Zgroza w Innswich - Edward Lee - ebook + audiobook + książka

Zgroza w Innswich ebook i audiobook

Edward Lee

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W lipcu 1939 roku Foster Morley, antykwariusz i wielbiciel prozy H.P. Lovecrafta , wyruszył w malowniczą podróż autobusem poprzez dzikie tereny północnego Massachusetts. Jego głównym celem było zobaczenie miejsc, które w przeszłości odwiedził jego Mistrz. W ten sposób Foster chciał zgłębić swą wiedzę na temat jednego z najbardziej wpływowych pisarzy horrorów. Gdy Morley natrafił na osobliwe, odizolowane od świata nabrzeże zwane Port Innswich - nie oznaczone na żadnej z map - założył, że jego nazwa to zwykły zbieg okoliczności. Foster nie mógł być jednak w większym błędzie. Morley coraz bardziej zagłębiał się w dziwaczną, wręcz mistyczną atmosferę miasteczka. Czy jego wyobraźnia płata mu figle, czy rzeczywiście owo ukryte przed światem miasto przypomina to fikcyjne z arcydzieła „Widmo nad Innsmouth” Lovecrafta? Czy możliwym jest, aby sam autor odwiedził rzeczoną mieścinę przed swoją śmiercią w 1937 roku? Już niedługo prawda o tym przerażającym horrorze wyjdzie na jaw. Wkrótce Morley zda sobie sprawę, że ktoś go śledzi. Uzależniony od heroiny i lubiący zwodzić innych osobnik twierdzi, że zna najmroczniejsze sekrety miasta. Co też kryje się pod nienaturalną wręcz wylewnością ciężarnej kobiety? Morley będzie dręczony przez rzeczy, które zdecydowanie nie należą do naszego świata. „Malownicza” podróż przeradza się w mieszankę dewiacji i perwersji, gdzie czyste zło budzi się do życia. Morley pozna kobietę, która jest matką sekretnego dziecka Lovecrafta i zostanie rzucony w wir niewyobrażalnego chaosu, gdzie nic nie jest tym, czym się wydaje. Jednak to pod gnijącymi i zgrzybiałymi fasadami Portu Innswich kryje się najgorsza z tajemnic...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 10 min

Lektor:

Oceny
3,6 (62 oceny)
18
13
20
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2017

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © Edward Lee, The Innswich Horror, 2010

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja i korekta: Anna Musiałowicz

Tłumaczenie: Paulina Kowalska

Projekt okładki: Dawid Boldys, Shred Perspectives Works

Skład: Sandra Gatt Osińska

Wydanie II

ISBN: 978-83-66518-02-5

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

Dla Wendy Brewer. Bądź moją Cthulheeną.

PODZIĘKOWANIA

Przede wszystkim pragnę podziękować wspaniałemu, świętej pamięci H.P. Lovecraftowi za zapewnienie mi ponad trzydziestu lat makabrycznych rozważań i wręcz opętańczego wpływu na mnie. Pragnę również wyrazić swą wdzięczność Brianowi McNaughtonowi za ukształtowanie za młodu mojego gustu literackiego.

Ponadto dziękuję: Timowi McGinnisowi, Bobowi Straussowi, Richardowi Chizmarowi i Ianowi Levy’emu. Nieprzerwanie jestem dłużnikiem autorów takich jak S.T. Joshi, Darrell Schweitzer oraz Anthony Pearsall, którzy są twórcami wybitnych książek poświęconych życiu i twórczości H.P. Lovecrafta. Proszę wybaczyć mi wszelkie przeinaczenia i ewentualne błędy.

