zBLOKowane umysły - Łukasz Misiura - ebook

zBLOKowane umysły ebook

Łukasz Misiura

0,0

Opis

Życie w bloku – to nie bajka.

Prawdziwe do bólu, bezkompromisowe historie kumpli z blokowiska, których codzienne życie toczy się w rytm obowiązujących zasad młodego pokolenia, wrzuconego w paszczę wszechobecnego konsumpcjonizmu.

Pięciu ziomali: Oko, Biro, Syfer, Suwak i Gruber mają na osiedlu ulubioną ławkę – kultowe miejsce, gdzie spotykają się nie tylko na pogadankę o tym, jak było „w tyrce” i co wydarzyło się „na chacie”, lecz także rozmyślają o własnej egzystencji, zwłaszcza gdy akurat przypalili trawkę lub napili się browaru z osiedlowego sklepu.

Choć mają swoje marzenia i przemyślenia, wydaje się, że brakuje im pomysłu na siebie, na wyrwanie się z szarego, ograniczonego własnym światopoglądem świata, w którym na dobre utknęli. Dekalog obowiązujący „na dzielni” to rzecz święta, a reszta jest marną namiastką tego, co pozostaje poza ich zasięgiem…

Z Internetu w huaweiu wyczytał, że dziś w nocy ze słynnego na cały region Zakładu Mięsnego w wyżej opisywanym mieście uciekło około dziewięciu tysięcy skazanych na pewną śmierć świń. Pracownicy nie mieli pojęcia, kiedy i w jaki sposób utracono kontrolę nad zbuntowaną trzodą. Tym bardziej trudno było znaleźć winnego. Przez świński szturm miasto zamieniło się w chlew. Żywy symbol drobnomieszczańskiej konsumpcji, do tej pory będący ofiarą, skrzyknął się po to, by w rewolucyjny sposób uprzytomnić ludziom problem zbyt szybko postępującej chęci spożywania produktów mięsnych i iluzorycznej cywilizacji.
No i chuj. – Zaczął po chamsku ciąg myślowy. – Miałem nosa, żeby wybrać drogę przez ten zabłocony las. Ominąłem apokalipsę, która przydarzyła się tysiącom mieszkańców. Idąc przez las, czyli rewir dzikich świń, zaoszczędziłem sobie starcia z konsumpcją.


Łukasz Misiura - rocznik 1993. Urodzony i wychowany w Starachowicach, gdzie skończył Technikum nr 2. Pracuje w zakładzie metalowym jako magazynier, a pisaniem zajmuje się z pasji. Od dekady spisuje swoje osiedlowe historie, czego efektem jest zbiór opowiadań „zBLOKowane umysły". Przez wiele lat klecił rapowe teksty, a co za tym idzie próbował rapować, lecz z biegiem czasu chęć do tworzenia prozy wygrała z tendencjami do rymowania. Kocha swoje miasto, przyjaciół i rodzinę. Jest punktualny, acz leniwy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Rok wydania: 2020

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



00. CZEKAJĄC NA OSIEMNASTKĘ(WSTĘP)

Pamiętam to jak dziś. To było dziś. Z samego rana. A może z rana samego? Sam nie wiem… Wiem, że byłem sam. Nogi nakazywały mi iść, a płuca chciały dymu, więc wyruszyłem po papierosy. Rozklekotane adidasy na topniejącym śniegu wcale nie okazały się największą przeszkodą w dotarciu do kiosku, bo chyba każdy zdaje sobie sprawę, że największym przekleństwem dla niepełnoletniego palacza jest zwykły chroniczny brak dowodu osobistego. Nie przejmowałem się tym. Wędrowałem dalej z nadzieją, że spotkam po drodze jakiegoś „dobrego wujka” z cygarem w ustach i sygnetem na palcu, który rzeknie: „Hej młody, masz tu fajki, ja już się w życiu napaliłem”. No i udało się. Spotkałem go. Co prawda, nie pieścił cygara, a na żadnym z chudych palców nie błyszczał sygnet, ale wujkiem (dla siostrzenicy Oliwii) był na pewno, bo znam go nie od dziś. Marcin Pawełczyk. Albo Paweł Marciniak. Z powodu dużej ilości osób uczęSZCZAJĄCYCH do naszej szkoły, nie pamiętałem jego danych, a w dowód nie mogłem mu zajrzeć, bo podobnie jak ja, on też go nie miał. Z racji tego, że od zawsze lubiłem ryzyko, to i tym razem postanowiłem zaryzykować i krzyknąłem: Paweł! Uff. Na szczęście trafiłem z imieniem, ponieważ Paweł w mgnieniu oka odwrócił się do mnie. Przystanął między tym nieszczęsnym kioskiem a przystankiem autobusowym, z którego dzień w dzień jestem zmuszony wyjeżdżać do szkoły.

– Siemasz mordo! – odezwał się do mnie Paweł.

– Siemanko, co jest? Gdzie cię niesie? – zapytałem, podając mu rękę.

– Właśnie idę na osiemnastkę. A ty co? Spacerek?

– Uuu. Grubo. Wyszedłem w poszukiwaniu papierosów.

Wtedy nastał czas niezręcznej ciszy, podczas której obserwuje i zauważa się wszystko: rejestracje przejeżdżających aut, kozaki przechodzącej kobiety, puszkę po piwie na prześwitującym przez topniejący śnieg trawniku, a nawet najmniejsze pęknięcia na płytach chodnikowych. Stan ten jako pierwszy zaburzył mój rozmówca.

– Mówiłeś coś o papierosach. A propos, mam dla ciebie dobrą historię.

– Nawijaj! – odparłem zaciekawiony anegdotą kolegi.

– Pamiętasz tego Garbola ode mnie z osiedla?

– No jasne. To ten, co zaginął dwa miesiące temu?

– Tak, ten. Znaleźli go przedwczoraj.

– Nie wiedziałem.

– Posłuchaj do końca. Koleś był mocno uzależniony od fety. Nie było dnia, hmm, nie było nawet godziny, żeby typ nie był naelektryzowany. Matka o tym wiedziała, ale po pewnym czasie była bezradna. Garbol mało jadł, a dużo żarł, czaisz żart? W krótkim czasie dużo schudł. Ludzie na osiedlu mówili, że go nie widać, bo już jest przeźroczysty. No i jak wiesz, pewnego dnia po prostu zniknął. Stary, to była dopiero sensacja: policja, telewizja, detektywi, plakaty, ulotki, nawet jasnowidz się tym zajął. A tu nic, no koleś, kurwa, przepadł jak kamień w wodę. Aż do przedwczoraj. Garbol miał okno od strony południowej. Mieszkał na pierwszym piętrze, a dosłownie trzy metry od jego okna rośnie wierzba płacząca. No czaisz, takie drzewo. Nikt od dwóch miesięcy nie zastanawiał się nad dyndającym na drzewie strachu na gołębie. Wszyscy myśleli, że to Rachtanowa z drugiego piętra wywiesiła to chujostwo, bo od zawsze skarżyła się, że „gołębie obsrały jej wszystkie parapety”. I tego właśnie dnia dzieciaki z mojego podwórka rzucały śnieżkami po blokach. No, sam wiesz, jak to jest, bo też tak robiłeś. Jeden z nich trafił w dyndający, jak wszyscy przypuszczali, wieszak, na który nałożone były spodnie i T-shirt. Wieszak spadł. Jak się domyślasz, to był Garbol. Koleś tak wychudł od siupy, że gdy się powiesił, nie poznała go nawet rodzona matka. Powiesił się na pasku. Podobno pasek został na drzewie, a on się z niego wyślizgnął i spadł.

– Dobrze, że nikt tamtędy nie przechodził – rzuciłem głupio.

– Jarzysz, kurwa, sytuację? Typka szukali po całej jebanej Polsce, a on sobie wisiał przed własnym oknem! To jest dopiero, człowieku, jazda!

– No, niezła schiza, ale powiedziałeś „a propos papierosów” i nie kumam, co ma wspólnego ta historia z tym, że chce mi się zapalić.

– No jak to, nie czaisz puenty? Facet mógł być wszędzie, a był pod swoim domem, czyli…

– Dalej nic.

– Czyli czasami szukamy w życiu nie wiadomo gdzie i po co, a wszystko mamy pod nosem.

– No, to też prawda, ale co z tymi szlugami?

– No, kurwa, ja mam fajkę! Ale ty jesteś durny. Staliśmy dwie minuty, gapiąc się w chodnik i nie wpadło ci do głowy, by zapytać mnie o fajura. Miałeś ją pod nosem.

– Ty, racja. Nie pomyślałem. Daj no tego cygareta.

Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Mój kompan, a zarazem rozmówca, nagle wystrzelił jak poparzony i zaczął biec w kierunku przystanku.

– Muszę lecieć. Nara! – wydusił Paweł.

– Ej! A papieros? A, dobra tam! Miłej osiemnastki, to znaczy, dobrej imprezy! – krzyknąłem za nim na całe gardło.

Paweł z zabójczą prędkością i umiejętnościami Usaina Bolta wbiegł do autobusu z numerem… Numerem… O, kurwa! Osiemnaście! No tak, pomyślałem wtedy, jak mogłem być tak głupi? Na osiemnastkę z samego rana? Chodziło mu o autobus. Nieraz jeździłem z babcią na cmentarz autobusem tej linii, więc dobrze wiedziałem, że następnym przystankiem, na którym się zatrzymuje, jest Plac Kościuszki. Postanowiłem wyruszyć w pościg za Pawłem (a głównie za papierosem), bo wiedziałem, że jak nie ma się czegoś podstawionego pod nos, to trzeba to zdobyć. Szczególnie, gdy jest się niepełnoletnim i czeka się na osiemnastkę.

01. PARANOJA JAKAŚ

– No złazisz, kurwa?!

– No już, ubiorę się tylko!

