Zawisza. Złamany półksiężyc - Jacek Komuda - ebook

Zawisza. Złamany półksiężyc ebook

Jacek Komuda

3,8

Opis

Tylko zjednoczeni zwyciężą. Podzielonych rozdziobią kruki, a popędliwych rozszarpią psy sułtana.

Turecka nawała przetacza się przez Europę. Zajęty Wideń, Bałkany, sułtańskie wojska stoją na granicy Węgier. Świat chrześcijański oczekuje, by miecz, który niegdyś poraził Krzyżaków, teraz walczył w obronie wiary. Na wezwanie Zygmunta Luksemburczyka odpowiada wielu - jedni z żądzy łupów, inni zwabieni widmem wojennej chwały, jeszcze inni dla pokuty. Pod sztandarem Zawiszy Czarnego miejsce znajdzie każdy, kto serce ma mężne a ramię silne. Nieuchronnie jednak jakaś dłoń zbliża się do sztyletu i ma tylko jeden cel: dokonać zemsty.

Sprawiedliwość wywyższa naród, a grzech zaniechania czyni ludy nędznymi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 453

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (25 ocen)
9
6
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marek_slaby

Z braku laku…

Tak jak i część pierwsza, przegadana, niespójna, gubiaca wątki jak drogę.
00
Nowotka

Z braku laku…

słaba
00

Popularność




Rozdział I   Bije Grom

Gdyby miał w sobie siłę Merlina, zamieniłby cztery ciężkie kopyta kosmatego andaluzyjskiego konia na podmuchy gorących stepowych furii. Albo sam zmieniłby się w wiatr. Jednak spieniony wierzchowiec ledwie przebierał nogami; jedyne, do czego mógł go zmusić, to ociężały galop. Zmierzał tam, gdzie na krańcu wzgórza wznosił się zamek o szarych murach. Wyniosłe wieże nakryte były bulwiastymi kopułami, wysmukłe dzięki podtrzymującym je ostrym łukom z czarnego kamienia osadzonym w ścianach fortecy. Zamek był tajemniczy i obcy dla przybysza z kraju Franków, a poprzez wydrapane na wieżach zdobienia – przypominające z daleka plątaninę węży – stawał się dziełem diabła, nie człowieka.

Na dwa strzelania z kuszy przed fortecą rozciągał się obóz rycerski – chaos zielonych i błękitnych namiotów, pawilonów, a czasem zwykłych szałasów, nad którymi powiewały dumnie białe i niebieskie chorągwie z wizerunkiem Najświętszej Marii Panny. Posłaniec wjechał w to kłębowisko, koń potknął się o linkę spiczastego namiotu z zielonego welwetu i prawie padł, wyczerpany. Płaty piany odrywały się od sierści, spływały spod lekkiego błękitnego kropierza. Wytrenowany w spokojnym kłusie po twardych drogach Burgundii i Flandrii, nie radził sobie z wielkimi przestrzeniami naddunajskich stepów. Jeździec na próżno kłuł go żelaznymi grotami ostróg. Koń podrywał łeb, podskakiwał, ale szybciej biec nie mógł.

– Saraceni! Saraceni idą! Sułtan! Wojsko!

Posłaniec jechał przez obóz, wykrzykując wszem wobec złowróżbne wieści. Wszędzie zamierał ruch, rycerze podnosili głowy znad kielichów, pachołkowie przestawali czyścić zbroje, słudzy – obracać kamienie, na których ostrzono miecze i topory. Niosący wodę zatrzymywali się raptownie, aż z wiader tryskały zimne bryzgi, ladacznice i markietanki wytrzeszczały oczy, zatykały usta, by nie krzyczeć; trwoga cisnęła się do gardła i wyżej, coraz wyżej, na blade usta.

Jeździec osadził konia przed ogromnym, dwumasztowym pawilonem. Błękitnym, pokrytym złotymi cętkami jak niebo po zachodzie słońca. Na tarczy zawieszonej przed wejściem widniał pięciodzielny herb, mający w centralnej, sercowej części stojącego na tylnych łapach czarnego lwa w złotym polu. Przed namiotem ustawiony był stół, za nim ławy okryte błękitnym suknem. Na nich zasiadał tłum panów i rycerzy w fantazyjnych kapturach, w czapach, giermkowie zaś z odkrytymi głowami, jedni podgoleni en écuelle, inni – z długimi, trefionymi włosami. W błękitnych, karmazynowych i zielonych szatach opadających niczym skrzydła wielkich ptaków. Niektórzy tylko w obcisłych dubletach. Na stole jak hufiec rycerzy stały ogromne naczynia, talerze i nautilusy bez przerwy napełniane winem. Pod stołem gończe psy i charty ogryzały kości niczym chłopi i ciury łupiący trupy na pobojowisku.

Zeskoczył z konia z trudem i przyklęknął, zanim strażnicy skrzyżowali przed nim drzewca morderczych polaksów.

– Miłościwy książę! Panie, suwerenie... Saraceni!

Siedzący na honorowym miejscu Jean hrabia de Nevers, ubrany w szatę z liliami, tak błękitną, że wyglądała jak tkanina wycięta ze ściany namiotu, poruszył się za stołem. Pleczysty, niebieskooki, charakterystyczny dzięki długiemu i rozpłaszczonemu nosowi, który przydawał mu brutalnego i awanturniczego charakteru. Gdyby był chłopem, pewnie dorobiłby się złośliwego przydomka. Ponieważ zaś był panem i następcą księcia Burgundii, tenże nos był dla niewiast symbolem męskiej siły i witalności. Polotu i uroku dodawał mu kaptur ułożony na głowie na kształt koguciego grzebienia.

Hrabia otworzył usta, ale nie wykrztusił ani słowa. Ubiegł go inny z panów, chudy, z suchym obliczem, z ciemnymi, trefionymi włosami, sterany wojnami, a pewnie też rozpustą. Jego kosztowny aksamitny dublet powycinany był w półokrągłe ząbki. Filip d’Eu, hrabia d’Artois – najwyższy rangą kuzyn króla, konetabl Francji i co tam jeszcze można odczytać z pergaminów. Urodzona duma, blask władzy i honor. Nieprzyjemny, czego nie można było powiedzieć o jowialnym Jeanie de Nevers, zresztą dalekim krewniaku.

– Chciałoby się powiedzieć: wreszcie! – zakrzyknął, zrywając się od stołu. – Szlachetni książęta i parowie, za zwycięstwo! Za przychylność Fortuny!

Jean de Nevers podchwycił toast, inni unieśli naczynia – wielcy panowie zdobione nautilusy, a giermkowie zwykłe puchary. Opuścili je jednak, wstrzymali się, kiedy siwy i stary, bo mający ponad pół wieku na karku Enguerrand VII de Coucy zwany Ingelramem po prostu odstawił swój kielich, obracając go do góry dnem.

– Mój hrabio – powiedział do Filipa d’Artois – Bachus jest najlepszym przyjacielem Głupoty, a ona sama galopuje na koniu Szaleństwa. Chłopcze – zwrócił się do zgiętego w ukłonie posłańca – skąd idą? Czy jest z nimi sułtan? Kto w ogóle przekazał tę wiadomość?!

– Nie pytam ilu, lecz gdzie są?! – zahuczał pijany Jean Il le Maingre, marszałek Francji, zwany wszem wobec: Boucicaut. Był on we wszystkim „naj”. Najwyższy, najsilniejszy i najbardziej zakuty łeb turniejowy. Najwyżej podcięty na donicę i najbardziej podpity spośród obecnych.

– Donieśli o tym węgierscy Kumani, panie. Kazano mi zawiadomić straże.

– Sułtan?

– Choćby był, to się go nie boję! – zakrzyknął hrabia d’Artois. – O wa, wielki mi sułtan! Jak kiep! Miły kumie – trącił Jeana de Nevers – pamiętacie, co mówił ojciec, książę Burgundii? Abyście w walce zawsze domagali się pierwszego miejsca. A jeśli brak ci miejsca, chętnie ustąpię ci mojego, abyś mógł ruszyć jako pierwszy.

– Na honor – wykrztusił Jean de Nevers. – Nadeszła oto ta wiekopomna chwila. Czas gotować się do walki.

– Jeśli jest tutaj sułtan, jest i cała armia Osmanów. Inaczej może być to tylko podstęp, którego Saraceni są mistrzami.

– Na Boga, mości Ingelramie! – zawołał hrabia d’Artois. – Wydaliśmy góry złota, żeby pokazać tym barbarzyńskim krainom splendor i chwałę rycerstwa Francji. Zastawiliśmy ziemie, zamki i wieże, żeby nakryć konie kropierzem chwały! Czas już powetować te koszty na saraceńskich łupach!

– Nie wiemy, ilu jest wrogów. Ani gdzie są!

– Choćby się niebo zwaliło, jest nas tylu, że podtrzymamy je drzewcami kopii.

– Czekajcie, panowie! – Enguerrand wstał. – Nie chcemy tu drugiego Poitiers, prawda?

– Toteż właśnie Anglicy wsiadają na konie! – zakrzyknął Ludwik de Giac, pan na Chateaugay, jeden z czterech ewangelistów krucjaty. – Patrzcie tam, joannici zmieniają stroje. Będzie bitwa!

Obóz zaniósł się gwarem i chrzęstem jak suchy las płomieniami. Ożył głosem otwieranych skrzyń na zbroje, skrzypieniem siodeł zdejmowanych z wozów, mieczy podejmowanych ze stołów, tupotem i rżeniem ciężkich, bojowych koni podprowadzanych do rycerskich namiotów.

Jean de Beaufort, dowódca angielskich zaciężnych, był już w zbroi na koniu, a bracia zakonni Mowbray i Ingilby wkładali na żelazne płaty okrywające ciała czerwone tuniki z białym krzyżem, zmieniając skromną czerń na złowrogą barwę walki, rzezi i krwi.

Nikt już nie był w stanie utrzymać Burgundczyków i Francuzów. Pierwszy zerwał się Filip, dopadł do giermka, chwycił jego miecz, wyciągnął stopę w poulaine – trzewiku z modnym ostatnio długim noskiem. Jednym cięciem odciął i skrócił czubek buta, zawadzający przy jeździe konnej.

– Montjoie Saint Denis! – zakrzyknął. – Konia i zbroję! Na Saracenów!

– Ic houd! – grzmiał Jean de Nevers. – Za mną!

Chwycił miecz i ciął, skracając trzewik, z fantazją i rozmachem. Świsnęły ostrza, kolejni hrabiowie, baronowie, rycerze i giermkowie z rozmachem obcinali noski butów. Ze śmiechem, żartując ze śmierci, żądni chwały. Jean de Blaisy, Jean de Vienne – któremu incognito towarzyszył pan de Mauvilly – Ludwik de Giac i stary Bertrand de la Tremouille, głowa zaufanego rodu burgundzkiego. Ten był nie tylko o wiele starszy od Enguerranda de Coucy, ale również bardziej głuchy i prawie ślepy. Lecz teraz, rozdygotany i wściekły, toczył dokoła dzikim wzrokiem.

– Dajcie mi żywego Saracena, a przyniosę jego turban do katedry w Dijon! Ku chwale Pana, pięciu zetnę! Co mówię pięciu! Dwudziestu ich będzie!

– A dałby wam Pan Bóg koronę cierniową – powiedział podtrzymujący go giermek, młody Karol de Chatillon. – Czekajcie, dokąd idziecie, ja wam pomogę!

Wstawali: Jean de Vienne, admirał Francji, człowiek małomówny, ze szlachetnym obliczem, jego syn, czterej krewni i grono przyjaciół.

– Na koń! Na koń! Dmijcie w rogi, w imię Pana!

I wszyscy biegiem, niektórzy grzmocąc po karkach pachołków, przepychając się, ruszyli do namiotów, gdzie wierni słudzy czekali już z wyciągniętymi mieczami, rozkładali przeszywanice, pasy, tuniki, podnosili hełmy, narzucali nagłówki na łby koni.

Podążali niczym rzeka kolorów; tylko jeden człowiek w gipponie sterczał na ich drodze jak głaz. Brodaty, ponury z natury, a blizna pod lewym okiem nadawała mu jeszcze bardziej smutny wygląd. Uchylił futrzanej czapy.

– Szlachetni panowie – łacina płynęła z jego ust jak strumień roztopionego miodu – czekajcie na słowa króla Węgier. Nie dajmy się podzielić. Inaczej gorze nam!

Mijali go jak powietrze. Żadnych spojrzeń, żadnej odpowiedzi. Nikt. Jedynie po chwili Filip hrabia d’Artois obrócił się do kompanów.

– Czy ja słyszałem kraczącego kruka?

– Prędzej koguta, który wyrwał się o poranku. Trzeba posłać po rzeźnika, żeby ostrzem nagrodził jego ochotę.

– A cóż to za człowiek? – zapytał Jean de Nevers.

– Jakiś Polak, może Rusin – odezwał się Boucicaut. – Barbarzyńca z krzyżem. Jeden z tych, co służy bałwanowi Jogaile albo jego bratu Witołdowi, synowi litewskiego diabła.

Rycerze przeżegnali się nabożnie.

A tajemniczy barbarzyńca był już w drodze do królewskich namiotów.

*

Ruszyli z kopyta. Do obozowej bramy wzmocnionej przez palisady, potem skręcili na wschód, objeżdżając Nikopolis, bułgarski Nikopoł, szarą, piękną i niezdobytą turecką twierdzę na stromej górze nad wielką rzeką. Jeszcze rok temu bronił się tu ostatni car Bułgarów Iwan Szyszman, ścięty w Płowdiwie na rozkaz sułtana. Armia krzyżowców tkwiła tutaj od piętnastu dni, ostrzeliwując mury z balist i kusz. Powodowało to równie wielkie zniszczenia, co rzucanie glinianymi kulkami o skałę.

Dwaj konni: rycerz i sługa, mijali szerokim łukiem miasto, pozycje niemieckiej piechoty i kuszników. Jechali do drugiego obozu, położonego w miejscu, gdzie ogromne płaskie wzgórze przechodziło w urwisty skalny stok opadający ku błękitnym wodom Dunaju.

Straże przepuściły ich bez pytania – brodaty rycerz był znany. Tak samo strażnicy czuwający przed okazałym namiotem z lnianego cwelichu tkanego w białe i czerwone pasy. Wojownik zsiadł z konia i wkroczył do środka przez wejście, nad którym podniesiono kotary. Wewnątrz płonęły świece i kadzidła.

Mężczyzna uklęknął, kładąc prawą dłoń na lewej piersi.

– Wasza Królewska Mość, Francuzi rwą się do walki. Siodłają konie i wyruszają bez rozkazu.

Człowiek, do którego mówił, był młody, szczupły, miał wypielęgnowaną rudawą brodę i głębokie, czujne oczy. Przechadzał się w błyszczącej włoskiej zbroi, której napierśnik dzielony był na pionowe pasy, a krawędzie zdobione bogato mosiądzem. Na zbroję narzucony miał gronostajowy płaszcz, a na długich, starannie trefionych włosach ciężką koronę. Bo też był to i władca, król Węgier Zygmunt Luksemburczyk. Za każdym jego ruchem podążał wzrok wielmożów stojących pod ścianą namiotu.

– Rwą się do boju – wybuchnął król – choć nie dawałem znaku do walki! Nic przecież nie wiemy o Turkach. Armia padyszacha z Bursy przeszła dwadzieścia pięć mil w cztery dni i trzy noce?! Jakim cudem, ja się pytam? Powiecie mi coś o tym czy nie?

Zbył machnięciem ręki klęczącego rycerza; ten jednak nie odszedł daleko – dołączył bowiem do strzegących królewskiego namiotu wojowników.

– Wasza Królewska Mość pozwoli, że objaśnię – odezwał się Węgier Leusták Jolsvai, wielki palatyn korony Świętego Stefana. – Turcy przebywają takie odległości w ciągu trzech albo czterech nocy. Nie mają bowiem taborów, setek wozów, skrzyń, kufrów i kurtyzan jak nasi rycerze i Frankowie.

Zygmunt zdawał się go nie słuchać. Usiadł i sięgnął po ogromny pozłocisty róg z winem, który podał mu przyboczny rycerz Karl von Ostritz. Kiedy władca pił, ręce miał zaciśnięte, aż bielały palce.

– Radźcie! – rzucił do dworzan i dowódców. – Dalejże, niech wasze głosy zabrzmią jak bitewne rogi – dodał, rozcierając dłonie, choć nie było zimno.

Wysoki, szczupły mężczyzna w kolczudze przeniósł wzrok na króla Węgier i wystąpił pół kroku do przodu.

– Mówcie, hospodarze – zachęcił Zygmunt. – Bliżej. Ja nie sułtan, nie zagryzę.

– Za pozwoleniem Waszej Wysokości – rzekł Mircza Stary, wbrew przydomkowi wcale jeszcze nie wiekowy hospodar wołoski, za to suchy i chudy jak malowidło w cerkwi – nie wiemy, czy nadciągają główne siły wroga. Turcy lubią wojenne fortele, mogą się podzielić i kiedy ustawimy się naprzeciwko części sił, spadną nam na karki.

– Co proponujecie?

– Wezmę tysiąc najlepszych witeziów i drużynników. Sprawdzę, czy sułtan rzeczywiście wyruszył w pole, czy też Turcy chcą nas omamić.

– Jedź, hospodarze. Cóż jeszcze tu robisz?!

Mircza skłonił się i idąc tyłem, wyszedł z namiotu. Słyszeli, jak pokrzykuje na swoich w świszczącej wołoskiej mowie.

– Mamy dąć w rogi, stawiać na nogi rycerstwo, Wasza Królewska Mość? – zaszemrał palatyn Węgier.

– Wydajcie rozkaz... – Zygmunt wziął głęboki wdech, wiercił się na siedzisku wymoszczonym wilczymi skórami – wydajcie... – jakby nie mógł złapać tchu. – Powiedzcie, każcie...

Zdawać się mogło, że pomiędzy słowami króla mijały wieki.

– Zabijcie jeńców! – wykrztusił w końcu. I opadł na fotel, mokry i zdyszany.

*

Z trzaskiem otwarły się drewniane wrota zagrody, gdzie zgromadzono obdartych, obszarpanych Turków, wziętych w niewolę po kapitulacji Widynia i po upadku Orjachowa. Pobitych i ograbionych, a potem wydanych Zygmuntowi przez Bułgarów, poddanych cara Iwana Stracimira. Obecnie ściśniętych jak owce lub kozy w ciasnym zamknięciu, bez wody i osłony przed deszczem.

Podniósł się wrzask, kiedy do zagrody wpadły z dwóch stron, obalając i tratując jeńców, konne zastępy dzikich Kumanów na małych, włochatych koniach. Z szablami i toporami w rękach, niektórzy szyjąc z bliska z łuków. Za nimi pędzili piesi knechci i pachołkowie z bronią.

Wrzask wybijanych ludzi sułtana uderzył w ściany namiotu jak grom. Przeszedł przez tkaninę, ścichł, poleciał dalej jak stepowy wiatr zagłady. Nie wzruszył jednak króla Zygmunta, wciągającego rękawice, poprawiającego brodę. A na koniec – przeglądającego się w srebrnej tafli zwierciadła, jakby szukał tam utraconej dawno odwagi.

*

Jean de Nevers, rozparty w siodle swojego ukochanego karego Papillona, bojowego dextrariusa, podjechał kłusem do hufca burgundzkiego rycerstwa, witany okrzykami i niesłabnącą wrzawą. Wcześniej długo i namiętnie żegnał się ze swoimi miłośnicami: Celine, Jacqueline i Antoniettą; ta ostatnia bywała największą szelmutką. Miał ich o jedną więcej niż Filip hrabia d’Artois. Obdarowany przez gamratki szarfą, szkaplerzykiem i namiętnymi pocałunkami, jechał wzdłuż szeregów konnego rycerstwa w pięknej, lśniącej zbroi z bruzdą pod szyją. Głowę osłaniał mu basinet z zasłoną, okolony czepcem kolczym powycinanym w zęby. Na piersi książę nosił zielonkawą tunikę z herbem Burgundii. Otaczało go sześciu zaufanych rycerzy, w tym Helion de Naillac, rodzony brat Filiberta, od niedawna wielkiego mistrza Zakonu Szpitalników Świętego Jana. A obok niego zakuty w żelazo Walter de Ruppens z Flamandii, będący trzecim okiem i uchem hrabiego. Burgundzki oddział był w komplecie, prawie dziesięć tysięcy ludzi, rycerzy w hełmach jak garnce, z herbami na tarczach i tunikach, kolorowymi jak ukwiecona łąka. Stali ustawieni w płot, z giermkami i strzelcami za plecami. Francuska chorągiew już szykowała się do boju. Dalej na zachód piętnastu rycerzy i ponad siedemdziesięciu giermków we wszystkich kopiach, pod wodzą Boucicauta, dalej hufiec Henryka de Berry. Anglicy pod Jeanem de Beaufort, bękartem Jeana z Gandawy, księcia Lancasteru. Topory wisiały przy siodłach, długie miecze spoczywały w pochwach, buzdygany kołysały się przy końskich bokach. Kopie wznosiły się ku górze, jaśniały pióra, błyszczały kapaliny zbrojnej służby.

Jean de Nevers dał znak i starszy chorąży Filip de Mussy rozwinął ogromną chorągiew z wizerunkiem Marii Panny. Zaraz po tym z łopotem podniosły się nad żelaznymi hufcami trzy białe i cztery niebieskie pomniejsze znaki rycerskie. Giermek hrabiego de Nevers wzniósł proporzec z burgundzkim lwem. A kiedy hrabia Jean stanął na czele oddziału, jego rycerze zaczęli pokazywać na grupę konnych, która nadciągała od wschodu, wzniecając za sobą tumany pyłu.

Marszałek króla Zygmunta Henryk Ostenlemichalle pędził ku nim jak wiatr na siwym wierzchowcu. Przeszywany kropierz i kotwiczny krzyż na proporcu okrywał pył. Marszałek miał zmęczone, szare oblicze, pusty wzrok. Kierował się na Jeana de Nevers. Hrabia obrócił się, szukając niezawodnego Filipa. Konie prychały, opuszczały głowy, próbowały ocierać się łbami o nogi – zawadzały im żelazne naczółki i kropierze. Papillon grzebał nogą, gryzł wędzidło, opuszczał i podnosił łeb, niezadowolony z oczekiwania.

Henryk zwolnił, podjechał ciężkim kłusem do francuskich i burgundzkich wielmożów.

– Wielmożni i wielce nam mili panowie! – powiedział. – A przede wszystkim wy, mości hrabio de Nevers! Przywożę prośbę od króla Zygmunta, abyście raczyli wstrzymać się z waszą rycerską ochotą przynajmniej do południa. Aż ludzie wojewody wołoskiego przywiozą wieści o nieprzyjacielu.

– Konie są pełne ochoty do szarży, szlachetni rycerze pochylają kopie – odezwał się niepytany Filip hrabia d’Artois. – Nie będziemy czekać, aż król Zygmunt skończy odmawiać godzinki! Skończymy bitwę za niego.

– Nie przyjechaliśmy tu stać ani rokować – rzucił buńczucznie marszałek Boucicaut. – Jesteśmy ludźmi bohaterskimi, a nasi wasale srogo się zadłużyli, aby godnie bić się za chwałę Pana.

– Za pozwoleniem – rzekł Enguerrand de Coucy – pozwólcie, niech zdecyduje nasz drogi dowódca, hrabia de Nevers. Ja zaś odradzam, odradzam pośpiech.

– Możecie, kumie, iść z tyłu, ale nie zarzucajcie nam tchórzostwa!

– Jestem ostatnim, który cisnąłby wam w twarz takie słowa. Książę Burgundii kazał mi czuwać nad bezpieczeństwem wyprawy. Wierzymy w to, czego pragniemy, powiedział Cezar. Ale nie spodziewajmy się, że nasze uczucia podzielają wrogowie.

– Wietrzycie w tym podstęp, mości marszałku? – zapytał hrabia de Nevers.

– Doradzam pokorę i cierpliwość. To ona dała dwukrotnie zwycięstwo królowi Anglii w szrankach z Francją. Wydajcie, proszę, decyzję, ale, na miłosierdzie Maryi, niech będzie mądra!

Jean de Nevers zmarszczył brwi, spojrzał dokoła, podniósł wzrok na słońce i osłonił oczy dłonią w rękawicy.

– Poczekamy...

Filip hrabia d’Artois prychnął zawiedziony.

– Ale nie dłużej niż czas, w którym słońce wejdzie na dwa palce w górę.

Uniósł ku niebu rękę i popatrzył w tarczę poprzez szczelinę między kciukiem a palcem wskazującym.

*

Krew wymordowanych Turków wsiąkała w piach, blade ciała znaczone cętkami ciemnej krwi zalegały pośrodku zagrody dla jeńców, zmiażdżone kopytami koni jak stare łachmany; gdzieniegdzie leżał tylko nieruszony turban, blady jak chusta śmierci. Kumani i knechci skończyli robotę, teraz do środka wpadały obozowe ciury, w grupach po dwóch, po trzech, szybko przetrząsając ciała, szukając ukrytych kalet i sakw; niektórzy pruli nożem brzuchy, wywlekali flaki. Nie zniechęcali się. Zdarzało się, że Saraceni chciwie połykali monety i kosztowności, a zwracali je dopiero po śmierci.

Pole przed obozem Węgrów i Niemców zaczerniło się od jazdy wołoskiej. W luźnym szyku gnali ku Nikopolis pochyleni nad końskimi karkami jeźdźcy w prostych hełmach, futrzanych czapach z czubem, często w kolczugach okrytych skórami. Z głowami wołów i dzików na tarczach.

Mircza z obliczem suchym i zaciętym zsiadał z konia przed królewskim namiotem. Nic po sobie nie pokazał, nie otwierał ust. Dopiero w środku skłonił się nisko przed Zygmuntem i równie szybko wyprostował. Król patrzył gdzieś w przestrzeń.

– Hospodarze?

– Idzie na nas sułtan Bajazyd zwany Błyskawicą albo Gromem. Na czele armii. Wybaczcie, Wasza Królewska Mość, dotarliśmy zaledwie do Vubli, wszędzie na traktach, na polach i w lasach kręcą się niewolnicy Osmanów.

– Ilu?

– Dwieście tysięcy Turków i ich popleczników, Mongołów i innych ludów ze stepów.

Zygmunt osunął się głębiej w siedzisku, zgarbił. Wielki palatyn Węgier Leusták Jolsvai wypuścił z sykiem powietrze.

– Aż tylu?!

– Na pewno... dobrze policzyliście, hospodarze? – zapytał Zygmunt.

– Widzieliśmy dwadzieścia sandżaków, o władco. Każdy z nich to chorągiew, wokół której gromadzi się dziesięć tysięcy wojowników. Razem daje prawie dwieście tysięcy pieszego i konnego luda.

– Słucham was teraz, mądrale!

– To ogromna, niemożliwa wręcz do uwierzenia siła – przemówił marszałek Ostenlemichalle, który ledwo wrócił od krzyżowców. – Musimy wycofać się za Dunaj.

– To błąd – mruknął Mircza. – Nie ma czasu.

– Co wy nie powiecie? Los krucjaty, tylu rycerzy, tylu panów, ich honoru, dostojeństwa i zaszczytów, wszystko mamy postawić na ostrzu miecza?

– Niech mówi – uciął Zygmunt.

– Wygramy tę bitwę tylko zjednoczeni. – Głos Mirczy zdawał się wołaniem głuchego na puszczy. – Wojska sułtana są duże, ale większa część to na wpół uzbrojeni piesi i konni łucznicy. Nie wolno nam wysyłać przeciwko nim rycerskiej konnicy Franków, bo zadadzą jej straty. W pierwszym hufcu musi wyruszyć moja, wołoska i węgierska piechota. Kusznicy z Genui i konni łucznicy odrzucą i wystrzelają lekkozbrojnych wroga. Dopiero potem zetrzemy się z głównymi siłami sułtana, spahisami, jego przyboczną gwardią i janczarami, z których każdy stanie za trzech naszych pachołków.

Zygmunt zmarszczył brwi, wyciągnął palec w górę. Nastała cisza. Tak całkowita, że słychać było tylko bzyczenie jakiegoś samotnego owada, który zaplątał się pod tkaninę namiotu.

– Przychylimy się do twojej rady – powiedział król Węgier. – Każ wyprowadzić w pole piechotę i czeladź z obozu. Trąbić na wymarsz, na co jeszcze czekacie! – wybuchnął. – A dla mnie... dla mnie... Podajcie mi wreszcie konia!

– Francuzi i Anglicy nie zechcą czekać, miłościwy panie.

– Sam do nich pojadę. – Zygmunt wstał. – Ruszamy! Wszyscy za hospodarem!

Szedł ku wejściu, pod drodze przyjął hełm z rąk swego przybocznego rycerza, brodatego Polaka z blizną pod okiem, Mikołaja z Garbowa pieczętującego się Sulimą. Skłonił się przed arcybiskupem, który nałożył na wysmukły królewski hełm złotą koronę zdobioną czerwonymi almandynami oraz perłami na wzór korony Świętego Stefana.

W obozie grzmiały trąby.

*

– Myliście dziś nogi? – zapytał nieokrzesany Walter de Ruppens; tylko on był wystarczająco spoufalony z hrabią de Nevers, aby pozwalać sobie na takie żarty w obecności postawionych wyżej od siebie. – Król będzie was po nich całował.

– Już ja dobrze wiem, czego chce – stwierdził Boucicaut. – Zatrzymać nas jak najdalej od złota Saracenów!

– Zagarnął łupy z Widynia i Orjachowa, teraz pożąda naszej rycerskiej sławy!

Zygmunt, król Węgier, jechał do nich sam, we własnej osobie. W pełnej zbroi, z koroną na hełmie i krzyżem Węgier na jace; z ramion spływał mu gronostajowy czerwono-błękitny płaszcz z liliami. Kropierz okrywający pancerz konia wyszywany był w cztery czerwone pasy, symbolizujące rzeki królestwa Węgier: Dunaj, Cisę, Drawę i Sawę.

Zatrzymał kiwnięciem ręki polską eskortę, wyjeżdżając samotnie naprzeciwko hrabiemu de Nevers. Spotkali się przed frontem hufca Franków, Anglów i Burgundów. Przed szeregami rycerstwa uszykowanymi niczym gigantyczny płot, z lasem kopii i proporców nad głowami.

– Wasza Królewska Mość! – skłonił się Jean de Nevers i podniósł rękę do głowy okrytej basinetem. – Witamy!

– Szlachetni panowie – odparł bez ogródek Zygmunt – przybyłem prosić, abyście wstrzymali się z atakiem, zanim nadejdzie moja armia. A kiedy potem wyruszymy, to tylko w szyku. Najpierw pójdą Wołosi i lekkozbrojni Węgrzy. Potem ciężkozbrojne rycerstwo. Nad całością sił czuwać będzie nasz drogi przyjaciel hospodar wołoski Mircza.

Jean de Nevers obejrzał się na pozostałych.

– Najpierw mówcie wy, szlachetni hrabiowie i parowie.

– Na Boga w Trójcy Świętej Jedynego! – zakrzyknął Boucicaut. – Ktoś mógłby pomyśleć, że Wasza Królewska Mość mówi do ciurów i giermków. Jesteśmy ludźmi rycerskimi! Wydaliśmy fortunę, aby stawić się tutaj, w obronie królestwa Węgier. A wy nas odsyłacie na tyły!

– Nie będziemy walczyć pod komendą hospodara – odezwał się Filip d’Artois, który jako jedyny był bez hełmu, prezentując gładko wygolone oblicze i trefione włosy. – Ja, konetabl Francji, nie pójdę pod rozkazy brodatego i włochatego barbarzyńcy, gdyż reprezentuję majestat króla Karola Szóstego!

Jean de Nevers spojrzał na Enguerranda VII de Coucy. Ten milczał długo, a gdy przemówił, każde jego słowo miało wagę ołowiu.

– Doradzam stać w miejscu i nie dać się podzielić. Tylko zjednoczeni zwyciężymy. Podzielonych rozdziobią kruki, a popędliwych rozszarpią psy sułtana.

– Jeśli będziemy czekać, Saracen przygotuje się do walki jeszcze lepiej – przekonywał Boucicaut. – Czekanie oznacza klęskę. Lekka jazda Turków nigdy nie dotrzymała pola naszym rycerzom!

– Poza tym – powiedział Jean de Blaisy – zanim Węgrzy i Niemcy się zbiorą, będzie już wieczór.

Rzeczywiście, pancerna i żelazna rzeka jeźdźców i pieszych dopiero wylewała się z bram obozu, formując wielką linię na lewo od Anglików i Francuzów.

– Powtórzcie, co o tym myślicie. – Wzrok Jeana de Nevers spoczął znowu na Filipie, konetablu Francji.

– Moje zdanie jest krótkie: podajcie hełm!

Filip wcisnął na głowę łebkę i nagle wyjechał z grupy.

– Naprzód, w imię Boga i Świętego Jerzego! – zakrzyknął. – Naprzód, szlachetni panowie! Bić Saracenów! Dobrze bić! Srogo bić!

Podjechał do chorążego i wyjął z jego rąk biały gonfalon z wizerunkiem Maryi.

– Za mną! Dziś jeszcze przekonacie się, jakim jestem rycerzem!

Podniósł się krzyk, wielki, gromowy, dobywający się z tysięcy gardeł, potężniejący jak pomruk burzy.

– Tam, gdzie nie słucha się prawdy, zwycięży arogancja – dopowiedział milczący dotąd admirał Francji de Vienne.

– I pogaństwo – dodał Enguerrand de Coucy. – Ostrzegałem!

Obejrzał się na hrabiego de Nevers, ale ten zatrzasnął zasłonę hełmu. I ruszył w ślad za konetablem Francji. Za nim przyboczni, potem pozostali.

Stary de Coucy podjechał do hospodara Mirczy i skłonił się jak przed suwerenem.

– Przyjacielu, wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią.

– Pan ich za to ukarze – odpowiedział hospodar. – A Turcy po prostu... wybiją. Cóż mamy robić?

– Do banderii! – rozkazał Zygmunt rwącym się głosem. – Mości palatynie! Kto już stanął w szrankach? Jakie oddziały?

– Są Kumani i łucznicy wołoscy.

– Weź własną banderię i ich wszystkich. Jedź za Francuzami, wspomóż ich.

– Abyście tylko zdołali dognać – odezwał się Ścibor ze Ściborzyc, Polak, zaufany człowiek króla i dowódca przybocznej straży.

Zygmunt aż zadygotał, kiedy zagrały rogi. Jeden, drugi, trzeci, bo ich głos podnosiły kolejne, wzdłuż linii hufców krzyżowców. Szeregi żelaznych jeźdźców drgnęły, ruszyły z miejsca. Kopyta zaczęły wzbijać obłoczki kurzu z wyschniętego stepu, konie – opuszczać pyski, szarpać wędzidłami.

I iść – poczet za pocztem, szereg za szeregiem! Z uniesionymi kopiami i chorągwiami. Najpierw w rzadkim szeregu rycerze, potem giermkowie, wreszcie stłoczeni z tyłu strzelcy i pachołkowie. Szli jak ogromna fala, pancerna i okuta w blachy okryte materiami. Panowie w kolorach kwiatów wojny – czerwień i biel, błękit i żółć, karmazyn i czerwień. Lecz wszystko, co wysuwało się spod jak i tunik, błyszczało żelazem. Kolcze kołnierze, szorce, naramienniki, zarękawia, zasłony hełmów niczym psie pyski, nieliczne haki na piersi. Konie szły w kolczych pancerzach okrytych kapami, w pikowanych kropierzach, jeźdźcy jechali jak na biesiadę, z bezlikiem herbów na tarczach; jedne były jak pole szachowe, inne z gryfami, smokami, sokołami, wieżami, figurami.

– Montjoie Saint Denis! Vive Saint George!

