Zemsta ze skutkiem śmiertelnym - Katarzyna Gacek - ebook + audiobook + książka

Zemsta ze skutkiem śmiertelnym ebook i audiobook

Katarzyna Gacek

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy życie podsuwa ci kolejny kryminalny trop.

Magda, bohaterka „W jak morderstwo”, właśnie rozstała się z mężem i próbuje się odnaleźć w tej nowej, trudnej sytuacji. Pewnego dnia na jej oczach ginie kobieta, potrącona przez rozpędzony samochód. Kierowca ucieka z miejsca wypadku. Tego samego dnia w miasteczku zostaje porwane dziecko. Czy te dwie historie coś łączy?

Magda rozpoczyna prywatne śledztwo, podczas którego nie tylko będzie sobie musiała poradzić z bezwzględnymi bandytami, ale i z policją, dla której amatorskie działania Magdy to poważny kłopot organizacyjny oraz wizerunkowy.

Czy porywaczom chodzi tylko o pieniądze? Czy Magdzie uda się ocalić życie dziecka?  Oraz czy u boku Magdy pojawi się jakiś nowy mężczyzna? Tego wszystkiego dowiemy się w kolejnym tomie kryminalnych przygód sympatycznej i wścibskiej pani weterynarz.

Katarzyna Gacek – pisarka i autorka scenariuszy, z wykształcenia psycholog. Wraz z Agnieszką Szczepańską napisała powieści kryminalne: Zabójczy spadek uczućZielony trabantDogrywka oraz Mag i diabełWisielec i księżycMoc i cesarzowa. Autorka scenariuszy między innymi do seriali Anna Maria Wesołowska (TVN), Przeznaczenie (Polsat) oraz Unia serc (TVP 3 Info). Współautorka scenariusza filmu Za niebieskimi drzwiami. Z Markiem Kamińskim napisała przygodową książkę dla dzieci Marek i czaszka jaguara. Autorka bestsellerowego kryminału W jak morderstwo oraz cyklu powieści dla dzieci Supercepcja. Mieszka pod Warszawą, ma troje dzieci, trzy koty i dwa psy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 39 min

Lektor: Katarzyna Gacek

Oceny
4,5 (368 ocen)
227
101
32
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FranekiStefan

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita!
00
Nina1973

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajna książka. Warto posłuchać lub przeczytać 🙂
00
iza_jah

Nie oderwiesz się od lektury

Podobnie jak pierwsza część tej serii - super książka, lekka, przyjemna i wciągająca.
00
emerytka1950

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00
Bas_Kep9

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwiesz się.
00

Popularność




Moim kochanym LUKSUSOWYM. Jak dobrze, że Was mam.

Rozdział 1

Kiedyś lubiłam wrzesień. Budził moją sympatię z tego samego powodu, dla którego uwielbiałam poniedziałki – oznaczał szkołę, a szkoła – ramy. To one czynią znośnym życie matek. Moje małżeństwo wydawało mi się wtedy miłym i sensownym przedsięwzięciem. Niestety, te czasy minęły bezpowrotnie.

Teraz szkoła, zamiast azylem, stała się jednym wielkim problemem logistycznym. Nagle i niespodziewanie zostałam bowiem matką samotną, do tego pracującą, a połączenie tych dwóch ról bywa skomplikowane.

Rozpoczęcie szkoły oznaczało również, że informacja o tym, co zaszło w naszej rodzinie, rozpełznie się po całej miejscowości niczym grzybnia opieńki ciemnej (Armillaria ostoyae). W efekcie, gdziekolwiek się pojawię, będą mnie śledzić zaciekawione, współczujące spojrzenia i szepty: Biedactwo… A pamiętacie jej matkę? Ta sama historia. Coś z kobietami w ich rodzinie musi być nie tak… Bardzo możliwe.

Mój mąż, Tomasz, wyprowadził się z domu trzy miesiące temu. Przy czym nie była to jego inicjatywa – to ja go spakowałam i kazałam mu się wynosić. Okazało się bowiem, że zdradza mnie z sekretarką. Życie bywa banalne, nieprawdaż? Od tamtej pory próbuję ogarnąć rzeczywistość i nie wychodzi mi to za dobrze. Piętrzą się bowiem problemy organizacyjne, piętrzą finansowe, że o psychologicznym aspekcie nie wspomnę. Moja matka, która rozstała się z ojcem jakieś piętnaście lat temu, twierdzi, co prawda, że dopiero po rozwodzie zaczęła żyć pełnią życia, jednak ja na razie nie mogę tego powiedzieć o sobie. Może dlatego, że ciągle nie mam rozwodu?

Był czwartek, wczesne popołudnie. Z pracy wróciłam około drugiej tak zmęczona, jakbym spędziła w lecznicy nie pięć, tylko sto dwadzieścia pięć godzin. W zwykły dzień pacjenci pojawiali się falami, między którymi zawsze zdarzały się przerwy. Robiłam sobie wtedy kawę i z kubkiem w dłoni wychodziłam na dwór do ogrodu. Stała tam stara drewniana ławka z wysokim oparciem, zaskakująco wygodna i ulokowana w takim miejscu, że w bezchmurne dni prawie o każdej porze można było na niej uchwycić słońce. Wystarczyło kilka minut, żeby na nowo nabrać energii. Tak było w zwykłe dni.

Ale dzisiaj wypadł, jak mawia mój kolega z pracy, doktor Walczak, dzień kurwy i szatana – zasuwaliśmy oboje bez przerwy, badając, szczepiąc i operując kolejne psy i koty, a ja mniej więcej od połowy dnia marzyłam wyłącznie o tym, żeby umieścić bolące plecy na kanapie w salonie. Niestety po powrocie do domu zdałam sobie sprawę, że na leżenie nie mam co liczyć, bo kiedy dzieci wrócą ze szkoły, powinny zjeść obiad, a ja go jeszcze nawet nie wymyśliłam. Zaczęłam się więc miotać po kuchni, szukając inspiracji kulinarnej.

Dzwonek do furtki zaskoczył mnie w chwili, gdy nurkowałam w szafce pod zlewem w poszukiwaniu ziemniaków. Poderwałam się odruchowo i walnęłam z całej siły głową o rant szafki, co lekko mnie otumaniło. Prawdopodobnie dlatego nie wyjrzałam, by sprawdzić, kogo licho niesie. Pierwszy błąd.

Podeszłam do drzwi, pocierając potylicę i otworzyłam je na oścież, spodziewając się zobaczyć listonosza, ewentualnie uśmiechniętych i elegancko ubranych świadków Jehowy. Na ulicy stało jednak dwóch facetów w identycznych błękitnych kombinezonach. Nie mieli listów ani nie wyglądali na takich, którzy chcą porozmawiać o Bogu, a za ich plecami zauważyłam białą furgonetkę z żółtym napisem PGNiG.

– Tak, słucham? – krzyknęłam, próbując przebić się przez ujadanie Alfa, który, choć jest generalnie psem miłym i łagodnym, gdy widzi lub słyszy obcych, udaje rottweilera na dopalaczach.

– Pani zabierze tego psa! – wrzasnął w odpowiedzi jeden z mężczyzn.

– Alf, noga!

Mój dzielny obrońca o dziwo przestał ujadać i ruszył w moją stronę. Chwyciłam go za obrożę, wciągnęłam do środka i zamknęłam w przedpokoju. W ciszy, jaka zapanowała, wyraźnie usłyszałam drugiego z mężczyzn.

– My do licznika gazowego. Wpuści nas pani?

Jestem grzeczną osobą. Uśmiecham się do ekspedientek w sklepie, przepuszczam pieszych na pasach, kasuję bilety w kolejce WKD. Dlatego bez chwili refleksji nacisnęłam brzęczyk. I to był drugi błąd. Poważniejszy niż poprzedni.

Pracownicy PGNiG weszli do ogrodu zdecydowanym krokiem. Jeden niósł skrzynkę z narzędziami, drugi – tekturową teczkę na dokumenty. Po jakie licho teczka? – zadałam sobie pytanie, a w głowie zapaliła mi się ostrzegawcza lampka. Co z tego, skoro było za późno. Panowie ruszyli prosto do żółtej, metalowej skrzynki z licznikiem, zamontowanej na ścianie garażu, otworzyli ją, coś tam sprawdzili, po czym jeden z nich, starszy i najwyraźniej wyższy stopniem, stanowiskiem czy co oni tam mają, wyjął z teczki jakiś papier i zaczął czytać obojętnym głosem.

– Na podstawie decyzji numer sto dwanaście przez dziewięć, przez dziewiętnaście, wydanej dnia piątego września tego roku, zostaliśmy upoważnieni do zdemontowania licznika gazowego numer…

– Zaraz! – przerwałam mu. – Moment! Do jakiego zdemontowania? Nie rozumiem…

– A co tu jest do rozumienia? – zdziwił się facet z teczką. – Ma pani dwa niezapłacone rachunki, a to się kwalifikuje do wstrzymania dostawy gazu.

Poczułam, że kręci mi się w głowie i zaraz zemdleję.

Kiedy mąż się wyprowadził, nagle wszystkie czynności, które kiedyś wydawały mi się proste i oczywiste, takimi być przestały. Jedną z nich okazała się korespondencja. Jakieś tajemnicze moce sprawiały, że zaglądanie do skrzynki pocztowej zaczęło być ponad moje siły. Omijałam ją szerokim łukiem, a kiedy wreszcie zaczynały się z niej wysypywać koperty i awiza, wyjmowałam je i rzucałam na komodę w przedpokoju, gdzie dołączały do piętrzącego się od tygodni stosu. Na otwieranie listów, a tym bardziej na odbieranie poleconych z poczty kompletnie nie było mnie stać. Stosowałam więc to, co umiałam najlepiej – taktykę chowania głowy pod koc i udawania, że mnie nie ma. Bo przecież, jak kogoś nie ma, jego problemy nie istnieją, ale to chyba wiadomo. Wizyta panów z gazowni uświadomiła mi, że ta strategia ma krótkie i koślawe nóżki.

