Zaraza - Krystian Kratiuk - ebook + książka

Zaraza ebook

Krystian Kratiuk

4,4

Opis

Zaraza

BOLESNA PRAWDA, ZA KTÓRĄ TRZEBA ZAPŁACIĆ WYSOKĄ CENĘ Maksymilian Dębnicki, młody dziennikarz ogólnopolskiej gazety, pewnego dnia staje przed poważnym zawodowym wyzwaniem. Przyjmuje specjalne zlecenie dotyczące wyjaśnienia sprawy pedofilii jednego z księży. Podekscytowany tym zadaniem, podejmuje się przeprowadzić trudne śledztwo. Spotyka się z ofiarami oraz świadkami szokujących wydarzeń i odkrywa wstrząsające sekrety. W międzyczasie świat zaczyna spowijać cień nowej, groźnej epidemii… Dlaczego wydawca Dębnickiego chce zrobić wszystko, by fakty, do których dociera dziennikarz, nigdy nie ujrzały światła dziennego? Jakie tajemnice kryją się w całej sprawie? I co jest prawdziwą zarazą dzisiejszych czasów? Krystian Kratiuk w pasjonujący sposób odkrywa ciemne karty Kościoła związane z nadużyciami seksualnymi, także na jego najwyższych szczeblach. Ta powieść szokuje, zasmuca, ale pokazuje też, że jedyna słuszna droga jest dotarcie do prawdy. Nawet jeśli to prawda bardzo bolesna.

Krystian Kratiuk– redaktor naczelny PCh24.pl, publicysta, autor książek i filmów. Prowadzi programJa, katolikna YouTube. Prywatnie mąż i ojciec.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (14 ocen)
8
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Krystian Kratiuk 2022

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2022

All rights reserved

Materiały okładkowe: © Peter Izarik / Trevillion Images

© Silas Manhood / Trevillion Images

Bohaterowie tej książki oraz przedstawione w niej wydarzenia są fikcyjne. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe.

Redakcja: Agnieszka Mańko

Korekta: Alicja Laskowska

ISBN 978-83-66859-89-0

Wydanie I, Kraków 2022

Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.

ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków

tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19

e-mail: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

Rozdział pierwszy

Kiedy jeszcze sam gotował, łyżka nieomal stała w zupie. Tak jakby ją włożyć w stygnący cement. Słyszałem to zdanie wiele razy, i to powtarzane w taki sposób, jakby miało świadczyć o jego wielkości. Cóż, każdy pamięta wielkość, jak chce, oni właśnie tak.

Przepadali za flakami. To właśnie to danie, ta zupa, flaki czy flaczki, było przez całe dekady jego popisową potrawą. Podejrzewam, że słowo „flaki” – jako nazwa tej obrzydliwej skądinąd potrawy – sprawia, że jawią się one odpychającymi jeszcze większej liczbie ludzi, niż gdyby znane były pod jakimś kryptonimem.

Dlaczego właściwie ta potrawa nie nazywa się zupa flaczana?

Przecież gdy je się pomidory z wodą i przyprawami, to nie mówi się, że jemy pomidory, ale zupę pomidorową, gdy jemy brokuły z wodą, to spożywamy zupę brokułową, a nie brokuły, tak samo jest z ogórkami, z fasolą, ze szczawiem… Tylko rosół to rosół, oczywiście w języku polskim, bo już po angielsku to chicken soup, a więc zupa kurczakowa. Ale nawet jedząc rosół, nazywamy tę zupę rosołem, a nie kurczakiem.

A flaki to flaki.

W internetowym plebiscycie przeprowadzonym wśród kucharzy z całego świata flaki zdobyły kiedyś mało zaszczytny laur najohydniejszej potrawy na świecie, wyprzedzając te wszystkie azjatyckie koszmary typu ser z larwami, jaja z małym ptakiem w środku, mózg małpy gotowanej na żywca, jądra byka, żywe ośmiorniczki czy wszelkiej maści robactwo. Tu, w Krakowie, na malowniczej nie tylko z nazwy ulicy Poetyckiej, nie zgadzano się z internetowym werdyktem internacjonalnych mistrzów kuchni i powycinane w poprzek paski z krowiego żołądka, z ksiąg, ze żwacza, z czepca i z trawieńca, uważane były za niewysłowiony wręcz przysmak.