EDWARD LEE

I

Łoskot silnika autobusowego natchnął mnie do niemal filozoficznych rozważań. Wyobraziłem sobie, że jestem Mistrzem i mogę ujrzeć to, co on, przez to brudne i szare okno. Nie chodziło mi jednak o pola, nijakie przydrożne lasy i letnie niebo Nowej Anglii, a o rzeczy o wiele mroczniejsze. Zrujnowane wrzosowiska, opustoszałe łąki tonące w zaroślach i drzewa obalone przez pioruny, a niebo tak czarne, że bijące z niego zagrożenie było niemal namacalne. I wtem wreszcie – o tak! – ponad zardzewiałym ogrodzeniem zobaczyłem wiekowe dzieło – most. Moje spojrzenie powędrowało w kierunku znajdującego się niedaleko Uniwersytetu Miskatonic, w którego zakamarkach Bóg jeden wie, jakie kryją się plugastwa. I w jakim są stanie. Okno autobusu nie było już ledwie przezroczystą szybą, a lustrem, w którego odbiciu dostrzegłem niesamowite krajobrazy – koszmarną otchłań, gdzie wylewająca się z koryta rzeka formowała wymiary do innego, pełnego niewyobrażalnego horroru świata. Wtem zamrugałem i z uśmiechem na ustach osunąłem się na siedzenie. Moje oczy ujrzały, jak swym normalnym nurtem płynie rzeka Essex, a niekończący się rząd sosen i dębów zachwyca swym wyglądem. Przypuszczałem, że to Bóg ukazał mi owe przerażające obrazy, aby mnie ostrzec, lecz ja, chociaż zafascynowany Mistrzem, nie tkwiłem jeszcze w szponach obsesji. Ceniłem nad wyraz jego pomysłowość i przypuszczam, że to było powodem mego zachwytu jego dziełami. W rzeczy samej, wyobraźnia to dar, z którego najlepiej korzystali twórcy literatury fantastycznej.

Pisarze tacy jak Howard Phillips Lovecraft.

Wraz ze mną w autobusie znajdowało się około sześciu mężczyzn, którzy, sądząc po wyglądzie, na co dzień trudnili się ciężką pracą. Począłem zastanawiać się, czy sam Lovecraft kiedykolwiek podróżował tym samym autokarem, co ja. Jeśli tak, jakie zajął miejsce? Przez które okno wyglądał w poszukiwaniu swych inspiracji? Śmiesznym było, jak wielki hołd oddawałem wytworom jego wyobraźni. Tak jak H.P. Lovecraft był zafascynowany wieloma zagadnieniami, od kosmosu do architektury kolonialnej, tak ja byłem zafascynowany jego twórczością.

Nazywam się Foster Morley. Mam trzydzieści trzy lata, brązowe włosy i oczy. Przypuszczam, że Lovecraft mógłby opisać mnie jako nierzucającego się w oczy człowieka o bliżej nieokreślonym wyglądzie. Byłby jednakowoż rozbawiony pewną analogią. Jak większość jego bohaterów pochodzę z dobrze sytuowanej, bogatej z dziada pradziada angielskiej rodziny, a swe wykształcenie zdobyłem na Uniwersytecie Brown. Mieszkam w niemal dwustuletniej posiadłości w majestatycznym Providence, niedaleko biblioteki Athenaeum, gdzie moi przodkowie osiedlili się tuż przed Rewolucją[1] . Jako że moja rodzina nie żyje, jestem jedynym spadkobiercą. Stąd, dzięki łasce mego Stwórcy, me dni są niczym sny, w których niczego nie potrzebuję. Pomagam innym, a gdy tego nie robię... czytam. Wciąż na nowo zaczytuję się w Lovecrafcie i zachwycam tym, jak słowa na papierze mogą przenieść mnie do innych, o wiele ciekawszych światów. Światów tak przecież odmiennych od naszych – bez kryzysu finansowego i bezsensownych wojen. Światów cudownie przerażających i pełnych terroru.

Co może wydać się dziwne, dopiero dwa lata temu, w marcu tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku, dowiedziałem się, kim był Lovecraft. W Providence Evening Bulletin natrafiłem na artykuł o śmierci i dziwnej karierze tego uczonego fantasty. Moja ciekawość została rozbudzona i szczęśliwym trafem natknąłem się na archiwalne wydanie magazynu Weird Tales z czerwca tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku, dzięki któremu zagłębiłem się w opowiadanie „Cienie spoza czasu”. Od tamtego momentu zainteresowałem się jego twórczością, wydając zaprawdę małe fortuny na zasilenie mej biblioteczki wszystkimi dziełami Mistrza. Obsesja czekała tuż za rogiem, lecz wierzę, iż skryło się tam i coś więcej – być może me zbawienie. Chociaż moja samotność nie ciążyła mi, wreszcie znalazłem coś, co zajmowało mnie na wiele godzin: niemalże substancję wzbogacającą umysł, dzięki której każdej nocy zamiast liczenia nudnych godzin bezczynności, wyruszałem w niesamowite podróże.

Odwiedziłem grób na cmentarzu Swan Point, gdzie w cieniu drzewa ponownie zagłębiłem się w twórczość Mistrza. Co tydzień spacerowałem w pobliżu pensjonatu na College Street, w którym to pisarz wynajmował pokój. Nie omieszkałem również baczniej przyjrzeć się kościołowi St. John’s Catholic Church na Federal Hill, który stanowił inspirację do napisania ostatniego przed śmiercią, jakże genialnego opowiadania „Duch ciemności”. Wałęsałem się po ulicach Angel i Benefit w nadziei, iż nawiedzi mnie sam duch Lovecrafta lub jakaś pradawna siła obdaruje mnie przerażeniem, ale i nieziemskim błogosławieństwem. Równie regularnie robiłem zakupy w sklepie Weybosset, gdzie Lovecraft tak często wydawał swe marne wynagrodzenie. Niejednokrotnie odwiedzałem Nowy Jork, a tam z trwogą spoglądałem na brudny, szeregowy dom w dzielnicy Flatbush, w którym mieszkał Mistrz ze swą żoną. Niedawno zwiedziłem również kaplicę Świętego Pawła na Broadwayu, gdzie para wzięła ślub. Wybierałem miejsca, które on odwiedzał – począwszy od Marblehead, Waszyngtonu, Nowego Orleanu, aż po Wilbraham w stanie Massachusetts i Dunedin na Florydzie. Podróżowałem pociągiem parowym bądź autobusem tak jak i on, gdyż chciałem ujrzeć dokładnie to, co widział mój Mistrz podczas tych długich i niewątpliwie niewygodnych wypraw. Jakże istotnym było dla mnie, aby być tam, gdzie był Lovecraft. Pewnego razu stałem u podnóża papieskiego grobu w Baltimore, tylko dlatego że Mistrz również tak zrobił. Próbowałem nawet zakupić spowitą w mroku posiadłość Lovecrafta na ulicy Benefit 135, jednak właściciel nie zgodził się na sprzedaż nawet za bajońską sumę, jaką mu oferowałem. A był to, musicie wiedzieć, nikczemny, spowity mchem i „przeklęty” dom.

Czy miałem obsesję? Bez wątpliwości. Psychiatra zapewne stwierdziłby u mnie jakieś psychiczne zaburzenie, znajdujące swe wyjaśnienie w jednej z teorii Junga. Dzieła Lovecrafta sprawiły, że usilnie starałem się znaleźć coś, o czego istnieniu nawet nie miałem pojęcia. Wiedziałem jednak, że gdy już na ową rzecz natrafię, poczuję, iż ma wędrówka dobiegła końca.

Wybaczcie mi. Powinienem dodać, że już znalazłem – w porcie zwanym Innswich – prawdopodobne źródło mojego bezustannego niepokoju.

Swych służących, którzy zdążyli przywyknąć do mych tajemniczych wypraw, pozostawiłem na straży majątku. Ruszyłem śladami jednej z wymyślonych przez Mistrza postaci z mojego ulubionego opowiadania „Widmo nad Innsmouth”. Chociaż imię bohatera nigdy nie zostaje ujawnione, według notatek Lovecrafta spisanych przez jego powiernika Augusta Derletha, nieszczęśliwa postać nazywała się Robert Olmstead. Wszakże nietrudno zauważyć podobieństwa pana Olmsteada do samego Mistrza: antykwariusza i miłośnika architektury, podróżującego jak najtańszym sposobem po Nowej Anglii, aby zaspokajać swe obsesje.

Opowiadanie owo stało się przyczyną mej wakacyjnej wyprawy. Piętnastego lipca tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku Robert Olmstead opuścił Newburyport i udał się do Arkham, aby uważnie zbadać nawiedzone archiwa miasta i jego kolonialną architekturę. Przeczytanie tegoż tekstu literackiego raz jeszcze obudziło we mnie chęć odtworzenia wyprawy bohatera, aby ponownie zobaczyć to, co ujrzał Lovecraft. Dlatego też piętnastego lipca tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, dbając o jak najdrobniejsze szczegóły, udałem się na ten sam przystanek autobusowy w Newburyport naprzeciw apteki Hammonda, co mój Mistrz. Wyruszyłem stamtąd do Salem, które w istocie było inspiracją przy tworzeniu miasta Arkham.

W autobusie wybrałem miejsce tuż przy wejściu, po prawej stronie, które zapewniło mi szeroki widok dzięki możliwości patrzenia przez przednią szybę. Kilkanaście kilometrów za Essex malowniczy krajobraz zmienił się wprost nie do poznania. Na wspomnienie zasługują ubogie lasy, które pomimo letniej pory straciły swój blask. Na usta cisnęło się słowo „niezdrowy” i chociaż zabrzmi to groteskowo i niedorzecznie, droga została wybrukowana samymi skorupami ostryg. Było w tym widoku coś niepokojącego. Coś, co zdawało się egzystować poza tym wyniszczonym światem za oknem. To wtedy niedająca się poskromić ciemność zagnieździła się w mej duszy z powodów, których nie umiałem pojąć.

Na szczęście widok za oknem zmienił się i wreszcie ujrzałem jakiekolwiek ślady cywilizacji: zniszczoną, drewnianą chałupę niedaleko budynku, który okazał się wędzarnią. Moją uwagę przykuł również ogrodzony siatką chlewik, w którym przebywało kilka świń. Swym nosem wyczułem coś apetycznie pachnącego, zapewne pochodzącego z wędzarni. Jadąc dalej, na poboczu ujrzałem znak: „WĘDZARNIA ONDERDONK I SYN – FISH-FED-PORK[2]. W momencie, gdy minęliśmy baner, kierowca zdawał się chrząknąć z dezaprobatą.

– Fish-fed-pork? – zapytałem kierowcę. – Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Zdarzyło się panu tego spróbować?

Oblicze mężczyzny pozostało niewzruszone i w pierwszym odruchu miałem wrażenie, że nie zamierza odpowiadać na me pytanie.

– To nie jest nic, co bym kiedykolwiek zjadł i co chciałbym kiedykolwiek spróbować. Cały boży rok w tym chlewie łażą te same świnie. Znając Onderdonka, to bardziej jak fish-fed-skunk[3]. On i jego dzieciak to zagraniczniaki. Nie lubimy ich, a oni nie lubią nas.

Przemyślałem jego słowa ponownie i zrozumiałem, że mówiąc „zagraniczniaki”, kierowca miał na myśli obcokrajowców. Nie mogłem powstrzymać się od pytania:

– Nas, czyli kogo?

– Nieważne! – warknął kierowca. – Ja tylko wykonuję swoją robotę. Ale oni, ci Onderdonkowie, nie śmią sprzedawać poza okręgiem.

Tym razem nie miałem bladego pojęcia, co tak rozzłościło kierowcę.

– Poza okręgiem? – powiedziałem bardziej do siebie.

– Sprzedają te pomyje, co ty je zwiesz grillem, emigrantom i prostym ludziom, którym zdarzyło się podróżować z Newburyport do Salem. Nigdy jednak nie jeżdżą handlować do miasta.

Rozbudził we mnie ciekawość, lecz pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli zachowam pytania dla siebie. Poza tym na mapie pomiędzy Newburyport a Salem nie widniało żadne miasto, więc mogło chodzić tylko o Salem. Ciekawość jednak wzięła górę:

– Miasto? Musisz mieć na myśli Salem, lecz w rzeczy samej jesteśmy oddaleni od niego o jakąś godzinę drogi, jeśli nie więcej.

– Nie – mruknął mężczyzna. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na wygląd kierowcy, przypominając sobie motorniczego zwącego się Joe Sargent z opowiadania Lovecrafta. Był on przeklęty przez ową „prezencję rodem z Innsmouth”: wąska głowa, płaski nos, pomarszczony podbródek i nieruchome powieki nad wyłupiastymi oczyma. Pojawienie się Sargenta wywołało w umyśle Roberta Olmsteada spontaniczny wstręt. Jednakże ten jegomość tutaj, sądząc po zachowaniu, był po prostu pospolitym robotnikiem.

– Olmstead – powiedział. – Oto jest nasze miasto. Kierowca skręcił na rozstaju dróg, mijając znak „OLMSTEAD – 3 KILOMETRY. POPULACJA – 361”. – Jedzie pan jedynym autobusem, który tam dociera. Będziemy na miejscu za piętnaście minut.

Tym, co mnie uderzyło, nie był fakt, że właśnie zmierzaliśmy do miasta, o którym nigdy nie słyszałem, nie wspominając o tym, że nie było go na mapie, lecz jego nazwa.

– Olmstead? – spytałem. – Próbujesz mi powiedzieć, że istnieje miasto zwane Olmstead?

Pytanie zdenerwowało kierowcę.

– Wszystko jest w rozkładzie jazdy. Od nie wiem jak dawna próbujemy przekonać kraj, aby dodał nasze miasto do listy przystanków. Każą nam się przyłączyć, cokolwiek to znaczy, i im płacić. To samo jeśli chodzi o dostawę listów. Przecie to nie jest uczciwe, żeby mieszkańcy Olmstead nie mogli dostać się do większych miast, zwłaszcza biorąc pod uwagę gospodarkę. – Swym palcem wskazał pozostałych sześciu pasażerów, z którymi podróżowałem – Gdyby nie rybołówstwo – dodał – wszyscy byśmy tonęli w nędzy.

Pomimo faktu, że mężczyźni musieli słyszeć kierowcę, ich twarze pozostały niewzruszone. Byli zaniedbanymi, nędznie ubranymi rybakami. Każdy z nich posiadał nowo kupiony ekwipunek – wędki oraz siatki. Jasnym było, że musieli nabyć owe produkty w Newburyport. Jednak ci o surowych rysach, lecz całkiem zwyczajni ludzie, wciąż nie byli w stanie przegnać moich myśli od nazwy miasta...

Olmstead. To nie może być przypadek. W mej głowie kiełkowało przekonanie, że o żadnym zbiegu okoliczności nie może być mowy. Miasteczko noszące to same imię co protagonista „Widma nad Innsmouth” Lovecrafta?

Droga zwężyła się, powietrze wydawało się wilgotniejsze, a mój węch podpowiadał mi, że zbliżamy się do wody. Nagle ogarnęło mnie podniecenie. Pomimo że Lovecraft spędził większość swego dorosłego życia w podróży, w żadnym z jego dzienników nigdy nie wspominał o mieście zwanym Olmstead. Czy ktoś nazwał je tak na cześć bohatera opowiadania? Miałem taką nadzieję. Jeśli tak, jakie będzie owo miasteczko?

Wkrótce miałem się o tym przekonać.

[1] Mowa tutaj o wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych toczonej z Królestwem Wielkiej Brytanii w latach 1775-1783 (przyp. tłum.)

[2] Mowa tutaj o wieprzach, które zamiast paszą karmione są rybami (przyp. tłum.)

[3] Dosłownie: świnie karmione ścierwem (przyp. tłum.)

EDWARD LEE

Edward Lee (ur. 1957 w Waszyngtonie) jest autorem kilkudziesięciu książek z gatunku horroru, specjalistą od prozy ekstremalnej, wychodzącym naprzeciw oczekiwaniom czytelników spragnionych kontaktu z literaturą przekraczającą granice wszelkiego tabu. Autor powieści „The Bighead”, „Slither”, „Brides Of The Impaler” czy „Haunter of The Threshold”. Jednym z jego głównych źródeł inspiracji jest proza Howarda Phillipsa Lovecrafta. Dotychczas w Polsce ukazały się jego trzy powieści wydane w wydawnictwie Replika: „Sukkub”, „Ludzie z Bagien” oraz „Golem”. Niedawno, dzięki wydawnictwu Dom Horroru, ukazał się także zbiór opowiadań „Wypuść mnie, proszę”. Lee mieszka na Florydzie, gdzie oprócz pisania horrorów zajmuje się prowadzeniem własnego studia filmowego „City Infernal Films”.

http://www.edwardleeonline.com

http://www.cityinfernalfilms.com

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Podziękowania

I

II

III

IV

V

O autorze