– Nie, błagam! Nie możecie mi zdjąć licznika! Proszę, tylko nie to! – zasłoniłam skrzynkę własnym ciałem tak szczelnie, że Rejtan mógłby brać u mnie korepetycje.

– Proszę się odsunąć – westchnął ten starszy. – My tylko wykonujemy naszą pracę. Taki mamy obowiązek. A jak pani ureguluje, to się licznik założy z powrotem.

Wizja nieznanej, ale z pewnością wysokiej kwoty, jakiej gazownia zażyczy sobie za ponowne podłączenie licznika, sprawiła, że obudziła się we mnie lwica. Choć lwice gaz ziemny przesyłowy mają w nosie.

– Nie odsunę się! – zakomunikowałam, wbijając się plecami w gazową skrzynkę. – To nieludzkie, co chcecie zrobić!

Musiałam brzmieć i wyglądać wyjątkowo dramatycznie, skoro zaprawieni w bojach pracownicy PGNiG lekko się zawahali.

– Przecież to żadna tragedia. Po co te nerwy…

– Ale ja tego nie uniosę – otarłam łzę grzbietem dłoni. – Finansowo i w ogóle… Panowie, zlitujcie się!

Mężczyźni zaczynali się łamać.

– Proszę, błagam! – byłam bliska padnięcia przed nimi na kolana. – Przecież mogło mnie nie być w domu i panowie by nie weszli!

– Ale weszliśmy – westchnął ten młodszy, najwyraźniej zmęczony moją histerią. – Gdyby pani płaciła rachunki, nie byłoby problemu…

– Wiem… zawsze płaciłam… Tylko mąż ode mnie odszedł, zostałam sama z dziećmi i tak strasznie mi trudno z tym wszystkim…

Na co dzień nie lubię epatować osobistym nieszczęściem. Nie biegam po sąsiadach i nie opowiadam łzawej historii mojego małżeństwa ani oficjalnie się nad sobą nie użalam. Teraz jednak poczułam tak wielką bezradność i strach, że przyznanie się do życiowej porażki wypłynęło ze mnie właściwie samo.

Pracownicy PGNiG popatrzyli po sobie skonsternowani. Prosta czynność odcięcia gazu zaczynała się komplikować.

– Pani zrozumie, nas rozliczają z każdej interwencji – oświadczył ostrożnie ten starszy, z teczką.

Rozumiałam. Ale nie zamierzałam się poddawać. Nagle mnie olśniło.

– To ja zapłacę! Teraz, tutaj, przy panach. Momencik!

Nie czekając na odpowiedź, rzuciłam się biegiem do domu. Wpadłam do pokoju, chwyciłam laptop, przecisnęłam się przez drzwi tak, żeby Alf nie wyskoczył na dwór, i również biegiem wróciłam do panów gazowników. Na szczęście byli tak oszołomieni przebiegiem zdarzeń, że przez minutę, przez którą mnie nie było, nie wykonali żadnego ruchu.

– Jaka to była kwota? – zapytałam nerwowo, otwierając komputer i modląc się w duchu, żeby wi-fi miało wystarczający zasięg.

Mężczyzna zajrzał do papierów.

– W sumie pięćset dwadzieścia dwa złote i sześćdziesiąt siedem groszy.

Strona banku otwierała się wyjątkowo ślamazarnie, ale w końcu pojawił się panel logowania. Drżącymi palcami wstukałam numer klienta i login.

– Już, już… – szeptałam uspokajająco. – Widzą panowie, tutaj mam konto gazowni, wpisuję kwotę… Jeszcze tylko kod…

Esemes z kodem przyszedł po trzech nerwowych sekundach. Wprowadziłam go szybko w odpowiednie okienko, kliknęłam „potwierdź” i na ekranie pojawił się meldunek ze strony banku: Twoja transakcja została zrealizowana.

– Już! – krzyknęłam uradowana. – Gotowe!

Na dowód podsunęłam starszemu mężczyźnie laptop pod nos. Monter zmrużył oczy, bo słoneczne światło odbijało się od ekranu i pogarszało widoczność.

– No niby się zgadza.

Popatrzył na żółtą skrzynkę z tęsknotą człowieka, który, jeżeli codziennie nie zdemontuje przynajmniej pięciu liczników, popada w melancholię.

– To chyba nic tu po nas, co, Mirek? – zagadnął go młodszy.

Ten z teczką machnął ręką.

– Dobra. Upiekło się pani. Ale następnym razem już nie będziemy tacy mili.

– O Boże, dziękuję… – powoli docierało do mnie, że się udało. – Nie będzie następnego razu! Na pewno! Obiecuję!

Odprowadziłam ich do furtki i z ulgą patrzyłam, jak odjeżdżają. A potem wróciłam do domu, osunęłam się na krzesło w kuchni i zaczęłam płakać.

***

Trzy miesiące temu moje życie z bezpiecznej łąki porośniętej stokrotkami zmieniło się w zdewastowane i wypalone ogniem pole walki, na którym bezustannie toczą się teraz mniejsze i większe potyczki. Nie muszę chyba wyjaśniać, że większość z nich przegrywam z kretesem. Nie planowałam zostania samotną matką, wręcz odwrotnie – swoją przyszłość widziałam wyłącznie na łonie pełnej rodziny. Przez trzynaście lat beztrosko uzależniłam się od męża, wykarczowując z mojego DNA gen odpowiedzialny za samodzielne podejmowanie decyzji. A teraz przekonywałam się ze zdziwieniem, że po tylu latach bycia kobietą bluszczem nie jest łatwo bez podpory uchwycić pion. Bujałam się więc, przerażona, na wszystkie strony, a szukanie kolejnego muru, kraty czy siatki nie miało sensu, zanim nie usztywnię łodygi. Na co na razie się nie zanosiło.

Kiedy tak sobie siedziałam, analizując sytuację i obserwując kątem oka, jak po nosie spływa mi kolejna łza, znów ktoś zadzwonił do furtki. Oczami wymęczonej i zmarnowanej wyobraźni zobaczyłam natychmiast panów z gazowni, którzy się zreflektowali i wracają dokończyć dzieła. W pierwszym odruchu chciałam się nawet schować pod stół, jednak jakoś się opanowałam. Podniosłam się i ostrożnie wyjrzałam przez okno, a kiedy zobaczyłam pod furtką dwie niewielkie znajome sylwetki, z piersi wyrwało mi się westchnienie ulgi. Nacisnęłam guzik domofonu, wpuszczając mojego dwunastoletniego syna i jego najlepszego kumpla Olafa. Z ich strony nic mi raczej nie groziło.

Trzasnęły drzwi wejściowe.

– Cześć! – głos syna brzmiał buńczucznie, wyczułam w nim również nutę zniecierpliwienia, którą dobrze znałam. Oznaczała głód.

– Cześć, synu! – odkrzyknęłam, uświadamiając sobie jednocześnie, że na obiad nie mam kompletnie nic.

– Cześć, ciociu! – dobiegło z sionki.

– Cześć, Oli!

Gdybym miała mieć trzecie dziecko, choć uważam, że dwoje to i tak aż nadto, tym dzieckiem mógłby być Olaf. Chłopak wyróżniał się spośród wszystkich przyjaciół Kuby wyjątkowo pozytywnym podejściem do życia, posiadał też nieprzebrane pokłady specyficznego poczucia humoru. Lubiłam go.

– Co na obiad? – zapytał Kuba, zaglądając do kuchni i ostentacyjnie poklepując się po żołądku.

– Niespodzianka! – starałam się, żeby w moim głosie zabrzmiał entuzjazm. – Zawołam was, jak będzie gotowe!

– Aha, czyli pizza – skomentował bezczelnie synek.

Spiorunowałam go wzrokiem. A kiedy wyszli z kuchni, sięgnęłam po komórkę i wybrałam numer „Bazylii”.

– Halo? Chciałam zamówić trzy średnie Margherity. Z dowozem.

Czterdzieści minut później wciąż siedziałam przy kuchennym stole, choć jego krajobraz nieco się zmienił – cały blat zajmowały pudełka z pizzą, a Kuba i Olaf pochłaniali kolejne kawałki. Na podłodze, między krzesłami chłopców, siedział Alf i przenosił błagalny wzrok z jednego na drugiego w nadziei, że uda mu się wyżebrać jakiś okruszek.

Posmarowałam swoją pizzę gęstym pomidorowym sosem, pochlapałam czosnkowym, a potem odsunęłam od siebie talerz. Kompletnie nie miałam apetytu.

– Ty mamo znowu na diecie? – zainteresował się Kuba.

Wiadomo, że ludzie dzielą się na dwie grupy: jedni na problemy reagują, przestając jeść; drudzy, z tego samego powodu, zaczynają się obżerać. Ja należałam do tych ostatnich. Dlatego po trzech miesiącach składających się wyłącznie z kłopotów gabarytami zaczęłam niepokojąco zbliżać się do kaszalota. Przypominała mi o tym, kilka razy dziennie, nasza kolosalnych rozmiarów szafa o wdzięcznej ksywce Kobyła. Rezydowała w holu na piętrze i była najbardziej znienawidzonym przeze mnie meblem świata. Nie dość, że regularnie gubiła klucze, to ostatnio nauczyła się uchylać środkowe drzwi, te z lustrem, dokładnie o tyle, żebym przechodząc obok, musiała zobaczyć w nim swoje odbicie. Złośliwa larwa i prowokatorka, ponieważ efektem jej działań były kolejne diety cud, za które się łapałam. Średni czas przestrzegania: dwie doby.

