Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
„Zakochałem się w Sydney Hastings, kiedy miałem dziesięć lat.
Kiedy mieliśmy po szesnaście lat, przyrzekliśmy sobie być razem na zawsze.
Kiedy miałem dwadzieścia dwa lata, złamałem wszystkie dane jej obietnice.
Zostawiłem ją i przyrzekłem sobie, że nigdy nie wrócę w rodzinne strony.
Po śmierci ojca muszę przyjechać do Sugarloaf na pół roku.
Zobaczę ją znowu. Już nie tylko w moich wspomnieniach.
Kiedy jesteśmy razem, czuję, jakby czas stanął w miejscu.
Ciągle jej pragnę, ale na nią nie zasługuję.
Zamiast przepraszać, biorę ją w ramiona.
A potem to ona mnie zostawia.
Teraz muszę walczyć. Dla niej. Dla nas. O życie, którego oboje pragniemy…”
"Zawalcz o mnie" to druga część najnowszej serii romansów zatytułowanej "The Arrowood Brothers". Bohaterami tej czteroczęściowej opowieści są bracia Connor, Declan, Sean i Jacob Arrowoodowie. Po śmierci znienawidzonego ojca wracają w rodzinne strony, by wypełnić jego ostatnią wolę. Każdego z nich czeka konfrontacja z przeszłością i własnymi uczuciami. Każdy musi podjąć decyzję, która radykalnie odmieni jego życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Data ważności licencji: 5/29/2026
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Seria
THE ARROWOOD BROTHERS
Wróć do mnie
Zawalcz o mnie
On jest dla mnie
Zostań dla mnie
Tytuł oryginału: Fight for Me
Projekt okładki: Sommer Stein, Perfect Pear Creative
Adaptacja okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Dorota Kielczyk
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Beata Kozieł
Fotografia wykorzystana na okładce© Brian Kaminski
Copyright © 2020. FIGHT FOR ME by Corinne Michaels All right reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021
© for the Polish translation by Dorota Stadnik
ISBN 978-83-287-1645-2
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
Natashy Madison – jesteś nieoceniona, serio
Osiem lat wcześniej
Cholera, i co teraz? – Jacob spogląda na mnie wyczekująco.
– Nie wiem – mówię wpatrzony we wrak.
Serce mi łomocze. Mam wrażenie, że oglądam film, a nie koszmarną rzeczywistość.
– Musi za to zapłacić – odzywa się Connor. Nie może opanować drżenia rąk.
Żaden z nas nie przypuszczał, że ten wieczór tak się potoczy. Zapowiadało się uroczyście i wesoło. Nareszcie we czterech byliśmy o krok, żeby wyrwać się z tej dziury, uciec daleko od zapijaczonego i agresywnego ojca.
I w końcu miałem się oświadczyć Sydney.
Oddycham tylko dla niej. Tylko ona się liczy. A teraz muszę pozwolić jej odejść. Jedna chwila odebrała mi wszystko. Auto wpada do rowu – zgrzyt metalu, zapach śmierci. Ciągle odtwarzam w pamięci tę scenę.
Nie zostaniemy na poboczu – to nie wchodzi w grę. Moi bracia poniosą konsekwencje jego win. Nie mogę do tego dopuścić.
– Jedziemy.
Trzy pary oczu spoglądają na mnie pełne niedowierzania.
– I tak ich tu zostawimy? – krzyczy Connor, wskazując rozbite auto.
– Nie mamy wyjścia. Nie możemy zostać. Nie my prowadziliśmy, ale tak to wygląda! – wrzeszczę. Łapię najmłodszego brata za ramiona. – Wrócimy. Zmusimy go, żeby się przyznał. Jutro.
– Nie. – Connor kręci głową. Z nas czterech to on ma największe serce. – Nie porzucimy tych ludzi. Co z tego, że żaden z nas nie siedział za kierownicą.
Jacob dotyka jego ramienia.
– Posłuchajmy Declana.
Sean patrzy na mnie. W jego oczach pojawia się błysk. Brat zaczyna sobie uświadamiać, co to wszystko oznacza.
– To mój samochód…
– Wiem, dlatego musimy się stąd zwijać. Potrącił ich twój samochód.
Wydaje się, że do Connora w końcu dociera sens moich słów. Kiedy doszło do wypadku, auto Seana prowadził nasz ojciec. Do kogo poprowadzi trop? Oczywiście, że do Seana.
– Dec… – Głos Seana drży. – Nie zostawiajmy ich.
Kiwam głową.
– Zgoda. Pojedziemy do domu i zagrozimy mu, że go wydamy. On musi za to zapłacić. Ale nie możemy tu tkwić.
Czuję ucisk w żołądku. Wszystko poszło źle. Ojciec był pijany, wszczął bójkę z Connorem, a że mój brat nie jest już dzieckiem, to go usadził. Nawet jeśli ojciec będzie chciał zaatakować synów, nie zrobi tego przy mnie. Nie żeby Sean i Jacob nie umieli sami się bronić, ale ojciec wie, że go zajebię, jeśli jeszcze raz tknie któregoś z nas.
W tym momencie jednak czuję się tak jak wtedy, gdy pobił mnie pierwszy raz. Paraliżuje mnie fakt, że człowiek, który mnie spłodził, jest potworem.
Spoglądam na auto leżące kołami do góry, smugę dymu wydobywającą się z podwozia i walczę z atakiem mdłości.
Jedna chwila zmieniła całe moje życie.
– Jedźmy – mówi Jacob i ciągnie Connora do samochodu.
– Tak nie można! – Connor wyrywa mu się i rusza w stronę wraku.
Czuję to samo, ale muszę chronić braci.
– Nic nie poradzimy, Connor. Oni nie żyją. To było auto Seana. Nie wiemy, czy ojciec dotarł do domu. Cholera, musimy za nim jechać! A jeśli jest ranny? Obiecałem mamie. Musimy…
Connor się waha. Mnie dławi poczucie winy. Tego wszystkiego dałoby się uniknąć, gdybyśmy schowali kluczyki tak jak zawsze, ale minęły prawie cztery lata od mojego wyjazdu z Sugarloaf. Byłem nieostrożny. Wszyscy byliśmy nieostrożni.
Powinienem przewidzieć, że ojciec weźmie auto. Jestem najstarszy. To ja zawsze broniłem braci, a teraz ich zawiodłem.
Nigdy nie pozwolę, żeby którykolwiek z nich cierpiał z powodu mojej głupoty.
Po kilku sekundach wszyscy wsiadamy do samochodu. Milczymy. Bo co można powiedzieć? Myślę o tych, których tam zostawiliśmy. Czy mieli dzieci? Czy byli dobrzy? Jakich ludzi mój ojciec zabrał z tego świata?
Do domu wchodzimy posępni i niepewni. Ojciec śpi kamiennym snem na kanapie, tak jakby wcale nie zabił dwóch osób. Z wściekłości wymierzam mu kopniaka i mam w dupie jego reakcję, ale on bełkocze coś pod nosem i znowu zapada w sen.
– Co teraz?
– Zaczekamy, aż się obudzi, potem wyślemy drania za kratki.
Rano wstaję pierwszy.
Jestem niespokojny. Wychodzę z domu i idę do samochodów. Chcę sprawdzić, czy zdarzenia ostatniej nocy przypadkiem nie były snem.
Na zderzaku auta Seana widzę wgniecenie i zarysowania. Na czerwonym lakierze są niebieskie smugi. Zderzak ledwo się trzyma. Zamykam oczy. To nie sen. Znów wkurzam się, bo nie wiem, czy zdołam uprzątnąć ten cały syf.
Myślę o mamie i o tym, jakie przeżyłaby rozczarowanie. Była aniołem, którego los odebrał nam za wcześnie. Z całkowitym oddaniem otaczała nas ciepłem i bezbrzeżną miłością. Po jej odejściu byliśmy zdani wyłącznie na siebie, a jestem tu tylko z powodu jej ostatniej woli. Coś obiecałem mamie, kiedy umierała. Przyrzekłem, że będę chronić braci, dopilnuję, żeby nic złego im się nie stało. Dałem jej słowo. I co teraz?
Klękam i oglądam zniszczenia z bliska. Modlę się w duchu, żeby człowiek, który zawsze myślał tylko o sobie, ten jeden raz zrobił to, co należy.
Wtedy słyszę za sobą szelest.
– Dec? – głos Connora jest cichy, ale w spokoju i bezruchu poranka brzmi niemal jak krzyk.
Patrzy na mnie pytająco.
– To się wydarzyło naprawdę – mówi Jacob.
– Tak. – Bardzo bym chciał, żeby było inaczej, ale tu mamy dowód.
W drzwiach staje Sean, po chwili robi kilka kroków w naszą stronę. Z poszarzałą twarzą wygląda tak, jakby w nocy przybyło mu lat.
– Nie mogę patrzeć na ten wóz – cedzi.
Z domu wytacza się ojciec, przeciągając dłonią po twarzy. Wpada na Seana i prostuje się gwałtownie.
– Co robicie, głupki? – bełkocze.
– Pamiętasz cokolwiek z wczorajszego wieczoru? – pytam. Zmuszam się, żeby na niego spojrzeć. W niczym nie przypomina człowieka, który mnie wychował. Jest oszustem, pijakiem, agresywnym fiutem, który na nas wyładowuje swoją złość. – Musisz się przyznać. – Ton mojego głosu nie pozostawia miejsca na polemikę. – Zeszłej nocy zabiłeś dwoje ludzi i naraziłeś swoich synów na niebezpieczeństwo. Znowu. Nie będę cię więcej krył. Koniec.
Ojciec wychyla się i spogląda na auto, potem na nas. Jesteśmy gotowi stawić mu czoło, choćby nie wiem co.
– Ani mi się śni.
– Ty parszywa kupo gówna! – wrzeszczy Sean i rusza w stronę ojca. Łapię brata za ramię, zatrzymuję go w miejscu. – Zniszczyłeś wszystkim życie! Mnie, im! Dość! Musisz się przyznać!
Sean zawsze był najspokojniejszy z nas, mama nazywała go swoim „słodkim chłopcem”. Ma czułe serce, więc na widok jego furii odejmuje nam mowę.
Ojciec robi krok naprzód. Wypina pierś i wyrzuca z siebie:
– Doniesiesz na mnie, szczeniaku? To twój samochód jest poharatany. To wy czterej urządziliście sobie wczoraj przejażdżkę, nie? W miasteczku na pewno wszyscy wiedzą, że bracia Arrowoodowie wrócili, a furgonetka robi mnóstwo hałasu. Myślisz, że nikt was nie słyszał?
Narasta we mnie taki gniew, jakiego wcześniej nie znałem.
– Ty prowadziłeś.
Na jego twarzy pojawia się diabelski uśmieszek.
– O tym nie wie nikt, synu.
– Nie jestem twoim synem.
– Pomyślcie, jak to wygląda. Wróciliście do domu. Auto Seana jest uszkodzone, a wy mówicie, że dwoje ludzi nie żyje…
Connor zaczyna ciężko dyszeć. Widzę, jak zaciska pięści.
– Jesteś odrażający.
– Może i tak, ale to wy wpakowaliście się w kłopoty. Na twoim miejscu trzymałbym gębę na kłódkę, żeby nie posłać brata za kratki. Poza tym przestępcy nie przyjmą do armii. – Odwraca się i patrzy na Seana. – Szkoda byłoby stracić stypendium, co? – Posyła mi znaczący uśmieszek i wraca do domu.
Stoimy jak zamurowani.
– Nie może tego zrobić! – krzyczy Jacob. – Nie może zwalić winy na nas.
Patrzą na mnie pytająco. Wzruszam ramionami. Po ojcu spodziewam się najgorszego.
– Nie wiem.
– Nie mogę iść do więzienia, Dec – wykrztusza z siebie Sean.
Jasne. Ma przed sobą życie. Wszyscy mamy, i to daleko stąd. Nie mogę też zrobić tego Sydney. Nie obciążę jej prawdą o zdarzeniach zeszłej nocy i nie zniszczę jej planów na przyszłość. Jakie miałaby ze mną życie, gdyby ojciec spełnił swoją groźbę? Jak poszłaby na studia prawnicze jako żona człowieka, który zostawił dwoje martwych ludzi na poboczu?
A jeśli nie mogę mieć jej, nie będzie żadnej innej.
Jest tylko jedno wyjście: przysięga złożona trzem osobom, których życie liczy się bardziej niż moje własne.
– Przysięgnijmy coś sobie. – Wyciągam rękę w oczekiwaniu, że bracia utworzą krąg i splotą dłonie. – Dajmy słowo, że nigdy nie staniemy się tacy jak on. Będziemy chronić to, co kochamy, nie ożenimy się i nie będziemy mieć dzieci, zgoda?
To oznacza, że porzucę Syd, że zrujnuję swoje marzenia, ale tylko tak mogę ją ochronić. Znajdzie sobie innego – lepszego ode mnie – i będzie szczęśliwa. Musi być szczęśliwa.
Sean skwapliwie kiwa głową.
– Tak. I nigdy się nie zakochamy, bo możemy być tacy jak on.
– I nie podniesiemy pięści w gniewie. Tylko w samoobronie – dopowiada Jacob.
Connor ściska mi nadgarstek jak w imadle. Oczy płoną mu złością, gdy mówi:
– Nigdy nie będziemy mieć dzieci i nigdy tu nie wrócimy.
Potrząsamy dłońmi jak na komendę. Bracia Arrowoodowie nie łamią obietnic.
Kilka godzin później wprowadzamy uszkodzoną furgonetkę do opuszczonej stodoły w głębi farmy. Jesteśmy załamani. Jacob, Sean i ja wyjeżdżamy następnego dnia, ale Connor ma obóz dla rekrutów dopiero za kilka tygodni.
– Dec? – Sean łapie mnie za ramię, gdy go mijam.
– Tak?
– Wiesz, że nie musisz tego robić?
– Czego?
Wzdycha i odgarnia włosy.
– Łamać jej serca. Wiem, co mówiliśmy, i dla nas trzech to ma sens, ale… chyba nas pojebało. Ty kochasz Sydney.
Kocham. Najbardziej na świecie. Tak bardzo, żeby pozwolić jej odejść. Dać szansę na lepsze życie, niż miałaby ze mną. Złamanie jej serca to największy dar, jaki mogę tej dziewczynie ofiarować.
– Nie pociągnę jej na dno. Ze mną nie ma przyszłości, poza tym ja dotrzymuję słowa. – Serce mi krwawi na samą myśl, ale muszę być silny. – Jeśli z nią zostanę, utkniemy w tym mieście na zawsze. Nie zrobię tego. Muszę wyjechać, zacząć nowe życie i dać jej szansę na to samo.
Sean ściska palcami nasadę nosa.
– Ona nie pozwoli ci odejść.
Kręcę głową i wydaję z siebie ciężkie westchnienie.
– Nie ma wyboru.
Odchodzę, bo już nic więcej nie można powiedzieć. Pozostały mi tylko ból i udręka – konsekwencje podjętej decyzji. Muszę tego oszczędzić Sydney. Odtąd będę trzymać się wersji, że postępuję właściwie. Bez względu na to, ile mnie to kosztuje.
Kiedy wszyscy już śpią, wychodzę z domu i idę przez pola. Trafiłbym do Sydney nawet z zamkniętymi oczami. To ona sprawiała, że zawsze szedłem naprzód. Spotkaliśmy się jako dzieci, oboje mieliśmy okropnych ojców, ale odnaleźliśmy w sobie bliskość, której istnienia nawet nie podejrzewałem. I teraz muszę z nią zerwać.
Docieram do ich skromnego domu, wspinam się na dąb, skąd mam blisko do jej okna, i pukam w szybę cztery razy.
Po kilku minutach dolna część framugi unosi się, a ja wreszcie odzyskuję oddech.
Długie jasne włosy Sydney są splecione w warkocz. Może już spała, ale oczy ma promienne i pełne życia.
– Co się stało? – pyta.
– Dziś w nocy wracam do Nowego Jorku.
– Myślałam, że zostaniesz na resztę lata. – W każdym jej słowie słyszę rozczarowanie.
Muszę pozwolić jej odejść. Za bardzo ją kocham, żeby pociągnąć za sobą.
– Nie mogę zostać.
Wzdycha.
– Idź do stodoły. Zaraz do ciebie przyjdę. Nie chcę obudzić matki.
Nie czekając na moją odpowiedź, zamyka okno. Nie daje mi wyboru. Mogę albo zejść z drzewa i odejść bez pożegnania, czym pogrążę się jeszcze bardziej, albo zrobić co każe i zakomunikować jej, że między nami koniec.
Kiedy dotykam stopami ziemi, Sydney już tam stoi. W mojej sportowej kurtce i dresowych spodniach.
Nigdy nie wyglądała piękniej.
Robię krok w jej stronę.
– Czemu wyjeżdżasz, Dec?
Odgarniam niesforny kosmyk, który wysunął się z warkocza. Nigdy więcej nie dotknę jej twarzy. Nigdy więcej nie zobaczę jej uśmiechu i nie wezmę jej w ramiona, ale zachowam w pamięci to, co razem przeżyliśmy.
– Muszę.
– Tata?
Przytakuję.
– Chodzi o to, Syd, że nie wrócę.
Otwiera usta i gwałtownie wciąga powietrze.
– Co?
– Mam dość tego miejsca. To całe małomiasteczkowe życie… Nie zniosę tego dłużej.
Sydney mruga kilka razy i łapie się za brzuch.
– A twoje obietnice? Co z przysięgą, że nigdy mnie nie zostawisz? Wiesz, że na razie się stąd nie wyrwę. Mama i siostra mnie potrzebują. Zresztą kocham Sugarloaf.
– A ja kocham Nowy Jork.
– A mnie?
Bardziej niż kogokolwiek innego. Bardziej, niż umiem to wyrazić.
– Za mało, żeby zostać.
Widzę ból na jej twarzy, gdy odsuwa się ode mnie.
– Za… mało? – Mruży oczy. – Co jest grane, Declan? To nie my. To nie ty. Ty mnie kochasz. Wiem, że tak jest! – Przysuwa się, łapie mnie za nadgarstek i kładzie moją dłoń na swojej piersi. – Czuję to tutaj. Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny. Nie kłam.
Trzeba to zakończyć jak najszybciej. Muszę ją chronić przed skutkami tego, co zrobił mój ojciec. Przysiągłem opiekować się braćmi, a to oznacza dwa złamane serca – jej i moje.
– Nie znasz mnie! – prawie ryczę. – Ty i ja… dobrze się bawiliśmy, ale mam już dość. Oszukiwaliśmy samych siebie, myśląc, że uda się utrzymać związek na odległość. Poza tym nawet nie skończyliśmy jeszcze college’u. Obietnice czasem się łamie, a ja już nie dam rady tego ciągnąć. Chcesz tu zostać? W porządku. Ale ja, póki żyję, nie spędzę ani jednej nocy więcej w tej przeklętej dziurze.
Sydney kiwa głową. To do niej niepodobne. Ona łatwo się nie poddaje. Kiedy napotykam spojrzenie jej niebieskich oczu, widzę w nich ogień.
– Rozumiem. Czyli do diabła ze mną, tak? Chrzanić to, że kochałam cię przez siedem lat? Nie liczy się, że na ciebie czekałam? Że byłam tu, kiedy tylko mnie potrzebowałeś? Tak mało dla ciebie znaczę, Declan?
Ona jest całym moim światem, ale nie mogę jej tego powiedzieć.
– Nie zależy mi na tobie w taki sposób, Syd. Udawałem przez jakiś czas. Ale nie zamierzam się żenić. Ani mieć dzieci. Nigdy nie będę cię kochać tak, jak tego oczekujesz.
Otwiera usta i trąca mnie w pierś. Mocno.
– Wal się! Niech cię szlag! Oddałam ci wszystko, a ty tak mi się odpłacasz? Dobra. Jedź. Jedź i kochaj swoje wielkomiejskie życie. Uciekaj od wszystkiego, co sobie przyrzekliśmy. Będziesz samotny i smutny. I wiesz co? Zasługujesz na to. Nienawidzę cię! Jesteś równie podły jak mój ojciec i tyle samo wart.
Potem odwraca się na pięcie i pędzi przed siebie, a ja stoję jak wryty, nienawidząc siebie samego bardziej, niż Sydney kiedykolwiek zdołałaby mnie nienawidzić.
Teraźniejszość
O Boże, Declan tu jest. Chociaż zaklinał się, że nigdy nie wróci. Czuję na skórze miliony igiełek. Szczycę się swoją odwagą, ale teraz ukrywam się tu jak tchórz. Nie, nie wyjdę do niego, nie dam rady.
Widziałam go siedem miesięcy temu – już samo to było wystarczająco trudne. Na pogrzebie jego ojca nie rozmawialiśmy, ale czułam go w swojej duszy. Stałam tam i obserwowałam wyraz ulgi na twarzach wszystkich braci. Declan był jeszcze bardziej przystojny, niż go pamiętałam. Kasztanowe włosy miał zaczesane do tyłu, ale nie przylizane. Garnitur leżał na nim idealnie. Declan Arrowood – człowiek sukcesu. Śledziłam przebieg jego kariery, bo jestem cierpiętnicą. Zadziwiał mnie na każdym kroku.
Mimo to ciągle nie umiem mu wybaczyć ani zdobyć się na rozmowę.
Tamtej nocy złamał mi serce, ale każdy dzień jego nieobecności czy braku kontaktu jeszcze pogarszał mój stan.
Schylam się, zrywam kwiat rosnący na brzegu stawu i trzymam go w dłoni, wspominając własne uczucia. Declan obiecał, że pod koniec nauki w college’u znajdziemy jakieś rozwiązanie.
Powiedział: dwa lata po zakończeniu drugiego roku.
Dwa lata!
Wrzucam kwiat do wody i patrzę, jak unosi się na powierzchni. Zabawne, że właśnie tak widzę teraz swoje życie. Po prostu… dryfuję, niesiona podmuchami wiatru. Nie tonę, na to jestem za silna, ale wciąż donikąd nie płynę.
Ktoś mógłby pomyśleć, że po tylu latach powinnam się z tą stratą pogodzić. I trochę tak było. Skończyłam prawo, pracuję w straży pożarnej jako wolontariuszka, w charakterze ratowniczki medycznej, mam cudownych przyjaciół, ale w mojej piersi ciągle jest rana w miejscu, z którego ten głupi chłopak wyrwał mi serce i nigdy go nie oddał.
A teraz ten sam głupol wraca do Sugarloaf i wszystko, co zakopałam głęboko, wychodzi na powierzchnię.
Dzwoni telefon. To Ellie, moja najlepsza przyjaciółka. Na razie jej unikam, póki Declan znowu stąd nie zniknie.
– Cześć – odzywam się najradośniej, jak umiem.
– Cześć. Nie idziesz na przyjęcie?
Zagryzam wargę i myślę, jak jej to powiedzieć.
– Nie mogę, Ells.
– Bo on tu jest?
Tak.
– Nie.
– No to dlaczego? Hadley o ciebie pyta. Podobno obiecałaś, że zaraz wrócisz, ale to było dwie godziny temu. Hadley nie pozwoli nam zaśpiewać Happy Birthday, zjeść tortu, otworzyć prezentów, zrobić czegokolwiek, póki nie zjawi się ciocia Syd. – Z każdym słowem Ellie mówi coraz szybciej.
Przeklęty ze mnie cykor. Przywiozłam Hadley, a kiedy ona weszła do domu, ja uciekłam. Nie jestem gotowa być z nim w tym samym pokoju. To zbyt krępujące, zbyt… nasze.
Z drugiej strony, nie mogę zawieść Hadley.
– Już idę. Ale jeśli nie dam rady…
– Będę cię kryła – kończy za mnie Ellie.
– Dzięki.
– Przyjdź, zanim mała doprowadzi nas do szału.
Uśmiecham się, bo to bardzo w stylu Hadley, i opuszczam azyl, by wkroczyć do piekła.
Idąc w stronę domu, przywołuję złe wspomnienia. Jeśli będę wściekła, nie poczuję się przy nim jak chora z miłości idiotka. Myślę o nocy, kiedy oznajmił, że z nami koniec. O następnych tygodniach, kiedy błagałam, żeby wrócił, żebyśmy znaleźli jakieś rozwiązanie. Wspominałam ból, który znosiłam, wierząc, że Declan zmieni zdanie.
Nie zmienił.
Rzucił mnie, tak jakbym nic dla niego nie znaczyła, i nigdy nie wyjaśnił powodu.
Palant.
Idę przez pole, mijając domek na drzewie, który Connor zbudował dla Hadley. Mała okręciła go sobie nie tylko wokół palca. Ona okręciła go sobie wokół całej ręki. To było słodkie; przy podobnych okazjach często się zastanawiałam, czy dobrze zrobiłam, zaniedbując swoje życie uczuciowe.
Zrezygnowałam z miłości. Owszem, zdarzali się jacyś faceci, ale żaden z nich nie zagościł w moim życiu na dłużej. Strach przed kolejnym zawodem miłosnym okazywał się zawsze silniejszy niż pragnienie bycia kochaną. Właściwie Declan nie złamał mi serca. On mi je zabrał.
Wlokę się po schodach, podsycając w sobie złość i urazę, które we mnie wzbudził osiem lat temu. Otwieram drzwi.
I na kogo trafiam? Oczywiście na niego. Jakżeby inaczej.
– Syd.
– Dupek – odpowiadam, krzyżując ramiona.
Przeczesuje dłonią gęste włosy, odgarniając je z twarzy, i wbija wzrok w podłogę.
– Zasłużyłem.
– W takim razie w czymś się zgadzamy.
Zerka na mnie spod gęstych rzęs – żaden mężczyzna nie powinien mieć takich – i się uśmiecha.
– Dobrze wyglądasz.
Ty też.
Nie, Syd. On wcale dobrze nie wygląda. To diabeł, który cię zostawił i nawet się za siebie nie obejrzał.
Muszę o tym pamiętać. Jeśli stracę czujność, nie uda mi się zignorować faktu, że nadal przyprawia mnie o mocniejsze bicie serca i że w niczyich ramionach nie czułam się tak bezpieczna. Nie żebym spędziła osiem lat na poszukiwaniach mężczyzny choćby w połowie tak doskonałego jak Declan Arrowood. Na dodatek muszę zachować dystans, żeby się złamasowi nie zdawało, że jest choćby cień szansy na pojednanie.
Wystawił mnie raz – powinien się wstydzić. Wystawi mnie drugi raz – jestem idiotką, którą trzeba walnąć w głowę, żeby się ocknęła.
– Z pewnością zgodzimy się także co do tego, że nie musimy być dla siebie mili. Czeka nas sześć wspólnych miesięcy, jakoś przez nie przebrniemy, a potem znów będziemy udawać, że to drugie nie istnieje.
Declan przysuwa się nieco. Owiewa mnie zapach jego wody kolońskiej. Pierwszą butelkę tej wody kupiłam mu kiedyś na Boże Narodzenie. Była piżmowa i mocna. Pasowała do niego. Serce mnie boli na myśl, że ciągle jej używa.
– Ja niczego nie udawałem.
Kręcę głową, nie mam ochoty wysłuchiwać kłamstw.
– Sześć miesięcy, Declan. Proszę, żebyś w tym czasie mnie unikał. Po prostu wyobraź sobie, że tu nie mieszkam. Albo że wcale mnie nie znasz. To chyba dla ciebie nie takie trudne. Pół roku…
– Nienawidzę za to swojego ojca.
Wszyscy nienawidzimy tego człowieka. Po jego śmierci czterej synowie powinni odziedziczyć farmę. Powinni móc ją sprzedać i żyć dalej swoim życiem. Ale ojciec Declana okazał się okrutnikiem i egoistą nawet w obliczu śmierci. W testamencie zastrzegł, że każdy z braci musi zamieszkać na farmie na pół roku. Dopiero jak spełnią ten warunek, mogą zrobić z posiadłością, co chcą.
Chociaż przysięgli sobie, że nigdy tu nie wrócą, nie mają wyboru, jeśli zamierzają dostać spadek. A teraz ja muszę patrzeć na faceta, z którego nigdy się nie wyleczyłam.
– Nieważne. Chociaż tyle jesteś mi winien.
Widzę w jego oczach, że dotknęły go moje słowa; odwraca wzrok.
– Zawsze byłaś piękna i zniewalająca, kiedy mówiłaś to, co myślisz.
Tak, jasne. Na tyle zniewalająca, że mnie rzucił bez mrugnięcia okiem. Nie zamierzam doszukiwać się podtekstów. Muszę siebie chronić. Miłość do Declana nigdy nie była dla mnie czymś problematycznym i trudnym. Wręcz przeciwnie – wydawała się równie naturalna jak oddychanie.
Prostuję się i gromię go wzrokiem.
– Cóż, mój chłopak na pewno doceni twoje uwagi. A teraz wybacz, ale czeka na mnie kawałek tortu urodzinowego.
Przechodzę obok niego, modląc się w duchu, żeby nie ugięły się pode mną kolana.
Kiedy wychodzę z korytarza, rozpętuje się piekło. Już nie muszę się martwić o kolana, ponieważ nagle odrywam się od podłogi.
– Sydney! – Jacob chwyta mnie w objęcia, a potem wiruje wokół własnej osi. – Ale z ciebie piękność! Nich ci się przyjrzę.
Uśmiecham się. To kolejny Arrowood, którego mogę lubić.
– A ty! – Żartobliwie klepię go po plecach. – Sławny jak cholera.
Wtedy pojawia się Sean.
– Dawaj mi tę dziewczynę. – Jego niski głos jest pełen ciepła. – Stęskniłem się za tobą, Syd.
Obejmuję go i ściskam na powitanie.
– Ja też się za wami stęskniłam. Przynamniej za niektórymi z was.
Sean i Jacob wybuchają śmiechem.
– Za tymi lepszymi.
Teraz śmiejemy się chórem. Obejmują mnie obaj, zamykając w bezpiecznym uścisku. Zapomniałam, jak bardzo kochałam ich wszystkich. We czterech dbali, żeby nikt nie zrobił mi krzywdy. Byli lojalni i traktowali mnie jak siostrę, której nigdy nie mieli.
Kiedy mój ojciec odszedł, to oni wzięli na siebie rolę obrońców.
– Wróciłaś! – Hadley biegnie do mnie rozpromieniona.
– Oczywiście! Musiałam iść po prezent dla ciebie.
– Wiesz, że wujek Declan obiecał mi kucyka? – ostatnie słowo wykrzykuje z oczami błyszczącymi z ekscytacji.
Chętnie rzuciłabym kąśliwą uwagę o mężczyźnie niedotrzymującym słowa, ale gryzę się w język. Hadley nie zasługuje na takie teksty, a moja opinia jest zaprawiona wieloma latami goryczy. Poza tym, jeśli chcę trzymać się wersji, że mam chłopaka, muszę zachować obojętność.
– To cudownie. Oby był naprawdę drogi. Powinnaś poprosić o dwa. Konie są towarzyskie, raźniej im z przyjacielem.
Hadley chichocze.
– Marzę o takim białym, z długą grzywą. I żeby uwielbiał przejażdżki, i zmieścił się w moim domku na drzewie!
Za plecami dziewczynki wyrasta Connor i kładzie jej rękę na ramieniu.
– O kucyku jeszcze porozmawiamy.
Odwraca głowę i spogląda na niego, wydymając usta i wachlując rzęsami.
– Tatusiu, ja naprawdę chcę kucyka.
Rany, Connor ma przerąbane. A Hadley na dodatek nazwała go tatusiem.
Łzy napływają mi do oczu.
– Daj jej tego cholernego kucyka, Connor – mówię.
Uśmiecha się do mnie. Oboje wiemy, że niczego małej nie odmówi.
Z kuchni wychodzi Ellie z tortem.
– Żadnych kucyków. Przynajmniej nie teraz.
Connor puszcza oczko do Hadley.
– Dobrze, mamusiu. Teraz nie – odpowiada mała jubilatka. Bystrzacha.
– Pomóc ci w czymś? – pytam głośno, robiąc krok w stronę przyjaciółki. Muszę się czymś zająć i unikać Declana jak zarazy.
Ellie kręci głową.
– Godzinę temu owszem, byś się przydała, ale w tej chwili nie, wielkie dzięki.
Piorunuję ją wzrokiem, gdy posyła mi znaczący uśmieszek.
– Twój chłopak przyjdzie, Syd? – Głos Declana przyprawia mnie o skurcz żołądka.
Connor i Ellie patrzą na mnie, a ja kręcę głową z lekkim uśmiechem.
– Nie, dzisiaj pracuje.
Ellie rzuca mi baczne spojrzenie, mówiące: porozmawiamy sobie o tym.
Na szczęście moje ulubione dziecko na świecie akurat podskakuje na widok tortu i woła:
– Nareszcie!
Ten okrzyk mnie ratuje, nie muszę brnąć w swoje głupie kłamstwo.
Idiotka! – mruczę pod nosem. Zrywam kolejne polne kwiaty i wrzucam je do stawu. – Głupie serce. Głupie, głupie, głupie!
Wiedziałam, że to przyjęcie będzie trudne, ale nie sądziłam, że omal mnie nie zabije.
Przez cały czas próbowałam unikać jego wzroku. Rozmawiałam ze wszystkimi oprócz niego. A teraz jestem tak sfrustrowana i spięta, że nie mogę spać. Dlatego znowu znalazłam się nad stawem.
Moja mama wyniosła się z farmy dwa lata temu. Siostra wyszła za mąż, urodziła dzieci i przeprowadziła się na nową farmę o trzy godziny drogi na zachód od Sugarloaf. Ta ziemia jest w rodzinie mamy od przeszło stu lat. Uwielbiam to miejsce, nie pozwoliłam go sprzedać, więc skończyło się na tym, że je przejęłam. Powiedzmy, że przejęłam.
Odkąd pamiętam, pracują u nas ci sami ludzie. I pewnie zostaną tu do śmierci. Mimo że na akcie własności figuruje moje nazwisko, to oni prowadzą farmę.
– Co tu robisz, Fasolko? – pyta Jimmy, nadzorca i mój ojciec chrzestny.
– Rozmyślam.
– Zgaduję, że o Arrowoodzie, bo od dawna nie widziałem u ciebie takiej miny.
Posyłam mu smutny uśmiech.
– On wrócił.
– Słyszałem plotki o tym, ale nie myślałem, że to już.
Tak, wszyscy wiedzieliśmy, że się zjawi, i co z tego? To jak z huraganem, który powstaje daleko od wybrzeża. Każdy śledzi w telewizji, jak silny wiatr się zbiera, formuje i przemieszcza. Nadchodzą kolejne prognozy, a ludziom pozostaje czekać i się modlić, żeby nie uderzył w ich dom. Już, już się wydaje, że wichura ominie ich teren, a potem ona zmienia kierunek i… bum!
Jestem w oku cyklonu.
– Tak, kilka tygodni temu. Ale to nie problem. I nic mnie to nie obchodzi, bo nie planuję często go widywać.
Jimmy wydaje z siebie cichy chichot.
– Jasne. Więc teraz się okłamujesz?
Przewracam oczami.
– Lepsze to niż przyznanie prawdy.
– Może i tak, Sydney, ale jesteś na to zbyt inteligentna. Takie kłamstwa nigdy się dobrze nie kończą. Lepiej od razu ukręcić łeb hydrze.
Obraz, jaki podsuwa mi wyobraźnia, prowokuje mnie do śmiechu.
– Dotąd myślałam, że już się z niego wyleczyłam. I że na jego widok nie będę chciała rzucić mu się w ramiona i błagać, żeby znowu mnie kochał.
Jimmy kładzie mi rękę na ramieniu i ściska je lekko.
– Żeby coś pokonać, trzeba stawić temu czoło. To jedyny sposób. Idź spać. Jutro rano łatwiej ci będzie myśleć. Głupek z niego, jeśli nie widzi, jaki traci skarb.
Ten facet jest dla mnie jak ojciec. Kiedy mój tata odszedł piętnaście lat temu, to Jimmy udzielał mi życiowych rad. Kiedy tata nie wracał, nie dzwonił, nie pisał i nie wysyłał sygnałów dymnych, to Jimmy sprawiał, że nieobecność ojca bolała mniej. Jednak nawet największa dawka jego miłości nie mogła oszczędzić mi cierpienia po stracie Declana.
– Ech, mężczyźni… zawsze odchodzą.
Jimmy kręci głową.
– Nie wszyscy, Fasolko.
– Ty dostajesz pensję za miłość do mnie – żartuję.
– Za niską, zważywszy na kłopoty, w jakie się pakujesz. Jeszcze pamiętam, jak kilka razy zacierałem ślady opon na śniegu, kiedy się wymykałaś.
Uśmiecham się na wspomnienie tamtej nocy. Nie mogłam sobie odmówić spotkania z Declanem. Czułam się samotna, tęskniłam za jego ciepłem. Płakałam z żalu za ojcem, pragnęłam jego powrotu i miłości, a Dec trzymał mnie mocno w objęciach.
Były też inne przypadki, kiedy po prostu miałam ochotę pobaraszkować ze swoim seksownym chłopakiem. Jimmy ukrywał to przed moją mamą, a potem dawał mi ochrzan.
– Ja już dorosłam, a ty ciągle tu jesteś.
Jimmy chichocze.
– Teraz nie umiem sobie wyobrazić innego miejsca do życia. Idź do domu i się wyśpij.
Nakrywam jego dłoń swoją i przytakuję.
– Niedługo pójdę.
Jimmy wie, że nie należy na mnie naciskać. Odchodzi, a ja znowu zostaję sama. Może ma rację. Muszę stanąć twarzą w twarz z Declanem i być z nim szczera. Ze sobą też. Złamał mnie, a ja wcale nie ułatwiam sobie zadania, udając, że jest inaczej.
Siadam na zimnej trawie. Słońce wyłania się zza linii drzew. Patrzę, jak czerń ustępuje barwnemu spektaklowi na niebie, na którym malują się wszystkie odcienie różu i czerwieni. Wstaje nowy dzień. Dam radę.
Ja też wiele dokonałam w życiu. Jak na prawniczkę z małego miasta, czuję się spełniona. I pomagam ludziom. Ta farma też im pomaga. Radzę sobie bez niczyjej pomocy.
– Jestem inteligentna, wartościowa, dobra. I ciągle cię kocham. Jeśli tego nie widzisz, to pieprz się, Declanie Arrowood!
– Możemy to jakoś zorganizować – słyszę za sobą jego głos.
Nie, to się nie dzieje naprawdę.
Podnoszę się z ziemi. Nie pozwolę, żeby nade mną górował, chociaż na stojąco i tak jest dużo wyższy ode mnie. Mój Declan. Zawsze wysoki i silny. Bardzo mi się to podobało. Byłam jego ukochaną, a on robił wszystko, żeby mnie w tym utwierdzić.
– Niczego nie proponowałam.
– Wiem – uśmiecha się. – Próbuję robić dobrą minę do złej gry. Pogadamy?
Wcześniejsze postanowienie, że będę z nim szczera, ulatuje.
– Nie mogę. Muszę jechać do pracy.
– Tylko parę minut, Syd. Wiem, że nie zasługuję, ale chciałbym porozmawiać. Sporo czasu spędzimy w swoim towarzystwie. Zachowujmy się normalnie.
Tak jakby to było możliwe.
– Nie wiem, czy nam się uda.
– Może nie, ale chociaż spróbujmy.
– Dobra – wzdycham.
– Naprawdę za tobą tęskniłem – mówi, a cząstka mojego zlodowaciałego serca zaczyna tajać. – Wiem, że jesteś warta wszystkiego i…
– Mimo to mnie zostawiłeś.
Zamyka oczy i zaciska pięść.
– To nie tak….
– Właśnie że tak. Znudziłam ci się, więc mnie rzuciłeś jak zużytą rzecz! I sobie odszedłeś. Tak jak mój ojciec! Postąpiłeś identycznie jak on, Declan!
– Nie! W niczym nie przypominam twojego ojca! – Widzę rozpacz w jego oczach, odwracam wzrok.
Nieprawda. Kiedy miał mnie dość, po prostu zniknął, i już.
– Tak? Ale zrobiłeś dokładnie to, czego obiecywałeś nie zrobić. Wyjechałeś i już nie wróciłeś.
– Musiałem!
– Dlaczego musiałeś? – Przysuwam się coraz bliżej niego, w miarę jak złość we mnie narasta.
– To już nie ma znaczenia.
Boże, serio?
– Dla mnie ma. Dociera do ciebie, że przez całe lata starałam się to zrozumieć? Nie znalazłam odpowiedzi. Nie widziałam żadnych tropów. Pewnego dnia przychodzisz i oznajmiasz, że z nami koniec.
Kręci głową, tak jakby się bił z natłokiem myśli.
– Zrobiłem, co musiałem.
– Co takiego musiałeś? Co to znaczy, do cholery? – krzyczę i trącam go w pierś, ale on robi krok naprzód, jakbyśmy byli dwoma przyciągającymi się biegunami magnesu.
Łapie mnie za nadgarstek. Kciukiem gładzi miejsce, gdzie czuć przyspieszony puls. Mówi cicho, ale w każdej sylabie słychać napięcie; świdruje mnie wzrokiem.
– Nie mogłem cię skrzywdzić. Nie mogłem… musiałem trzymać się z daleka. Ale teraz… teraz już nie daję rady.
– O, naprawdę? Biedny Declan – szydzę bezlitośnie.
– Powiedz, że nic do mnie nie czujesz, Fasolko.
Zaciskam powieki, bo nie umiem patrzeć mu w oczy i kłamać.
– Nic nie czuję.
– A wiesz, co ja czuję?
Nadal na niego nie patrzę, ale nie opieram się i nie cofam ręki.
Tutaj, nad tym stawem, wszystko się dla nas zaczęło.
– Serce mi tak wali, że za chwilę wyskoczy z piersi – mówi Declan cicho. – Czuję, jakby budził się we mnie każdy uśpiony przez lata nerw. Czuję ciepło twojego oddechu. Czuję, jak puls ci przyspiesza i… Boże, Sydney, wiem, że powinienem trzymać się od ciebie z daleka, ale…
Unoszę powieki i widzę wpatrzone we mnie przenikliwe zielone oczy. Zaczynam rozumieć, do czego zmierza. Declan składa mi propozycję, ale ja z niej nie korzystam. Otacza mnie ramionami i całuje.
Jego pocałunek jest niczym powrót do domu. Jakby wszystkie dawne chwile znów się pojawiły w naszych oddechach, pełnych nadziei i wybaczenia.
Moja złość i frustracja ulatują. Nie pamiętam, dlaczego go nienawidzę. W tej chwili myślę tylko o tym, jak przez osiem długich lat pragnęłam właśnie tego.
Declan ujmuje dłońmi moją twarz i przechyla mi głowę. Każde zetknięcie jego języka z moim uwalnia mnie od kolejnej grudy żalu i bólu. Wiem, że jestem głupia. Wewnętrzny głos podpowiada mi, żebym to powstrzymała, ale go uciszam.
Potrzebowałam dotyku Declana, potrzebowałam jego samego. Jest jedynym mężczyzną, z którym kiedykolwiek się kochałam.
Minęło tyle czasu – o wiele za dużo – i w tej chwili moje pragnienie jest silniejsze niż instynkt samozachowawczy.
Declan przesuwa ręce wzdłuż mojej szyi, a potem kładzie je na ramionach i przyciąga mnie do siebie. Chwytam go za koszulę i wtulam się w niego. Tym razem go nie puszczę. Nie mogę.
Nie kłamałam, kiedy mówiłam Ellie o swoim marzeniu i wielkiej nadziei, że kiedyś Declan i ja znowu będziemy razem. Jeśli nie dostanę niczego więcej, wezmę przynajmniej tyle. Nie mogę przepuścić tej okazji. Oddaję mu pocałunek, wkładając w niego wszystkie emocje, jakie nagromadziły się we mnie od jego odejścia.
– Declan – szepczę, otaczając go ramionami. Tego mi potrzeba. – Proszę…
– Nie błagaj, Syd. Nie mogę…
Stykamy się czołami, z trudem łapiąc oddech.
– Ja nie błagam. Ja proszę.
Spogląda na mnie badawczo swoimi pięknymi zielonymi oczami.
– O co mnie prosisz?
Wiem, że lepiej nie prosić go o miłość. Zdaję sobie sprawę, że to… to nigdy się nie spełni. Jesteśmy zbyt pokiereszowani, minęło za dużo czasu. Będę kochać Declana do końca życia, ale już nigdy mu nie zaufam z obawy, że znowu mnie zrani.
Myślę o tym, czego pragnę najbardziej. To pożegnanie.
– Kochaj mnie teraz, żebyśmy w końcu mogli zamknąć ten rozdział.
Uważam się za bystrą babkę. Zazwyczaj podejmuję słuszne decyzje. I przestrzegam norm moralnych, które wpoiła mi mama.
W tej chwili jestem największą idiotką w historii świata. Leżę naga nad brzegiem tego cholernego stawu, na zrzuconych ciuchach, które służą za koc – z Declanem.
Istnieje jeszcze drugie możliwe wyjaśnienie: znalazłam się w innym wymiarze i to nie dzieje się naprawdę.
Tak, właśnie tak, ponieważ nie ma innego powodu, dla którego Declan leżałby na mnie, próbując złapać oddech po seksie.
Rany, właśnie uprawiałam z Declanem seks.
Co mnie opętało? Co ja sobie myślałam?
W ogóle nie myślałam, to pewne. Przekonałam samą siebie, że to… właściwie co? Seks na pożegnanie? Jakaś dziwaczna wersja zamknięcia tej historii, a nie impuls wywołany samotnością i tęsknotą za jego tyłkiem? Powinnam być mądrzejsza.
A może to sen? Bardzo sugestywny, ale tylko sen? I ja wcale tego nie zrobiłam…
Unoszę rękę i szczypię Declana.
– Auć! Za co?
Declan jest prawdziwy. I to zdarzyło się na jawie.
– Sprawdzam, czy to nie sen.
Patrzy mi w oczy.
– Kurde, nie sen!
Spycham go z siebie. Kładzie się na boku.
– Świetnie.
Popełniłam błąd. Muszę jak najszybciej się stąd zmyć. Łapię zimną bluzkę, wkładam ją i zaczynam szukać spodni.
– Syd. – Głos mu się łamie.
– W porządku. Jest okay. Wszystko dobrze. Muszę tylko znaleźć spodnie. – Co jest? Rozpłynęły się pod wpływem jego dotyku? Wstaję i się rozglądam, a oczy pieką mnie od napływających łez.
Jestem wściekła, że wystarczył jeden pocałunek, żebym straciła głowę i szukała usprawiedliwienia swojej słabości. On nigdy nie zostanie w Sugarloaf, a ja na pewno stąd nie wyjadę. Nie żeby Declan cokolwiek proponował.
Jezu, weź się w garść, Syd.
– Przyszedłem tu pogadać… Nie wiem, jak to się stało, że…
Odwracam się szybko, aż włosy fruwają mi dookoła głowy, a potem opadają na twarz.
– Że co? Że skończyliśmy nadzy i rżnęliśmy się jak nastolatki na łonie natury?
Declan pociera dłonią twarz. Jest rozczochrany i zniewalający.
– Chciałem powiedzieć: wylądowaliśmy tutaj, ale twoja wersja też brzmi dobrze.
Piorunuję go wzrokiem i wracam do poszukiwań.
Ręce mi drżą. Nie mam siły dalej roztrząsać tej sytuacji. Muszę jechać do pracy. Poza tym chciałam zamknąć sprawę, więc potraktuję to jak symboliczne trzaśnięcie za sobą drzwiami.
– Przecież kiedyś robiliśmy to wiele razy nad stawem. I zawsze było fajnie.
– Wiesz, co jest niefajne? Brak spodni! – wrzeszczę. Emocje buzują we mnie na maksa. – Muszę jak najszybciej zadzwonić do psychiatry. Ewidentnie zwariowałam.
– Bo…?
Odwracam się i posyłam mu wściekłe spojrzenie.
– Bo ogólnie nie jestem idiotką. Bo tak się nie zachowuję. Bo…
– Masz chłopaka.
Świetnie. Całkiem o tym zapomniałam. Zdradziłam wymyślonego chłopaka.
– Owszem, i bardzo żałuję tego, co właśnie zaszło.
W oczach Declana widzę ból.
– Musimy o tym porozmawiać.
Kręcę głową.
– Nie, ja muszę iść, a ty musisz mnie puścić.
Declan pochyla się, podnosi coś z ziemi.
– Masz. – Podaje mi zgubione spodnie.
Wyrywam mu je z ręki i wkładam pospiesznie. Milczymy. Co można jeszcze powiedzieć? Poniosło nas. Niech to diabli.
Declan też się ubiera. Stoimy oboje, patrząc sobie w oczy.
– Wiem, że wolisz ze mną nie rozmawiać, ale przynajmniej mnie wysłuchaj. Nie szukałem cię po to, żeby… Przyszedłem, bo nie chciałem między nami wrogości. Miałem nadzieję, że dojdziemy do porozumienia. Byłem wtedy bardzo młody. Wiem, że cię zraniłem.
– Zniszczyłeś mnie – poprawiam go pospiesznie.
– Zachowałem się okropnie.
Nie będę płakać. Nie dam się ponieść emocjom. Tak, kipi we mnie złość, ale przede wszystkim czuję ból. Widok, dotyk, głos Declana przywołały tamte wspomnienia.
Kiedy był we mnie, czułam się kompletna.
Odnalazłam brakujący kawałek mnie, który trafił na swoje miejsce. To największe kłamstwo, na jakie mogę sobie pozwolić.
Declan tu nie zostanie i nie poskłada mnie w całość. Wyjedzie.
– Zamierzasz zostać w Sugarloaf? – pytam, choć znam odpowiedź.
– Teraz?
Parskam śmiechem i przewracam oczami.
– Przestań, Dec. Mówię o tym, co będzie po twoim półrocznym zesłaniu na farmie. Znów się we mnie zakochasz i zostaniesz?
Milczy.
– Nie. Nie zrobisz tego. – Nie czekam, aż coś powie. Odpowiedź ma wypisaną na twarzy. – Wrócisz do Nowego Jorku, zostawisz mnie tak jak poprzednio, a ja będę żałować, że nie znaczę dla ciebie więcej.
Kładzie dłoń na karku i robi krok naprzód.
– Czemu to takie skomplikowane?
Czuję, że moje oczy robią się wilgotne, ale udaje mi się powstrzymać łzy. Muszę to powiedzieć, żeby odejść od niego z podniesioną głową.
– Bo przysięgałeś dziesięcioletniej dziewczynce, że będziesz ją kochał do końca życia. Kiedy miała trzynaście lat, dałeś jej pierścionek ze szkiełkiem i obiecałeś, że pewnego dnia zastąpisz go brylantem. A gdy skończyła szesnaście lat, trzymałeś ją w ramionach i całowałeś tak, jakby była jedynym powodem, dla którego żyjesz. I wtedy ona oddała ci się cała. Pamiętasz? Pamiętasz, jak wymknęliśmy się do stodoły ze świecami i kocami? I jak ślubowaliśmy sobie miłość na zawsze?
Spojrzenie jego zielonych oczu jest intensywne i przenikliwe.
– Pamiętam wszystko.