Oko był wkurzony na swojego kolegę Suwaka, stojąc pod jego klatką schodową już siódmą minutę. Rzeczywiście, chyba szybciej dostałbym ten hajs, niż on zejdzie, pomyślał Oko, czytając kolorową ulotkę przyklejoną do szyby na drzwiach: „Pożyczki w minutę”. Ktoś gwizdnął, więc Oko rozejrzał się po osiedlu, na którym mieszkał od urodzenia (lubił się po nim rozglądać, bo tu właśnie przeżył piękne chwile swego krótkiego jak dotychczas życia). Pewnie zastanawiacie się, dlaczego Oko ma ksywę Oko? Jak większość polskich pseudonimów, przezwisk, ksyw, przydomków i innych przymiotników, ta ksywa też pochodzi od nazwiska. Jego nazwisko to Gałka. Będąc jeszcze w podstawówce, młody i zakochany w Justynie z 3C Mateusz Gałka, w szamotaninie i wyzywaniu się od głupków usłyszał od swego adwersarza, że jest gałką oczną (stąd pseudonim Oko). Pewnie gdyby wyzywał się z tym samym chłopakiem w wieku pierwszego meszku pod nosem, pierwszej masturbacji i mutacji głosu (czyli w wieku dojrzewania), usłyszałby, że robi wszystkim „gały”. Natomiast dziś, kiedy Oko już się goli, a jego głos dawno cechuje barwa niska, w sprzeczce z tym samym kolegą otrzymałby wyzwiskę, na przykład, Zioło (młodzież w tym wieku gałkę kojarzy tylko z nabitą marihuaną fifką, czyli w slangu – gałą). Oko, słysząc gwizd, rozglądał się po oknach gierkowskich bloków swego osiedla, by wypatrzeć gwiżdżącego na niego kumpla. Zobaczył go jednak na chodniku, jak buja się do niego z ucieszoną, ale też pełną tajemnicy miną. To oznaczało tylko jedno – Biro (ta ksywa nie ma historii, bo to jeden z tych kolesi, którzy nie pamiętają genezy swojego przydomku) ma dla niego jakiegoś newsa.

– Co jest, Biro?

– Nic.

– Jak nic, jak widzę, kurwa, że jesteś czymś zajarany.

– No bo, człowieku, dzwonię do Suwaka…

– Mówiłeś, że nie masz nic na koncie, ale chuj. Mów.

– Od matki dzwoniłem, kurwa, ale słuchaj. Dzwonię do Suwaka, a ten mówi, że nie wychodzi, bo se samochód kupił.

– No ja pierdolę! To ja tu, kurwa, stoję piętnaście minut, czekam na tego dałna, który mówi mi przez domofon, że się ubiera, a tobie, że nie wyjdzie!

– Nie, no wyjdzie, tylko potem, bo ten koleś od tej furmany jest u niego na chacie i podpisują jakąś umowę, czy chuj wie co.

– No to spoko, zalejemy wachę i gdzieś se pojedziemy.

– Ja to nie mam hajsu.

– Coś się wymyśli, chodź na ławkę.

Ławka, hmm… Każdy z tych trzech przyjaciół ma z nią jakieś wspomnienia: jednego z niej znieśli pijanego do domu, drugiego zawinęła policja, trzeci coś tam jeszcze innego. Na osiedlowej ławce spotykają się wszyscy, dlatego właśnie jest symbolem tych okutych nową kolorową elewacją bloków, które w środku i tak są miszmaszem rodzin z różnymi historiami.

Oko i Biro czekali na swojego kompana, Suwaka. Aby być konsekwentnym narratorem, muszę (a właściwie chcę) wyjawić Wam historię powstania ksywki Suwak. Historia ta nie jest osadzona w jakimś konkretnym czasie (historia w konkretnym czasie – dobre, co?). Wiadomo tylko tyle, że Damian Pieniacz za dzieciaka zawsze gdzieś pędził, spieszył się, czyli – mówiąc potocznie – zasuwał. Stąd Suwak.

– Kurwa mać – rzekł Oko, wyrzucając pogniecioną paczkę po papierosach. – Miesiąc temu zdałem maturę, a wciąż nie stać mnie nawet na ramę szlug!

– Ja też nie mam fajek, ale zaraz coś wykminimy.

– Wykminimy! Za dużo przebywasz z tym twoim kumplem od zioła. Wykminimy! Ha, zajebiste.

– Dobrze, więc teraz będę mówił jak profesor Miodek: nie będę chodził do kibla, tylko do ubikacji i nie będę się ruchał, tylko uprawiał seks.

– A rób se, co chcesz!

Kolejne dwadzieścia minut towarzysze podwórkowi spędzili na rozmowie o hipsterach, penerach, młodzieży inteligentnej (oni nie należeli do żadnej z tych grup, byli zwykłymi kumplami z osiedla) i oczywiście na opowiadaniu sobie filmu, który w słowach był jeszcze bardziej nudny i mdły niż duszne i zatęchłe powietrze tego betonowego labiryntu. Byli tak zwanym trzecim pokoleniem tego osiedla. Pierwszym byli ich starsi bracia i wujkowie (w ekstremalnych wypadkach nawet ojcowie), a drugim pokoleniem – kolesie, którzy wyjechali na studia lub kręcą się z piwem po całym osiedlu dla zabicia czasu (i zabicia samego siebie, bo przecież wszyscy pamiętają słowa z pouczających filmów na zajęciach z Wychowania w Rodzinie: „papierosy i alkohol – zabijają!”).

– Patrz, idzie Gruber – stwierdził Biro, pstrykając przy tym pojarą otrzymaną od tutejszego menela.

– Siema Gruber! Co jest? Z pieskiem na spacerek? – zapytał Oko.

– Daj spokój! – odpowiedział Gruber. – Melanż miałem wczoraj, ledwo żyję.

– Gdzie? Z kim?

– Tutaj u nas, w lasku za blokami. Nie uwierzycie, kurwa, co żeśmy widzieli.

– UFO? – zaśmiał się ironicznie Biro.

– No, jak mu się kołowało w głowie, to mógł widzieć spodek – wtrącił Oko.

Biro i Oko parsknęli wymuszonym i brzmiącym (dla zasady) śmiechem.

– Kołowałem, ale twoją starą! – odgryzł się Gruber.

– O ja pierdolę, ale żeś zażartował!

Biro i Oko spojrzeli na swojego rozmówcę z politowaniem i z wyrazem twarzy typu „ale debil”.

– Nie no, mów. – Wrócił do rozmowy Oko, patrząc na Bira z miną, która wyrażała coś w stylu „będzie beka”.

– Stoimy w tym lesie już na lekkiej fazie – zaczął opowiadać historię Gruber – i nagle słyszymy chrzęst w krzakach.

– Może to były mrówki? – spytał z przekąsem Biro, po czym wybuchnął śmiechem, tym razem naturalnym.

– Kurwa! Na poważnie. – Kontynuował Gruber. – Ja patrzę, a tam dwóch typów zapina pannę!

– Dwóch na raz? Na dwa baty? – dopytywał z zaciekawioną miną Oko.

– Nie no, jeden ją popychał, a drugi chyba czekał na swoją kolej, ale mówię wam, aż se musiałem w domu zwalić konia, bo nie mogłem z rańca wytrzymać.

– Co to za typy, od nas z ośki? – Zaciekawił się Biro.

– Nie wiem, teraz wszyscy wyglądają tak samo. Jeden miał bluzę Prosto, a drugi SSG. Jeszcze jak ją ciął, to tak fajnie klamra jego paska obijała się o jej uda. Mmmm… też bym tak mógł.

– Jakbyś mógł, to byś to robił – zażartował Oko. Gruber wziął to na poważnie i po zastanowieniu odparł:

– W sumie, racja. Dobra, lecę do domu z tym psem. Narka chłopaki!

– Trzymaj się – odpowiedzieli chórem.

Przez minutę siedzieli w milczeniu, obserwując dwóch kolesi siedzących na przeciwległej ławce. Jeden z obserwowanych palił papierosa i wydmuchiwał dym wprost na swojego kumpla, który popijał najtańsze piwo z pobliskiego supermarketu. Biro i Oko przyuważyli, że chłopakowi z butelką w ręce (był również bez koszulki) świeci się klamra od paska, która odbija promienie słoneczne. Obaj pomyśleli o jednym. Od tej pory każdy nieznajomy koleżka z paskiem będzie kojarzył im się tylko z opowiedzianym przez Grubera wybrykiem w lesie.

Obowiązkiem narratora (a trochę się nim czuję) jest przedstawić postaci. Mówię o ich wizualności, charakterze i tych wszystkich formułkowych bzdetach. Nie chcę zanudzać Was tym, jakie Biro ma włosy, jakim krokiem chodzi Suwak, czy nawet co jada na śniadanie Oko. Myślę, że lepiej będzie, jeśli każdy z Was wyobrazi ich sobie po swojemu. Poczujcie się jak w domu. Charakterystyka postaci przydaje się tylko w streszczeniach lektur, których i tak nikt nie chce czytać. Sami wyciągnijcie wnioski, jaki dany bohater ma charakter. Potem podnieście palec i przeczytajcie z zeszytu, że Oko był heroiczny, bohaterski, odważny i wypowiedzcie te wszystkie typowe cechy charakteryzujące typa.

– Nienawidzę tego miejsca! – mówi Suwak, przeżuwając resztki hamburgera.

– Ale do McDonalds’a pojechałeś, więc jednak korzystasz z uroków tego małego robotniczego miasta.

– Nie pierdol, odpal fajkę i zostaw pojary.

– Ty! Gdzie jest Biro?

– Poszedł z rodzinką na mszę w intencji zmarłego dziadka czy coś takiego.

– Jakiego dziadka? Jak on już ze dwa lata nie żyje!

– Kurwa! Mówię, że zmarłego, głąbie!

– Aaaa… Patrz, jaka dupa wychodzi z McDonalds’a. Zajedź jej drogę.

– Sam se zajedź. Przecież ona wygląda jak jakaś jebana Rosjanka!

– Ty! Do niedawna nasi dziadkowie, ojcowie, babki i te wszystkie nasze, kurwa, „płodziciele”, byli zależni od tych, jak mówisz, jebanych Rosjan. Rosja miała dużo rozumu, że zrobiła z nas niewolników, pierdolonych komuchów i odcięła nam drogę do naszego kochanego Zachodu. Więc nie obrażaj kogoś, kto jest mądrzejszy od ciebie!

– Taa… A wiesz, dlaczego u nas na osiedlu jest tyle społeczniaków i starych bab w oknach za firanką dzwoniących na policję? Bo są jebanymi komuchami, wyniszczonymi przez system właśnie w latach tej pierdolonej niewoli, czy jakiejś tam innej samowolki1.