Tak brzmiała wersja oficjalna, której – przynajmniej przy mnie – nikt nigdy nie podważył. Im dłużej jednak przyglądałem się tej mojej nowej od pewnego czasu rodzinie, w którą szczęśliwie wżeniłem się jeszcze jako student, tym bardziej miałem podejrzenie, że to jakiś szwindel.

Że jedzą te flaki z takim upodobaniem, bo po prostu się go boją. Boją się ojca tej rodziny, dziadka mojej żony. Wojciecha. Do którego nigdy nie wolno było powiedzieć per dziadku, a wyłącznie dziadziu, gdyż inaczej dopuszczono by się jednej z największych zbrodni, jaką można sobie było wyobrazić, a więc obrażenia dziadka. Dziadzia. A dziadziu flaki lubił, flaki robił, a potem lubił też kazać robić flaki sobie.

Dla mnie był zawsze bardzo miły, szanował mnie, bo miałem, jak mówił, dobrą pracę. Jako dziennikarz podróżowałem trochę po Polsce i po Europie, a osiemdziesięcioparolatkowi szalenie to imponowało. Wydawał się cenić człowieka wyłącznie, gdy ten potrafił mu czymś zaimponować, ale szacunku do siebie i swojej rodziny domagał się od każdego z zewnątrz, doskonale odgrywając przed każdym rolę, którą wcześniej zdawał się skrupulatnie rozpisać.

A ja podróżowałem – byłem w jego mniemaniu kimś. Można było być miłym.

Dla swych najbliższych już taki miły nie był. Uważał, że stale czyhają na jego majątek, czyli dwupokojowe mieszkanie w bloku z lat pięćdziesiątych. Lubił im też udowadniać, jak bardzo są nikim. Główną jego ofiarą padała Marianna, moja teściowa, oraz w trochę innym stopniu Józef, jej mąż, a mój teść. Żeby było zabawnie, Marianna i Józef to jedyne osoby, które się nim interesowały. Własnego brata i własną siostrę dawno do siebie zraził, a syn, Karol, brat Marianny, wyjechał do Austrii i rzadko pokazywał się w Polsce, choć co niedziela dzwonił zapytać ojca, co słychać i czy obejrzał program Jaka to melodia?.

Moja żona to bardzo rodzinna kobieta, bywaliśmy więc, nadal bywamy, na Poetyckiej bardzo często. Zresztą Marianna i tak tego by dopilnowała. Co i rusz dzwoniła sprawdzić, czy przyjedziemy, a nasza córeczka, którą dziadek Wojtek, dziadziu Wojtek, wprost uwielbiał, stanowiła miłą odskocznię od codziennej, zorganizowanej głównie wokół jedzenia i telewizora, monotonii schorowanego starca. Od dawna poruszał się na wózku inwalidzkim, zaczął, gdy jeszcze żyła jego żona Renata.

Ja też się go bałem, ogólnie bowiem byłem wtedy dość strachliwy. Bałem się o żonę. Mógł ją obrazić, mógł powiedzieć coś teściowej, co ta, w wiecznych nerwach, przerzuci ze złością na moją słodką Monikę. A to denerwowało mnie niemiłosiernie. Wychowany byłem jako jedynak, matka dmuchała na mnie i chuchała, zawsze wszystko miałem podane na czas, zawsze czułem się doceniony i odpowiednio pochwalony, i zapewne z tego właśnie powodu, jak wykazała moja własna amatorska wiwisekcja, w dorosłym życiu nie radziłem sobie z sytuacjami wprawiającymi mnie w lekki nawet dyskomfort psychiczny.

To częsty problem mojego pokolenia.

A przecież my nie stanowiliśmy jeszcze opisywanych trochę później przez socjologów przedstawicieli pokolenia snowflakes, śnieżynek, którzy w swej delikatności i czułości na własnym punkcie, a więc w konsekwencji i w emocjonalnej kruchości, porównani mogli być jedynie właśnie z czymś tak nietrwałym jak płatek śniegu.

Tak czy inaczej, ulica Poetycka w Krakowie nieco mnie przerażała. A jednocześnie odbywał się tam festiwal scen, których zapewne nie zapomnę do końca życia. To tam wreszcie udało mi się zrozumieć, że życie nie polega wyłącznie na braniu. Choć i tak tylko na chwilę.