Okrzyki były jak zapowiedź, odpowiadał im gromowy pogłos dobywający się spod zasłon hełmów rycerzy. Zawtórowało mu bicie w bębny, trąby, brzęk żelaza. Ławy rycerstwa ruszyły kłusem, coraz szybciej na południe, na stepy, gdzie za lekko pofalowanym terenem ukrywać się musiał sułtan wszystkich Saracenów, wódz i ojciec pogan najeżdżających chrześcijańskich władców Europy.

– Nie czyńcie głupot, szlachetny panie – ostrzegł hospodar Mircza. Jego głos trafił w pustkę. Enguerrand de Coucy opuścił zasłonę hełmu i ruszył za swoimi ziomkami, mając z boków dwóch giermków.

Ponad dziesięć tysięcy doborowego rycerstwa Zachodu ruszyło na wojska sułtana. Nawała żelazna, przerażająco silna w szarży i pierwszym starciu, słabnąca jednak, kiedy ktoś zajechał im tyły.

Poczet króla Zygmunta stał i patrzył; spoglądali Węgrzy, Niemcy i polscy rycerze, milczący, w blachach i pancerzach poznaczonych nacięciami licznych ciosów odniesionych w bitwach i turniejach.

– Wzięli i poszli – biadał Świętosław Szczenię herbu Łada. – W pierwszym szeregu. A człek rycerski zastawił młyny i dwie role Żydom z Kazimierza, żeby sprawić sobie krakowską zbroję. Całą połowę Starych Juch zastawiłem! A Święty Marcin i rozliczenie coraz bliżej.

Przeciągnął ręką w rękawicy po lewym zarękawiu, gdzie jak mu się zdawało, koło dolnej krawędzi nałokcicy zgromadził się brud i pył.

– Frankowie poniosą śmierć i zgubę. A wtedy jeszcze będziecie się cieszyć, że jesteście z dala – odezwał się Mikołaj z Garbowa.

– Szlachetnym panom z Burgundii – rzekł młodziutki Oswald von Wolkenstein, sługa i paź króla Zygmunta, trzymający królewski proporzec – zapewne nie brak rycerskich serc, które zaprowadziły w pogańskie puszcze Albrechta Niedźwiedzia i Henryka Lwa. Ich czyny będą opiewać pieśni nowego Turolda albo Walthera von der Vogelweide, a nasze... wyśmiewać gamratki w zaułkach Budy i Krakowa.

– Ciszej, król wraca – ostrzegł Tomasz Kalski herbu Róża.

Siedzieli na koniach w pełnych zbrojach. Za plecami giermkowie trzymali ich kopie. Świętosław Szczenię i Mikołaj z Garbowa, Kalski i Ścibor ze Ściborzyc, Przedpełk Ostrowski herbu Rawicz, kasztelan wyszogrodzki Sasin z synem Rolandem. Pan Bojko i pan Jurczak. Doborowa kompania turniejowych zabijaków. Najwierniejsza – bo obca, obca, bo polska – straż przyboczna Zygmunta Luksemburczyka, za dnia i każdej nocy obawiającego się zdrady.

Krzyżowcy już znikali za wzgórzem – chorągwie i proporce wzniosły się jeszcze jak w pożegnalnym salucie, a potem znikły za wypalonymi słońcem, suchymi zaroślami.

I wtedy, po długiej chwili, wiatr przyniósł do ich uszu odgłos dalekiej wrzawy, wichrów wojny, wśród których wznosił się kwik padających koni i brzęk żelaza. A potem ucichł, zanikł. Wtedy wytężyli słuch. Na próżno. Grzmiały już kolejne trąby, a węgierskie banderie i niemieckie roty ustawiały się w szyku na lewo od nich, na trawiastych polach pod Nikopolis.

Rytmiczny cichy pogłos przebił wszystkie inne dźwięki. Dochodził z południa, zza wzgórz, od strony zrujnowanej wioski Vubla.

Mikołaj z Garbowa rozpoznał go. Bęben janczarów sułtana, tak wielki, że prawie nie widać było zza niego człowieka. Wybijał sygnał do boju na pohybel giaurom i wszystkim innym wrogom jedynej słusznej wiary. Była wigilia święta męczenników Kosmy i Damiana, to znaczy dzień dwudziesty piąty września roku Pańskiego tysiąc trzysta dziewięćdziesiątego szóstego.

*

Odgłos bitwy ucichł, porwany przez gorący wiatr w stronę Nikopolis, a po nim zaczął naradzać się nowy. Najpierw szmer, potem szum; zdawać by się mogło, że to ptaki zerwały się do lotu z naddunajskich mokradeł i szuwarów.

A jednak to nie były ptaki. Nagle na szczytach wzgórz zarysowała się rosnąca szybko gromada kształtów, rozpadająca się na większe grupy, to zbierająca w rozmytą masę. Była to ława pędzących bezładnie prosto na zastępy węgierskie i niemieckie... koni!

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Copyright © by Jacek Komuda Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2023

Wydanie I

ISBN 978-83-7964-978-5

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski Robert Łakuta

Projekt okładki Piotr Cieśliński

Opracowanie okładki Konrad Kućmiński

Mapy Paweł Zaręba

W książce wykorzystano fragmenty ilustracji Albrechta Dürera; Erharda Schöna; Erharda Reuwicha; Michela Wolgemuta & Wilhelma Pleydenwurffa; Hansa Baldunga / domena publiczna

Redakcja Dorota Pacyńska

KorektaMagdalena Byrska

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Sprzedaż internetowa

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/