– Nie, nie jestem na diecie – wyjaśniłam. – Tylko jakoś nie mam ochoty…

– To mogę? – zainteresował się natychmiast synek.

Przesunęłam talerz w jego stronę. Kuba chwycił mój kawałek i wepchnął do ust.

– Dzięki, mateczko – wymamrotał niewyraźnie.

Ciekawe, skąd wziął tę archaiczną formę. Bo nie z książek, to pewne.

Przez chwilę słychać było pracowite ciamkanie. Kiedy przełknął, coś mu się nagle przypomniało.

– Popatrz, jaki Olaf ma ekstra smartwatch! – oświadczył podekscytowany. – Pokaż, stary – polecił przyjacielowi.

Olaf posłusznie wyciągnął rękę nad stołem i podsunął mi pod nos. Na wąskim nadgarstku, oprócz żółtej, uplecionej ze sznurka bransoletki, którą przywiózł z wakacji, tkwiła czarna szeroka opaska przypominająca raczej gadżet kosmonauty niż zegarek. Kiedy Olaf poruszył ręką, opaska nagle ożyła i pojawiły się na niej duże kolorowe cyfry.

– Bardzo ładny – wyraziłam uznanie.

– Ładny? – prychnął Kuba. – Mamo, on nie jest ładny, on jest SMART! Wiesz, ile ma funkcji?

Pokręciłam przecząco głową, co moje dziecko potraktowało najwyraźniej jako zachętę.

– Olaf, zademonstruj – zarządził.

Właściciel zegarka z miną prestidigitatora puknął palcem w opaskę.

– Tak się go włącza – wyjaśnił. – Wtedy tu się pokazuje godzina, tutaj tętno… – tłumaczył, przesuwając palcem po ekranie. – Tu, ile zrobiłem kroków, ile przeszedłem kilometrów, a gdybym jechał na rowerze, to pokaże, jak szybko. Liczy też, ile spaliłem kalorii.

Pomyślałam, że mierzenie spalonych kalorii bardzo by mi się przydało.

– No i jest połączony z telefonem. Mogę na nim odbierać rozmowy i czytać wiadomości, a nawet wysyłać mogę.

– Możesz z niego pisać esemesy? – pokręciłam głową z niedowierzaniem.

– Czad, ciociu, co nie? Normalnie ze smartwatcha się nie da, ale to jest zaawansowany model…

– Imponujące – przyznałam, choć od nadmiaru informacji zaczynało mi się kręcić w głowie. – I bardzo praktyczne.

Tego ostatniego zdania akurat nie musiałam dodawać, bo Kuba podchwycił je natychmiast i wykorzystał w celu, którego po tej demonstracji powinnam się spodziewać.

– Taki zegarek się super przydaje – zaczął wypowiedź w sposób rozsądny i wyważony. – Jak ktoś trenuje na przykład bieganie…

W tym momencie zrozumiałam wszystko.

– Kochanie, ale ty nie trenujesz.

– Ale będę!

Westchnęłam.

Westchnieniem reaguję właściwie na wszystko. Co prawda moja najlepsza przyjaciółka Elka twierdzi, że nie należy wzdychać, bo wzdychają tylko ludzie starzy, ale na szczęście nie było jej tutaj teraz i mogłam sobie robić, co chcę. Zwłaszcza że, jeśli chodzi o wiek, czułam się jak mastodont.

Mój syn rzeczywiście zamierzał trenować. W tym roku w maju po raz pierwszy wystartował w Podkowiańskiej Dysze, dużej imprezie biegowej organizowanej co roku w naszym mieście. Na dystansie ośmiuset metrów, przeznaczonym dla dzieci, był czwarty, najgorsze miejsce tuż za podium, ale poczuł wiatr w żaglach i postanowił tak się przygotować, żeby za rok pobiec pięć kilometrów.

Systematyczność nie była jednak najmocniejszą stroną Kuby. Mieliśmy wrzesień, a od maja mój syn wybrał się na trening zaledwie raz. Słomiany zapał, mówiła w takich sytuacjach moja świętej pamięci babcia, a Elka nazywała to brakiem motywacji. Zrozumiałam, że gdyby na nadgarstku syna pojawił się smartwatch, poczułby się zmotywowany jak nigdy.

Tekst „Mamo, kupisz mi taki?” zawisł niewypowiedziany nad pustym jak moje konto pudełkiem po pizzy. Nie, nie kupię, pomyślałam, choć nie powiedziałam tego głośno. Po pierwsze dlatego, że nie byłoby to specjalnie wychowawcze. A po drugie… No cóż, choć nie posunęłam się do tego, żeby zapytać Olafa o cenę kosmicznego cacka, nie sądzę, żeby było mnie na nie stać. Przy aktualnym stanie finansów być może mogłabym się szarpnąć na ładowarkę do smartwatcha, a i tego nie byłam pewna.

– A jak tam lekcje na jutro? Dużo macie zadane? – spytałam niewinnym tonem.

Spojrzeli na siebie w popłochu, co oznaczało, że trafiłam.

– E, mało. Tylko trochę z matmy. I z polskiego…

Z nonszalancji, z jaką Kuba wzruszył ramionami, wywnioskowałam, że czeka ich kupa roboty.

Olafowi nagle zaczęło się spieszyć.

– Kurczę, ta matma… To ja już pójdę… Dziękuję za pizzę – powiedział grzecznie, wstając od stołu. – Do widzenia, ciociu.

– Mogę go odprowadzić? – poprosił Kuba lekko obrażonym tonem.

– Możesz – zgodziłam się. – Ale za kwadrans masz być z powrotem.

Ostatnie zdanie powiedziałam już do ich pleców.

– Wyzeruj krokomierz – usłyszałam jeszcze głos Kuby. – Zobaczymy, ile jest kroków od nas do was.

***

Popołudnie biegło dalej zwykłym utartym rytmem. Kuba, po powrocie od Olafa, ślęczał nad wypracowaniem. Kaja, którą ze szkoły przywiozła sąsiadka, pochłonęła prawie całą odłożoną dla niej pizzę, a potem też poszła do siebie. Ja rozłożyłam w salonie deskę i zabrałam się za prasowanie. Błogi nastrój przerwał tupot małych stóp. Do salonu wpadła Kaja.

– Mamo, mamuśku – zaczęła słodko. Ta dawka cukru w głosie mogła oznaczać tylko jedno – że ma do mnie interes.

– Pani nam zadała ćwiczenia z polskiego!

Odstawiłam żelazko.

– Pomóc ci? – z językiem polskim na poziomie trzeciej klasy powinnam sobie poradzić.

– Nie, mamciu. Ale czy nie podjechałabyś szybciutko do szkoły? Bo zostawiłam zeszyt w szafce…

Zrobiła minę pilnej uczennicy, której system edukacji rzuca kłody pod nogi.

Wiem, powinnam jej zrobić wykład na temat odpowiedzialności i pilnowania własnych spraw, ale nie bardzo miałam siłę.

– Oczywiście, że przywiozę – postarałam się, żeby w moim głosie nie pojawił się nawet cień irytacji.

Wyłączyłam żelazko, wzięłam kluczyki i wyszłam z domu. Nie miałam pojęcia, że idę spotkać śmierć.

***

Za każdym razem, kiedy przestępowałam próg podkowiańskiej szkoły, czułam się znów jak dziesięcioletnia dziewczynka z tornistrem na plecach. Od czasów, kiedy się tu uczyłam, budynek bardzo się zmienił, mimo to wracały wspomnienia, zapachy i emocje. Niekoniecznie pozytywne.

Moja mama, zanim rozwiodła się z ojcem i została pisarką, pracowała tu jako nauczycielka. A bycie córką najbardziej wymagającej matematyczki w historii szkoły miało wyłącznie cienie. Żadne blaski się w mojej pamięci nie zachowały. Jeśli dodać do tego ojca dentystę, to można sobie wyobrazić mój poziom popularności w szkole.

W wejściu o mało nie zderzyłam się z wybiegającą w pośpiechu dyrektorką. Jedną ręką przyciskała do ucha komórkę, drugą próbowała bez powodzenia wepchnąć dłoń w rękaw cienkiego turkusowego sweterka. Mimo zaaferowania zdążyła się do mnie uśmiechnąć.

Ruszyłam przez główny hol, szukając kogoś, kto mi otworzy klasę Kai, a odgłos moich kroków odbijał się echem od ścian korytarza.

W kantorku były dwie woźne. Obie dobrze znałam, a one znały mnie, głównie dzięki Kubie.

– Pewnie Kajka czegoś zapomniała z klasy, co? – spytała pani Ludwika, energiczna sześćdziesięciolatka.

– Skąd pani wie? – zdziwiłam się.

– O tej porze mamy przychodzą głównie po zeszyty. Zgubionych ciuchów szukają rano.

Pani Ludwika wyjęła z szafy swoje „cywilne” ubranie.

– Ja się zbieram do wyjścia, ale Małgosia pani pomoże. Gosiu, to trzecia A – zwróciła się do koleżanki. – Sala numer dwadzieścia jeden.

Kobieta wyszukała klucz i ruszyłyśmy przez opustoszały budynek do skrzydła, w którym ulokowane były klasy jeden – trzy.

W sali, w której uczy się moje młodsze dziecko, bez problemu znalazłam zeszyt Kai, a woźna zamknęła za mną klasę na klucz. Podziękowałam za pomoc i wyszłam ze szkoły. Kiedy miałam już budynek za plecami, niespodziewanie poczułam ten sam rodzaj ulgi, jaki pojawiał się, kiedy opuszczałam to miejsce jako dziecko.

Moje auto stało zaparkowane na Reymonta, po drugiej stronie ulicy Jana Pawła II, przy której mieściła się szkoła. Przejście dla pieszych, usytuowane naprzeciwko szkolnej bramy, codziennie pokonywały setki dzieci. Kiedyś były tu tylko pasy, ale ponieważ długi, prosty odcinek jezdni zachęcał, żeby rozwijać na nim niedozwolone prędkości, kilka lat temu zainstalowano sygnalizację świetlną.

Na czerwonym czekała właśnie woźna Ludwika. Chyba bardzo jej się spieszyło, bo przestępowała zniecierpliwiona z nogi na nogę, nie spuszczając wzroku z sygnalizatora. Stanęłam obok.

– Źle ustawione są te światła – zauważyła woźna. – Za długo dla samochodów, za krótko dla pieszych. Czasami to aż mnie korci, żeby przejść na czerwonym, ale jakby jakiś dzieciak zobaczył…

Przyznałam jej rację i w tym momencie zapaliło się zielone. Pani Ludwika weszła energicznie na jezdnię, a w mojej kieszeni zadzwonił telefon. Zatrzymałam się na moment, żeby go wyjąć, i wtedy zauważyłam nadjeżdżający z prawej strony samochód. Czarna furgonetka pędziła w kierunku przejścia z zawrotną prędkością. Jedzie za szybko, uświadomiłam sobie. Nie zdąży się zatrzymać…

Kierowca nawet nie próbował hamować. Samochód wpadł na pasy z maksymalną prędkością. Usłyszałam głuchy huk. Woźna, uderzona przez rozpędzone auto, wyleciała w górę i bezwładnie, niczym szmaciana lalka, upadła na asfalt kilka metrów dalej.

Furgonetka nawet nie zwolniła. Przed oczami mignął mi bok auta i profil siedzącego za kierownicą brodatego mężczyzny. Patrzyłam oszołomiona, jak samochód pędzi w kierunku centrum i po chwili znika.

Podbiegłam do leżącej na jezdni pani Ludwiki. Nie trzeba było mieć wiedzy medycznej, żeby się zorientować, że kobieta nie żyje. Jej ciało było nienaturalnie wygięte, spod głowy wypływała krew, a martwe oczy patrzyły w niebo z wyrazem zdziwienia i niedowierzania. Przez chwilę stałam nad nią, osłupiała i bezradna, kiedy nagle zdałam sobie sprawę, że mój telefon wciąż dzwoni. Drżącymi palcami wysupłałam komórkę z kieszeni i popatrzyłam na wyświetlacz. Matka. Zrzuciłam rozmowę i wybrałam numer Jacka Sikory, oficera policji, mojego przyjaciela.

– Jeżeli znowu coś ci się popsuło, mogę zajrzeć, wracając z pracy – powiedział zamiast powitania.

– Był wypadek. Na przejściu przed szkołą – słowa z trudem przechodziły mi przez gardło. – Samochód potrącił kobietę. Nie żyje.

Rozdział 2

Rozpoznałabyś to auto?

Staliśmy na rogu Jana Pawła i Reymonta, niedaleko miejsca, gdzie niecałe pół godziny wcześniej zginęła pani Ludwika. Ciało zabrano, ale na asfalcie została plama krwi obrysowana białą kredą. Ile razy mój wzrok wędrował w tamtą stronę, miałam dreszcze.

– To była furgonetka. Ciemna, czarna albo granatowa. Ale nie zauważyłam niczego charakterystycznego.

– A kierowca? Jego byś rozpoznała?

Zamyśliłam się. Widziałam go przez ułamek sekundy, w dodatku z boku.

– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze.

– Myślisz, że specjalnie w nią uderzył? – drążył Sikora. – Chciał ją zabić?

Pokręciłam przecząco głową.

– Na pewno nie. Nadjechał na pełnym gazie, jakby ktoś go gonił. Światło się zmieniło w ostatniej chwili, nie zdążył zareagować. Żadnego hamowania, nic. Uderzył w nią i pojechał dalej.

– Przedziwne… – Jacek potarł dłonią brodę. – Rozumiem, że młodzież sobie urządza wyścigi samochodowe, ale na litość boską, nie w centrum miasta, nie o piątej po południu! I na pewno nie furgonetką!

– Kierowca nie był młody – uświadomiłam Jackowi. – Co nie znaczy, że tacy nie potrzebują adrenaliny – dodałam, bo przypomniał mi się kolega Walczak, osobnik niewątpliwie dorosły, którego ulubionym zajęciem była szybka jazda na motocyklu.

– Szkoda, że tu nie ma monitoringu… No nic. Sprawdzimy prywatne posesje, może jakaś kamera go złapała… – Sikora podrapał się po brodzie. – Miałabyś jeszcze z pół godziny? Ściągnąłbym rysownika, może uda się zrobić portret pamięciowy.

– On mi naprawdę tylko mignął – zastrzegłam się.

– Spróbuj. To nie boli.

A jednak tworzenie portretu pamięciowego okazało się gehenną. Młody technik z laptopem usiadł obok mnie na tylnym siedzeniu radiowozu i zaczął zadawać pytania, na które oczekiwał konkretnych odpowiedzi. Skąd mógł wiedzieć, że u mnie z decyzyjnością krucho? Na przykład: twarz kwadratowa czy owalna? I na ekranie komputera pokazywał mi odpowiednie kształty. Oczy osadzone blisko nosa? Wysokie czoło? Może takie, pokazywałam palcem tylko po to, żeby za chwilę się wycofać i wskazać inny element. Odpowiedzialność za dziesiątki drobnych wyborów mnie przytłaczała. W efekcie tej męki powstało coś, co można by dopasować do połowy męskiej populacji województwa mazowieckiego.

– Mogę już iść? – zapytałam, kiedy technik wgrał ostateczną wersję.

Byłam potwornie zmęczona i czułam, że się za moment rozsypię.

– Jasne. Jasne. – Chłopak zatrzasnął laptop. – Gdyby coś się pani przypomniało, proszę dzwonić.

Wsiadłam do mojego starego opla. Ksywa Chrupek mówiła wiele na temat kondycji auta. Przekręciłam kluczyk, modląc się w duchu, żeby obecni na miejscu policjanci z drogówki nie zainteresowali się odgłosem, który tłumik wydaje podczas ruszania. Na szczęście auto chyba uznało, że dość atrakcji na dzisiaj, i wydało z siebie tylko jedno ciche pierdnięcie. Ruszyłam ulicą Reymonta w kierunku Mickiewicza. Co prawda ręce już mi się nie trzęsły, ale i tak jechałam dwadzieścia na godzinę, zastanawiając się jednocześnie, co powiedzieć dzieciom.

Kiedy zbliżałam się do skrzyżowania, prosto pod koła wyskoczył mi pies. Gdyby nie to, że jechałam wolno, byłoby po nim. Na szczęście udało mi się zahamować tuż przed jego zdziwionym pyskiem. Tego było zdecydowanie za wiele jak na moje skołatane nerwy, więc zamiast spokojnie poczekać, aż pies odejdzie, wyskoczyłam z auta i wyładowałam na biednym zwierzęciu całą moją, nagromadzoną od rana, frustrację.

– Gdzie łazisz, debilu? – wydarłam się na bogu ducha winnego czworonoga. – Mogłam cię zabić! Cholera jasna!

Cały ten wywód oczywiście nie miał żadnego sensu, bo pies ani nie rozumiał, o co mi chodzi, ani tym bardziej nie mógł wdać się ze mną w dyskusję. Jedynym plusem wrzasku było to, że poczułam, jak razem z potokiem słów schodzi ze mnie napięcie, a wspomnienie wypadku zaczyna blaknąć. Wyrzuciłam z siebie jeszcze kilka oczyszczających inwektyw, aż w końcu ucichłam, zmęczona wybuchem. Pies cały czas stał przede mną z miną winowajcy, jakby ton mojej wypowiedzi go zawstydził. A ja nagle zorientowałam się, że zwierzak wygląda znajomo.

– Karmel?

Oczywiście, że to był on. Rasowy rhodesian ridgeback. Wysoki smukły pies o eleganckich proporcjach i błyszczącej sierści w kolorze świeżo wyłuskanego kasztana, która na fragmencie grzbietu rosła w przeciwną stronę, układając się w charakterystyczną pręgę. W miasteczku był tylko jeden egzemplarz tej rasy. Karmel należący do rodziców Olafa.

Pies zbliżył się do mnie ostrożnie. Choć merdał ogonem, w jego postawie wyczuwałam napięcie i niepokój. Rozejrzałam się w poszukiwaniu Marka, ojca Olafa, który najczęściej wychodził z psem, ale w zasięgu wzroku nie było ani jego, ani nikogo innego.

– Karmel… dobry piesek! – cmoknęłam zachęcająco.

Pies podszedł na tyle blisko, że udało mi się go delikatnie pogłaskać po łbie. Był wyraźnie zdezorientowany, a ja uświadomiłam sobie, że zwierzak prawdopodobnie pierwszy raz w życiu znalazł się sam na ulicy. Oznaczało to, że nie mogę go tak zostawić. Otworzyłam szeroko tylne drzwi Chrupka i klepnęłam dłonią w siedzenie.

– Chodź tutaj!

Nie miałam pojęcia, czy się odważy wsiąść, ale na szczęście propozycja przejażdżki spotkała się z uznaniem i pies, jak gdyby nigdy nic, wskoczył do auta i rozparł się na tylnej kanapie. Wyglądał, jakby poczuł ulgę. Prawdopodobnie wagary, na które się wyrwał, odrobinę go przerosły.

– Odwiozę cię do domu, piesku – zakomunikowałam, wsiadając do samochodu. – Pewnie już cię szukają.

W małych miejscowościach wszyscy się znają. Czasami bywa to wkurzające, ale umówmy się – przeważają tak zwane plusy dodatnie. Weźmy na przykład czujność sąsiedzką. Zeszłego lata odebrałam telefon od znajomej, która dzwoniła z informacją, że minął ją na rowerze mój syn trzymający w dłoni imponujących rozmiarów rzeźnicki nóż. Kilka nerwowych minut zajęło mi zlokalizowanie gówniarza, a kiedy go w końcu namierzyłam, okazało się, że nóż, pożyczony od kolegi, jest plastikowy. Do dziś pamiętam, jak ogromną ulgę i wdzięczność wtedy poczułam. Ulgę, że nóż nie był prawdziwy, i wdzięczność, że komuś to, co dzieje się z moim dzieckiem nie jest obojętne.

W niewielkich społecznościach, jak nasza, ludzie mogą na siebie liczyć. Odwiezienie psa właścicielom było tak samo oczywiste jak przeprowadzenie staruszki przez przejście dla pieszych. Choć akurat dzisiaj to nie było chyba najlepsze porównanie…

Dom, pod którym się zatrzymałam, był przedwojenną, starannie odrestaurowaną willą, elegancką w formie i oszczędną w treści. Pieniądze włożone w tę inwestycję przekraczały moje wyobrażenie, natomiast nie przekraczały wyobrażenia Szczerskich. Marek, ojciec Olafa, był ginekologiem, właścicielem świetnie prosperującej kliniki. Rodziły w niej celebrytki z Pudelka, te same, które następnie ostrzykiwały sobie twarze botoksem, osoczem czy kwasem hialuronowym w Gabinecie Medycyny Estetycznej należącym do żony Marka, Eweliny, sympatycznej i zaskakująco normalnej, jak na takie pieniądze, dziewczyny. Jej konkretne i energiczne podejście do życia bardzo lubiłam.

Zatrzymałam samochód przy furtce i wysiadłam z auta, starannie zatrzaskując za sobą drzwi. Karmel patrzył na mnie przez okno prosząco, ale nie chciałam ryzykować i wypuszczać go na ulicę bez smyczy. Kto wie, jak by się chłopak zachował. Nacisnęłam okrągły metalowy guzik domofonu i czekałam, a mój wzrok ślizgał się po eleganckich liniach ścian, szerokich oknach i szlachetnie prostych balustradach opasujących balkon i taras. Minęła dłuższa chwila, a na mój dzwonek nie było reakcji. Zadzwoniłam po raz drugi. I znowu nic. Na wszelki wypadek przeszłam wzdłuż ogrodzenia w kierunku garażu, żeby sprawdzić, czy nie stoi tam jakiś samochód.

Żadnego auta nie było. Ale kiedy znalazłam się na wysokości bramy, zauważyłam, że jest uchylona, i to na tyle szeroko, że Karmel mógł bez trudu wydostać się przez nią na ulicę. Pociągnęłam za skrzydło. Gdyby się przesunęło, mogłabym wpuścić psa do ogrodu i zamknąć bramę. Niestety, ani drgnęła. Widocznie do otwarcia lub zamknięcia potrzebny był pilot.

Wróciłam do furtki i choć nie liczyłam na sukces, zadzwoniłam po raz trzeci, sięgając jednocześnie po komórkę i wybierając numer Eweliny. Po kilku sygnałach włączyła się poczta głosowa. Popatrzyłam na psa niespokojnie kręcącego się w aucie… Jedyne, co mogłam zrobić, to zabrać go do nas i przetrzymać do chwili, kiedy u Szczerskich ktoś się pojawi.

Zrezygnowana wsiadłam do samochodu. Wiedziałam doskonale, że nie wszystkim członkom naszej rodziny wizyta Karmela się spodoba.

***

– Mamo, zrób coś! – Kaja stała przede mną, podpierając się pod boki i marszcząc brwi, żeby podkreślić niezadowolenie, a jej dalsze słowa utonęły we wzburzonej fali rozpaczliwego wycia, jaka niosła się od strony garażu.

– Co mówisz? Nie słyszę!

– Nie mogę się uczyć! – wrzasnęło dziecko. – Wypuść go!

Kaja miała trochę racji. Gdybym wypuściła Alfa z garażu, zamiast wyciem zająłby się Karmelem. Jednak wycie miało tę przewagę nad gryzieniem, że było bezkrwawe.

Psy, tak jak ludzie, mają sympatie i antypatie. Alf był generalnie wesołym i beztroskim cymbałkiem. Uwielbiał ludzi, no może z wyjątkiem listonoszy, a większość psów tolerował. Jednak zdarzały się osobniki, za którymi nie przepadał, i dosłownie dwa czy trzy egzemplarze, których szczerze nienawidził. Karmel należał niestety do tej ostatniej grupy. Oczywiście zdawałam sobie z tego sprawę, przywożąc go do nas, ale miałam nadzieję, że jakoś to będzie. Że zamknę Alfa w domu, a Karmela zostawię w ogrodzie. Albo odwrotnie. No i przecież na pewno któreś ze Szczerskich zaraz wróci z Warszawy i odbierze pupila.

Niestety, nie przewidziałam siły psiej antypatii. Alf co prawda dał się umieścić w garażu, ale przez cały czas wydawał potępieńcze odgłosy, próbując sforsować bramę. O tym, jak ona teraz wygląda, starałam się nie myśleć. Karmel w tym czasie przebywał w ogrodzie i zachowywał się odrobinę grzeczniej, co nie znaczy, że idealnie. Zrobił na przykład gigantycznych rozmiarów kupę na tarasie, prawdopodobnie dając mi do zrozumienia, że pomysł, żeby go zabierać do nas, był gówniany.

– Zaraz coś wymyślę! – obiecałam Kai.

Kiedy wyszła, napisałam esemes do Eweliny, przedstawiając jej w skrócie sytuację i prosząc o jak najszybszy kontakt. Poprosiłam też Kubę, żeby zadzwonił do Olafa, ale Olaf nie odbierał. Zaczynałam być naprawdę zła.

Około siódmej bieg wydarzeń przyspieszył. Karmel z nudów, i prawdopodobnie z nerwów, zaczął kopać dół. Wybrał sobie w tym celu sam środek trawnika i zanim się zorientowałam, dziura była na tyle duża, że gdyby przypadkiem przechodził obok niedźwiedź, mógłby ją potraktować jako gawrę.

Wybiegłam z domu z rozpaczliwym krzykiem, machając rękoma. Karmel na chwilę przerwał i popatrzył na mnie karcąco. Jak śmiesz, dziwna kobieto, przerywać mi taką fantastyczną zabawę, powiedział jego wzrok, po czym pies wrócił do pracy z jeszcze większym zapałem. Obserwowałam bezradnie, jak w powietrze wylatują fragmenty darni i czarne fontanny ziemi, i nagle poczułam, że dłużej tego nie zniosę.

Wróciłam do sionki i chwyciłam smycz Alfa. Karmel, zajęty dewastacją trawnika, nawet nie zauważył, że przypięłam mu ją do obroży. Dopiero, kiedy mocnym szarpnięciem wyciągnęłam go z dziury, zorientował się, że coś jest nie tak. Zaparł się czterema łapami, ale było za późno. Mimo oporu, jaki stawiał, przeciągnęłam go przez ogród do samochodu i władowałam umorusanego ziemią i ciężko obrażonego na tylne siedzenie. Byłam tak wściekła, że nawet wizja tego, jak będzie za chwilę wyglądało wnętrze Chrupka, nie była w stanie mnie powstrzymać.

Przed domem Szczerskich znalazłam się pięć minut później. Brama była zamknięta, a przed garażem stały dwa samochody. Poczułam jednocześnie ulgę i złość. Ulgę, ponieważ gdyby ich ciągle nie było, naprawdę bym nie wiedziała, co zrobić z psem demolką. Złość, bo Ewelina miała w komórce przynajmniej dziesięć nieodebranych połączeń i kilka esemesów ode mnie. Mogła łaskawie jakoś zareagować.

Chwyciłam smycz i wyciągnęłam psa z auta. Ucieszył się tak bardzo, że o mały włos mnie nie przewrócił, rzucając się energicznie w kierunku furtki. Z trudem przytrzymując wyrywające się zwierzę, po raz kolejny tego dnia nacisnęłam dzwonek domofonu Szczerskich. Tym razem reakcja była natychmiastowa.

– Tak?! Halo?!

To był Marek, ojciec Olafa. Mówił szybko, nerwowo, jakby bał się, że osoba po drugiej stronie rozmyśli się i odejdzie.

– To ja, Magda.

– Magda?! – w jego głosie zabrzmiało szczere zdziwienie. – A w jakiej sprawie?

Czy to możliwe, żeby nie wiedział?

– Przywiozłam Karmela! – zameldowałam.

– Przywiozłaś Karmela? – powtórzył po mnie, zdziwiony jeszcze bardziej.

Zaczynałam być zła.

– Wasz pies biegał luzem po ulicy! – warknęłam. – Odbierzesz go ode mnie, czy nie?

Naparłam bokiem na furtkę pewna, że Marek zaraz naciśnie brzęczyk, ale tak się nie stało. W głośniku słychać było tylko szumy i piski.

– Ewelina do ciebie idzie – oświadczył po dłuższej chwili i wyłączył się.

Zanim zdążyłam się zastanowić, o co w tym wszystkim chodzi, w drzwiach willi pojawiła się Szczerska i ruszyła w stronę furtki. Musiała dopiero co wrócić z pracy, bo miała na sobie błękitny fartuch z logo gabinetu. W jej przypadku kompletnie nie sprawdzało się przysłowie „Szewc bez butów chodzi”. Ewelina była zgrabną wysportowaną brunetką o świeżej urodzie nastolatki. Myślę, że każda klientka Gabinetu Medycyny Naturalnej chciałaby wyglądać jak ona. Ja też oczywiście chciałabym tak wyglądać. Być może wtedy mój mąż by mnie nie zdradził.

Kiedy Szczerska podeszła bliżej, zauważyłam, że jest blada jak ściana i ma zaczerwienione i zapuchnięte od płaczu oczy. Boże, ależ ona kocha tego psa, pomyślałam w pierwszej chwili. Aż tak się przejęła tym, że zaginął. Powód płaczu musiał być jednak inny, bo na widok Karmela w ogóle się nie ucieszyła. I kiedy zwierzę zaczęło ją radośnie obskakiwać, twarz Eweliny pozostała napięta, a jedyną emocją, jaką można z niej było wyczytać, było cierpienie.

Mnie cierpienie kojarzyło się przede wszystkim z problemami w małżeństwie. Natychmiast przypomniały mi się wszystkie kłótnie z Tomkiem, przepłakane noce i to straszne poczucie bezsilności. A więc między nimi też jest tak źle? – pomyślałam ze współczuciem. Zrobiło mi się strasznie żal Eweliny. Przez chwilę miałam ochotę objąć ją i przytulić, ale powstrzymał mnie widok stojącego w oknie Marka, który nie spuszczał z nas oczu. Nie warto pchać palca między drzwi, pomyślałam. W każdym razie na pewno nie w tym momencie.

– Znalazłam go na Mickiewicza, biegał luzem… – zaczęłam tłumaczyć. – Wzięłam go do nas, ale Alf się wściekał, więc…

– Dzięki – przerwała mi Ewelina.

Chwyciła psa za obrożę i wciągnęła do ogrodu. Rzuciła mi kolejne szybkie nieuważne spojrzenie, po czym… zamknęła furtkę i ruszyła do domu.

– Nie ma za co! – krzyknęłam za nią.

Myślałam, że może się zatrzyma, odwróci, coś powie, jakoś skomentuje sytuację, ale zamiast tego przyspieszyła i po chwili znikła za drzwiami willi. Wsiadłam więc do Chrupka i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Marzyłam tylko o jednym: żeby ten dzień jak najszybciej się skończył.

Rozdział 3

W moim nowym życiu zdecydowanie najgorsze były poranki. Przez trzynaście lat codziennie budziłam się obok Tomasza, robiłam mu śniadanie, patrzyłam, jak wychodzi do pracy i zastanawiałam, co przygotować na obiad, gdy wróci. Mąż wypełniał moją przestrzeń dużo intensywniej niż dzieci. Narzucał mi wszystko – styl życia, sposób widzenia świata, nawet przyjaciół i wrogów, choć może słowo „narzucał” nie jest do końca adekwatne. Raczej sugerował, a ja, nie mając niczego ciekawszego do zaoferowania, bez problemu się dostosowywałam. W efekcie nie było mnie zbyt wiele w tym małżeństwie.

Teraz, po odejściu Tomka, pustka dotyczyła nie tylko braku szczoteczki do zębów w łazience, ale całego mojego funkcjonowania, myślenia i czucia. Nie wiem, co sobie myślałam, wystawiając walizki Tomasza za drzwi. Jest bardzo prawdopodobne, że nie myślałam w ogóle. Niosła mnie wtedy adrenalina i poczucie mocy sprawczej, które pojawiło się nagle i równie nagle znikło, zostawiając mnie z przekonaniem, że znajduję się w miejscu, w którym nie chciałam się znaleźć. Dlatego, kiedy rano otwierałam oczy i zamiast ostrych wyraźnych linii życia widziałam rozmazane niewyraźne kontury, pierwszym odruchem było nakrycie głowy kołdrą i nieruszanie się z łóżka do wieczora.

Ten piątek zaczęłam podobnie. Choć budzik dzwonił od dłuższego czasu, nie miałam siły nie tylko wstać, ale nawet go wyłączyć. Całą noc śniły mi się koszmary, z których w pamięci zostało mi kilka spektakularnych wypadków samochodowych naszpikowanych ofiarami śmiertelnymi. Trudno się dziwić, że nie obudziłam się wypoczęta.

Kiedy w końcu znalazłam w sobie dość siły, żeby otworzyć oczy i sięgnąć po telefon, zobaczyłam na ekranie siódmą dwadzieścia. A to oznaczało, że właśnie się koncertowo spóźniamy do szkoły. Zerwałam się z łóżka i popędziłam budzić dzieci. Nie było czasu na subtelności, więc głównie się darłam. Na szczęście Kaja i Kuba zachowali w tej sytuacji więcej zimnej krwi niż ja i zanim zdążyłam ogarnąć temat śniadania, byli już w kuchni ubrani, uczesani, spakowani i pogodzeni z losem. Bez protestów przełknęli jajecznicę pełną niedosmażonych glutów, której z pośpiechu nie posoliłam; nie protestowali też, kiedy, zamiast pełnowartościowych kanapek na drugie śniadanie, wetknęłam im po Prince Polo. Wybiegliśmy do samochodu, zostawiając za sobą stajnię Augiasza i Alfa, który za żadne skarby świata nie dał się namówić do wyjścia z domu. Zapewne planował wylizanie talerzy, ale nie miałam siły ani czasu, żeby z nim walczyć.

Akurat, kiedy podjeżdżałam pod szkołę, zwolniło się miejsce na parkingu przy Jana Pawła. Ustawiłam się trochę niechlujnie, ale o tej porze zad Chrupka, wystający do połowy na jezdnię, nikogo nie powinien dziwić. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy się rano nie spieszył. Nie zdążyłam wyłączyć silnika, a moje dzieci już biegły chodnikiem w stronę szkolnej bramy. Spojrzałam na zegar na tablicy rozdzielczej i odetchnęłam z ulgą. Była za trzy ósma. W moim nowym świecie, w którym niewiele spraw funkcjonowało, jak należy, dostarczenie dzieci na czas do szkoły stanowiło jeden z głównych filarów mojej samooceny.

Miałam właśnie ruszać, kiedy w oknie od strony pasażera pojawiła się twarz Wandy. Wanda była matką koleżanki Kai z klasy. Charakteryzowała się zwiewną i bladą urodą elfa oraz wygimnastykowanym ciałem joginki. Na jej gładkiej twarzy nie widać było ani zmarszczek, ani emocji. Mówiła zawsze cichym łagodnym głosem i miała absolutnie pozytywne nastawienie do całego świata. Słowo „miłość” odmieniała na wszystkie możliwe sposoby, i gdybym miała porównać ją do jakiegoś zwierzątka, byłby to Bambi z motylkiem na nosie.

Opuściłam szybę. Wanda uśmiechnęła się do mnie tym swoim tajemniczo-nieobecnym uśmiechem, ale w jej oczach zauważyłam smutek.

– Cześć, kochana… – zaszemrała. – Słyszałaś już?

– O czym? – spytałam, choć doskonale wiedziałam, o co pyta.

– Był wczoraj wypadek. Tu, na przejściu. Samochód potrącił panią Ludwikę, tę woźną ze szkoły, kojarzysz ją na pewno… Nie żyje. Straszna tragedia.

Westchnęłam. Nie chciałam o tym rozmawiać, jeszcze nie. Nie chciałam też, żeby Wanda wiedziała, że brałam w tym wszystkim udział.

– Podobno to był jakiś szaleniec, nie zatrzymał się na czerwonym. Dramat, dramat… A z drugiej strony… no wiesz, przecież mógł przejechać dziecko!

Mógł przejechać mnie, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno.

– Kochana…– zaczęłam, odruchowo przyjmując łagodny ton. – Przepraszam cię, ale bardzo się spieszę.

– Och, oczywiście, jedź, jedź – Wanda grzecznie odsunęła się od Chrupka. – Dobrego dnia!

Podziękowałam. Skąd mogła wiedzieć, że dobre dni nie występowały w moim kalendarzu od trzech miesięcy?

Byłam zdenerwowana, zmęczona i myślałam tylko o tym, żeby się stąd jak najszybciej ewakuować. Dlatego popełniłam błąd. Wrzuciłam wsteczny i zaczęłam cofać, nie patrząc w lusterko. Dwie sekundy później zad Chrupka przydzwonił w maskę bardzo eleganckiego i drogiego auta, które stało tuż za mną.

– Nie, błagam, to nie może być prawda! – jęknęłam.

Przerażona odpięłam pasy i wyskoczyłam na ulicę, żeby sprawdzić skalę zniszczeń.

Samochód za mną okazał się błyszczącym nowością mercedesem klasy A, który wyjechał z salonu zapewne nie dalej niż przed tygodniem. Lepszej ofiary naprawdę nie mogłam sobie wymarzyć. Kierowca mercedesa również wysiadł z auta. Wyglądał, jakby był z tym modelem sprzedawany w komplecie: idealny garnitur, idealny krawat, idealne buty. Tylko miny nie miał idealnej.

– Przepraszam – jęknęłam boleśnie. – Zagapiłam się…

Mężczyzna w ogóle mnie nie słuchał, tylko wpatrywał się z niedowierzaniem w maskę swojej maszyny, która, o dziwo, wyglądała na nietkniętą. Wanda, stojąca ciągle na chodniku obok, odezwała się pocieszającym tonem.

– Chyba nic się nie stało. Popatrz, Madziu, nie ma żadnego śladu.

– No, miała pani szczęście – przyznał niechętnie właściciel mercedesa i położył dłoń na klamce, żeby wsiąść z powrotem do samochodu.

Właśnie ten moment wybrała sobie tablica rejestracyjna mercedesa, żeby oderwać się od maski i z hukiem upaść na asfalt. Można powiedzieć, że zaczęłam dzień z przytupem.

***

Prowadzenie samochodu to w moim przypadku ekskluzywne hobby. Choć staram się jeździć ostrożnie, nie rozwijam nadmiernych prędkości, przestrzegam pierwszeństwa przejazdu i wpuszczam na suwak, to kiedy w zeszłym miesiącu przedłużałam ubezpieczenie Chrupka, moja ulubiona pani Marzenka z PZU, osoba biegła i kompetentna, wyliczała nową składkę dziwnie długo.

– Jak tam się mają moje zniżki? – zapytałam, lekko zaniepokojona.

Pani Marzenka podniosła wzrok znad tabelek.

– Bardzo mi przykro, pani Madziu, ale nie przysługują już pani żadne zniżki. Ma pani zwyżkę. Maksymalną.

Oznaczało to, że PZU nie zamierza dłużej finansować moich wybryków. Liczba kolizji podczas cofania, parkowania lub zbyt późnego hamowania, do których doszło z mojej winy, mogła doprowadzić to zacne towarzystwo ubezpieczeniowe na skraj bankructwa. Jedyny plus był taki, że wypełnianie protokołów powypadkowych miałam w małym palcu, a rozrysowywanie feralnych sytuacji na drodze opanowałam do perfekcji. Dzięki temu załatwienie sprawy z właścicielem mercedesa zajęło mi nie dwie godziny, a kwadrans. Mimo to, kiedy odjechałam spod szkoły, byłam ledwo żywa. I wściekła, potwornie na siebie wściekła. Jak można być tak roztargnioną, myślałam ze złością, skręcając w Sienkiewicza. Ogarnij się, kobieto! To twoje życie, nie garnek z kisielem. Energia i skupienie, energia i skupienie! Jednak, ponieważ mówcą motywacyjnym jestem prawie tak samo beznadziejnym jak kierowcą, niewiele mi to pomogło.

Od lecznicy dzieliło mnie może z pięćset metrów, kiedy Chrupek nagle zakrztusił się i zgasł. Odruchowo przekręciłam kluczyk, próbując zapalić, ale silnik nie zareagował. Spróbowałam jeszcze raz, z tym samym skutkiem, i kiedy tak siedziałam, wpatrując się bezmyślnie w deskę rozdzielczą, moją uwagę przykuła żółta kontrolka paląca się obok wskaźnika paliwa. Wskaźnik wskazywał zero. Paradoksalnie poczułam ulgę. Zawsze lepsze to, że zabrakło mi benzyny niż jakaś nieokreślona awaria, na której naprawę byłabym zmuszona wydać określone pieniądze. Krzepiące było również to, że Chrupek zdechł w nie najgorszym miejscu. Gdyby stało się to gdzieś na szosie, konsekwencje mogłyby być dużo poważniejsze. A tak po prostu wysiadłam, wzięłam rzeczy i ruszyłam do lecznicy na piechotę. Trochę ruchu na świeżym powietrzu to było to, czego potrzebowałam.

Podkowa Leśna jest uroczym podwarszawskim miasteczkiem, w którym nowoczesne przeszklone budynki sąsiadują z klasycznymi przedwojennymi willami i zwykłymi piętrowymi klockami z lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Jednak, niezależnie od wieku i urody, wszystkie domy zbudowano na wielkich działkach porośniętych sosnowym lasem. Drzewa dawały zieleń i prawie nadmorski klimat, ale też wilgoć i cień, zatrzymując większość promieni słonecznych, które nie miały szansy przebić się przez gęstwinę gałęzi. Niektórzy mieszkańcy, zwłaszcza ci napływowi, nie umieli tego zaakceptować, ale ja się tu urodziłam i to, że przez cały rok nie widzę nieba, wydawało mi się oczywiste i miało specyficzny, przewrotny urok.

Dzisiejszy, wyjątkowo słoneczny dzień można było docenić, idąc ulicą na tyle szeroką, że korony drzew nie stykały się nad nią, tylko tworzyły szeroki prześwit dla ostrego jesiennego błękitu nieba. Taka była ulica Sienkiewicza. Szłam więc powoli, nie spiesząc się i starając cieszyć każdą minutą, każdym promieniem słońca, każdym oddechem. Powoli, razem z chłodnym powietrzem, moje ciało wypełniał spokój. W jakiś tajemniczy sposób udało mi się zapomnieć o porzuconym kilkaset metrów wcześniej Chrupku, o wczorajszym wypadku, a nawet o tym, że jutro pojawi się Tomasz, żeby zabrać dzieci na weekend. Mój umysł wyciszył się i oczyścił. Wanda byłaby ze mnie dumna. W tak cudownym, prawie wzniosłym nastroju, podeszłam pod klinikę, zdążyłam nawet położyć rękę na klamce wejściowych drzwi, kiedy gdzieś za moimi plecami rozległ się gwałtowny huk silnika motocyklowego. Wzdrygnęłam się ze wstrętem, a wzniosły nastrój trafił szlag. Nie musiałam się nawet oglądać, żeby wiedzieć, co, czy raczej kto, był źródłem hałasu.

Klinika, w której pracowałam, należała do doktora Rudnickiego, świetnego specjalisty od małych zwierząt. Oprócz mnie był tu również zatrudniony niejaki Damian Walczak, ekstrawagancka postać poruszająca się równie wymyślnym środkiem lokomocji, czyli motocyklem. I to nie byle jakim. Co prawda akurat na motorach nie znam się kompletnie, jak też na rachunku prawdopodobieństwa i teorii względności, ale sądząc po ilości błyszczącego niklu i odgłosach, jakie z siebie wydawał, musiał kosztować oczy z głowy. Podobno takie cacka imponują kobietom, ja jednak widziałam w nich wyłącznie idealne narzędzie do rozszerzonego samobójstwa. A co za różnica, czy człowiek zabije się na motocyklu za pięć czy pięćdziesiąt tysięcy złotych?

Tak jak nie jestem fanką jednośladów, nie jestem również fanką kolegi Walczaka i jego luzackiego podejścia do życia. Choć, o dziwo, na płaszczyźnie zawodowej układa się nam nie najgorzej. Walczak to niezły diagnosta i świetny chirurg, więc sporo się od niego uczyłam. Ale także atrakcyjny samiec, a z samcami było mi ostatnio nie po drodze. Dlatego nasz sojusz zaczynał się i kończył na progu gabinetu. Rozszerzanie go poza klinikę uważałam za niedopuszczalne. Oraz, no cóż, bardzo niebezpieczne.

Ledwo zdążyłam odłożyć torbę i zmienić buty, Walczak wparował do holu. W skórzanej motocyklowej kurtce i z kaskiem pod pachą wyglądał co najmniej interesująco.

– Hej! – rzuciłam, choć przecież to on powinien odezwać się pierwszy.

Walczak obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. Nie sądzę, żeby mój wygląd jakoś go specjalnie interesował, bo czas zaglądania mi w dekolt miał za sobą. Po prostu nie potrafił inaczej patrzeć na kobiety.

– Widziałem na Sienkiewicza granatowego opla. To twój? – zapytał obojętnym tonem, chyba bez ukrytych intencji.

– Eeee… Mój – odpowiedziałam ostrożnie, próbując jednocześnie znaleźć na cito jakiś powód, dla którego zostawiłam tam auto. Do tego, że zabrakło benzyny, nie przyznałabym się Walczakowi za żadne skarby.

– Taka ładna pogoda, pomyślałam, że się przejdę. Ostatnio w ogóle nie mam ruchu. – Starałam się, żeby mój głos zabrzmiał lekko jak beza. Ewentualnie chmurka.

– A, to spoko. Bo już myślałem, że ci benzyny zabrakło.

***

– Tu Jacek Sikora. Nie mogę teraz odebrać telefonu. Zostaw wiadomość.

Cholera jasna.

– No hej. To ja. Wiem, środek dnia i tak dalej, ale jakbyś znalazł chwilę, to oddzwoń. Mam sprawę.

Nienawidzę poczty głosowej prawie tak samo jak wystąpień publicznych. Tyle że moje ostatnie wystąpienie publiczne miało miejsce w podstawówce podczas szkolnej akademii, natomiast poczta głosowa u Sikory włącza mi się prawie zawsze. Mam na to swoją teorię, która głosi, że kiedy Jackowi wyświetla się mój numer, specjalnie nie odbiera i czeka, żebym się nagrała. Wytknęłam mu to zresztą podczas jednej z kłótni, ale mnie wyśmiał. Odpowiedział, że pracuje w poważnej instytucji, w związku z tym między ósmą a szesnastą może nie mieć czasu na ploty.

Teraz byłam zła również dlatego, że specjalnie wyszłam do toalety, żeby móc pogadać z daleka od wścibskich uszu Walczaka. No trudno, napiszę esemes, pomyślałam, ale zanim wstukałam pierwsze słowo, Sikora oddzwonił.

– Jacusiu, kochany, mam awarię! Potrzebuję pomocy! – zaczęłam gorączkowo.

– To się dobrze składa, bo ja potrzebuję twojej – usłyszałam w odpowiedzi.

– Jasne, spoko – machnęłam ręką, choć przecież nie mógł tego widzieć. – Ale najpierw musisz mi przywieźć benzynę. Zdechł mi Chrupek – mówiąc to, odruchowo ściszyłam głos.

– Zwolnij się z pracy na godzinę, dobrze? Zaraz będę.

– Z kanistrem? – upewniłam się.

– Nie. Z radiowozem. Na stawach w Pęcicach znaleziono zatopioną furgonetkę. Chcę, żebyś ją zobaczyła.

***

Jechaliśmy w milczeniu. Nie miałam kompletnie nastroju na konwersację, Sikora również. Za Pruszkowem minęliśmy niewielkie rondo i kawałek dalej zjechaliśmy w lewo w drogę gruntową, która biegła w kierunku Stawów Pęcickich – kilku niewielkich zbiorników porośniętych trzciną. Droga była tak wąska i wyboista, że Sikora musiał zwolnić prawie do zera, żeby nie rozwalić zawieszenia w aucie. Minęliśmy jeden staw, potem drugi, i w końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie stały dwa radiowozy i wóz straży pożarnej z zamontowanym wciągnikiem. Kawałek dalej, nad rozjeżdżonym błotnistym brzegiem, stała pokryta mułem furgonetka. Jacek zatrzymał samochód, wysiedliśmy.

Przy radiowozach czekało dwóch policjantów z Michałowic. To oni przyjęli zgłoszenie o zatopionym samochodzie. Jakiś miłośnik joggingu zauważył wystający z wody metal. Znak czasów, pomyślałam. Biegacze są wszędzie. I albo znajdują zwłoki, albo sami nimi zostają. Aż dziwne, że w zatopionej furgonetce nie zawieruszyło się jakieś ciało w sportowych ciuchach. Jednak nawet bez ciała wygląd auta przygnębiał. Nie dość, że było mokre i pokryte grubą warstwą mułu, to jeszcze zza zderzaka i wycieraczek zwisały smętnie bure kępy wodorostów.

– I jak? – Sikora popatrzył na mnie badawczo. – Rozpoznajesz?

Skinęłam głową.

– To ten samochód. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Jest tego samego koloru, ma takie same felgi i kształt tylnych świateł – starałam się, żeby mój głos brzmiał mocno i zdecydowanie.

Sikora odetchnął z wyraźną ulgą.

– No to jest konkret. Dzięki – prawie się do mnie uśmiechnął. – Ewidentnie kierowca chciał się pozbyć auta – dorzucił odkrywczo. – A to oznacza, że jest z nim w jakiś sposób powiązany. Założę się o stówę, że za kierownicą siedział właściciel.

Obeszliśmy furgonetkę naokoło. Na masce z lewej strony zauważyłam spore wgniecenie.

– To ślad po uderzeniu ciała? – zapytałam.

– Prawdopodobnie.

Poczułam się nieswojo. Za to Sikorze zaczęło się spieszyć.

– No dobra, to właściwie tyle – oświadczył. – Mnie tu jeszcze zejdzie parę minut, ale poproszę Pastuszkę, to cię dowiezie.

Właściwie powinnam się zgodzić na jego propozycję, bo choć w lecznicy uprzedziłam, że do końca dnia mnie nie będzie, to w domu obiad sam się nie zrobi. Wolałam jednak wracać z Jackiem. Między innymi dlatego, że potrzebowałam pomocy przy uruchomieniu Chrupka.

– Nie, nie, poczekam na ciebie – pokręciłam gwałtownie głową.

– Jak chcesz.

Odwrócił się plecami, wyjął z kieszeni komórkę, wybrał jakiś numer i zaczął rozmawiać. Rozejrzałam się dookoła. Miejsce nie wyglądało na uczęszczane. Teren otaczający stawy był płaski i porośnięty poszarzałą trawą, gdzieniegdzie sterczały z niej kępy płaczących wierzb niczym wielkie włochate brodawki na brodzie olbrzyma. Jak kierowca furgonetki się stąd wydostał? – pomyślałam, przeszukując wzrokiem rozciągające się dookoła pustkowie. Nie jeździły tędy autobusy, a do stacji kolejki był spory kawałek. Oczywiście mógł ten dystans pokonać pieszo, ale równie dobrze mogło przyjechać po niego inne auto.

Zaczęłam przyglądać się rozjeżdżonej kołami ziemi. Była wilgotna i żyzna, pokryta naniesionym ze stawu rudym mułem. Niestety, przecinało się na niej tyle śladów kół, że wyodrębnienie odcisków należących do samochodu, który być może przyjechał po kierowcę furgonetki, raczej nie wchodziło w grę.

Nagle w jednej z kolein zauważyłam coś kolorowego. Schyliłam się i podniosłam z ziemi kawałek żółtego sznurka. Był wilgotny i zabłocony, dziwne, że w ogóle go zauważyłam. Coś mi przypominał, ale nie potrafiłam skojarzyć co.

Sikora skończył rozmawiać.

– Magda, zbieramy się! – krzyknął i ruszył w kierunku auta.

Schowałam sznurek do kieszeni kurtki i poszłam za Sikorą. Wyglądał na podekscytowanego. Ciekawe, czego się dowiedział.

– Mamy adres! – oznajmił, przekręcając kluczyk w stacyjce. – Sprawdzili po numerach nadwozia.

– Czyj adres? – w pierwszym momencie nie załapałam.

– Właściciela furgonetki! To niejaki Lisowski Grzegorz. Mieszka niedaleko.

Ze zdziwieniem zorientowałam się, że na wyjeździe z polnej drogi zamiast w prawo, w kierunku Pruszkowa, Sikora spokojnie skręca w lewo.

– Halo! Moment! Miałeś mnie odwieźć do domu! – zaprotestowałam.

Przyjaciel posłał mi szybkie spojrzenie, w jego oczach dostrzegłam charakterystyczny błysk. Znałam go bardzo dobrze. Ta iskra pojawiała się zawsze wtedy, kiedy Sikora zwietrzył ślad.

– Pół godziny. Rzucisz tylko okiem na gościa i powiesz, czy to ten, który prowadził furgonetkę. Proszę.

Uświadomiłam sobie, że Jacek nie ma pojęcia, jak beznadziejnie mi poszło z portretem pamięciowym, ale nie chciałam psuć jego entuzjazmu.

– Ty mnie nie prosisz. Ty mnie porywasz.

– Nie wygłupiaj się. Oboje wiemy, że to uwielbiasz – powiedział, uśmiechając się przebiegle.

Wiedział doskonale, że tym ostatnim zdaniem wytrąca mi z ręki wszystkie argumenty. Bo tak, rzeczywiście uwielbiałam jego pracę. To łączenie faktów, analizę dowodów, rozmowy z podejrzanymi. Przekonałam się o tym trzy miesiące wcześniej, kiedy udało się nam wspólnie rozwiązać zagadkę pewnego morderstwa. Winny został aresztowany, a ja mogłam odbyć żałobę po najlepszej przyjaciółce, której losy przez siedemnaście lat pozostawały nieznane. Przy tamtym śledztwie bardzo się Sikorze przydałam, czy raczej to Sikora przydał się mnie.

– Powinnam odebrać dzieci ze szkoły – mimo wszystko próbowałam zaprotestować. – Dać im obiad i w ogóle…

– Przestań się tak o nie martwić, dziewczyno! Poradzą sobie! – Sikora przewrócił oczami.

– Same się nie nakarmią – wytknęłam mu.

– Jeżeli twoje dzieci raz nie zjedzą obiadu z trzech dań, świat się nie zawali, serio – rzucił mi szybkie spojrzenie. – No i najważniejsze. Tomek się o tym nie dowie.

Zatkało mnie. Skąd wie, że o tym pomyślałam? Tomek się nie dowie… Oczywiście, zawsze chodziło o Tomka. Przez trzynaście lat zastanawiałam się, co mu się spodoba, a co nie, jakie będzie miał uwagi, co wypunktuje, a na co przymknie oko. Tak mi to weszło w krew, że lęk przed jego krytyką ciągle zaciskał palce na moim żołądku. Cholera jasna, przecież to bez sensu, pomyślałam ze złością. Nie po to się z nim rozstałam, żeby wciąż we mnie siedział. Muszę go z siebie wykarczować, zeskrobać. Zapomnieć. Zacząć żyć na własny rachunek i według moich reguł! W teorii brzmiało to prosto, tylko ta cholerna praktyka…

– Dzięki – powiedziałam do Sikory i nawet udało mi się uśmiechnąć. – Gdyby cię wywalili z policji, zawsze możesz zostać coachem.

***

Ulica Willowa w Falentach mogłaby równie dobrze znajdować się w każdej innej podwarszawskiej miejscowości. W miarę elegancki asfalt, garby spowalniające co kilkadziesiąt metrów, chodniki wyłożone kostką, solidne płoty i zamożne nowoczesne domy zbudowane w ciągu ostatnich kilku lat. Jednak ten, przed którym się zatrzymaliśmy, był inny.

– Na pewno tutaj?

– Na pewno. Willowa osiem.

Piętrowy budynek, o ostrym spadzistym dachu pokrytym gontem i z tarasem biegnącym na wysokości pierwszego piętra, zbudowano z drewna i osadzono na wysokiej kamiennej podmurówce. Grube ciemne belki poprzeplatane warkoczami ze słomy sprawiały solidne wrażenie. Dom miał w sobie pierwotny urok, ujmował szczerością i prostotą.

Wysiedliśmy z samochodu i podeszliśmy do furtki. Sikora nacisnął dzwonek i przytrzymał go dłuższą chwilę. Przez szpary między deskami w płocie widać było wybrukowane podwórko, masywne czarne drzwi wejściowe i okna ze szprosami. Żadnego ruchu, żadnego śladu życia.

Jacek zadzwonił jeszcze raz. Zero efektu.

– Dobra. To byłoby zbyt piękne, żeby gość siedział na tyłku i czekał, aż go aresztujemy – przyznał niechętnie. – Ale skoro już tu jesteśmy, to może byśmy się rozejrzeli?

W tym momencie usłyszeliśmy donośny kobiecy głos.

– Halo! Tam nikogo nie ma!

Przy płocie sąsiedniego domu stała kobieta ubrana w zamaszystą spódnicę i gruby sweter. Pod pachą trzymała kilkumiesięczne dziecko. Podeszliśmy bliżej. Kobieta była młoda, miała piękne włosy koloru miedzi i piegi. Dziecko również było piegowate, a spod czapeczki wysunął się rudy kosmyk. Maluch roześmiał się radośnie na nasz widok, a potem objął kobietę za szyję i wtulił głowę w jej ramię, tak jakby próbował się z nami bawić w chowanego.