– Wiesz co? Masz rację! Rosja to jebnięty kraj!

– O, człowieku! Obczaj, co ta typiara ma na udach, chyba jest jakaś sado-maso. Druga Rihanna, kurwa, a jej chłopak to Chris Brown. – Suwak bucha śmiechem.

– Albo co innego.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi.

– Dzisiaj Gruber opowiedział nam fajną historię, podejrzewam, że to może być prawda.

Oko opowiedział Suwakowi zajście w lesie, którego świadkiem był ich wspólny kolega Gruber.

– Co ty pierdolisz, człowieku? – Zareagował Suwak. – Aż tak małe to to miasto nie jest, żeby to była ta panna.

– Ja tam nie wiem, opowiedziałem ci tylko tę historyjkę.

– Chuj, nieważne. Jedziemy stąd?

– Mateusz, zamknij okno, bo przeciąg jest!

– Już mamo, zaraz zamknę! – odkrzyknął swojej rodzicielce Oko.

A tak naprawdę chodziło mu po głowie „wypalę papierosa i zamknę”, ale nie mógł tak powiedzieć, ponieważ jego matka nie wiedziała o tym, że syn pali. Nie wiedziała tak jak każda matka, czyli wiedziała, ale nie przyjmowała tego do wiadomości, a chłopak bał się przyznać, bo wstydził się palić przy matce i KOŁO się zamyka. A propos KOŁA. Oko, wypuszczając właśnie dym papierosowy i puszczając z niego KÓŁKA, zauważył KOŁO samochodu Grubera obcą postać i dopiero po chwili zorientował się, że ten delikwent przebija KOŁA tegoż wozu.

– Ej, kurwa, weź to zostaw! – krzyknął pod wpływem impulsu Oko.

Chłopak spod samochodu początkowo się wystraszył, lecz gdy ujrzał w oknie twarz Oka (Oko mieszka na parterze, a parking, gdzie stał wóz Grubera, ulokowany jest praktycznie pod jego klatką, więc widzieli się dobrze, mimo że panowała noc), jego twarz przybrała groźną minę. Patrzyli na siebie przez kilka sekund, po czym „nocny szkodnik” puścił się pędem za śmietnik, gdzie zniknął w objęciach ciemności.

Oko lekko wstrząśnięty (wyrzucił prawie połowę papierosa przez okno, a to rzadko mu się zdarza, więc musiał być wstrząśnięty!) zamknął okno, pamiętając doskonale prośbę matki.

Ja pierdolę, skądś tego typka znam, mówił sobie w myślach Oko i wertował w pamięci wszystkich kumpli i znajomków, by odnaleźć szukaną twarz.

– O, kurwa – powiedział na głos, gdy w swej pamięci wreszcie na nią natrafił. Nie miał wątpliwości: to koleś, który siedział dziś na ławce, popijał piwo nieświadomy tego, że jego pasek połyskuje w słońcu.

Tak na serio, to nie wiem, co teraz, kurwa, mam robić – myślał Oko. Jeśli powiem Gruberowi, że widziałem, JAK przebito mu opony, co więcej, wiem nawet, KTO mu je przebił, „sprzedam” brata ciotecznego Suwaka (Oko przypomniał sobie teraz, że gościu z klamrą u paska, który przebił opony Gruberowi, to bliski krewny Suwaka).

Oko nie chciał być konfidentem nie dlatego, że wszyscy mieliby go za śmiecia, lecz dlatego, że był ZASADNICZY w swoich ZASADACH (lubię grę słów) i nie mógłby spojrzeć w lustro.

Z drugiej strony… – kombinował w myślach dalej – Gruber jest moim ziomkiem i powinienem go uświadomić, kto miał czelność poniszczyć mu wóz. Gdy dowie się, kto to zrobił, tamten wyśpiewa mu, że mnie widział w oknie, i Gruber wkurwi się na mnie, że mu nie powiedziałem ani słowa… Ja pierdolę, co tu zrobić?

Oko podjął decyzję, że nic nie powie. Rano uświadomił sobie, że od bardzo dawna miał właśnie za sobą nieprzespaną noc.

Oko leżał w łóżku i słuchał z telefonu na słuchawkach Myslovitz Ofiary Zapaści Teatru Telewizji, gdy muzyka została przerwana. Dzwonił do niego Suwak.

Co on chce o dziewiątej rano?

– Co jest?

– Wyłaź na parking przed swój blok, Gruber jest wkurwiony, ogólnie jest beka. Chodź, coś zobaczysz.

– Dobra, już idę.

– Obczaj to, kurwa – mówił zły, ale i zdesperowany Gruber. – Stary nie da mi na nowe koła, a z tymi już, kurwa, nic nie zrobię!

– Przejebane – odpowiedział Oko.

– Ty, kurwa, ja se wczoraj kupiłem furę – wtrącił się Suwak – i zaczynam się bać! Przypadkowo nikt tego nie zrobił. Wątpię, żeby ktoś najebany ganiał po osiedlu z nożem i akurat TOBIE przebił opony.

– Ja tam się nie znam na KOŁACH – zaczął żartować Biro. – Więc nie chcę cię, Gruber, KOŁOWAĆ, ale powinieneś założyć alarm, wtedy słyszałbyś, kiedy inni chcą cię WYKOŁOWAĆ.

Suwak i Biro uśmiechnęli się do siebie nawzajem.

– Ja mam coś hajsu, to ci pożyczę – zadeklarował się Oko.

– Spoko Oko, nie chcę się zapożyczać, coś wymyślę, ale dzięki.

– Jak tam chcesz. Dobra chłopaki, to ja lecę, bo coś się dzisiaj nie wyspałem.

– Ty, Biro, co ten Oko jakiś taki nerwowy? – zapytał Suwak.

– Nie wiem, wczoraj popaliliśmy, może go jeszcze trzyma.

– Trzyma to Gruber fajki, nie Gruber?

– Taa, zostawię ci pojary.

– To ja chcę zjarę – spuentował dialog Biro, obchodząc dooKOŁA samochód.

Ta noc była zimniejsza niż poprzednia, ale spokojniejsza, a powietrze łagodne. Jako narrator, aby zbudować napięcie, powinienem użyć pospolitej frazy w stylu „coś wisiało w powietrzu”, ale oprócz dymu z papierosa wypuszczonego przez Oko, który siedział na ławce i prania na balkonach, nic nie wisiało.

Zbakałem się trochę – pomyślał Oko, patrząc przez minutę w jeden punkt i rozmyślając o tym, kiedy wreszcie Biro i Suwak wrócą do niego na ławkę (poszli do pobliskiego sklepu, aby oddać butelki).

Na początku myślał, że to skutek uboczny marihuany i tylko wydaje mu się, że widzi gościa, który idzie w jego kierunku dość pewnym i zdecydowanym krokiem.

Oho! Będzie dym – pomyślał sobie Oko, co było paradoksem, ponieważ papierosa wyrzucił przed trzydziestoma sekundami (jedna wisząca rzecz już odpadła).

– Wstań, kurwa! – powiedział gościu, który podszedł do niego z zapalniczką w dłoni. Oko rozpoznał go parę kroków wcześniej i wtedy już wiedział, że to brat cioteczny Suwaka, czyli koleś ze „słoneczną klamrą” przebijający opony. Oko bał się. Nie był tym typem, który lubi bijatyki i tego typu „bezsensowności” (tak to nazywał), a nawet więcej – on nie umiał się bić.

– Przekaż swojemu koleżce, że te, kurwa, opony to tylko ostrzeżenie, ja go jeszcze dopierdolę! Na pewno przypucował ci się, że widział mnie w lesie, kiedy zażywałem rozrywki z moim kumplem. Wiesz, ogólnie to ona tego chciała, tylko sama o tym nie wiedziała.

– Nie wiem, o czym ty do mnie mówisz. – Oko ze strachu udał, że o niczym nie wie. Nie miał pojęcia, czy to słuszne zagranie, ale wtedy tylko to przyszło mu do głowy.

– Nie wiesz, kurwa? – Wraz z tymi słowami usłyszał w pobliżu dziewczynę, która wykrzyczała: „To ten, to na pewno ten!” – To ja ci, kurwa, wytłumaczę!

Stojący przed nim chłopak zamachnął się, aby uderzyć Oko (czyli po prostu dać mu w mordę). Oko ścisnął powieki z paniki i trochę też z powodu programu na Discovery, gdzie mówiono o pobiciach i o tym, że jak się nie patrzy na oprawcę, mniej odczuwa się ból. Usłyszał tylko uderzenie i upadek na chodnik. Zaraz, zaraz – pomyślał Oko – Ja nadal stoję, co jest? Aż tak się ujarałem, czy co?

Oko ujrzał leżącego chłopaka (przebijacza opon) na chodniku. Koleś był kopany, zasłaniał się rękoma, choć wiele mu to nie dawało. Dorwało go dwóch kolesi: jeden w czapce Metoda Sport, drugi z tatuażem wypisanym à la gotycką czcionką Carpe Diem na ręce. Zdarzenie to nie trwało długo. Kiedy dwóch kumpli zobaczyło, że bijący zaczyna pluć krwią i bierze go na wymioty, uspokoili się, więc jedno jest pewne – nie chcieli go zabić.

– A ty to, kurwa, kto? Jego kumpel? – zapytał groźnie ten z tatuażem.

– Nie! Ja tu tylko siedzę – odparł zdesperowany Oko.

– To ty, kurwo, zgwałciłeś Monikę – powiedział wytatuowany, kopiąc pobitego po żebrach. – Przekaż temu drugiemu, że jego też znajdziemy, chuju!

– Monika, to na pewno ten? – zapytał ten w czapce Metoda Sport.

– Tak. Jestem pewna – odpowiedziała dziewczyna nazywana Moniką.

Oko wiedział, kim jest Monika. To dziewczyna o rosyjskiej urodzie spod McDonalds’a, która na udach miała pręgi. Już teraz był pewny, że to ta z opowieści Grubera, a chłopak z klamrą od paska był czynnym uczestnikiem tej historii z lasu za blokami. Już wszystko ułożyło mu się w głowie. Monika została zgwałcona przez typa z klamrą. Koleś z klamrą zauważył Grubera w lesie, wiedział, kim jest i przyszedł przebić mu opony, by go ostrzec, że „Klamra” wie. Monika nasłała dwóch kumpli, by zrewanżować się za jej ból psychiczny (być może fizyczny również) i zniewagę.

