­niła ją Kolan­kowa.

– Nie pod­glą­da­łam. Jakoś tak tylko zoba­czy­łam, jak ten frak tam wisiał na sza­fie i jak go ubie­rał…

– No jak tam, babeczki, idzie robota? – zawo­łał rado­snym gło­sem kie­row­nik restau­ra­cji Ana­tol Grze­lak, który już zacie­rał dło­nie z rado­ści, nie­cier­pli­wo­ści i eks­cy­ta­cji. Dzi­siej­szy wie­czór mógł być bowiem naj­waż­niej­szym wie­czo­rem w jego życiu. Na syl­we­stro­wym dan­cingu miał bowiem się zja­wić sam pierw­szy sekre­tarz komi­tetu woje­wódz­kiego PZPR towa­rzysz Wie­sław Małyszka. A od tego, jak się towa­rzysz sekre­tarz będzie bawił na dan­cingu, mogła zale­żeć cała przy­szła kariera nie­zwy­kle ambit­nego kie­row­nika Grze­laka. Dla­tego przy­szedł spraw­dzić, jak się sprawy mają w kuchni i czy aby na pewno wszystko dobrze się toczy na odcinku gastro­no­micz­nym. Ale tego widoku na pewno się nie spo­dzie­wał. Bo któż mógłby się spo­dzie­wać, że w trak­cie przy­go­to­wań do naj­waż­niej­szej imprezy roz­ryw­kowo-gastro­no­micz­nej do kuchni wkro­czy Mili­cja Oby­wa­tel­ska?

Godzina 18.45

Sier­żant Teo­fil Olkie­wicz nie zamie­rzał ni­gdzie wkra­czać, bo liczył, że dziś spo­tka się z sąsia­dem Drąż­kow­skim i wspól­nie będą obcho­dzić syl­we­stra przy suto zasta­wio­nym stole, z kil­koma butel­kami wła­snej roboty jałow­cówki. Jed­nak sprawa kra­dzieży fraka oka­zała się pilna i, jak powie­dział jego prze­ło­żony, porucz­nik Wró­bel, roz­wo­jowa. Musiał więc wró­cić do Moulin Rouge. A wszystko przez to, że Teo­fil nie­opacz­nie wyga­dał się po powro­cie na komi­sa­riat swo­jemu dowódcy, opo­wia­da­jąc mu o nie­ty­po­wej kra­dzieży. Myślał, że Wró­bel pochwali go za czuj­ność i za roz­po­czę­cie śledz­twa w spra­wie, ale nie przy­pusz­czał, że każe mu to śledz­two dopro­wa­dzić do końca jesz­cze dzi­siaj. No i nie mógł wie­dzieć, że sprawą zaj­mie się też Służba Bez­pie­czeń­stwa w oso­bie podporucz­nika Wycieczki.

– To wy, Olkie­wicz, nie rozu­mie­cie, co tam się zda­rzyło? – zapy­tał porucz­nik Wró­bel. – To jest prze­cież frak stra­te­giczny.

– Tak jest. No, zna­czy rozu­miem!

– Co rozu­mie­cie?

– Rozu­miem, że ukra­dziony jest frak. To taka mary­narka z dwoma ogo­nami.

– Ja wiem, co to jest frak!

– Tak jest. Frak to jest taka mary­narka stra­te­giczna – potwier­dził na wszelki wypa­dek Teo­fil.

– Gówno rozu­mie­cie, Olkie­wicz! Rozu­mie­cie?

– Tak jest, oby­wa­telu porucz­niku.

– I dla­tego macie szczę­ście, Olkie­wicz, że macie takiego dowódcę jak ja, co wam może wszyst­kie skom­pli­ko­wane kwe­stie wytłu­ma­czyć. I powiem wam, że dzięki temu uchro­nię was od poważ­nego błędu, czyli od odło­że­nia sprawy fraka na póź­niej i powró­ce­nia do niej w jakiejś bli­żej nie­okre­ślo­nej przy­szło­ści. Bo tak zapewne zamie­rza­li­ście zro­bić. Nie mylę się?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki