Tramwaj nr 1852 - Edward Lee - ebook + książka

Tramwaj nr 1852 ebook

Edward Lee

3,3

Opis

Wyobraźcie sobie, że...

 

W 1934 roku słynny autor opowieści grozy H.P. Lovecraft został poproszony o napisanie pod nikomu nieznanym pseudonimem opowiadania dla wywrotowego, niszowego magazynu. Honorarium jest dość wysokie, Bóg wie, że pisarz potrzebuje pieniędzy; zatem... zgadza się. Jest jeden haczyk. To ma być opowiadanie pornograficzne...

 

WSIADAJCIE DO TRAMWAJU NR 1852!

 

Poprzez spowite nocnym mrokiem trzewia Nowego Jorku przemyka ze stukotem kół na szynach zdezelowany tramwaj, jego osamotnione, żółte światło rozjaśnia jedną opustoszałą aleję i zaśmieconą ulicę po drugiej, pojazd mija podupadłe dzielnice, wciska się pomiędzy ponure wieżowce i labirynty gmachów – w najgłębsze zaiste trzewia pogrążonej w depresji metropolii. Do środka tramwaju wpuszczani są tylko wybrani pasażerowie, jadący w bardzo konkretne miejsce...

 

KLUB 1852

 

Cóż skrywa zagadkowa liczba, jakąż prawdę zna tylko zmysłowa madame? Klub 1852 jest tak naprawdę burdelem, wyróżniającym się makabryczną różnorodnością oferowanych usług. Zubożały nauczyciel akademicki, Morgan Phillips, pozna wszystkie jego jadowite sekrety, lecz wpierw będzie musiał przejść przez niewysłowione akty upodlenia i degradacji, po czym jego ciało i dusza zostaną rzucone w bagno erotycznego zapamiętania, perwersji i przyprawiających o mdłości oraz urągających zdrowemu rozsądkowi potworności, tak niesłychanych, że prawie niepodobna je opisać... Dołączcie do weterana makabrycznych historii, Edwarda Lee, w tym odważnym hołdzie dla ulubionego pisarza: H.P. Lovecrafta. Tym razem Lee wykorzystuje mało znany tekst pisarza pt. „Rzecz w świetle księżyca”, przerabiając go w minipowieść, w której stara się naśladować niepowtarzalny i kwiecisty styl Mistrza, dodając do niego swoje makabryczne wizje...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 127

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (35 ocen)
7
7
13
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlicjaLuty

Z braku laku…

książka przeznaczona dla osób kochających przeżycia seksualne
00
JestemSuperblabla

Dobrze spędzony czas

jest ok
00
Zyho3

Nie oderwiesz się od lektury

Śmieszna
00
kazablotna

Nie polecam

Nie dałam rady przeczytać, pomimo mojej wielkiej sympatii do książek tego autora. Jakoś tak nijako. Może później byłoby lepiej, ale mimo chęci największych nie dałam rady dotrzeć do takiego momentu.
00
agibagi87
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Uwielbiam każdą jedną książkę Edwarda Lee. "Tramwaj nr 1852" z początku jest trochę nudny,ale potem się rozkręca. Książka jest ciekawa ale szczerze mówiąc, to wolę "latające wszędzie flaki" w jego wydaniu Pana Edwarda 😉
00

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2021

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © Edward Lee, Trolley No. 1852, 2009

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja: Marcin Majchrzak

Korekta: Anna Dzięgielewska

Tłumaczenie: Radosław Jarosiński

Projekt okładki: Wendy Saber, SaberCore 23

Skład i łamanie: Sandra Gatt Osińska

Wydanie I 

ISBN: 978-83-66518-69-8

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

PROVIDENCE, RHODE ISLAND, 1934

Widmowy garb Federal Hill przykuwał wzrok siedzącego przy biurku samotnika, co zdarzało się nader często, gdy marzył on o natchnieniu przez Muzę. Ramy wychodzących na zachód okien okalały ten niezwykły widok, wznoszący się zaledwie dwie mile dalej i z jakichś przyczyn, których wysoki mężczyzna o przygarbionych ramionach nie potrafił wyjaśnić, pejzaż ten mamił jego zmysły, jakby chciał je całkowicie pochłonąć. Niemal w samym środku zwieńczonego dachami wzniesienia stała ciemna bryła kościoła Świętego Jana, którego wskrzeszające zimny gotyk okna zdawały się odbijać spojrzenia samotnika z wyraźną rozpaczą. Mężczyzna był pewien, że któregoś dnia ten ponury i wyjątkowo złowieszczy gmach posłuży za kanwę nowej opowieści, lecz, jak to często bywa z twórczymi inklinacjami, żadna opowieść nie ma prawa powstać bez stosownego katalizatora.

To samo mógł powiedzieć o obecnej bazgraninie, wstępnie zatytułowanej Rzecz w świetle księżyca1, która nie przybrała jeszcze formy opowiadania, pozostając na etapie chaotycznego szkicu. Oscylowała wokół zapadającego w pamięć obrazu, który pojawił mu się nie tak dawno we śnie: zdemolowanego tramwaju, rdzewiejącego na stalowych szynach, ze zwieszającymi się po obu stronach, niczym obumarłe pnącza, drutami. Jego burty pokrywała paskudna, żółta farba, nasuwająca skojarzenia z ikterią. Odmalowane z szablonu, zblakłe cyfry identyfikowały go jako numer 1852.

Ten senny obraz niepokoił mężczyznę bez końca, tak samo jak postać motorniczego, którego zwrócona nagle w jego kierunku ohydna twarz, okazała się w migotliwym świetle księżyca jedynie jasnym, cielistym stożkiem, zwężonym do pojedynczej, krwisto czerwonej macki...

Podobnie jak gotycką bryłę kościoła, mężczyzna o zmęczonych oczach pragnął zaprząc ten wizerunek, by wyciągnął z niebytu niezwykłe opowiadanie. Niestety, bez stosownego bodźca, takowe nigdy nie miało szansy stać się czymś więcej, ponad jałową pisaninę. Taka oto klątwa ciążyła na ubogim i starzejącym się pisarzu.

Stuknięcie klapki skrzynki pocztowej zawieszonej przy drzwiach wejściowych uprzedziło go o nadejściu codziennej korespondencji. Zamiast irytujących rachunków albo napawającego przerażeniem nakazu eksmisji, w skrzynce czekała koperta z szarego papieru. W jej lewym górnym rogu nie było nazwiska, jedynie adres domu w Nowym Jorku. Długimi palcami wydobył ze środka elegancki i podejrzanie prowokujący magazyn. Wymowne litery układały się w osobliwy wyraz – EROTESQUE, a podtytuł głosił: Opowieści wyjątkowo rewolucyjne. Na okładce pysznił się wręcz bizantyjski w swej misterności drzeworyt w stylu Franka Utpatela2.

W stylu, ale nie w treści.

Przedstawiał mianowicie sylwetkę smukłej kobiety o wydatnym biuście, bezspornie nagą i w nader bezpruderyjnej pozie.

Dołączony do niego był starannie napisany list:

Szanowny panie Lovecraft:

Proszę wybaczyć, iż niepokoję pana bez uprzedzenia. EROTESQUE jest krążącym w prywatnym obiegu, cyklicznym periodykiem, skupionym na najbardziej niereprezentatywnej, dziwacznej, odważnej i obrazoburczej fikcji. Nasi czytelnicy oczekują tekstów, których głównym motywem jest erotyzm, napisanych przez najlepszych i najbardziej śmiałych autorów naszych czasów, takich jak pan. Pożądane są opowiadania bazujące na super naturalizmie, alternatywnej historii, eksperymentalne, dadaistyczne i prowokujące. Przyjmując naszą ofertę zobowiązuje się pan dostarczyć tekst pisany na maszynie i zawierający nie mniej niż siedem tysięcy słów.

Nie musi się pan martwić wzbudzeniem kontrowersji publikacją w takim wydawnictwie jak EROTESQUE (ani żadnej ingerencji ze strony cenzury); pańska praca zostanie opublikowana pod pseudonimem, które mają dla nas charakter w najwyższym stopniu poufny. Byłby pan zaskoczony, jak wielu pana kolegów po fachu jest naszymi stałymi współpracownikami.

Płacimy uczciwie, powyżej aktualnych stawek; rozumiemy też, że pisarz pana formatu nie wymaga “sprawdzenia” twórczości, w związku z powyższym pozwoliliśmy sobie przekazać połowę honorarium jako ZALICZKĘ. Znajdzie pan w kopercie czek na pięćset dolarów. Drugi na identyczną sumę otrzyma pan po dostarczeniu nam tekstu. Nie obowiązuje pana żaden ograniczający termin.

Gdyby nie był pan zainteresowany, lub zbyt przytłoczony planem wydawniczym, proszę odesłać czek w załączonej i opłaconej kopercie z adresem i przyjąć nasze podziękowania za przemyślenie naszej oferty.

Redakcja EROTESQUE byłaby zaszczycona, mogąc na swoich łamach wydrukować pana dzieło.

Z wyrazami szacunku,

F. Wilcox

Chyba nie trzeba opisywać zaskoczenia i entuzjazmu pisarza po otrzymaniu pięciuset dolarów i obietnicy otrzymania następnych? Takie sumy przewyższały wszystkie honoraria w historii kariery zawodowej biednego literata!

A że pokryte są paskudnym lukrem? Mogę opłacić rachunki ciotki za pobyt w szpitalu i czynsz za cały rok! – pomyślał. Kiedy dokładnie zważył ofertę w myślach, aż wykrzyknął banalne, acz emocjonalne: O mój Boże!

Zadygotał gwałtownie, a następnie zasiadł do lektury...

Magazyn, zgodnie z zapowiedzią, istotnie przeznaczony był dla szczególnie wywrotowych czytelników. Teksty były napisane naprawdę profesjonalnie; o pomysłowej i wciągającej fabule. Jednak nie dało się zaprzeczyć, iż była to pornografia. Co za tym idzie, zrozumiałym był prywatny obieg, gdyż tego typu treści prawie wszędzie były nielegalne. Choć rozpaczliwie potrzebował pieniędzy (tej zimy niemal spadł poniżej minimum socjalnego) trudno mu było przekonać się do pornografii, ale z drugiej strony...

Kim jestem, by sądzić? Przedstawicielem prawa? Nic bardziej błędnego.

Okazało się jednak, że większość zawartości Erotesque stanowiły dzieła napisane z kunsztem, o fascynujących fabułach (jakby wulgarne nie były), musiał też przyznać, że lektura pobudziła go w znaczeniu dość niecenzuralnym i pierwotnym, co było efektem umiejętności autorów. Nie bardzo nawet zdając sobie sprawę kiedy, przyjął ofertę. Ma wykorzystać swój talent, by się prostytuować za pieniądze? Przesada, powtarzał sobie, absolutnie nie. W propozycji kryło się wyzwanie, a cóż wart jest pisarz, który boi się go podjąć...

Cały ten szum wynikał z tandetności przedsięwzięcia. Pisarz nie miał predyspozycji do pisania pornografii, ale potrzebował pieniędzy, do diaska, i dość już miał spożywania zimnej fasoli oraz starego sera sprzed tygodnia!

Zatem...

Podjął w myślach następujący monolog: W całym moim pracowitym życiu, bezustannie spotykały mnie niewysłowione poniżenia i porażki. Tyranizowany w dzieciństwie, zmuszany do noszenia dziewczęcych sukienek do ósmego roku życia, społecznie byłem tłamszony, nie mogąc uczęszczać na wyższą uczelnię... Za psie pieniądze pisywałem dla różnych głupków, pompując ich próżne ego i pozwalając, by ktoś inny podpisywał się pod moją prozą i poezją. Nie podołałem pracy komiwojażera i kleiłem koperty za marne grosze. Sterczałem jak kołek w płocie, sprzedając bilety do kina złośliwemu, rozchichotanemu ludzkiemu robactwu. A teraz w końcu zostałbym kimś wartym uwagi:

Pornografem!

Lecz zanim do tego dojdzie, uznał, że lepiej się upewnić co do przeświadczenia owego F. Wilcoxa w temacie jego talentów. Zajrzał więc do dość aktualnej, nowojorskiej książki telefonicznej (którą trzymał pod ręką ze względu na dość częste podróże do tego miasta); naturalnie nie widniała tam w części firmowej nazwa Erotesque, ale...

Spośród długiej listy Wilcoxów, wyłowił Wilcoxa Fredericka, mieszkającego pod tym samym adresem, jaki widniał na kopercie. To było nawet zrozumiałe, że wydawca brukowej literatury nie miał swojego biura, woląc zajmować się wydawnictwem w domu. Podrapał się po wydłużonym podbródku, rozmyślając.

Pewnie mógłbym przedzwonić do pana Wilcoxa z pensjonatu po drugiej stronie ulicy..., lecz w końcu uznał ten krok za zbędny. Zamiast tego przyszło olśnienie, że…

Mógłbym się odciąć od swojego pisarstwa, co było nader ekscytującym rozwiązaniem!

Ach, lecz co właściwie miał napisać?

Zdążył już wybrać sobie swój nom de plume3; wybrał Winfield (imię jego ojca) Greene (panieńskie nazwisko jego byłej żony, które zdawało się pasować idealnie do autora opowiadań pornograficznych. Ta kobieta była nienasycona! Wbijała się na jego krocze podczas snu, jakby był jakimś nocnym automatem zaspokajającym jej żądze!) Ale fabuła to już zupełnie co innego. Wiedział już od dawna, że wytężanie umysłu, by skupił się na konkretnym temacie, zawsze skutkowało żałosną pustką, która pozbawiała artystę pewności siebie. Wyszedł więc na ulicę, zażyć spaceru, tak jak to często czynił w nadziei, że podświadomość pana Freuda przyjdzie mu z pomocą. Nie wzgardziłby też pomocą Niebiańskich Niewiast Dantego4, na co bardzo – wcześniej czy później – liczył. Wkrótce w jego głowie zaczęły układać się pierwsze zamysły. Nie było żadnego pożytku z jego Wielkich Przedwiecznych – gdyż wykorzystanie ich zrujnowałoby całą anonimowość! – ale mógł odpowiednio przybrać to, co jego przyjaciel Mały Belknap5 nazwał kiedyś jego Areną Cthulhu w nowe, okultystyczne szaty. Ten wybieg mógł zakamuflować nie tylko tożsamość autora i – co za tym idzie – pozostawić jego reputację nietkniętą, ale też umożliwić wykazanie się na zupełnie innym, leżącym dotąd odłogiem polu. Stworzyłby, jak zwykle, jakiegoś bohatera, będącego częściowo odbiciem jego samego, a następnie rzucił go prosto w otchłań wyuzdanych tarapatów.

Wybuchnął wysokim, nerwowym chichotem.

Jakże zabawne się nagle okazało całe przedsięwzięcie!

Ach, lecz sukces wymaga czegoś więcej niż zapału do pracy. Nagłego olśnienia! Pomysłu!

Dopiero w przeciągu tygodnia mógłby zrealizować hojny czek, lecz miał przy sobie około dolara, uznał więc, że warto przeznaczyć go na coś w rodzaju celebracji nagradzającego go w ten sposób, sprzyjającego losu; puszką fasoli Heinza, satysfakcjonująco chłodnej, co był skłonny potwierdzić, oraz opakowaniem mielonej kawy Postum (te innych marek smakowały jak żółć upiora! Fuj!).

Udał się do małego sklepiku Weybosset, poczynił swe zakupy, zostawiając kilka posiadanych groszy u skrzywionego właściciela (o nastawieniu wybitnie antyrządowym), który obwiniał władze za nagły wzrost cen paliwa do siedmiu centów za galon i złota do dziewiętnastu dolarów za uncję.

Uśmiechał się w milczeniu, kiwając głową i zabierając paczkę z zakupami, kiedy obok pojawił się jakiś gburowaty, lecz dobrze ubrany mężczyzna i wręczył marudnemu ekspedientowi coś przypominającego receptę, gdyż w sklepie można było również nabyć medykamenty.

Właściciel skrzywił się i zniknął na zapleczu. Powrócił momentalnie z czymś, co bez wątpienia było paczką prezerwatyw. Można było nawet odczytać markę: GOODYEAR & HANCOCK – WULKANIZOWANE ŚRODKI ANTYKONCEPCYJNE. Klient był wyraźnie skrępowany tym zamówieniem i podwójnie zdenerwowany obecnością świadka w postaci pisarza.

Pomimo niekończących się rządowych dyskusji nad zniesieniem pięćdziesięcioletniego już Prawa Comstocka (które zakazywało sprzedaży takich paskudnych artykułów), bez większego zastanowienia był temu przeciwny. Wykroczenia były ścigane prawnie i karane – całkiem słusznie w jego ocenie – pięcioma latami więzienia i ciężkich robót. Po stracie tak wielu młodych ludzi w Wielkiej Wojnie, a następnie kolejnych pół miliona dusz – co dziwne, też głównie mężczyzn – podczas epidemii upiornej grypy hiszpanki, co mogło być gorszego od hedonistów, folgujących swym cielesnym żądzom w tak absolutnie nieodpowiedzialny sposób? Bez wątpienia siła Ameryki wynikała z ciężkiej pracy i innowacyjności obywateli, nieograniczonej konieczności ciągłych narodzin. Rezygnacja z nich na rzecz samych łóżkowych igraszek wydawała się rażącym uchybieniem nie tylko przeciw logice, ale i moralności. Według prawa te rzeczy, zwane kondomami lub gwarowo gumkami, mogły być używane przez pary ślubne, by unikać zdiagnozowanych uprzednio chorób lub umożliwiać normalne pożycie między mężem a żoną w czasie ciąży, żeby nie doprowadziło do medycznych komplikacji.

Zawstydzony klient po zapłaceniu za paczuszkę rzucił się żwawo do wyjścia, ale sprzedawca zdążył do niego jeszcze zawołać:

– Tylko nie leć z nimi do tych ladacznic na zewnątrz, człowieku! To wbrew prawu! Wszystkie co do jednej, te brudaśnice, mają takiego syfa, że prawie rozpuszczają te rzeczy!

Kupiec chyba nie mógł wyjść już szybciej.

Sprzedawca zwrócił następnie wykrzywioną twarz w stronę zgarbionego pisarza.

– Zgadza się pan ze mną, prawda?

– W całej rozciągłości – odpowiedział ów i wyszedł.

Ze smutkiem skonstatował, że przyjazne pogaduszki z dawnych pięknych czasów ustąpiły miejsca nieprzyjemnym i często wrogim odzywkom. Konfrontacje nie były jego mocną stroną. Sprzedawcy nie można było jednak oskarżyć o przesadę w jednym: liczba ladacznic kupczących swoim ciałem stopniowo rosła na niegdyś porządnych ulicach. Tam, w przeciekającym między plamami dachów płomiennym blasku słońca, znalazł potwierdzenie dla słów rozwścieczonego mężczyzny. Na każdym rogu sterczały kobiety lekkich obyczajów, o nijakich twarzach i wyzywającym odzieniu, wodząc dookoła głodnymi oczami. Ta amoralna plaga widocznie rosła w zatrważającym tempie. Były to ofiary gospodarczych porażek prezydenta Hoovera lub kobiety po prostu leniwe, łase na łatwy zarobek; tego starał się nie oceniać. Jedna z tych kreatur w czepku kiwała na niego palcem z drugiej strony ulicy, szczerząc zęby w lisim uśmiechu. Nie miał oczywiście zamiaru reagować, ale zaraz pojawiła się następna, o wyglądzie podlotka, bezwstydnie prezentując brak stanika. Zwolniła dumnego kroku, by spytać, czy nie dotrzymać mu za dolara towarzystwa.

Zapewnił ją, że nie.

Gdzie są konstable, kiedy ich potrzeba!

Stał, czekając aż przejedzie kilka automobili, gdy usłyszał tramwajowy dzwonek, brzęczący kilka przecznic dalej i wtedy...

I wtedy...

Ten moment dziwnie nim zawładnął. Znieruchomiał, w jego głowie rozbrzmiała fuga, zbliżona tonacją do szaleńczych piszczałek półboskiego wysłannika Nyarlathotepa; cała jego moc twórcza, domysły i skojarzenia utknęły w jednym, martwym punkcie...

„Środki antykoncepcyjne”. Te słowa utkwiły mu w głowie, a teraz...

Dochodzący z daleka dźwięk dzwonka. Nagle...

Prostytutki...

Te trzy obrazy (dwa wizualne, jeden akustyczny) wstrząsnęły jego zmysłami i wprowadziły w taką euforię, że niemal dostał dreszczy.

Dlaczego aż tak? Można zgadywać.

Poraziły go inwencją jak błyskawica, tak wytęsknioną i rzadką w życiu pisarza. Oto otrzymał do swych rąk ów upragniony katalizator, którego tak rozpaczliwie pożądał.

I to przypieczętowało decyzję Howarda Lovecrafta, który postanowił napisać tekst dla pana Fredericka Wilcoxa, do tajnego periodyku o nazwie Erotesque.

Po kilku minutach był już w swoim pokoju i przy gorącej kawie, z piórem w ręku, zaczął pisać swoje nowe opowiadanie...

* * *

TRAMWAJ NUMER 1852

Winfield Greene

(I)

Nazywam się Morgan Phillips, postaram się szczegółowo zrelacjonować swoje doświadczenia, w nadziei, że ulży to memu umysłowi – i pozwoli zachować choć część wartościowych wspomnień – spośród jadowitych i nieokreślonych obrazów, które mnie prześladują...

...i prześladować będą do końca świata.

Moja przeprowadzka do Nowego Jorku (tej ludzkiej otchłani, wypełnionej jazgotem i smrodem) nastąpiła w wyniku wyższej konieczności i zaznaczam, że nie była ona spowodowana jedynie likwidacją mego etatu w Brown6, gdzie jeszcze dwa lata temu wykładałem mitologię i historię starożytną. To ostanie było wynikiem wywołanego głupotą i chciwością wielkiego nieszczęścia, które nazywają teraz Wielkim Kryzysem. Towarzyszący mu zamęt nie oszczędził nauczycieli przedmiotów humanistycznych. Jedynie akademicy biegli w matematyce, ekonomii i naukach ścisłych byli w stanie utrzymać się w tych ciężkich czasach głodu i dwudziestopięcioprocentowego bezrobocia. Dla reszty z nas (historycy, literaturoznawcy) podwoje wyższych uczelni zostały zamknięte.

W zamian trafiłem tutaj, do tej cuchnącej nekropolii z betonu, brudu i hałasu, z niezachwianą nadzieją na poznanie losów mojej siostry i jedynej krewnej, Seliny. Przeprowadziła się tu jakieś pięć lat wcześniej, obejmując posadę w znanej sieci Sklepów Sukienniczych Monroe za czternaście dolarów tygodniowo. Skończyła lat dwadzieścia (obecnie dwadzieścia osiem, siedem mniej niż ja) i młodość spowodowała u niej pragnienie podróży. Pragnę rozszerzyć horyzonty, Morgan, dopraszała się entuzjastycznie z szeroko otwartymi, jasnymi oczami, pięć lat temu. Zobaczyć nowe miejsca, poznać nowych ludzi. Poza tym, nie martw się! Będę pisać co tydzień! Dotrzymywała słowa przez trzy lata, aż jej nie zwiastujące niczego złego i energetyzujące listy przestały nagle nadchodzić, pozostawiając po sobie zagadkowe milczenie. Selina mogła już nie wierzyć w Boga, ani fatum, ale nie dało się nie zauważyć pewnej synchronizacji zaginięcia mojej siostry – prawie z dnia na dzień – z moją żałosną dymisją z Brown. Niezwłocznie udałem się na Penn Station, bez wahania wsiadłem do pociągu o dziesiątej sześć i od tamtego momentu jestem tutaj.

Przynajmniej w pewnym sensie...

Zdławił mnie szok, gdy ujrzałem po raz pierwszy labirynt zbrodni i wrogich, surowych twarzy. Napełnił obawą każdy mój krok i przytłoczył umysł – gotującą się wściekle miejską masą plugawo odzianych ciał wszystkich ras i rodowodów, z wyjątkiem może anglikańskiego; ciał przesuwających się w pośpiechu przez zawalone śmieciem ulice, wciśniętych między ponure, betonowe wieże, tak wyniosłe, że pochłaniały całe dzienne światło. Zaiste, istny las huczących wież Babel, przesyconych ruchem, złośliwością i odorem; pełnych lśniących od potu czół i nieświeżych, wykrzywionych grymasem gęb. Zapyziałe osiedla ciągnęły się żałośnie pomiędzy przyprawiającymi o zawrót głowy wieżowcami. Do tego ten smród, wszechobecny i zdecydowanie szkodliwy, który wnikał w odzież, a czasem miałem też wrażenie, że porami w skórze do wnętrza ciała. To miasto nie było dla takich estetów jak ja, ale okoliczności nie pozostawiły mi żadnego wyboru. Miałem opory przed zmieszaniem się z innymi w tym tłumnym gnieździe, jakże nietrafnie nazwanym na cześć Jakuba II, Księcia Yorku, by nie pochłonęły mnie jego niewyobrażalne tryby.

Najbardziej obawiałem się, że pochłonęły Selinę.

Postępujące upodlenie szybko pchnęło mnie do uczynków, o których nie mogę – o których nie wolno – mi opowiadać. Tutaj ubóstwo i nienawiść królowały niepodzielnie, a jeśli przypominające kanały ściekowe ulice były krostowatymi arteriami miasta, to owe podłe masy stanowiły bez wątpienia jego posokę. Nie pomnę, w jaki sposób pierwsze posiłki trafiły do mych ust, ani jak często zły los rzucał mnie zbroczonego krwią i obitego na nocne aleje, po tym, jak dopadła mnie sfora ludzkich kundli.

Lecz poczucie obowiązku, by odnaleźć Selinę, utrwaliło we mnie zamiar odszukania jej. Pośród śmierdzących tłumów kieszonkowców i zbiegów, wśród zatłoczonych ulic, otoczonych szeregami murów ziejących otworami smętnych okien i opasanych zygzakami żelaznych schodów przeciwpożarowych, w pierwszej kolejności zadbałem o swój byt, obejmując posadę sekretarza za trzydzieści centów za godzinę i wynająłem nieprawdopodobnie parszywy pokój na 28 Alei, za pół dolara za dzień.

Z czasem oswoiłem się z większością swych wewnętrznych demonów i niechęcią do czegoś, co metaforycznie określiłbym jako społeczną ociężałość, w jakiej przyszło mi wegetować. Ratowanie Seliny było jedynym dającym mi siłę bodźcem, dzięki któremu w ogóle funkcjonowałem. Sprawowałem się dobrze na swoim nowym stanowisku (Erudyta? Profesor uniwersytecki?) i udało mi się wspiąć kilka szczebli w górę w hierarchii pracowniczej; wkrótce awansowano mnie na kierownika nocnej zmiany, a praca w nieatrakcyjnych godzinach zaowocowała nieznaczną podwyżką pensji. Firma ta, o nazwie Bartleby & Sons, L.T.D., zajmowała najwyższe piętro pochodzącego z połowy XIX wieku dickensowskiego budynku, w dzielnicy pakowaczy mięsa. Oczywiście od dawna była wyposażona w nowoczesne maszyny do pisania, (przeważnie Remington Model One, na którym pisałem biegle jeszcze w Brown) i jeszcze nowsze, ciekawe urządzenia o niemal nadnaturalnych właściwościach, zwane powielaczami. Moja pozycja wiązała się z nadzorem nad nocną zmianą: krzepkimi mężczyznami i kobietami, posiadającymi umiejętność pisania na maszynie i dobry wzrok, którzy nie mieli szans na lepsze stanowiska ze względu na panującą wszędzie ekonomiczną pomrokę. Powierzano nam zholografowane dokumenty rządowe i finansowe, które byliśmy zobowiązani przepisywać od siódmej wieczorem do trzeciej czterdzieści nad ranem.

Wracając jednak do Seliny...

Zajęło mi niespełna tydzień przekonanie się, że wspaniałe Sklepy Sukiennicze Monroe już przestały być wspaniałe; niedbały napis na drzwiach informował, że firma przerywa działalność na czas urlopu, tak samo jak większość przedsiębiorstw finansowych. Mówiąc wprost: zbankrutowała, a wszystkich pracowników zwolniono. Co gorsza, moje obawy się nasiliły, gdy dowiedziałem się, że mieszkanie Seliny na West Side do szczętu spłonęło; z pewną ulgą przyjąłem dopiero informację z nowojorskiego biura bezpieczeństwa publicznego, że nikt w pożarze nie ucierpiał. Następnie desperacki marsz pośród miejskich wyziewów zaprowadził mnie do lokalnego posterunku policji i Biura Osób Zaginionych. Tu, ku mej rozpaczy, dowiedziałem się, że przestało ono funkcjonować z powodu cięć budżetowych i braku pożytku z takiej instytucji.

– Ma pan pojęcie, ile osób znika w aktualnej sytuacji ekonomicznej? – Gburowaty, siedzący za biurkiem sierżant zbagatelizował moje zgłoszenie. – Wiesz, kolego?

W pewnym sensie rozumiałem jego punkt widzenia; w tych pieskich czasach ludzie przemieszczali się na nowe pastwiska, które ich zdaniem były zieleńsze, choć na ogół tak nie było. Selina nie napisała jednak, że chce się przeprowadzić, tego byłem pewien. Sierżant zaś był na tyle niemiły, by z kamienną twarzą podzielić się ze mną cierpką statystyką:

– Sporo kobiet zaczęło się sprzedawać, wiesz pan? Co im zostało, skoro nie ma roboty, a cena za pół bochenka chleba skoczyła do dziesiątaka? – Nie omieszkał przytoczyć kolejnych danych: – A, kolego, czekaj jeszcze. Wiesz pan, że liczba morderstw i samobójstw skoczyła dwukrotnie od krachu w ’29 roku?

Kiedy nie zajmowałem się moimi obowiązkami w pracy, chodziłem...

Chodziłem, jak już mówiłem, sprawdzając każdą dziurę, zaułek i aleję w otoczeniu dawnego domu Seliny lub miejsca jej zatrudnienia; chodziłem wśród cuchnącej masy ludzi o martwym obliczu – wyciągając jedyną fotografię Seliny w stronę przypadkowych przechodniów, sklepikarzy, policjantów i włóczęgów, uchodźców i rodowitych obywateli, z gorączkowym pytaniem:

– Widzieliście tę kobietę?

Nikt nie widział.

Kiedy obszedłem najbardziej prawdopodobne sąsiedztwo, brak alternatyw skłonił mnie do rozszerzenia promienia poszukiwań. Najpierw pozostałości Manhattanu, potem Queens, Bronx, odrażające Flatbush oraz horrendalny Brooklyn i jego przerażający czyrak, czyli Red Hook, zabudowane pochyłymi kamienicami i przepełnione nieokiełznanym bandytyzmem; opanowane przez kretynów Staten Island, a potem przez czarne wody Hudson do Hoboken, Union City i jeszcze dalej. Bez skutku. Z czasem jednak, z coraz większą wprawą korzystałem z wszystkich sposobów transportu (promy, tramwaje, autobusy), a podczas poszukiwań w beznamiętnym, szarym Brooklynie, podróżowałem nawet niebywałym podziemnym pociągiem, otwartym w tysiąc dziewięćset czwartym roku, szczególnie jego Szybką Linią; potem śmierdzącą i napakowaną ciałami 9th Avenue Line – czyli ogłuszającym, biegnącym pod miastem wynalazkiem, zwanym metrem.

To było celem mojego życia, gdyż nie pozostało mi nic innego: tylko niezachwiana pewność, że gdzieś tam, na niegdyś płodnej i pięknej wyspie Manna–hata7, którą Biały Człowiek zdążył skalać nowoczesną grozą, zwaną Postępem, pod olśniewającym, błękitnym niebem, obecnie stłumionym wrogim jazgotem i węglowym dymem; gdzieś pośród tego wszystkiego Selina nadal żyje i oddycha.

Gdzieś.

I pomimo że za młodu uczono nas, żeby być nieustępliwym i nie tracić wiary (w rzeczy samej, opartej na pobożności), znajdywałem ukojenie dla duszy w zatruwającym ją cynizmie, który rósł stopniowo do absolutnego nihilizmu. Nabrałem przekonania, że główny dogmat Nietzschego jest bezsporny; obiektywna prawda nie istnieje. Oto znalazłem się w samym środku zabójczej, plugawej rzeczywistości, stanowiącej sumę osiągnięć rodzaju ludzkiego po tysiącach lat rozwoju. Tak, tak, właśnie to: odchody na środku ulicy; wymiociny włóczęgów, wypełniające rynsztoki jak ropiejąca czystym złem deszczówka; kobiety wyzute z moralności (mężczyźni zresztą też) do tego stopnia, że sprzedawały swe ciało za pół dolara, dziesiątaka, a nawet centa. Krew brązowiejącą na bezkresnych, betonowych ścianach; zbirów katujących w biały dzień kaleki i starców za marne grosze; policję odwracającą się tyłem na widok potrzebujących. Na każdym kroku, na każdej, przesiąkniętej moczem ulicy snuli się ze swych demonicznych legowisk wyschnięci jak trupy opiumiści, o wytrzeszczonych, niewidzących oczach, albo nawet aplikujący sobie narkotyk prosto do żył. Biegały po nich chmary szczurów, a potem ciągnęły się rzędami kolejne zwaliska brudu, ludzkiej marności i grzechu. Tak, to z pewnością było szczytowe osiągnięcie rozwijającego się od tysięcy lat ludzkiego intelektu; odrażający, niewyobrażalny horror.

Zbyt często nawiedzała mnie myśl, że niewzruszony sierżant powiedział prawdę, jakby abstrakcyjnie nie brzmiała, moja niewinna siostra osiągnęła poziom załamania psy-chicznego i obrała kurs autodestrukcyjny. Niedługo mogłem podążyć tą samą drogą.

Dni bezowocnych poszukiwań przechodziły powoli w osnuty dymem zmrok, w kolejną noc monotonnej pracy, która po ciągnących się bez końca godzinach przeistaczała się w kolejne dni bezcelowej szperaniny. Przemieszczałem się ponurymi tramwajami i bryczkami prowadzonymi przez wynędzniałych nieszczęśników, wpatrując się w każdą zimną twarz, w każdą z tych pochmurnych fizys z umierającą nadzieją, że będzie ona należeć do Seliny; ścierając podeszwy butów tylko po to, by w nagrodę ślizgać się w upstrzonej krwią plwocinie, zostać odepchniętym, zwyzywanym w jednym z nienawistnych dialektów lub pobitym. Nawet wrota kościołów zawarły się przed ulicznym motłochem... A tak, Bóg... Jakiż prawdziwy bóg odwróciłby się plecami do tak uczciwej kobiety jak moja siostra i pozwolił, by została wciągnięta, połknięta i strawiona przez tę nieodwracalną otchłań smrodu, kakofonii i bezprawia? Jak to możliwe, by Byt Absolutny okazał się tak zimny i wyniosły, by porzucić radującą się życiem duszę Seliny w tej miejskiej spluwaczce ludzkiej niegodziwości? Tam gdzie oczy mojego ukochanego i majestatycznego Providence lśniły nadzieją, tu lśniły fałszywym blaskiem podłości i chciwości.

Po dwóch długich latach niemal całkowicie straciłem ducha. Wieczór zamykał się nade mną, niczym wieko trumny, gdy pracowałem w swoim boksie, aż palce pulsowały bólem, wiedząc że nadchodzący świt nie przyniesie ukojenia. Dzień po dniu zegary tykały na podobieństwo kapiącej krwi, czułem, jak moja dusza zmienia się w najczarniejszy piach, przesypujący się przez jakąś chorą, egzystencjalną klepsydrę bez dna.

Kiedy spałem, śniłem o wisielczej pętli.

W miejscu pracy pilnowałem się, by nie zawierać bliższych znajomości, a swój nocny nadzór wykonywać z niewzruszoną, czujną twarzą; inne zachowanie byłoby spoufalaniem się, a co za tym idzie, czymś nieprofesjonalnym. Poza tym mój sflaczały nastrój nie sprzyjał zawieraniu przyjaźni. Była tu jednak jedna dusza, z którą czułem coś w rodzaju pokrewieństwa: ciągle przygnębiony dozorca, Robert Erwin. Na oko około trzydziestki, wielki jak byk, lecz uprzedzająco grzeczny, Erwin (po pracy rozmawialiśmy w drodze na przystanek tramwajowy linii B) podnosił mnie często na duchu swoimi dobrodusznymi komentarzami. Wiele było takich chwil, kiedy jego optymizm wpędzał mnie w poczucie winy, gdyż był człowiekiem, który nie miał do zaoferowania nic oprócz uśmiechu, nawet po tym, jak jego żona zmarła z powodu nowotworu, jedna córka na gruźlicę, a drugą zamordowano.

– Wie pan, panie Phillips – odezwał się któregoś razu. – Każdego dnia, gdy rano wstaję, widzę że słońce nadal świeci, ziemia się kręci, a ja mam pracę, podczas gdy miliony innych są jej pozbawieni, myślę sobie, że jest za co dziękować. Każdy taki dzień jest świętem, panie Phillips... – Tembr jego głosu nie pozostawiał złudzeń co do szczerości tych słów, podczas gdy mnie przez większość dni dławiły uczucia zupełnie przeciwne, zatruwając mizantropią i beznadzieją. Obaj mieszkaliśmy na zachodnim końcu dzielnicy, a co za tym idzie, jeździliśmy linią B.

– Doprawdy, wielki Bóg zadał sobie trud, by obdarzyć mnie swym światłem – stwierdził raz.

– Zakładam, że jest pan bardzo bogobojny? – zadałem to pytanie nieco ponurym głosem, odpowiedział jednak:

– Nie dość bogobojny, ale czy ktokolwiek z nas jest nieskalany grzechem pierworodnym? Możemy chyba tylko za niego żałować, prawda? Wszyscy jesteśmy ludźmi i grzeszymy. A jednak Bóg dał mi pracę i pozwolił na bicie serca, panu zresztą też! Ja staram się pokładać w Nim swoją wiarę.

Takich biblijnych mądrości starałem się unikać, było jednak w jego łagodnym głosie coś takiego, co do mnie przemawiało, pomimo mej całkowitej niewiary w jego boga. Jak mogłem wierzyć, skoro moja niewinna siostra prawdopodobnie była martwa?

Z drugiej strony... jak on mógł, pomimo jego wielkiej straty?

Tak dyskutując, dotarliśmy wreszcie na przystanek tramwajowy. Płaskie, nieprzyjemne dudnienie niewidocznego, metalowego dzwonu obwieściło godzinę czwartą nad ranem. O tej porze zazwyczaj kiepsko oświetlone ulice wyglądały na całkowicie opuszczone, zwłaszcza przez podżegaczy, czy też rummies8, jak ich nazywano, co napawało mnie uczuciem ulgi. Cisza, według mnie irytująca, zapanowała w nieruchomym i cuchnącym powietrzu, wypełniając całą przestrzeń pomiędzy pordzewiałymi budynkami po obu stronach ulicy.

Zmiana była wyczerpująca, gdyż – aby ciąć koszty – zwiększono obowiązujące nas normy w transkrypcjach. Erwin, został pominięty przy skromnych podwyżkach, z tych samych powodów. Nie mogłem się powstrzymać od kąśliwego żartu:

– Może jednak światło pana Boga nie świeci już tak jasno jak kiedyś?

Odpowiedział, pomimo mego drwiącego tonu.

– Żartuje pan? Świeci jeszcze jaśniej! Żaden z nas, panie Phillips, nie ma powodu do narzekań. Wie pan, że w Rosji nie zarabiają więcej niż centa na dzień?

Powinienem przewidzieć! Kolejna dawka optymizmu.

– Ale wie pan – mówił dalej – muszę przyznać, że nie dostąpiłem łaski, gdyż zostałem ukarany. Bóg na swój sposób pokazał mi, kto rządzi...

– Ukarany? – spytałem, gdy przystanęliśmy na przystanku przy smętnej gazowej latarni. – Jesteś pan najbardziej cnotliwym człowiekiem, jakiego znam.

Blada lampa gazowa zdawała się pochłaniać nawet jego optymizm.

– Nie mogę być hipokrytą, panie Phillips. Mam swoje na sumieniu. Zawsze później żałowałem, ale... nawet teraz, prawdę mówiąc.

Roześmiałem się w głos na ciemnej, zarzuconej śmieciami ulicy.

– Naprawdę, teraz? Jeśli wolno spytać – zadrwiłem – o jakiej skali grzechu rozmawiamy, że aż tak zaprząta pańskie myśli?

Odpowiedział z powagą, nasyconą poczuciem winy:

– Grzechu cielesnym. Jakimż innym?

Mówił pewnie o pijaństwie albo nierządzie, dwóch skłonnościach, którym nigdy nie ulegałem. Ale nie zamierzałem wygłaszać mu pouczających reprymend.

– Czyli uleganiu żądzom, którym obdarzył pana Stwórca? Z pewnością pański Bóg nie jest aż tak małostkowy, by tego nie wybaczyć, panie Erwin.

– Tak, on wybacza, jak rzecze pastor, lecz tylko tym, którzy są warci jego przebaczenia.

– A jak się ocenia taką wartość?

Nagle zupełnie się pogubił.

– Nie wiem.

Jego słowa mnie zaintrygowały, nie te o wybaczaniu grzechów, lecz aluzje co do ich rodzaju.

– Znaczy, bywał pan w tajnych barach, panie Erwin? W niektórych takich miejscach dają taki zajzajer, że można po nim oślepnąć, jak słyszałem. Zaledwie przedwczoraj czytałem o jednej takiej melinie, gdzie serwowano tak podły rum, iż kilku klientów zmarło. Istnieje zawsze takie ryzyko, nie mówiąc już o tym, że można zostać aresztowanym za naruszenie Osiemnastej Poprawki. Słyszałem, że w mieście roi się od federalnych.

– Och, nie mówię o tajnych barach, panie Phillips – westchnął. – Alkohol to tylko trucizna dla ludzkiego ciała. Mówię o... Czerwonych Przybytkach...

Pokiwałem głową, znów wstrzymując się od wyrażenia osobistej dezaprobaty dla tych niegodziwych rajów. Byłem w stanie rozpoznać niemoralność, kiedy byłem jej świadkiem, ale przez wyrozumiałość, pochopnie nikogo nie osądzając, byłem skłonny przymknąć oko na oczywistą hipokryzję Erwina: gorliwego chrześcijanina, który przejawiał słabość do panien lekkich obyczajów. W moim przypadku, mogę tylko powiedzieć, że tego rodzaju seksualne rozrywki przywodziły mi na myśl mądry żart Lorda Halifaxa: Cena jest pioruńska, przyjemność chwilowa, a pozycja niedorzeczna, który był szyty na miarę mych poglądów. Mnie na szczęście nie doskwierało nigdy aż tak wysokie libido, ale trudno mi było winić innych, którzy mu ulegali, co było rzeczą absolutnie normalną. Jak niby taki mężczyzna jak Erwin miał zaspakajać swoje naturalne, pierwotne popędy, skoro jego żona od dawna nie żyła? W końcu zdobyłem się na uwagę:

– Muszę przyznać, że ciężko mi sobie wyobrazić tak moralnego człowieka jak pan, bywającego w takich miejscach.

– Nie mogę powiedzieć, że byłem ich bywalcem, panie Phillips – usiłował się słabo usprawiedliwiać. – Tak naprawdę byłem tylko w jednym takim domu i tylko trzykrotnie.

Nie chodziło nawet o to, że coś konkretnego tak groteskowo przykuło moje zainteresowanie; przytłaczający pragmatyzm zastąpił po prostu podświadome rozważania. Byłem gotów przyjąć każdą ewentualność, która przywróciłaby mi wiarę w to, że Selina nadal żyje. Słowa nieuprzejmie obsługującego mnie sierżanta zatrzeszczały mi w pamięci, niczym szalunki starego okrętu: Sporo kobiet zaczęło się sprzedawać, wiesz pan... Czyżby ten poniżający los stał się udziałem mojej siostry? Z pewnością dysponowała wystarczającymi warunkami fizycznymi, by stać się obiektem takiego targu, miała idealną figurę, zwłaszcza biust. Żywiłem nadzieję, że tak właśnie się stało, gdyż oznaczało to, że znajduje się wśród żywych i można ją będzie odzyskać dla świata.

Nagły przypływ gazu węglowego podsycił światło ulicznej latarni, co zbiegło się z pomysłem, który przyszedł mi do głowy: mógłbym udać się do tego burdelu i samemu sprawdzić... Nie podejrzewałem wprawdzie, że w tym konkretnym przybytku pracuje Selina, ale była jakaś szansa, że któraś z tamtejszych kobiet mogła ją widzieć, albo znać. Mógłbym pokazywać im zdjęcia, udając „szwagra” jak podobno nazywano amatorów prostytucji.

Ale po raz pierwszy od miesięcy miałem jakąś nadzieję!

Ale gdybym nawet miał potroić swoje nadzieje, to problem stanowiła jeszcze jedna, prozaiczna kwestia. Rzuciłem półgębkiem:

– Z chęcią bym się z panem udał do tego „Czerwonego Przybytku”, panie Erwin, ale obawiam się, że nie mam wystarczającej kwoty pieniędzy na takie zbytki. – Wyłowiłem z kieszeni zaledwie kilka drobnych monet. – Ile potrzeba z mojej strony, by opłacić choć minimalną usługę?

Twarz Erwina wygładziła się.

– Bardzo jestem wdzięczny, że nie wyrzekł się pan znajomości ze mną, panie Phillips. Obawiałem się, że uzna mnie pan za łajdaka...

– Wcale nie. Zdarza się, że siła naszej wolnej woli przy różnych okazjach wystawiana jest na próbę. Ale proszę posłuchać. Ile trzeba?

Nic nie rzekł, gdyż od strony odległej zatoki rozległ się niesamowicie żałobny i napawający niepewnością sygnał syreny okrętowej; dopiero kiedy ucichł, odpowiedział:

– Miejsce do którego trafiłem nazwano Klubem 1852 i jest dość osobliwe, muszę przyznać. Niezwykłe jest zwłaszcza to, że usługi są darmowe.

Spojrzałem na niego w chybotliwym świetle gazowej lampy.

– Czy ja dobrze słyszę? Darmowe?

– Są darmowe, nie ulega wątpliwości, panie Phillips – zapewnił mnie szeptem. – Byłem tam trzy razy i nie wydałem nawet centa.

I jak tu nie drwić? Zaoponowałem:

– To przecież bez sensu. Każde komercyjne przedsięwzięcie, czy to legalne, czy nie, egzystuje dzięki świadczeniu usług lub sprzedaży towarów w zamian za środki pieniężne! Burdel, który nie obciąża klientów za usługi kobiet, istniałby wbrew podstawowym zasadom logiki.

– Nie musi mi pan tego tłumaczyć, panie Phillips. – Ściszył głos, jakby obawiał się, że ktoś nas na pustej ulicy usłyszy. – Tylko mówię, jak jest. Wiem, że brzmi to jak bujda, ale... – Wzruszył ramionami.

Bujda, tak, lecz ufałem swej intuicji, która podpowiadała mi, że Erwin nie jest człowiekiem, który je opowiada.

– Dobrze więc – rzekłem następnie. – Gdzie dokładnie znajduje się ten Klub 1852?

Erwin wzruszył ramionami.

– Mówiąc szczerze, nie jestem pewien. Podejrzewam, że w pobliżu Old Greenwich, a może Lower East. Zabierał nas tam tramwaj, jadący około piętnastu minut, ale trasa...

– Co z trasą? – indagowałem go.

– Jeździ w tę i we w tę, ulicami których nigdy wcześniej nie widziałem. Przemieszcza się zaułkami, które wyglądają na niezwykle stare i... i... był nawet jakiś nieoświetlony tunel. Wsiadłem tam pierwszy raz przez pomyłkę.

– To bardzo... dziwne – przyznałem.

– Mówiłem, że to dziwne miejsce. – Rozmarzył się, co było zauważalne nawet pomimo ciemności. – Kobiety, panie Phillips, są niezwykle piękne, żadna nie nosi odzieży, nie żartuję – szeptał z rosnącym podekscytowaniem. – Zrobią wszystko i tyle razy, ile pan sobie zażyczy.

– I pewien pan jesteś, że za darmo? – wahałem się.

– Nie wezmą nawet złamanego grosza.

Brzmiało to jak farsa, ale nie wierzyłem, że Erwin był aż tak zakłamany.

– W takim razie, chętnie bym się tam za panem udał, jeszcze tej nocy.

Zdawał się wahać.

– Kiedy mam... poczucie winy, panie Phillips...

– Na miłość boską! – wykrzyknąłem. – Z jakiego powodu?

– Trudno opierać się nakazom boskim, próbuję wprawdzie, lecz czasem... czasem... – Potrząsał głową. – To już sześć miesięcy odkąd... no wie pan...

Sześć MIESIĘCY? Ukuła mnie ostro myśl, że w moim przypadku było to sześć LAT!

Erwinowi zebrało się na skonfliktowane z sumieniem sentymenty.

– Chadzam tam, kiedy muszę, ale tym razem wciągnąłbym też pana. Miałbym na sumieniu nie tylko swój grzech, ale i pański.

Miałem już powyżej uszu słuchania o tym, co z punktu widzenia Erwina było „grzechem”. Lecz w tej chwili był mi potrzebny.

– Nie przejmowałbym się tym, panie Erwin. Natura, podobnie jak pański bóg, uczyniła nas, mężczyzn, wypo-sażonych w męskie przymioty, więc nie masz się co pan krygować. To kiedy nadjeżdża ten tramwaj? Zakładam, że to nie Linia B.

– Nie, nie. Nie jeździ co noc, ale jeżeli już... – zmrużył oczy patrząc na zegarek – to powinien być niedługo.

Erwin milczał przez chwilę, po czym dodał z niepewną miną:

– Ale w tym miejscu jest coś jeszcze, panie Phillips, mam na myśli, że coś dziwnego. – Stał wpatrzony w burą ciemność. – Czas.

– Czas?

– Nie wiem, jak to wytłumaczyć – zmarszczył brwi – lecz za każdym razem jak tam byłem, zdawało mi się że trwało to kilka godzin. Zabawiałem się z trzema, albo czterema różnymi dziewczętami, gdy wychodziłem, powinno być co najmniej południe... ale kiedy patrzyłem na zegarek, okazywało się, że jest zaledwie czwarta trzydzieści rano, albo kwadrans po piątej.

Powstrzymałem się od śmiechu, gdyż Erwin pozwolił swemu powichrowanemu, abstrakcyjnemu wrażeniu dominować nad świadomością, że najwidoczniej jego temperament nie jest aż tak bardzo duży! Z drugiej strony, jaki mój mógł być, biorąc pod uwagę raczej nikłe, seksualne doświadczenie? Żałośnie mały, jak podejrzewałem. Minęło sporo czasu, odkąd byłem żonaty.

Minęło kilka następnych minut, tak samo mijała moja nadzieja. Zbliżał się czas przyjazdu tramwaju linii B.

– A niech to – powiedziałem. – Zdaje się, że nie jest to nasza noc, panie Erwin.

Lecz ledwie zdążyłem wypowiedzieć te słowa, Erwin odwrócił się z entuzjazmem...

Na końcu ulicy, jakby materializując się powoli z mrocznego, tajemnego eteru, zaczął wyłaniać się obły kształt. Trzeszczące iskry (wynik przenoszenia elektryczności z drutów zawieszonych powyżej) nikły w otoczeniu mglistego i upiornego okręgu żółtawego światła, osadzonego w wysuniętym kadłubie pojazdu. Przywodziło na myśl oko umierającego cyklopa. Pisk łożysk uderzył mnie w uszy, poprzedzając zgrzyt pneumatycznych hamulców...

– Jest – wykrztusił Erwin.

Reflektor pojazdu ledwo się tlił, poddając w wątpliwość cel swego zastosowania, lecz kolejny przypływ gazu do ulicznej lampy pozwolił mi nieco mu się przyjrzeć.

Był to starszego typu tramwaj, z wejściami prowadzącymi wpierw do przedsionków (innymi słowy, bez okien) dwóch wagonów o antycznym wręcz wyglądzie, podczas gdy wszystkie miejskie tramwaje były pojedyncze. Łuszcząca się żółta farba lub raczej: kiedyś żółta farba, pokrywała jego rozklekotane boki.

– To zdecydowanie nie jest miejski tramwaj – mruknąłem do Erwina.

– Nie, panie Phillips. Jest prywatny. Zdecydowanie nie należy do żadnej z linii miejskiego transportu.

Prywatny tramwaj...

Na przedzie pojazdu dojrzałem kabinę motorniczego, małą klitkę, gdzie on sam stał niemal bez ruchu przy dźwigni sterującej. Jego twarz przybrała śmiertelnie poważny wyraz, zdawała się pozbawiona życia; mrok zredukował jego oczy i usta do czarnych szpar wyciętych w wosku. Pod ramą jego okienka, widniał odmalowany czarną farbą od szablonu numer identyfikacyjny: 1852.

Pojazd zatrzymał się z piskiem. Erwin, pomimo podekscytowania, wydawał się zalękniony. Chwycił mnie za ramię i pociągnął do przodu.

– Konduktor pana przeszuka, boś pan nowy, ale bez obaw. Ze mną pana wpuści.

– Przeszuka mnie? – zapytałem.

– Nie chcą zabierać zbirów.

– Aha... – W mieście, w którym przecież roiło się od bandziorów i wszelkiej maści ludzkich wraków, takie zasady były czymś oczekiwanym. – Kto pilnuje porządku i jak konduktor odróżnia rozrabiaków?

– Motorniczy. – Erwin odpowiedział trwożliwym szeptem. – Raz zdarzyło się, że wsiedli jacyś włóczędzy pod wpływem trunku, po czym zaczęli się awanturować, ale nie trwało to długo.

– Zatem motorniczy to jakiś osiłek, jak sądzę.

Erwin wyglądał na zakłopotanego.

– Zakładam, że ci włóczędzy do dziś mogą przebywać w szpitalu.

Coś takiego, pomyślałem.

– Chodź pan!

Wiszące nad nami druty zatrzeszczały, sypiąc snop iskier. Ruszyłem za Erwinem po stalowych schodkach do pierwszego wagonu, gdy zaś wszedłem na platformę, dostrzegłem w przedziale innych pasażerów, siedzących w milczeniu na drewnianych siedzeniach. Poranna szarzyzna zredukowała rysy ich twarzy do cienistych plam. Po metalowej podłodze rozniosło się głuche echo butów konduktora, niskiego, lecz energicznego osobnika, który szedł w naszą stronę. Skinął głową, widząc Erwina i zawołał go do środka.

– To mój przyjaciel – poinformował go grzecznie Erwin. – Dusza człowiek, spokojny jak baranek, mogę za niego ręczyć...

Konduktor, podobnie jak motorniczy, miał na głowie regulaminową czapkę i gruby, spięty miedzianymi guzikami uniform. Patrzył na mnie, a przynajmniej tak mi się wydawało, gdyż irytująca ciemnica uniemożliwiała wyróżnienie jakichś szczegółów jego twarzy, tak samo jak i motorniczego. W nagłym przypływie strachu przeszły po mnie ciarki, gdyż z jakichś powodów wyobraziłem sobie, że taksowała mnie maska z wypłowiałego pergaminu, albo twarz nieboszczyka...

Czas zdawał się stanąć w martwym punkcie.

– Jak się pan miewa? – wyjąkałem.

Konduktor machnął ręką, bym wszedł do środka, po czym wrócił statecznym krokiem na przód pojazdu, stając obok kabiny motorniczego.

Iskry trysnęły, siejąc dookoła kwieciste strumienie. Tramwaj drgnął i ruszył niedoświetloną ulicą.

Erwin wskazał mi drogę; ostrożnie przeszliśmy nad ciężkim, żelaznym przegubem na tył pojazdu.

– Musimy być cicho. – Doszedł mnie jego szept. – Dlatego chciałem, byśmy tu usiedli. – Nie miałem powodów by oponować i zajęliśmy miejsca na samym końcu wagonu.

Usiadłszy, wpatrywałem się z fascynacją w ponure, spowite nocą miasto. Tramwaj turkotał na zardzewiałych torach, przemierzając nieznane ulice i brukowane dziedzińce różnych, od dawna nieczynnych miejskich instytucji. Czy mi się zdawało, czy każda kolejna latarnia dawała mniej światła? Ceglane fasady kamienic i pokryte liszajami kamienne mury zdawały się ścieśniać; w pewnej chwili zdawało mi się, że mijaliśmy skrzyżowanie z Amsterdam Avenue, lecz w tej chwili osobliwy pojazd zaterkotał na szynach, gdy motorniczy przyspieszył, jakby chciał przejechać przez słabo zaludniony obszar z maksymalną prędkością, na jaką pozwalał silnik. W trakcie tej dziwacznej jazdy zatrzymywaliśmy się kilkukrotnie na łudząco do siebie podobnych i zupełnie zaniedbanych zakątkach, by zabrać kolejnych pasażerów. Za każdym razem wsiadający byli taksowani przez konduktora i mogłem tylko domyślać się, jakimi kierował się kryteriami przy wpuszczaniu ich do środka: alkoholowy odór w oddechu, niewyraźna mowa, a może nawet ledwo uchwytna aura agresji, bez wątpienia dyskwalifikowały potencjalnych podróżników. Pomimo że każdy mężczyzna mógł wejść do tramwaju, zauważyłem, że wszyscy charakteryzują się podobną budową fizyczną. Wszyscy byli ludźmi silnymi i muskularnymi, szerokimi w barach, o masywnych nogach ludzi pracy, tak jak Erwin. Stanowiłem tu jedyne jak dotąd odstępstwo; przygarbiony, wątłej budowy ciała, ważący niecałe siedemdziesiąt kilogramów, nie znosiłem porównania z tymi silnymi i zdrowymi jak byki mężczyznami (nawet gdy byłem dzieckiem, matka nie przestawała mnie nazywać jej małym strączkiem. Ależ to był komplement...). Naszła mnie myśl – nie wiem nawet skąd – że konduktor naprawdę szacuje potencjalnych gości tajemniczego Klubu 1852, wybierając najbardziej krzepkich i potencjalnie temperamentnych seksualnie kandydatów. Nie miałem pojęcia skąd te domysły... Choć ze dwa, trzy razy szczuplejsi i mniej okazale wyglądający faceci nie zostali wpuszczeni. Zatem...

Dlaczego wpuścił takiego mizeraka jak ja? Najwidoczniej klub miał jakiś pożytek z łatwowierności pana Erwina.

Tramwaj toczył się jeszcze jakiś czas do przodu, aż nagle...

Pochłonęła nas ciemność.

Jechaliśmy zatęchłym, ociekającym wilgocią tunelem, którego łukowate mury pokrywały sieci bajecznych, lumi-nescencyjnych grzybów. Kiedy odwróciłem się, by spojrzeć na Erwina, nie byłem w stanie dojrzeć nawet jego twarzy. Czyżbym słyszał okrzyk zaskoczenia w przednim przedziale?

– Mówiłem panu, panie Phillips, że był tunel, albo dwa – zaśmiał się nerwowo. – Mam nadzieję, że nie boi się pan ciemności.

– Śmiem twierdzić, że nawet człek o lwim sercu stałby się bojaźliwy w tych ciemnościach – odpowiedziałem, rozglądając się dookoła i zupełnie nic nie widząc, oprócz fluorescencyjnego drzeworytu. – Dziwna doprawdy to jazda.

– Warto jednak. – Chwycił mnie za rękaw, by dodać mi odwagi. – Proszę pamiętać, co mówiłem, te dziewczyny są piękne.

– Tak – burknąłem.

– Najpiękniejsza ze wszystkich jest madame – Miss Aheb – choć niestety, sama się nie oddaje klientom. Widziałem ją tylko raz, ale... jej ciało... Na sam widok człowieka roznosi.

Może to okrutne z mej strony, ale nie mogłem się oprzeć, by swojemu przyjacielowi chrześcijaninowi nie wytknąć nieustannej hipokryzji.

– Przez ów ideał rozumie pan zapewne piękno bożego stworzenia, które, jak wiadomo, musi być doskonałe, prawda, panie Erwin? Bo przecież nie oparł pan swych obserwacji na grzesznym pożądaniu...

Erwin nic nie odpowiedział, dopóki nie zapewniłem go, że to był żart.

– Bardzo śmieszne, panie Phillips.

Zaśmiałem się skrycie, udając że podrzuca mnie na nierównych szynach.

– Przepraszam, panie Erwin, wspomniałeś, że madame w klubie ma na imię Aheb?

– Tak, zagramaniczne imię, chyba.

Zagramaniczne? Zastanawiałem się chwilę... Ach, chciał powiedzieć: „zagraniczne”.

– Właściwie to egipskie i... – ucichłem na chwilę w stukotliwej ciemności – ...niemal złowieszcze...

Wyczułem, że wlepił we mnie wzrok.

– Złowieszcze? Powinien ją pan zobaczyć. Nie ma w niej nic złowieszczego. Jest piękna.

– Mówił już pan. To tylko imię – skwitowałem. – Jak panu wiadomo, byłem wykładowcą historii, lecz moją specjalizacją są sekrety antycznych mitologii. Znajduję tu odniesienie do mitycznego królestwa przeddynastycznej, egipskiej społeczności Ahebitów, którymi władała ciesząca się złą sławą czarodziejka, kapłanka o imieniu Isimah el-Aheb. Mówimy o czasach pięć tysięcy lat przed Chrystusem, panie Erwin, czasach poprzedzających pierwsze oficjalne hieroglify o ponad tysiąc pięćset lat. Historia Aheb, choć dość niejasna, przypomina mity starożytnej Grecji, Iliadę Homera, legendy o Zeusie i Posejdonie, z tym że, o ile one obrazują zwycięstwo dobra nad złem, tu mamy do czynienia z zupełnie przeciwnym scenariuszem. Ale to wymysły, które powstały, by ubarwić lub nadać baśniowość genezie powstania ludzkości. – W absolutnych ciemnościach uniosłem do góry palec. – Są jednak tacy, którzy twierdzą, że pewne bajki w istocie są prawdziwe.

Ja oczywiście nie wierzyłem w takie rzeczy, ale przez długi czas bardzo interesowałem się mitologią. Moich zainteresowań nie podzielał jednak Erwin, który zbył mój wykład zdawkowym:

– O, naprawdę?

Musiałem porzucić swoją wnikliwość, która była pozostałością po akademickiej przeszłości; jechałem ostatecznie do burdelu. Zwykli ludzie pracy, tacy jak Erwin, nie wnikali w końcu w niuanse starych mitów. Zaciekawiło mnie jednak imię owej madame: Aheb. Nie mogło nie przywołać skojarzeń z sięgającymi dalej niż starożytność mitami, które opisywały nadprzyrodzone objawienie Ahebitów i ich ofiarne oddanie dla olbrzymich, pozbawionych kończyn bogów, zwanym Piramidilami. Te odrażające bóstwa występowały pod postacią bladych zwałów ciała, nieruchomych, lecz myślących i postrzegających otoczenie. Piramidile, tak. Ich ludzkim wysłannikiem na ziemi była lubieżna czarodziejka Isimah el-Aheb, która rzuciła czar na swój lud, by oddał pokłon tym odrażającym, kosmicznym wybrykom natury, urządzając dzikie orgie i masakry, siejąc nadnaturalną grozę, którą karmili się owi bogowie. Tak naprawdę to właśnie piękna el-Aheb oddawała im w ten sposób hołd; w zamian Piramidile obdarzyli ją bluźnierczym darem nieśmiertelności, przy pomocy obrzydliwej zielonkawej nalewki, będącej jednym z ich paskudnych sekretów. Zdradzili jej także tajniki pisma: rodzaj gematrii, czyli przekształcenie cyfr w litery. Wyuczywszy się wszystkich strasznych sekretów tej rasy, el-Aheb władała starożytnymi krainami szerząc rzezie, rabunek, gwałt i profanację, wszystko w imieniu Piramidili, którzy zamieszkiwali krainy nie tylko pozaziemskie, ale nawet w innym systemie słonecznym, w odwróconych szczelinach zawieszonych między czasem a przestrzenią. Tak... Piramidile, zepsuci bogowie; niewidzące, wypełnione tkanką mózgową masy nieziemskich organów, każdy wielkości góry, o piramidalnym kształcie...

Ależ intrygująca i makabryczna, stara legenda!

Z jeszcze większym stukotem i szumem opuściliśmy, ku memu zadowoleniu, monotonną ciemnię, kiedy tramwaj z numerem 1852 w końcu wytoczył się na nieoświetlone, otoczone kamienicami ulice. Oglądając się za siebie, zauważyłem, że nie było widać kabli zasilających, a szyny, po których się poruszaliśmy były tak dawno nieużywane, że ich drewniane podkłady zdążyły spróchnieć. Zakładałem, że pojazd jest napędzany teraz akumulatorami, jak inaczej by jechał bez zasilania z trakcji?

– Już prawie jesteśmy – szepnął Erwin.

Wagony zagłębiały się w łukowe portale w ponurych, kamiennych ścianach i chylących się ku upadkowi ceglanych murach oraz w rozdziawione paszcze tuneli, obrośnięte rachitycznym bluszczem. Wytoczyły się następnie na kolejne, groteskowe, a zarazem urzekające podwórza opuszczonych gmachów, połączonych ze sobą coraz węższymi pasażami. Była to stara część miasta, jeden z tych wielu zakątków, pchniętych w absolutną desperację przez szalejącą dookoła epidemię biedy i rujnacji; doprawdy, oto dojechaliśmy do najbardziej zapadłych wnętrzności Nowego Jorku. Strzępy księżycowego światła rzucały bladą poświatę na podniszczone pomniki, obserwujące ze swych postumentów przemykający przed nimi tramwaj, a także szczury, rozbiegające się na wszystkie strony po kamiennych płytach i zawalonych śmieciami fontannach. Lecz to właśnie na jednym z tych niesamowitych dziedzińców tramwaj zaczął wpierw zwalniać, by wreszcie z piskiem się zatrzymać...

Rozejrzałem się i zabrakło mi słów. Ten podwórzec nie był ani trochę mniej zrujnowany od innych: oplątany bluszczem i zarośnięty zielskiem. Zbutwiałe tkaniny zwieszały się z kamiennych balustrad na drugim, trzecim i czwartym poziomie werand, zastawionych niegdyś wspaniałymi, marmurowymi posągami, pozbawionymi obecnie kończyn i głów, upstrzonymi ptasimi odchodami.

– I to tutaj, panie Erwin? – szepnąłem.

– Dokładnie – odpowiedział. – Proszę się nie dać nabrać na wygląd zewnętrzny; myślę że to celowe.

Domyśliłem się, że uważa ten wystrój za podstęp, mający na celu zniechęcić nieproszonych gości, bo któż by przypuszczał, że kuszący proceder kwitnie za tak odstręczającą i zaniedbaną fasadą?

Znajdowaliśmy się z Erwinem na końcu kolejki ludzi, opuszczających pojazd w absolutnym milczeniu. Zerknąwszy na swój kieszonkowy zegarek, zorientowałem się, że jest dwanaście po czwartej. Kiedy kolejka przesunęła się do wyjścia, przyjrzałem się otoczeniu, w jakim zatrzymał się tramwaj. Stał pośrodku placu, ale zardzewiałe tory biegły dalej, by zniknąć za wielkimi, okutymi wrotami, osadzonymi w szerokim, kamiennym portalu. Chyba księżycowe światło lub moja pobudzona wyobraźnia zaczęły płatać mi figle, bo zdało mi się, iż widzę oleisty, mdły opar, przenikający przez szpary w drzwiach. Za chwilę zauważyłem kolejną niezwykłą rzecz, która również musiała być przywidzeniem, spowodowanym słabym oświetleniem: przesunąwszy bowiem wzrok na koniec kolejki wychodzących bez pośpiechu pasażerów, zawiesiłem go na szerokich plecach stojącego bez ruchu w swej kabinie motorniczego i jego ręce spoczywającej na kontrolnym drążku... właśnie, ręce...

Aż ścisnęło mnie w żołądku.

Jego ręka, którą przelotnie zobaczyłem, nie wyglądała na rękę, lecz na skupisko dość grubych robaków, wijących się wokół zwieńczenia kontrolnego drążka. Równie szokująca była jej barwa: wyglądała na bezkrwistą i pocętkowaną niezdrową zielenią...

Kiedy minął pierwszy szok, zdałem sobie sprawę, iż jest to zapewne zabrudzona rękawica robocza, lub skutek jakiejś nieprzyjemnej choroby genetycznej.

Kolejka przy wyjściu skurczyła się; zanim wyszedłem, jakiś szósty zmysł skłonił mnie jeszcze do spojrzenia w lewo. Tam zauważyłem konduktora, patrzącego prosto na mnie z tak beznamiętnym wyrazem twarzy, jakby to była maska...

O rany!

Pospiesznie opuściłem przedział i dołączyłem do idącego z resztą Erwina. Spróchniały, drewniany szyld wisiał nad przeżartymi przez korniki, lecz wyposażonymi w żelazne okucia drzwiami. Litery i cyfry układały się w nazwę: Klub 1852.

Światło pochodni, a nie elektrycznych żarówek padało na przepysznie i niewątpliwie kosztownie udekorowane atrium, odsłaniając wiele detali ze świetności epoki gregoriańskiej; najwyraźniej był tu niegdyś jakiś luksusowy hotel. Ciemna mozaika wiła się pomiędzy dywanami ze Starego Kontynentu; z marmurowej fontanny tryskała przez usta rogatego cherubina krystalicznie przejrzysta woda. Strop podpierały liczne kolumienki, a wielkie, zakręcone schody, otoczone wspaniałymi balustradami wznosiły się stromo do usytuowanego powyżej atrium.

Puściłem Erwina przodem; on i większość innych czuli się tu jak w domu, podchodząc od razu do długiego stołu bankietowego, uginającego się pod ciężarem świeżych owoców, oraz (wzbudzających moją niechęć) mis z lodem, gdzie spoczywały w połówkach muszli ostrygi. To do nich jednak dopadła większość mężczyzn, chciwie pochłaniając obrzydliwe i gumowate kęsy mięsa jeden po drugim. Z całego serca nie znoszę skorupiaków – zwłaszcza ostryg, które kojarzyły mi się z szarą flegmą. Usiłowałem poczuć się swobodnie, kosztując owoców i racząc się szklaneczką wybornego soku warzywnego. W końcu szepnąłem do Erwina:

– Więc... gdzie są, te...

– Dziewczęta? Zanim się pan obejrzy – zapewnił mnie z uśmiechem – będą wszędzie.

W kilka chwil później wszystkie oblicza zwróciły się w górę, gdzie poruszyło się coś smukłego. Na czwartym poziomie pojawiła się oszałamiająca kobieta: o kruczoczarnych włosach, posągowej twarzy Kleopatry, idealnej figurze i wspaniałym biuście, uwydatnionym półprzezroczystą, czarną suknią.

– To ona – westchnął Erwin z podziwem. – Miss Aheb...

W świetle przesłonionych pochodni to wcielenie kobiecego uroku zbliżyło się do rzeźbionej balustrady i wychyliło z uśmiechem.

– Witam wszystkich panów. – Rozległ się lekko zabarwiony obcym akcentem głos. Słowa odbiły się echem. – Radzi jesteśmy was powitać, a jak się wkrótce przekonacie, w naszym ekskluzywnym Klubie 1852 uczynimy co w naszej mocy, by odwdzięczyć się za uprzywilejowanie nas waszą szlachetną obecnością...

Dziwne słowa... takie określenia jak szlachetni i uprzywilejowanie średnio pasowały do tej gromady godnych wprawdzie szacunku i barwnych, lecz w większości niedouczonych przedstawicieli klasy robotniczej. Usiłowałem zidentyfikować uroczy akcent tej uwodzicielskiej kobiety; muszę jednak przyznać, że sam widok jej piękna zapierał dech w piersiach. W jej postawie i ruchach było coś niezwykłego. Nawet z tej odległości, fizyczne walory jej ciała zdawały się emanować nadnaturalną wyrazistością, jak gdyby wisiała przed nią jakaś niewidzialna lupa: nieskazitelnie jasne wgłębienie w dekolcie, zarys sutków na jej wspaniałych piersiach, lśniące jak diamenty idealne zęby, odsłonięte w zmy-słowym uśmiechu... wszystkie te cechy zbijały z tropu każdego mężczyznę.

Erwin szturchnął mnie pod bok.

– A nie mówiłem?

– Przyznaję – rzekłem, nie przestając patrzeć w górę – że uznałem pana wcześniejszy opis za grubą przesadę, ale teraz... czuję się uświadomiony.

Jej głos spływał w dół niczym akustyczne widmo; z niewyobrażalnie uwodzicielskich ust spłynęły ciepłe słowa:

– A teraz, moi pełni wigoru panowie, możecie się rozejść, ulegając naturalnemu dążeniu do przyjemności i łaskawej woli naszych wspomożycieli...

W pomieszczeniu zapanowało pełne zachwytu poruszenie... ja zmarszczyłem brwi. Nawet będący myślami już gdzie indziej Erwin zdawał się zbity z tropu tymi słowami.

– Co ona ma przez to na myśli? – odezwał się do mnie ściszonym głosem.

Wspomożyciele? Zastanawiałem się.

Oto zagadka. Mimo tych naturalnych dążeń szczerze wątpiłem, że jej odniesienie do wspomożycieli ma jakiś związek z judeochrześcijańskim Bogiem, nie w burdelu przecież.

Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu z mego obarczonego ciągłym poczuciem winy przyjaciela, ale kiedy spojrzałem w górę...

Miss Aheb odeszła.

Ściszone pomruki aprobaty rozległy się w pomieszczeniu, w chwili gdy procesja ponad tuzina kobiet zaczęła zstępować miękko po pokrytych pluszem schodach. Napomknąłem już, że moje naturalne, związane z popędem seksualnym odruchy były stosunkowo mało aktywne w porównaniu z większością mężczyzn; jednakowoż widok tego stadka nadchodzących nimf (przypominam, że wszystkie były nagie) spowodował drżenie w okolicach, powiedzmy, pasa. Umięśniona klientela zdążyła się rozproszyć, gdy gromada długonogich, biuściastych kobiet o lubieżnie nabrzmiałych sutkach zeszła ze schodów.

Erwin z radosnym uśmiechem na twarzy miał już ruszyć w ich kierunku, lecz powstrzymałem go, chwytając za rękaw, tknięty nagłą myślą.

– Wielkie nieba, Erwin! Nigdy wcześniej nie byłem w takim miejscu. Co mam robić?

Pytanie go rozbawiło.

– Co robić? Proszę nie żartować! Wybiera pan sobie kąsek i idzie z nią! – Po czym ruszył żwawo w kierunku żeńskiego zgromadzenia, zanurzając się w morzu figlarnych uśmieszków.

Ja stałem w miejscu i patrzyłem na rozchodzące się pary. Dziewczęta zdawały się wyławiać mężczyzn ze szczerym entuzjazmem; ale, niestety, żadna nie próbowała ułowić mnie. Nigdy nie byłem typem bawidamka, nie oczekiwałem więc zbyt wiele; młodsze i lepiej zbudowane okazy przesłoniły moją mizerną postać. Powtarzałem sobie zawsze, że wszelkie niedostatki fizyczne rekompensował mi ponadprzeciętny intelekt, ale jaka z niego była pociecha tutaj! W burdelu, gdzie żadna dziwka nie chciała nawet na mnie spojrzeć! Erwin właśnie został pochwycony i z miejsca powiedziony schodami w górę przez krągłą, czarnowłosą dziewczynę o oczach łani. Szczęściarz, pomyślałem sobie z goryczą. Po kilku minutach każdy z mężczyzn prowadził pod ramię jedną z ponętnych kobiet. Pozostało mi odprowadzać smętnym wzrokiem ich gołe pośladki, gdy udawały się ze swymi partnerami na górę. Czułem się jak ostatni dureń, lecz w chwili, gdy zdawało się, że już wszystkie dziewczyny znalazły swych adoratorów, za ramię chwyciła mnie łapczywie niewysoka istotka o rozpromienionych, zielonych oczach i nieznacznym nadmiarze tłuszczyku w idealnym, drobnym ciele.

– Mam cię! – wykrzyknęła i szybko poprowadziła po schodach.

– Nazywam się Ammi, ale nie musisz mi się przedstawiać. Tutaj? – roześmiała się.

Jej widok i ciepło dłoni na mym nadgarstku, związały mi język. Zamiast coś odpowiedzieć, upajałem oczy jej jasną nagością; jędrnymi pośladkami, napinającymi się za każdym krokiem; uwodzicielsko zwężoną talią i uroczym pępkiem. Zrobiło mi się ciasno w spodniach...

– Rozmowny to pan nie jesteś – stwierdziła, gdy znaleźli-śmy się na pierwszym półpiętrze, przechodząc obok posągu, jak mniemałem, Tycho Brahe, która zdawała się z aprobatą wskazywać trzymanym w ręku teleskopem dalszą drogę. – Ale wszak nie jesteśmy tu, żeby gadać... – Wsunęła mi rękę pod ramię. – Ale żeby działać.

Odzyskałem wreszcie mowę.

– Jesteś urocza, Ammi. Ja...

Jej dłoń wylądowała bezwstydnie na moim siedzeniu, gdy znaleźliśmy się na piętrze.

– Po co te nerwy? Zamierzam ci tylko zapewnić nieco rozrywki.

Inni goście zdążyli już zniknąć za rozmaitymi drzwiami. Ammi poprowadziła mnie energicznie pokrytym dywanową tkaniną korytarzem, przyspieszając coraz bardziej kroku. Zbliżyła się do jednych z drzwi i równocześnie chwyciła mnie znienacka za krocze, aż prawie podskoczyłem.

Gdy stanęliśmy przed drzwiami, odwróciła się z karcącym uśmiechem.

– Niechże się pan wstydzi, sir. Nie ma potrzeby tego robić. Nie tu!

Wtedy dopiero, gdy w końcu uważniej jej się przyjrzałem, zadziwiła mnie jej niejednorodna aparycja. Nazwanie jej wielobarwną dziewczyną nie byłoby zbytnią przesadą: bowiem jej długie loki były czerwone jak miedź, ale brwi już czarne jak obsydian. Obfite włosy poniżej łona lśniły zaś jak żyto w słońcu. Całości dopełniały piersi, o sterczących sutkach barwy mandarynek. Zmierzywszy ją od stóp do głów wzrokiem, przypomniałem sobie jej dziwną uwagę.

– Proszę wybaczyć, ale nie wiem, o czym panienka mówi. Nie ma potrzeby robić czego?

Jej dłoń znów powędrowała do mego krocza, sondując z uwagą zawartość.

– Ten pakunek, sir, nie może być w całości pański – zachichotała. – Ja wiem, że mężczyźni wpychają tam skarpety i co im pod rękę wejdzie, by sprawiać przed paniami wrażenie większych, ale – doprawdy! – w burdelu zawsze prawda wyjdzie na jaw.

Patrzyłem na nią osłupiały.

– Skarpety? Skarpety powiadasz? Doprawdy, nie mam pojęcia...

– Ależ proszę! – wykrzyknęła, otwierając drzwi i wpychając mnie do środka. Drzwi same w sobie były wspaniałe: dziewięciopanelowe, osadzone we wspaniałej, glifowanej framudze, którą na pierwszy rzut oka zidentyfikowałem jako okres federalny9. Jeszcze bardziej zaimponowała mi sypialnia, od dawna zresztą bardziej poważałem styl retro niż pozbawiony smaku modernizm.

Oryginalne łoże z baldachimem w stylu Williama i Mary! – westchnąłem. Rama z czarnego dębu była rzeźbionym arcydziełem. Obok wspaniałego łoża stała konsola Chippendale, naprzeciw zaś wielka szafa, bez wątpienia Hepplewhite. Piękny biust mojej gospodyni zakołysał się, kiedy zamknęła drzwi i ruszyła ku mnie. Złapała mnie za rękę i zaczęła łajać, jak niegrzecznego malca:

– Niedobry z pana chłopiec, sir. Ammi będzie musiała pana ukarać za ten postępek klapsem.

Chwyciła wspaniałe, gięte parowo krzesło, siadła na nimi i ustawiła mnie przed sobą.

– Ostrożnie z tym krzesłem, panienko – ostrzegłem. – O ile się nie mylę, to oryginalny Adam. Jego kunsztowność nie ma sobie równych.

– Och, zamknij się – parsknęła i zaczęła manipulować przy moim pasku. – Zaraz przejdziemy do sedna. Jeśli to tylko pan, to ja jestem małpia ciotka...

Zaskoczyły mnie jej podejrzenia. Opanowało mnie nagłe zażenowanie, kiedy rozpięła moje spodnie i ściągnęła je razem z bielizną.

Ammi wpatrywała się z rozdziawioną szczęką w moje obnażone krocze.

– To chyba jakiś żart...

– Co? – spytałem, próbując skryć zawstydzenie, spowodowane wnikliwymi oględzinami mych części intymnych. W końcu wykrztusiłem z siebie:

– Nawykłaś pewnie do większych okazów – zaśmiałem się nerwowo. – Ale ja nie mam na to wpływu.

Uniosła do góry swe jadeitowe oczy, płonące pod czarniejszymi niż onyks brwiami.

– Nieduży? To największa pała, jaką kiedykolwiek widziałam...

Uwaga zaskoczyła mnie, gdyż w jej głosie nie było śladu drwiny.

– Chcesz powiedzieć, że mój... członek jest większy niż inne?

Aż klasnęła z zachwytu.

– To największy kutas, który bujał się przed moimi oczami, a uwierz mi, widziałam ich całkiem sporo! – Z tymi słowy zaczęła masować zwiędły trzon smukłym palcem.

Zaśmiałem się.

– Łaskoczesz mnie, Ammi i chyba jednak nieco przesadzasz z tymi komplementami pod adresem mojego organu.

Znów zachichotała.

– Zamknij się już! – Bez uprzedzenia jej usta wessały w ca-łości mojego wiotkiego penisa. Biegłość jej oralnych umiejętności wprowadziła me ciało w drżenie (dawno nie zaznałem takiej przyjemności i choć muszę przyznać, że moja była żona miała wprawdzie w tym wprawę, zawsze wolała penetrację. Wiele było takich nocy, gdy wpatrując się w sufit, rozmyślałem nad twórczością Poego, Machena i Blackwooda, podczas gdy ona podskakiwała na mnie w górę i w dół, niczym jakaś oszalała klacz). Ale dla oszałamiającej i smakowicie nagiej Ammi, pobudzenie mej męskości zdawało się być największym pragnieniem. Nie minęło dużo czasu, gdy obwód członka przekroczył możliwości jej warg. Prawie się zakrztusiła, pozwalając mu się wysunąć.

– Jezu Chryste, drogi panie! Jest tak wielki, że ledwo mieści mi się w ustach!

– Nie... wiem, co powiedzieć...

Zaczęła oglądać moją dłoń, ewidentnie szukając śladów ślubnej obrączki.

– To nie jesteś pan żonaty?

– Już nie.

– Straszna szkoda, że żadna szczęśliwa kobieta nie zaznaje go co noc!

Czułem się głupio, prowadząc konwersację, w chwili gdy mój niemal zesztywniały członek podrygiwał w górę i w dół, nie mówiąc już o absurdalnym temacie dyskursu.

– Byłem żonaty, ale obawiam się, że sale akademickie były dla mnie bardziej nęcące niż domowe pielesze i obowiązki małżeńskie.

Łypnęła na mnie z oburzeniem.

– Zamknij się! – Pociągnęła mnie w stronę łóżka i niemal na nie rzuciła. – Muszę się przekonać!

Patrzyłem, jak dla odmiany gmera w szufladzie ogromnej szafy.

– Przekonać o czym, jeśli można spytać?

– Jak wielki jest naprawdę ten potwór! – odpowiedziała, odwracając się z niewielką linijką. Gorączkowymi ruchami ręki pompowała trzon prącia, aż do uzyskania pełnej erekcji, po czym przyłożyła linijkę...

– O do licha! – zaklęła.

Mój penis, w pełni już pobudzony, nieco przekraczał długość linijki.

Dwunastocalowej.

Ammi jakby wpadła w amok; wyciągnęła coś jeszcze z szuflady, po czym wróciła do łóżka, śmiało sadowiąc się na mnie.

– Dość żartów – zadecydowała, otwierając małą, foliową paczuszkę. – Każda chwila, gdy ten wspaniały kutas we mnie nie siedzi, jest chwilą straconą!

– Co tam... co tam masz? – spytałem, zerkając.

– Nie chcesz chyba upiec bułeczki w piekarni małej Ammi, prawda?

Delikatny, elastyczny przedmiot w jej ręku okazał się prezerwatywą, najnowszym, lateksowym modelem, z tego co zauważyłem. Nie było sensu sprzeciwiać się przed użyciem tego nie przepisanego, a co za tym idzie nielegalnego środka, gdyż prostytucja była tak samo nielegalna.

Ammi zmarszczyła brwi, znów przeklinając:

– Cholera, mam nadzieję, że twój olbrzym jej nie rozerwie!

Również się skrzywiłem.

– Ammi, jeśli można? Wulgaryzmy nie przydają ci uroku.

Łypnęła na mnie.

– Co, kurwa?

Po czym rozwinęła ostrożnie kondoma i zaczęła mi go nakładać.

– To rozumiem! – sapnęła z uśmiechem, dosiadając wyprężonego członka i aplikując go w całości w swą kobiecość. – O tak, Boże, jak dobrze... W całości! W całości!

Wrażenia były niewątpliwie przyjemne, ale obawiałem się, że masakra, jakiej dokonywała na języku angielskim i jej zbyt gwałtowne ruchy miednicy nie były spełnieniem moich marzeń. W pewnej chwili sięgnęła za siebie, pieszcząc moją mosznę, czemu towarzyszyły kolejne wulgaryzmy:

– Ożesz kurwa, mój panie. Jajca też masz pan potężne! W cholernym kurniku ze świecą takich szukać!

To na pewno.

Przyspieszyła kopulację, opierając dłonie na kolanach, jakby chciała jeszcze mocniej nadziać się na mojego fallusa. Gdy oddawała się temu aktowi, ja dla odmiany podziwiałem wspaniały wystrój pomieszczenia. Boazeria była bajecznie wręcz dopracowana (również z okresu georgiańskiego) a jeszcze bardziej zachwycały płócienne wykończenia ścian: w jodełkowe, złoto-cynobrowe wzory. Wyciągnąłem szyję, by lepiej się przyjrzeć olejnemu obrazowi, nie mogąc powstrzymać się od zadania pytania:

– Pardon, Ammi, wiesz może, czy to oszałamiające malowidło to oryginalny Turner? Na to wygląda.

Jej zaróżowiona pożądaniem twarz zapłonęła.

– Zamknij się! Teraz zajmujemy się czym innym! Tym! Sram na pieprzony obraz! – Kropelki potu pojawiły się na jej twarzy i zrosiły piersi. – Z moim szczęściem należysz do tych, którzy kończą po minucie...

Hmmm, powątpiewałem.

Po upływie dwudziestu minut, policzki Ammi nadęły się jak balony, a ona zaczęła wrzeszczeć w ekstatycznym uniesieniu. Jej kobiecość pulsowała desperacko wokół mojego sztywnego organu; powiedziałbym, że w rytmie jej krzyków. W szczytowym momencie odchyliła głowę do tyłu i opadła w bezcenne łoże z wywieszonym językiem. Dysząc szybko, uśmiechnęła się leniwie.

– To było najlepsze rżnięcie mojego życia... – rzekła, złapawszy po kilku chwilach oddech, po czym uniosła się, by spojrzeć ze zdziwieniem na mojego wciąż sztywnego jak wałek do ciasta penisa.

– Doszedłeś?

Uniosłem brwi.

– Jeśli pytasz o doznanie wyzwalającej wytrysk sekwencji orgazmu, to nie.

– Czekaj tu! – wykrzyknęła, gwałtownie wstając. Ruszyła, nieco krzywiąc się z bólu w stronę zdobionych drzwi, ale zatrzymała się jeszcze przed wyjściem, wskazując na mojego wciąż sztywnego członka z absurdalnym komentarzem:

– I pilnuj tego!

Na miłość boską! Spodziewała się, że mój penis gdzieś sobie pójdzie? Gdy wyszła, poczułem się idiotycznie, leżąc z opuszczonymi spodniami i wzwodem. Dokąd ją poniosło?

Nie mogę zapomnieć pokazać jej zdjęcia Seliny...

Ammi wróciła, sprowadzając do pokoju więcej kobiet: dwie smukłe blondynki i brunetkę, a także kasztanowłosą szelmę o lisim wejrzeniu i monumentalnymi wręcz gruczołami mlecznymi.

– Dobry Boże! – wykrzyknęła jedna na mój widok.

– Nie łgała! – dodała druga.

Ruda głowa znieruchomiała.

– To... prawdziwe?

Jedna z blondynek wysforowała się do przodu i stwierdziła z pewnością siebie:

– Może i ten facet zajeździł Ammi, ale mnie nie zajeździ, to pewne jak to, że świnie srają, nie latają!

Ich język był zaiste odpychający.

Nastąpiły teraz dość nudne przepychanki; pięć roztrzepanych nagich kobiet zaczęło gdakać nad moimi genitaliami, jak podstarzałe matrony nad swoimi bibelotami. Jedna po drugiej wykorzystywały moją erekcję, przeraźliwie chichocząc wśród niczym nie skrępowanych, lubieżnych okrzyków, jęków i westchnień. Woń piżma rozniosła się w pokoju, w akompaniamencie gwałtownego, wilgotnego cmoktania; brzuchy unosiły się i opadały. Wszystkie przewracały oczami, wywieszając języki; kryształki potu kropliły się na nabrzmiałych sutkach. Ujeżdżały mnie, niczym jakiegoś rozpłodowego ogiera (co nasuwało przykre skojarzenie z moją byłą żoną). Druga z blondynek, dominująca nad resztą, napierała z impetem na mojego penisa, wykrzykując szaleńcze staccato, właściwsze dla jakiejś rozpustnej otchłani w Infernie Dorégo, a po osiągnięciu orgazmu zsunęła się z mego członka i bez uprzedzenia wsunęła go sobie w, powiedziałbym, mniej stosowny do tego otwór.

– A teraz zasadź mi go w tyłek, Panie Duży – rozkazała. – Tak jak lubię!

Nie trzeba nadmieniać, że nieco pozbawiała mnie pewności siebie całkowita nieznajomość tego zakazanego i historycznie potępianego aktu, noszącego swą nazwę od słynącego w starożytności z występku miasta – Sodomy. Obsceniczna kobieta siedząc w kucki rozchyliła jednak szeroko nogi, umożliwiając mi aż nazbyt szczegółowy jego widok; a łatwość z jaką mój członek wsunął się na całą głębokość w ów alternatywny i raczej nieatrakcyjny otwór, utwierdziła mnie w przekonaniu, że taki stosunek nie był jej obcy. Zaśmiała się, widząc me zdziwienie, następnie naparła palcami na łechtaczkę, odsłaniając najbardziej sekretną, unerwioną i wrażliwą jej część. Aż przełknąłem ślinę, widząc jej rozmiary: miała wielkość co najmniej pestki z awokado!

– Ammi lubi sobie podjadać – burknęła. – Może więc zrobić użytek ze swojej niewyparzonej gęby i się poczęstować! – Po czym chwyciła brutalnie garść miedzianych włosów szelmowsko wyszczerzonej Ammi i wcisnęła jej twarz w swe rozwarte krocze. Ammi, nie tracąc czasu, kornie zajęła się wskazanym zajęciem. Towarzyszyły temu dźwięki kojarzące się z karmieniem zwierząt.

– Kurwa! – warknęła blondyna. – Wacuś tego chłopa jest tak duży, że zara mi nerki poobija!

Wszystkie dziewczyny strasznie ta uwaga rozbawiła.

Pod wpływem wrażeń, jakich dostarczały jej mój wetknię-ty w odbyt organ i starania oralne Ammi, blondynka przeistoczyła się w jakiegoś upojonego derwisza, a po skurczach i dreszczach wstrząsnęła nią następna salwa orgazmów. I choć muszę przyznać, że ten akt sodomii – któremu towarzyszyła duża ciasnota – sprawił mi nieco przyjemności, zaczęło ogarniać mnie uczucie niezgłębionego znudzenia. Kobiety bywają takie niemądre, czyż nie? Usiłowałem się skupić, ale w końcu natura, jakby nie była zawiłą, wzięła górę, a ja z ulgą dostarczyłem lepkiego dowodu mego spełnienia w prezerwatywę.

W końcu!

– O kurwa – jęknęła blondynka i ledwo przytomna osu-nęła się na poduszki. Ammi zachichotała, ocierając lśniące usta.

– Proszę pana – rzekła do mnie – właśnie żeś zerżnął jak się patrzy pięć dziwek!

Uwagę, będącą zapewne komplementem, puściłem mimo uszu z powodu kompletnego znużenia.

– Droga Ammi, moje panie. Było miło, ale ja się już po-żegnam i udam do atrium – skrzywiłem się, gdy mój wzrok padł na napełniony kondom, powlekający oklapniętego penisa. – Ale najpierw muszę się tego pozbyć...

Chciałem zdjąć to paskudztwo, lecz Ammi gwałtownie mnie w tym uprzedziła, wyraźnie zaniepokojona.

– Nie, nie! – wykrzyknęła. – Ja się tym zajmę! W końcu to... ech... moja praca. – I z tym osobliwym komentarzem usunęła gumową osłonę.

Następnie, co jeszcze bardziej ciekawe, wyciągnęła trzymaną w palcach rzecz przed siebie, prezentując pozostałym i pisnęła z zachwytem:

– No dziewczęta, patrzcie tylko!

Cztery pozostałe kobiety jednocześnie spojrzały na rozwinięty obiekt westchnień z absolutnym zdumieniem.

– Uwierzycie w to?

W istocie moje nasienie połyskiwało mlecznie na dnie zbiorniczka prezerwatywy, choć nie byłem w stanie sobie wyobrazić, o co ten rwetes. Czego się te głupie dziewuchy spodziewały? Zastanawiałem się.

To jakieś wariactwo!

– Cholera. Z pół tuzina chłopów by się tego nie wycisło...

– Pan Wielki to chodząca mleczarnia!

Ammi śmiejąc się, wyszła z pokoju, niedorzecznie dzierżąc w ręku lateksowe trofeum. Ja miałem dość tego całego zamieszania, pomimo niezaprzeczalnej atrakcyjności moich nieokrzesanych towarzyszek. Ach, ale nie mogłem jeszcze wyjść, nieprawdaż?

– Moje panie, mogę wam zająć jeszcze chwilę? – poprosiłem, pokazując im fotografię mojej siostry. – To moja siostra, Selina Phillips, staram się ją odnaleźć. Może któraś z was ją widziała?

Czekałem na odpowiedź z bijącym sercem!

Goluteńki i wyraźnie wyczerpany kwartet pochylił się nad zdjęciem z obojętnym wyrazem twarzy, potrząsając przecząco głowami.

A niech to! Cała ta błazenada na nic!

Wydukałem jakieś pożegnalne formułki i udałem się w kierunku drzwi...

– Do widzenia, panie Duży!

– O tak! Do rychłego!

– Droga dla mleczarza!

– Wróć jeszcze, prosimy!

Nie traciłem czasu na informowanie ich, że taka ewentualność jest mało prawdopodobna...

Uff! Myślałem tylko o schodach i oddaleniu się od tej gromady niezbyt rozgarniętych ladacznic. Jeszcze większą ilość ladacznic (zapewne tak samo nierozgarniętych) musiałem wypytać o Selinę; w tej jednak chwili musiałem koniecznie odetchnąć.

Poza poręczą zauważyłem wielki żyrandol; stąd mogłem obserwować gromadzących się w dole wokół stołu klientów. Większość z nich raczyła się obrzydliwymi ostrygami. Mężczyźni zaspokoili już swe pierwsze seksualne potrzeby i robili sobie przerwę przed kolejnymi ekscesami. Nie było jednak śladu po moim kompanie, panu Erwinie.