– Nic tu po nas – stwierdził wytatuowany. – A ty nic nie widziałeś, słyszysz?

– Proste! – Oko udawał pewnego siebie (sam nie wiedział po co), ale cały drżał. Ja już nie palę – pomyślał w tej chwili.

– Spierdalamy stąd, bo zaraz na pewno zlecą się „psy” – oznajmiła Monika.

Cała trójka zniknęła szybciej, niż się pojawiła. Pobity, kołysząc się na nogach i bełkotając coś pod nosem, wstał i powolnym, chyboczącym się krokiem podążał w tym samym kierunku, co przed chwilą ta trójka. Bić się na pewno nie chciał, miał już dość. Pewnie usłyszał coś o „psach” i się zawinął. Po chwili Oko znów usiadł na ławce i cały roztrzęsiony skumał, że znów jest sam.

– A słyszałeś to? – Głos Bira odbijał się z oddali echem od bloków. – Siedzi dwóch typów i jeden do drugiego mówi: coś, kurwa, wisi w powietrzu, a ten drugi: nie, to ja się zjebałem, kumasz? Ha, ha, ha, przekozacki żart.

– No, spoko – przytaknął Suwak.

Suwak i Biro usiedli na ławce obok Oka.

– Ty, Oczko – zaczął rozmowę Suwak – coś taki jakiś blady?

– Zostaw go. – dołączył się Biro. – Zbakał się za bardzo i chuj.

– Właśnie, macie jeszcze tego zioła? Chodźcie, przyjaramy, tylko nie tu, bo zaraz zjadą się pewnie psy. – Zapytał i sam sobie odpowiedział Oko.

– No spoko, mamy – odpowiedział Suwak. – Wiesz, kogo mijaliśmy? Tę Rosjankę, wiesz, tę masochistkę. Szła z dwoma typami. Z wyglądu to żaden Chris Brown nie był, ale z uderzenia na pewno, he, he.

– No i twojego braciszka – wtrącił Biro. – Obity był doskonale!

– Nie przyznaję się do niego. To co, idziemy zajarać?

Koniec.

1 celowa gra słów (przyp. autora)

02. TEORIA KONONOWICZA(WERSJA 2012)

Mimo tego, że na mojej cewie włóknisto-mięsistej nie leżał żaden ostry przedmiot, to śmiało mogę stwierdzić, że w gardle miałem żyletkę. Brak śliny, brak wody oraz pomysłu na to, co powiedzieć, spotęgowało we mnie chęć zapalenia papierosa. Zawsze, gdy nie wiem co zrobić lub powiedzieć, to palę. Czemu chcę palić, gdy chce mi się pić? Tego nie wytłumaczę. Wsadziłem swoją chudą rękę do lewej kieszeni moich dwuletnich jeansów, aby wymacać burżuazyjną paczkę Marlboro (mówię „burżuazyjną”, bo rzadko kupuję tak drogie papierosy). Szperając po kieszeni, napotkałem na tak zwaną niespodziankę: całe dwa złote! Od razu wpadł mi do głowy najbliższy supermarket, a w nim najtańsze picie (a co, stać mnie na nie!) Kiedy odpalałem papierosa, odezwała się ona – ŹRÓDŁO mojej SUCHOŚCI w gardle, mojego napięcia oraz uczucia wstydliwości.

– To mówisz, że nie wiesz, czy zdasz. – To była Karolina.

– Myślę, że będę miał poprawkę. Z matmą nigdy nie byłem za pan BRAT. Może dlatego, że słowo „matma” jest w rodzaju ŻEŃSKIM.

Karolina chyba nie zrozumiała mojego żartu, bo uśmiechnęła się tylko dla zasady. W sumie, nie dziwie się jej, bo gdy tylko sam przez chwilę zastanowiłem się nad tym, co powiedziałem, to zacząłem myśleć, czy lepiej byłoby cofnąć czas, czy wypowiedziane słowa. Dziś to już nieważne.

Wracając z najbliżej napotkanego osiedlowego sklepiku (supermarket zamknięty – nie znoszę niedzieli!), wybraliśmy jedną z trzech ustawionych przy osiedlowym klombie ławek. Pamiętam, że pomyślałem wtedy o „starszych miłych paniach”, które nakazują „dzień święty święcić”, tym samym rozwieszając pranie. W niedzielę? Skandal! Szedłem pierwszy, lecz zwolniłem parę kroków przed ławką, by pozwolić Karolinie wybrać sobie miejsce (dżentelmen?). Usiadła pośrodku. Dosiadłem się z jej prawej strony, tym samym lokując się przy starym, zżartym rdzą metalowym koszu na śmieci (moje petardy z dzieciństwa też zostawiły parę dziur). Następnych parę minut spędziliśmy, rozmawiając o osiedlowych przechodniach, palącym się na balkonie grillu w bloku numer 12, a NAWET o tym „fajnym” – jak to powiedziała Karolina – dniu, czyli o niedzieli. Bardzo się ucieszyłem, gdy nagle zorientowałem się, że rozmawiamy o muzyce. Wcześniej nie byłem tego świadom, bo skupiałem się na jej dekolcie. Rzadko przychodzą mi takie myśli do głowy, ale wtedy zdarzył się wyjątek i w swym umyśle usłyszałem pytanie: „To ona jest kobietą, czy może ja?” Dziwne pytanie? Nie sądzę, gdyż mimo że to ona miała buty na koturnie (może to był obcas? w sumie, nie pamiętam), to jednak JA siedziałem jak na szpilkach. A powodem mojej nagłej straty orientacji (tym razem nie mówię o płci, ale o uczuciu przerażenia i niemocy) było…

– Jebane gówno! – krzyknąłem.

– To znaczy, że nie lubisz Abradaba? – Pytanie Karoliny wyrwane z kontekstu przywróciło mnie na ziemię.

– Nie… – odpowiedziałem. – Znaczy, tak! Lubię, ale… Nieważne.

Mówiąc „jebane gówno”, miałem na myśli końcowy produkt procesu trawienia jakiegoś ptaka, który musiał dość niedawno (poznałem po konsystencji) przelatywać nad ławką, na której siedzieliśmy. Prawa nogawka! Noż kurwa – powtarzałem pod nosem. Brak chusteczek i odwagi, by przyznać się Karolinie, że na mojej nogawce znajduje się czarno-biała maź potocznie nazywana ptasim gównem, sprawiła, że nie czułem się już jak na szpilkach. Teraz czułem się co najmniej jak fakir!

Po odprowadzeniu Karoliny do domu podjąłem męską decyzję (a jednak jestem z Marsa!): wrócić do domu skrótami, jak najszybciej, by nikt nie zauważył mojej plamy na nogawce. Co prawda, pozbyłem się ptasiej kupy z nogawki, używając przy tym liści i wcześniej zakupionej wody w osiedlowym sklepie, ale plama to plama. Moja niedawno poznana koleżanka chyba nie zauważyła mojego „nogawkowego” problemu, bo nie odezwała się ani słowem na ten temat. Nie widziałem też żadnych dziwnych „wszystkowiedzących” uśmieszków, gdy znajdowała się (na szczęście!) z mojej lewej strony. Przez chwilę, gdy szła od strony ulicy, chciałem (kurwa, znowu ten dżentelmen!) umiejętnie sprawić, byśmy zamienili się miejscami, lecz w mig pomyślałem, że wolę kapitulację mego dżentelmeńskiego alter ego niż śmiech Karoliny, gdy podaje mi chusteczkę, mówiąc: „Wytrzyj sobie to jakoś. Hi, hi”. Ciekawe, czy wybierając miejsce na ławce, widziała, co się święci (i nie mówię o wcześniej wspomnianym dniu – niedzieli, lecz o tym, co znajdowało się na tej ZASRANEJ ławce, paręnaście centymetrów od niej). Może widziała moją nogawkę, ale nic nie wspomniała? Nie wiem. Wiem tylko, że miałem teraz większy problem – skończyły mi się papierosy. Właśnie! Gdyby szlugi były jak problemy – zawsze by były. Kolejna męska decyzja na moim koncie. Postanowiłem pójść do kumpli. Powinienem powiedzieć, że idę zobaczyć, co słychać, ale nie lubię kłamać, więc… Szedłem po papierosa. Zawsze męczę się, wchodząc pod górę, ale gdy wychodząc z centrum muszę podejść okazale wysokimi schodami na obrzeża miasta, gdzie znajduje się dobrze mi znane blokowisko, to padam na mordę. Będąc już niedaleko miejsc, gdzie zazwyczaj przebywam z kolegami, usłyszałem dźwięk dzwonka mojego telefonu.

– Halo! – powiedziałem zasapany i zdenerwowany, że ktoś ma czelność dzwonić, kiedy ja ledwo żyję.

– Ty, mamy problem – usłyszałem w słuchawce głos Stefanka, naszego klasowego kujona. – Pamiętasz… Ta książka, co mi ją pożyczyłeś?

– Tak jakby.

– No, kurwa, sorry, ale moja młodsza siorka pomalowała ci prawie wszystkie strony markerem. Kurwa, stary, odkupię ci.

– Dobra, nic. Nieważne.

Jedyne, z czego cieszyłem się tego jebanego dnia, to tylko z tego, że na szczęście już niedługo się skończy. Zdenerwowany jak jasna cholera (ta cała cholera była jasna, za to nad miastem zapadał już zmrok), podchodziłem szybkim, acz zmęczonym krokiem do trzech moich kumpli, którzy nie widzieli świata (nie tylko dlatego, że się ściemniło) poza piwem trzymanym w dłoni.

– Siema Syfer! – krzyknął mój ziomek „Karzeł”.

Genezy ksywki Karzeł tłumaczyć chyba nie muszę? Mówiąc „Syfer”, zwracał się do mnie. Nigdy nie lubiłem tej ksywki, ale chuj, muszę z nią żyć. Jeszcze wam tego nie oznajmiłem, więc zrobię to teraz. Na imię mam Seweryn. Sywcio… Syfcio… Syfer… To właśnie był rozwój moich przydomków od dwunastego grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku, czyli jak to mówiła mi potem matka – mroźnego dnia moich narodzin. Obok Karła siedział Sandecki, który wyrzucił swoim lekko pijanym głosem pytanie:

– I jak z tą dupą?

– Jakoś żyję. W sumie, i ona, i ja – odpowiedziałem zmęczony przebytą drogą, która upłynęła mi bez ani jednego papierosa. Ciekawe. Podobno człowiek palący papierosy szybciej się męczy. To oznacza, że muszę być niezłym wyjątkiem, ponieważ mnie męczy BRAK papierosów.

– Mnie tam się ona nie podoba. Gada jakoś dziwnie, rzadko się uśmiecha, a poza tym widziałeś te jej reeboki? Porażka – odezwał się Karzeł.

– Niee. Ona jest w porządku. Ale chyba nic z tego nie będzie – powiedziałem „chyba”, ale w głębi duszy kotłowało mi się „z pewnością”.

– A my to sobie grzmotnęliśmy parę piwek i jeszcze bym się napił, ale, kurwa, nie mam już hajsu. Dasz fajkę, Syfer?

– Ja pierdolę, szedłem do was z myślą, że to wy macie jakąś szlugę. Przejebka!

– Nie, no co ty. Mieliśmy ramę na dwóch, ale wiesz, jak to jest, jak się piwko pije, nie?

Haa! Eureka! Oświeciło mnie. Na pewno pamiętacie, jak na początku tej zjebanej opowieści zadałem sobie – a co za tym idzie, również i wam – pytanie: „Czemu chcę palić, gdy chce mi się pić?” Już wiem. Najczęstszym płynem, jaki spożywam w swoim życiu, jest, niestety (albo stety, zależy od podejścia do sprawy) piwo. Przy piwie zawsze palę. Nawyki, jakie posiadłem podczas picia piwa przełożyły się na spożywanie każdego trunku. Jezus Maria, oszalałem. Po odkryciu tego faktu uznałem, że czas najwyższy, aby wreszcie odpocząć. Usadziłem się w środku, pomiędzy chłopakami (pierdolę, po prawej już nie siadam) na drewnianej, bez jednej deski na oparciu, ławce. Mieliśmy stąd widok na centrum osiedla, czyli tak zwany parking. Sandecki spojrzał na światło osiedlowej lampy, które odbijało się na dachu samochodu jego niedawno zmarłego sąsiada, Krzewińskiego. Pewnie właśnie ten widok przypomniał mu o dzisiejszej anegdocie, którą opowiedziała mu matka.

– Ej, właśnie! Zapomniałem wam powiedzieć. – Sandecki mówił powolnym, hajowym tonem.

– Co jest? – zapytałem zrezygnowany, bo i tak nie chciało mi się tego słuchać.

– Matka mi przewijała, że temu Krzewińskiemu, co się powiesił z tydzień temu, zalało grób. Wiecie, te jebane deszcze zalały. On nie ma katakumby, pochowany jest w piachu. Coś tam, gdzieś tam, kurwa, spłynęło czy coś, nie wiem, nie znam się. I wiecie, podtopiło mu trumnę.

– Ty – obudził się nagle Karzeł – znasz takie przysłowie? „Co ma wisieć, nie utonie”. I wszystko.

Jeden i drugi mój kumpel wybuchli naturalnym i mocnym śmiechem. Nie dziwię im się. Sam, gdybym tylko wcześniej wypił i zajarał (poznałem po oczach, że „zbombieni jak Hiroszima”), brechtałbym się tak, że nawet te baby, co pozamykały balkony, bo boją się komarów, otworzyłyby je, żeby sprawdzić, co to za huligan wydziera się po nocy. Ale ja, zamiast spokojnie dziś zajarać i się napić, wolałem iść i zrobić z siebie pajaca przed jakąś panną po to tylko, by obsrał mnie ptak i żebym, kurwa, wyjarał wszystkie szlugi! Żart Karła był dla mnie jednym z lepszych, jakie ostatnio słyszałem od kogokolwiek, ale nie mogłem się śmiać, bo miałem jakiś kiepski dzień. Nie wiecie może dlaczego? „Tu kopią i tam kopią!” Z pewnością właśnie takie zdanie ułożyła w swojej głowie styrana życiem emerytka, która z laską i psem stała pod klatką, patrząc najpierw na wykopy, które uczyniła koparka w słusznej sprawie – wymiana rur, a następnie na wykopy piłki, w którą grali na parkingu Gruber i Suwak. Osiedlową pocztą pantoflową rozniosła się niedawno wieść, że Gruberowi poprzebijano opony w jego punciaku. Ale to osobna historia. W sumie, pewnie nudna. Kopali piłką o ścianę śmietnika, na której ktoś sto lat temu nieudolnie namalował tarczę brązową farbą. Można powiedzieć, że Gruberowi i Suwakowi w tej grze naprawdę przyświecał cel trafienia w nią, bo zrobił to pan Pająk z drugiego piętra, który wjeżdżając w osiedlową alejkę samochodem, przyświecił w nią światłami. Czyli w cel.

– Wyjaraliście już wszystko? – zapytałem z nadzieją, że odpowiedź będzie brzmiała „nie”.

– No, niestety. – Tą odpowiedzią Karzeł rozwiał moje nadzieje, a nawet więcej. Wkurwił mnie.

– Kurwa, no nie! Chujowo. Nie mogliście poczekać?

– A co ty taki diaboliczny dzisiaj jesteś? Może zamiast Syfer, bedziemy do ciebie mówić LuSyfer. Ha, ha, ha. Jesteś diaboliczny.

– Miałem chujowy dzień. Starczy?

– Tą panną się ryjesz? Daj se siana. Albo daj mi siano, to wymienię je na trawę, ha, ha, i sobie zajaramy.

– Tak czy siak, posiedzę jeszcze chwilę i spierdalam. Zmęczony jestem – oznajmiłem dość przygnębiającą wieść, ale na chłopakach nie zrobiło to wrażenia, bo zauważyli, że Suwak i Gruber idą do nas (piłka wpadła na czyjś balkon, a o tej porze trudno po nią pójść).

Przywitałem się z chłopakami. Jednemu ustąpiłem nawet miejsce na ławce, bo uznałem, że i tak zaraz idę, to niech sobie chłopaczyna siądzie. Na szczęście, nie było już plamy na spodniach (ale uczucie obawy, czy koleżanka zauważy mój nowy przymusowy design, zapamiętam jeszcze długo). Nie było też już mojej książki STEPHENA KINGA, którą KINGA, siostra STEFANKA, pomazała markerem czy czymś tam. Pomazana książka to już nie książka. Jej magia umarła. O papierosach już nie wspominam, bo robiłem to przez cały ten zdziczały dzień. Co nie zmienia faktu, że ich też już nie miałem. Zioło? Jak się chłopaki dorwali, to pewnie torba zielonego poszła w pięć minut. Więc nie było zioła, tak samo jak piwka, o którym marzyłem od samego ranka, który upłynął (tak samo jak alkohol z mego organizmu) pod hasłem: kac. Nie było, nie było, nie było! Niczego nie miałem. Nie było niczego (deklaracje Kononowicza w moim przypadku by się sprawdziły). Pocieszała mnie tylko myśl, że chociaż nie było niczego, a ten dzień należał do tych najgorszych, jakie pamiętam, to noc okazała się jedną z piękniejszych, jakie przeżyłem. Zostałem bez niczego, ale z chłopakami! I bez żadnych podtekstów, proszę. Myśmy TYLKO rozmawiali. Bez szlug, panienek, zioła, browarów i innych WAŻNYCH rzeczy. Myśmy TYLKO rozmawiali. Całą noc. Nie ma niczego, ale chłopaki są zawsze. To jedyna rzecz, której nawet Kononowicz nie ruszy.

Koniec.

03. KTO WROBIŁ KRÓLIKA RODŻERA

Suwak zbiegał po klatce schodowej, zastanawiając się, po jaki chuj Biro wytargał go z domu o ósmej rano. Był na lekkim kacu i nienawidził tego stanu bardziej niż papierosowego głodu, który zaczął mu dokuczać, gdy tylko otworzył z rana przekrwione i zmęczone oczy (można zmęczyć się snem – Suwak to potrafi). Nie znosił kaca, ale jeszcze potężniej nie trawił pustych, powodowanych głodem beknięć (dlatego określenie „nie trawił” jest tu bardzo dwuznaczne), które właśnie mu się przydarzyły. Gdy zszedł na parter, od razu – jak zwykle – zdenerwował się widokiem zamkniętych drzwi od przedsionka. Tak, wiem, wiem – deklamował w myślach Suwak – sąsiadeczki są tak troskliwe. Boją się, że jakiś bandzior wejdzie w nocy i nie daj Boże okradnie którąś z mieszkających tu rodzin. Świetnie! Drzwi od przedsionka – zajebiste zabezpieczenie. Ale żeby zadzwonić do spółdzielni, aby naprawili drzwi od klatki, to nikt się nie pokwapi. W sumie chuj, dla mnie lepiej. Przynajmniej nie muszę w nocy budzić starych domofonem, gdy zapomnę kluczy. Biro stał oparty o drzwi klatki, więc SIŁĄ RZECZY wychodzący Suwak lekko go popchnął.

– Co ty robisz? – powiedział wystraszony Biro. – Chcesz mnie zabić? Wychodzisz i mnie pchasz!

– Ostatnio mówiłeś, że często wychodzę na idiotę. Wychodząc wprost na ciebie, mam dowód, że miałeś rację.

– Ha, ha, ha, bardzo, kurwa, śmieszne. – Nieudolnie zripostował Biro, podając przy tym rękę koledze.

– Dobra, do rzeczy. Po coś mi tu kazał zleźć?

– Czekam na elektryka, znajomy mojego ojca. Ma tu przyjść przed pracą, żeby naprawić mi jakiś kontakt czy coś. Starzy w robocie, to ja go muszę wpuścić.

– I po to mnie wytargałeś o ósmej rano? Mam z tobą czekać na elektryka?

– No, po części. Ale nie martw się. Mam coś mocniejszego niż prąd w tym moim kontakcie.

– Zielone?

– A jak! Zostało nam z wczoraj.

Suwak, ucieszony dobrą nowiną kolegi, przepuścił go w drzwiach, by razem wejść do klatki.

– Jak mamy jarać, to zamknij drzwi od przedsionka. – Biro był ostrożny. – Dobrze, że są te drzwi, przydają się, co nie?

– Taa – odburknął Suwak, przypominając sobie swoje wcześniejsze rozważania na temat tych samych drzwi.

Biro wyciągnął samarkę z zielonym suszem i zaczął nim napełniać fifkę. Stresowała go ta czynność, co spowodowało, że jego ręce drżały. Kolejnym czynnikiem składającym się na to, że jego dłonie latały bardziej niż sinusoida na wykrywaczu kłamstw, przy przesłuchaniu seryjnego mordercy, było delirium tremens spowodowane wypitym wczoraj alkoholem.

– Ty! – odezwał się podniecony Suwak. – Wczoraj w nocy czytałem jeszcze opowiadania tego, jak mu tam… Brzydala. Łukasza Misiury. Wiesz który to? Ja pierdolę, jakie to denne. Pierwsze opowiadanie napisane w trzeciej osobie, drugie w pierwszej, trzecie znowu w trzeciej.

– Kurwa, nie kumam, pogubiłem się w tych liczbach.

– Chuj, nieważne. W każdym razie to grafomańskie gówno. Koleś robi błędy stylistyczne i mam wrażenie, że te jego żarty są bez sensu. Nie kumam go.

– Niech se robi, co chce. Wyjebane mam. Pal pierwszy.

Suwak przechwycił od kolegi zapalniczkę oraz fifkę i zachłannie odpalił marihuanę. Po zaciągnięciu się podał szklaną rurkę towarzyszowi.

– Kurwa, rozjebałeś zapalniczkę! – Uniósł się Biro, po czym głęboko się zaciągnął.

– Daj, naprawię.

Podczas gdy Biro ciągnął kolejne machy, Suwak próbował naprawić zapalniczkę.

– Styka! – powiedział Suwak, gdy kolega podawał mu lufkę.

– Nie, to nie. – Biro pociągnął resztki marihuany.

– Co ty, kurwa, robisz? Wyjarałeś cały towar! – Zdenerwował się Suwak.

– Powiedziałeś, że styka.

– Styka kabelek w zapalniczce, głąbie. Naprawiłem ją.

– Sorry, nie zrozumieliśmy się.

W efekcie tego zabawnego nieporozumienia obaj zaczęli śmiać się donośnie, co zmusiło ich do wyjścia z klatki po to, by nikt ich nie usłyszał. Po wydostaniu się na świeże powietrze dotarły do nich dwie rzeczy. Pierwsza, to wiatr, a druga – świadomość, że dzisiejszy dzień jest chłodny i raczej nie zapowiada się na poprawę pogody. Mijały minuty, a koledzy nie mieli zamiaru ze sobą rozmawiać. Rozglądali się w zamyśleniu po wszystkich zakątkach i zakamarkach osiedla, wyczekując nadejścia elektryka. Suwak miał wielką ochotę wrócić do domu i znów położyć się spać, dlatego marzył, aby zza któregoś bloku wynurzył się starszy siwy pan w okularach, z torbą do przechowywania narzędzi oraz w roboczych spodniach w kolorze konduktorskiego błękitu, bo tak właśnie wyobrażał sobie człowieka trudniącego się naprawianiem kontaktów. I wtedy właśnie wpadło mu do głowy pierwsze od pięciu minut zdanie, które według niego warte było wypowiedzenia na głos.

– Ty, Biro! Masz jakiś kontakt do tego elektryka? Byś się zapytał, kiedy będzie, bo nie chce mi się tu sterczeć.

– Nie mam kontaktu DO elektryka, tylko mam kontakt DLA elektryka. Żeby mi go naprawił.

– Kurwa!

Kolejny moment niezręcznej ciszy. W takich sytuacjach wszystko zaczyna być ciekawe: wyrzucona na śmietnik obudowa lustra w owalnym kształcie, foliowa torebka, którą wiatr zawiesił na pobliskim krzewie, a nawet kałuża utworzona przez wczorajszą ulewę. Wystarczy nieduże wgłębienie w chodniku i trochę deszczu, a już mamy mały zbiornik wodny, który potocznie nazywany jest kałużą. Wydawać by się mogło, że wszystkie kałuże są takie same, lecz Suwak dostrzegł coś, co całkowicie obala tę teorię. W Polsce znajdują się miliony takich podwórek i miliony takich kałuż, lecz ta znajdująca się na wprost oczu Suwaka jest jedyną w pełni polską kałużą. Dowodzi temu zdjęcie córki byłego prezydenta znajdujące się na okładce gazety tabloidowej „Życie na gorąco”. ROZMIĘKCZONA i PONADRYWANA gazeta pływała w MĘTNEJ, acz PŁYTKIEJ wodzie pobliskiej kałuży. Polska twarz – polski MĘT, polskie ROZERWANIE, polska MIĘKKOŚĆ i oczywiście, polska PŁYTKOŚĆ.

– Patrz. Marta Kaczyńska na zdjęciu, w kałuży, widzisz? – zagaił rozmowę Suwak.

– Sam jesteś Kaczyńska, głąbie! To córka Wałęsy. Widziałem ją u Wojewódzkiego. Mówię ci, to ona.

– No, może i tak. Ale wiesz co? To może jest Ola Kwaśniewska. O jakimś jej ślubie mówili. Więc może też piszą? Trochę jakby za ciemna karnacja, nie powiem, ale to pewnie przez to, że gazeta jest mokra – oznajmił Suwak, po czym szybko się zorientował, że nie powinien zajmować się tym tematem.

Podczas gdy Biro próbował znaleźć nazwisko kobiety na porozrywanej okładce, Suwak robił całkowicie odmienną rzecz. Robił sobie nadzieję. Może to ten elektryk? – pomyślał Suwak, gdy udało mu się dostrzec idącego między samochodami mężczyznę w średnim wieku (jak mniemał). Suwak z tej odległości nie mógł zdiagnozować, co facet idący w ich kierunku trzyma w ręce. Myśl o tym, że elektryk może zjawić się w każdej chwili, dawała mu nadzieję, że koleś zbliżający się ku nim to facio od kontaktów. Z drugiej strony jednak w głębi duszy zdawał sobie sprawę, że to raczej niemożliwe, co spowodowało, że jego odczucia znajdowały się na dwóch biegunach. Suwak uświadomił sobie, że takie emocje towarzyszą mu również w szkole, w sytuacjach, gdy nauczyciel spóźnia się na lekcje. „Może go nie ma? Nie widziałem go dzisiaj!” A i tak na końcu zawsze jest rozczarowanie. Nauczyciel zjawia się z jakimś lichym wytłumaczeniem dotyczącym spóźnienia. Rozczarowanie? Suwak nienawidzi rozczarowań. Tak samo jak rozczarowuje się nienawiścią. Rozczarowanie i nienawiść – najgorsze emocje. Rozczarowanie nadeszło razem z nadejściem mężczyzny, który – jak spostrzegł Suwak – zamiast torby z narzędziami posiadał tylko torbę na zakupy przewieszoną przez ramię. Analogicznie, po rozczarowaniu pojawiła się ciekawość (któż to może być?). Suwak przyglądał się mężczyźnie z siatką na zakupy i był coraz bardziej pewny, że skądś go zna. Wraz z malejącym dystansem, który ich dzielił, Suwak uświadamiał sobie coraz bardziej, kim jest nadchodzący chłopak (już wiedział, że to nie mężczyzna w średnim wieku). Zaraz, zaraz, to…

– Rodżer! – wyrwał spontanicznie Suwak.

…tak, to on – dokończył w myślach.

– Jaki znowu Rodżer, hę? – odpowiedział pytaniem Biro.

– Nie pamiętasz Rodżera? To starszy brat Syfera! W czasie emigracyjnego boomu na Anglię i Irlandię wyjechał do tych ze Świętym Patrykiem. Założył tam rodzinę, a do tego pracuje. Albo nie… Pracuje, a do tego założył tam rodzinę. Zresztą, kurwa! Nie pamiętasz Rodżera?

– No, już wiem! To ten, co miał zajawkę na te zwierzęta? Ha, ha, ha. Syfer mi opowiadał, że ten kolo ma trzy psy na podwórku, węża w terrarium, pająki w pojemnikach po irlandzkiej sałatce i kota na punkcie swojego dzieciaka. A propos Syfera. Widziałem go ostatnio na mieście. Nie dość, że szedł zziajany, to jeszcze z plamą na nogawce.

– Daj spokój! Nie wiem, czy mam Rodżerowi mówić „dzień dobry”, czy „cześć”, ale coś trzeba powie…

– Ej, młody! – Tym okrzykiem Rodżer przerwał słowa Suwaka.

– C… c… co jest? – zająknął się Suwak.

– Coś ty wyprawiał w nocy na tej klatce schodowej? – Zadając to pytanie, Rodżer wyciągnął grabę i przywitał się z kolegami brata.

– Ja? – spytał Suwak.

– No! Chciałeś zamknąć drzwi od przedsionka, ale byłeś najebany i nie dawałeś rady. Wszystko słyszałem, boś mnie obudził. W końcu udało ci się je zamknąć. W sumie nie wiem, po co ty je w ogóle zamykasz.

– Na pewno już ich nie będę zamykał – mówiąc to, Suwak po raz drugi przypomniał sobie swoje dzisiejsze rozważania dotyczące drzwi do klatki. A już za chwilę zaczął się zastanawiać, czy jest normalny. Ciekawe dlaczego, prawda?

– Ciesz się, że moja żona się nie zbudziła, jak kopnąłeś rowerek mojego syna, który stał na półpiętrze. Gdyby to usłyszała, wtedy kazałaby mi do ciebie wyjść, więc miałeś farta.

– Sorry, nie chciałem. Nie wiem, czy nas pamiętasz? Ja jestem Suwak, a on Biro. Jesteśmy kumplami Syfera, twojego brata.

– Seweryna, znaczy się – poprawił Suwaka Biro, szturchając go przy tym ramieniem.

– No, coś kojarzę. Sewcio jeszcze śpi, a wy już opanowujecie miejscówki pod blokiem? Ludzie, jest rano! Mnie to żona po zakupy wysłała, ale wy?

– Chodzi o kontakt – odrzekł Biro, zatrzymując przy tym odruch ziewania.

– Co? Zepsuł wam się kontakt i naprawiacie go, spotykając się ze sobą z samego rana? Trzeba się coś razem napić, a nie z rana, jak podejrzewam, na kacu ze sobą gadać.

Biro i Suwak nic nie odpowiedzieli. Suwak pierwszy uśmiechnął się do Bira pod nosem. Ten był zdezorientowany i nie zrozumiał, o co chodzi jego kumplowi. Poczuł się jednak dziwnie zobowiązany i odwzajemnił tajemniczy uśmieszek.

– Ej, widzicie? – powiedział z namysłem Rodżer. – Tam, w kałuży… Zdjęcie Patricii Kazadi. Dobrze, że leży w tej kałuży, bo doprowadza mnie do szewskiej pasji fakt, że nie pochodząc z naszego kraju, robi tu karierę. Pfff… – parsknął.

Tym razem to Biro pierwszy uśmiechnął się do Suwaka. Suwak był zbyt zamyślony, by w ogóle pamiętać, że stoi koło niego ktoś taki jak Biro albo Rodżer. Myślał o tym, czy ktoś jeszcze oprócz nich jest na tyle nierozsądny, by pomylić córkę prezydenta (tylko którą?) z jakąś Patricią Cośtam. Po sytuacji z drzwiami od przedsionka mógł się zastanawiać, czy wszystko z nim w porządku. Natomiast teraz był już prawie pewny, że dzieje się z nim coś złego.

– To właśnie takie beztalencia jak ona, które mają czelność występować w telewizji, psują wszystkich Polaków! ROZMIĘKCZAJĄ serca Matek Polek, grając w głupich telenowelach, NADRYWAJĄ mózgi młodych dziewcząt, nieudolnie prowadząc jakieś chujowe talent show, MĄCĄ WODĘ w branży, sypiając z kim popadnie, po to tylko, by dostać lepszą fuchę przed kamerą niż koleżanka-rywalka z castingu. Czyli po prostu SPŁYCAJĄ nasze myślenie. Nas – Polaków! – Rodżer był tak zdenerwowany, że wypowiedział to wszystko na jednym wdechu.

„Ciekawe, Polaku, co TY robisz w Irlandii? Ciekawe, czy bez powodu za granicą uważają Polaków za ściemniaczy i alkoholików, bo mi się wydaje, że coś w tym musi być. I teraz nasuwa mi się pytanie (jak, kurwa, Hamlet z czaszką): kto bardziej spłyca Polskę? NIEpolka w polskiej telewizji, czy Polacy w NIEPolsce?” – Suwak ułożył sobie w głowie monolog.

Biro swym wnikliwym spojrzeniem badał Rodżera od stóp do głowy, i oprócz koszulki z nadrukiem okładki płyty Motorhead’u Sacrifice, zazdrościł mu także… wody. Marzył, by napić się choć łyczka, przepłukać gardło, zwilżyć wargi. Dopiero teraz odczuł, jak mocno zadziałała na niego z samego rana marihuana. Mimo tego, że wiedział, jak ciężko się rozmawia, gdy język skleja się z podniebieniem, to jednak postanowił zagadać do Rodżera.

– Fajną masz koszulkę. Motorhead. Jak byłem mały, to widziałem kawałek jakiegoś ich koncertu na niemieckiej VIVIE. Od tej pory trochę interesuję się tym zespołem – pochwalił się Biro. Wspomniał o koszulce, ponieważ nie miał czelności poprosić o wodę.

– Człowieku! – zareagował podekscytowanym tonem Rodżer. – Mów o mnie co chcesz, ale wszyscy na tym jebanym osiedlu mogą ci zaświadczyć, że od zawsze byłem, jestem i pozostanę metalem. Mieliśmy tu kiedyś niezłą ekipkę. Nawet grałem przez chwilę w takiej kapeli. Nazywała się, czekaj – zamyślił się – kurwa, no, wyleciało mi z głowy. A, wiem! Turbobrót. Bo wiecie, chodziło o to, że słowo „turbo” jak przeczytasz od tyłu, to wychodzi „obrót”, czaisz? Turbo, obrót. Obracasz wyraz „turbo” i masz obrót. Czad, co nie? Grałem na perce.

Chłopaki milczeli. Suwak myślał tylko o nadejściu elektryka. Nie robił sobie nadziei, że wróci do cieplutkiej pościeli, bo wiedział, że jest na tyle rozbudzony, że nie uda mu się złapać nawet drzemki. Mimo to, nie miał ochoty na sterczenie pod klatką kwadrans po ósmej rano.

– Powaga – Rodżer kontynuował swój wywód – graliśmy nawet raz w domu kultury, ale więcej nas nie zaprosili. Mówili, że głośno, że agresywnie. A my kulturalnie po jabolu i na scenę. To były czasy. Wy, widzę po ubiorze, skejci, co?

Biro właśnie uświadomił sobie, że jeszcze nikt nie nazwał go „skejtem”. Owszem, padały takie określenia jak raper czy hiphopowiec. Gdy parę lat temu pierwszy z otoczenia swoich rówieśników założył czapkę New Era, został nawet nazwany „białym Murzynem”. Ale skejt? Tym słowem nie określa się już wyznawców kultury hiphopowej. Czuć, że ten kolo jest z jakiejś poprzedniej epoki – zastanawiał się chwilę Biro.

– Noo, raczej słuchamy rapu. Polskiego najczęściej. – Suwak, wypowiadając to zdanie, zastanawiał się, czy Rodżer kojarzy rapowe składy.

– Myśmy z chłopakami lubili Scyzoryka. Wiecie, Liroy – odparł Rodżer, jakby czytał w myślach Suwaka. – Ja lubiłem też pierwszą kasetę Kalibra, ale później już nie wchodziłem w temat. Zostałem przy metalu. – Rodżer ponownie się zamyślił. – Ludzie – rzekł niespodziewanie – jaka bijatyka była kiedyś u mnie w zawodówie! Depesze1 napierdalali się z metalami. Ale wtedy dostali w mordę. Nie znosiliśmy się z tymi ciotami – depeszami, znaczy. Ha, ha, raz pamiętam taką akcję, jak kumplowi wujek załatwił gaz pieprzowy. Popsikaliśmy mordę depeszowi i kazaliśmy mu śpiewać tekst Kornu „… I can’t, I can’t see. I’m going blind”2.

Była to pierwsza rzecz wypowiedziana w ten ranek przez Rodżera, która w pełni naturalnie rozśmieszyła Bira oraz Suwaka.

– Ale, kurwa – ton Rodżera nagle stał się patetyczny – nie wiem, czy wiecie, ale ja kocham zwierzęta. – Czekał na reakcję chłopaków, lecz oni stali zasłuchani. – A ten chuj, właśnie ten, co go tym gazem potraktowaliśmy, odegrał się na mnie. W sumie, to na moim zwierzęciu. Jak chodziłem do zawodówki, to miałem królika. Zajebisty, taki popielaty. Cudny! No, ale do rzeczy. I ten depesz też naginał do mojej zawodówki. Uczył się na elektryka. Chodził w wielkich jak denko od butelki szkłach, fryzura na depesza, wiadomo. Raz przyniosłem królika do szkoły. No co tak patrzycie, panienki na królika nigdy nie wyrywaliście? Wy chodzicie do zawodówki? – Popatrzył na chłopaków wymownie, a oni pokręcili głowami, tym samym mówiąc „nie”. – Za tą szkołą była kiedyś polanka, a teraz stoi jakaś hala sportowa czy coś. Tam właśnie ulokowaliśmy się z moją koleżanką, fanką zespołu Hey. No i oczywiście królika puściłem na polankę, a jakże. Ja wyrywałem panienkę, to ten mały popielaty skubaniec mógł wyrywać trawę. I zajadać, rzecz jasna. Kiedy z tą panienką zrobiło się naprawdę gorąco, zapomniałem o Bożym świecie, no i o moim króliku też. I wtedy stała się masakra. Ten depesz jakimś sposobem podjebał mi tego króla. Albo normalnie podjebał, albo go wrobił jakąś marchewką, nieważne. Wysmarował go pastą do butów, którą znalazł u ciecia w kanciapie. Cieciem był koleś, którego nazywaliśmy Bodo. Kiedyś, jak się najebał, to śpiewał „zimnego drania”. Pewnie zdechł tam w tej szkole. On tylko pił. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że zrobił to ten depesz. Gdybym wiedział od razu, ten koleś nie miałby życia. Nie wiem, co się z nim stało. Po ukończeniu zawodówki nigdy go już nie widziałem. Królika udało się wyczyścić, choć nigdy nie był już taki sam. Najgorsze, że zostawiłem klatkę przy szkole, bo wiedziałem, że nikt jej nie zajebie, więc ten sukinkot wykorzystał okazję i wysmarowanego pastą królika wsadził do niej. Trociny! Wiecie, co to znaczy? Aj, kurwa, gdybym tylko spotkał tego jebanego depeszowego elektryka, to bym mu te okularki pastą wysmarował i wsadził w dupę. – Rodżer popatrzył na rozmówców i oznajmił: – Dobra, nie zanudzam was, spadam dziecku śniadanie zrobić. I pamiętaj młody, nie hałasuj na tej klatce, okej?

– No, proste, sorry! – odrzekł Suwak i podał drżącą rękę Rodżerowi na pożegnanie.

– Trzymajcie się – powiedział Rodżer i zaczął zmierzać w stronę klatki.

Dźwięk otwieranych drzwi samochodu dało się słyszeć zaraz po trzasku zamykanych przez Rodżera drzwi od klatki. Niebieska Skoda Fabia. Ciekawe, który rocznik, może ‚01 – pomyślał Suwak. Z samochodu wysiadł mężczyzna. Na tylnym siedzeniu spoczywała jego torba, którą po chwili wyciągnął energicznym ruchem. Zamknął samochód. Torby nie przewiesił przez ramię, lecz trzymał ją w prawym ręku, co wydawało się Suwakowi na swój sposób głupie. Gdy tylko ruszył przez parking, powłócząc nogami, od razu domyślili się, że to ich wybawca. Elektryk na pierwszy rzut oka nie był młodzieniaszkiem. Był szczupły, wysoki, na haczykowatym nosie spoczywały grube szkła, lecz podtrzymywały je nowoczesne i elegancko wyglądające oprawki. Suwak wiedział, jak nazywa się fryzura (choć włosy były już lekko przerzedzone), którą miał elektryk. Na depesza, ja cię pierdolę, fryzura na depesza – myślał z niedowierzaniem Suwak.

– Pamiętasz, jak Robert Zemeckis zastanawiał się, kto wrobił królika Rodżera? My też to teraz wiemy. Ha, ha, ha – powiedział wreszcie z energią Suwak.

– Co ty gadasz, nie czaję cię! – odpowiedział lekko zażenowanym tonem Biro. – Przyszedł ten elektryk, zawijam się. Siema.

Suwak odprowadzał wzrokiem idącego i dyskutującego z elektrykiem kolegę. Obserwował ich w totalnym zamyśleniu. Drzwi od przedsionka przeżyję – układał zdania w myślach – pomyliłem jakieś tam córki z jakąś czarną Patricią, też dam radę przełknąć. Ale czy teraz mogę się mylić? Jeśli już dwa razy się pomyliłem, hę? Czy to na pewno TEN depesz? Wtedy się pomyliłem, może teraz też mi odwala i coś sobie wmawiam. A może to ludzie się mylą. Może to oni mi coś wmawiają? W sumie, nie wiem. O, weszli do klatki. Idę do domu. Jest rano, a ja już czuję, że WYMIĘKAM, do tego NADERWAŁ mi się wczoraj film i niewiele pamiętam. Trzeba odpocząć chwilę, bo mam już jakieś MĘTNE myśli. Może przez to, że dopadają mnie jakieś PŁYTKIE rozkminy?

Koniec.

1 depesze – fani zespołu Depeche Mode (przyp. red.)

2I can’t, I can’t see. I'm going blind (ang.) – Nie potrafię, nie potrafię widzieć. Zaczynam ślepnąć.

04. WYKŁADOWCA

Październik 2010

Siedząc jak co dzień na ławce (właściwie stojąc przy niej, ale „siedzenie” to siedzenie) robiłem to, co zwykłem robić, odkąd przestałem poznawać świat poprzez instynkt samozachowawczy, czyli po prostu rozmyślałem. W prawej ręce trzymałem klucze do mojego mieszkania (mojego w sensie „mojego”) i zmieniałem powoli ich położenie względem palca, czyli jak to przyjęło się mówić powszechnie: obracałem je o 360 stopni. Na deskach połączonych gwoździami, opierając się o górną część tej konstrukcji, której nazwa brzmi dosyć prosto (choć w naturze rzecz ta jest krzywa) – ławka, siedzieli (naprawdę siedzieli) moi koledzy. W ich głowach, których praktycznie nie było widać, ponieważ na łysych, a co za tym idzie – prostych i „prosto” myślących mózgach spowitych czaszką, warstwą skóry i tym podobnymi uzupełnieniami, nałożone były bawełniane, choć wytarte – co nie oznacza, że czyste – kaptury, kotłowały się zapewne myśli podobne do moich. Otóż koło naszej ławki (która W GRUNCIE rzeczy STOI) rośnie trawnik, który tak naprawdę nie ma znaczenia, gdyż jest tylko pośrednikiem pomiędzy naszą ławką („nasza”, hmm… czuję, że ta ławka jest już moja, jeśli siedzę na niej częściej niż ci, którzy ją tu własnoręcznie bądź przy użyciu łopaty wstawili), a chodnikiem. Chodnik. Jak już sama nazwa wskazuje, służy do tego, by łatwiej przemieszczać się po osiedlowych, dobrze nam znanych alejkach. Ten dzień nie był wyjątkowy. Jak zawsze: tym samym chodnikiem, tym samym żwawym, chociaż widać, że niezdarnym krokiem, przemieszcza się człowiek. Aby być dokładniejszym, należy napomknąć, że to mężczyzna. WIDAĆ, że w OCZACH (kto wie, może nawet w uszach) społeczeństwa, to „prawdziwy mężczyzna”. Świadczy o tym to, że miał wąsy (w rzeczywistości ich nie miał, lecz ja uważam, że wąsy to nie emancypacja cielesna, lecz stan ducha). Patrząc na jego głowę pomyślałem, że przedziałek na jej środku jest nie tyle mało gustowny, co wręcz… brzydki. Po chwili zrozumiałem, skąd ten wstręt do jego przedziałka. To nie był przedziałek. On z biegiem czasu wyłysiał. Dlatego nie spodobał mi się jego przedziałek, bo jak może podobać mi się coś, czego tak naprawdę nie ma. Łysawy (nie chcę używać słowa łysy, bo „łysy” w oczach społeczeństwa to zapewne pseudonim osiemnastoletniego, pochodzącego z blokowiska, nie mającego przed sobą przyszłości dilera narkotykowego) mężczyzna lewą rękę przytkniętą miał do ust w celu podtrzymania papierosa, z którego dym zachłannie wciągał do płuc. Jego prawa ręka (nie mówię tu o jego podwładnym w pracy, a po wyglądzie ustaliłem, że takowy mężczyzna musi mieć prawą rękę w swej – jak to mówi plebs – robocie) trzymała coś w stylu aktówki, ale wątpię, by nazwa była adekwatna do zawartości tej… prostokątnej sztywnej torby.

– Pa, jakie ma pantofle! – powiedział mój kolega Jelit po wcześniejszym skonfrontowaniu wzroku z lakierkami „wąsatego” przechodnia.

– Elegancki staruch – odparł Smoczek tonem, który wskazywał, że nie ma ochoty, aby dalej eksplorować temat.

– Znam go – kontynuował Jelit. – Znaczy, moja matka go zna. Mieszka dwa bloki ode mnie. Matka mówiła, że podobno jest wykładowcą. Ale gdzie, na jakiej uczelni, co i jak, tego wam nie powiem, bo nie wiem.

– Wykładowca, he, he, he! – obśmiał się Smoczek. – Widać, że torbina wypchana książkami.

– Taa… – powiedziałem jakby do siebie.

– Oo, i proszę bardzo. Dzień jak co dzień. Jest i on! – Wszyscy spojrzeliśmy w kierunku wskazanym przez Jelita. „On” to nikt inny jak przechodzący tędy codziennie złomiarz. Tak nam się wydaje, że złomiarz. W końcu bitka, broda i obdarte ciuchy do czegoś zobowiązują, nie?

– Całe życie z kocem na tej bitce. Co on ukrywa? Boi się, że mu złom ukradną? He, złodziej śmieci, dobre. Ej, chłopaki można w ogóle ukraść śmieci? – zaciekawił się Smoczek.

– Odkąd wrzucisz śmieci do śmietnika, to generalnie ten śmieć jest już własnością firmy, która to wywozi. Więc można rzec, że… to kradzież – odpowiedział Jelit.

– Chodźmy po piwo – na to hasło kumple od razu poderwali się z ławki.

 

Czerwiec 2016

– Chodźmy po piwo – na to hasło kumple od razu poderwali się z ławki.

Zauważyłem, że od jakiegoś czasu jest w naszej grupie taka niepisana, ale odczuwalna emocjonalnie zasada, że jeśli nie mamy nic do powiedzenia, to nie mówimy nic. Tak było i teraz. Przez większą część drogi z osiedla do dyskontu Biedronka milczeliśmy. Usta otwieraliśmy tylko po to, by czasami splunąć śliną przesiąkniętą nikotyną. Ten konstans przerwał wreszcie mój kolega Paweł (w sumie na imię miał Jan, ale Jan bez Pawła, to tak jak seks bez orgazmu).

– Ej! – Wiedziałem, że Paweł mówi do mnie, ponieważ odwrócił się w moją stronę. – Pamiętasz tych twoich ziomków? Nerek i Potworek czy coś takiego?

– Jelit i Smoczek, idioto – podpowiedziałem mu, śmiejąc się. – Nie wiem. Zerwał mi się z nimi kontakt. Jeden jest za granicą, a drugi przesiaduje gdzieś w pobliskich pubach. A na chuj pytasz?

– Nie, no, ostatnio na imprezie u Suwaka spotkałem jego siorkę. Powiem ci, że wyrosła, oj wyrosła – powiedział Paweł rozmarzonym tonem. – Ale do rzeczy. Przewijam z nią już lekko podpity. Szmery-bajery. Ja się pruję, wyznanie z całego życia, a ta nic. Zero reakcji.

– Z taką mordą liczysz na reakcję? – rzekł z przekąsem mój drugi kompan Ignac.

– Japa! – warknął Paweł i kontynuował. – A ta mi na to, że kobita od religii jej przekminiła, że rozmowa to też seks i że nie rozmawia się z chłopakami o tak osobistych rzeczach, bo to grzech. Ja osłupiałem, wmurowało mnie, jakbym był Mazepą.

– Kim? – zastanawiał się Ignac.

– No to ja skonfundowany nie wiem, co się dzieje. Czeski film. Nagle jej odpalam gadkę rodem z filmów z Bogusiem. Mówię: mała, jak robisz rachunek sumienia, to gadasz ze sobą? Ona mi odpala, że oczywiście. No to ja przypierdalam tak: idąc za twoim tokiem myślenia, że rozmowa jest seksem, to robiąc rachunek sumienia przed spowiedzią, rozmawiasz ze sobą, więc analogicznie to masturbacja, a masturbacja to jeszcze większy grzech niż seks z inną osobą. Ta wkurwiona, widać, że załapała dopiero po chwili. Jak mnie nie chluśnie tym piwskiem na całą koszulkę. Ludzie w szoku, ja w szoku, ona w płacz. Mówię wam, komedia! Chłopaki, komedia!

– Właź, nie pierdol – powiedziałem, przepuszczając Pawła w automatycznych drzwiach.

Kierowaliśmy się na dział alkoholowy, lecz jak to zwykle bywa, po dojściu do kasy mieliśmy ze sobą jeszcze chipsy, napój Mountain Dew i chusteczki (Paweł od siódmego roku życia jest alergikiem).

– Pa, jakie ma pantofle – rzekł Ignac, wgapiając się w obuwie pracownika sklepu.