Lubiłem się tamtędy przechadzać. Drzewa posadzono po jednej stronie ulicy, wzdłuż wiecznie niewyremontowanej jezdni, po drugiej stronie prężyły się zaś dumnie domy i bloki mieszkalne. Do niedawna szarobure, dziś kolorowe, ale za to pomalowane barwami może i zmieniającymi ponure oblicze, ale z pewnością niedodającymi powagi. To spokojne miejsce, a takich coraz mniej w naszym z dnia na dzień bardziej rozpasanym Krakowie. Niemal bezpośrednie sąsiedztwo Wisły tylko potęgowało romantyzm okolicy, i to zapewne dlatego Monika właśnie tam kierowała swe kroki podczas pierwszych randek, a ja, niczym Karliczek, podążałem za nią.

Któregoś dnia na takim spacerze, już jednak jako moja żona, powiedziała mi, że boi się o rodziców.

– Co ty mówisz? Co się stało?

– Oni się tu wyniszczą, on ich zeżre.

– Jak zeżre? – Nie wiedziałem, czy dobrze rozumiem. – Mówisz o dziadku?

– Tak. Popatrz tylko, jak on traktuje mamę. Ona dziś pędziła do niego na łeb na szyję, po nocnej zmianie w Tesco, żeby podać mu śniadanie, bo opiekunka musiała wziąć wolne.

– A tak przy okazji, która to już opiekunka?

– W tym roku? Bo ja wiem, piąta. Nie, szósta. Ale czekaj, przecież ja nie o tym. – Monika potrąciła moją rękę, zła, że jak zwykle zbiłem ją z tropu. – Dziadek znów jej powiedział, że ma wszystko dzięki niemu, że niczego się sama nie dorobiła, że jej mąż to nieudacznik i że powinna mu dziękować, a nie tak go traktować.

– Jak traktować?

– Herbatę mu podała i nie powiedziała, że gorąca jest. Wiesz, on już zapomina, że kubki są gorące. Złapał, sparzył się, trochę tylko, ale to wystarczyło.

– Jak zwykle. – Mogłem tylko westchnąć.

– No, jak zwykle. I jeszcze te same pretensje co zawsze. Że on im dał tamto mieszkanie, wiesz, na Rozbiorowej, po siostrze babci Reni.

– Przecież to nie on dał, ale babcia.

Monika spojrzała na mnie tak, jak to mają w zwyczaju żony, gdy mąż powie coś tak oczywistego, że, o paradoksie, użycie tych słów je zaskakuje.

– Mówisz, jakbyś nie wiedział, jak jest, jakbyś go nie znał. Mama znów pojechała do apteki po leki uspokajające, po raz kolejny nie zaśnie, mimo że jest po nocce w pracy.

– A był agresywny? Tak jak wtedy kiedy wrzeszczał, że ją wydziedziczy, i próbował zrywać firanki, krzycząc, że może się nimi nażreć, skoro tak czyha na jego mieszkanie?

– Kiedy to było?

– Moniczko, nie pamiętasz? Z pół roku temu, jak pierwsza pani z Ukrainy przyjechała na opiekę, bo ta kobieta z Gdańska się wycofała po dwóch tygodniach. Twoja mama uznała, że podleje te jego kwiaty na balkonie, a on uznał takie dbanie o kwiaty za wyraz jej nieposkromionej chęci, jak to wtedy nazwał, przygotowania sobie zawczasu jego mieszkania jako wygodnego gniazdka. Akurat tam byłem z twoim ojcem, więc słyszałem.

– No widzisz, ja też już to wyparłam z pamięci.

– To zupełnie jak twoja mama. Ona tam poszła następnego dnia i znów od rana do wieczora usługiwała mu, nie mogąc nawet przez moment przełączyć kanału w telewizji, żeby go nie zdenerwować, mimo że wciąż puszczał jakieś głupoty. Byłem w szoku, zresztą nie pierwszy raz.

– Maks, przecież to jej ojciec. Kto inny ma to wszystko wokół niego zrobić.

– To nie ojciec, to tyran! Od którego już dawno można by się odciąć!

– Nie krzycz.

– Będę krzyczał! On ma dość pieniędzy na te wszystkie opiekunki, nie trzeba go jeszcze co dzień dopieszczać! – Zawsze gdy wygłaszałem takie tyrady, głos mi drżał, a lekko zapadnięte na co dzień policzki nabrzmiewały, pokrywając się w dodatku ceglanym odcieniem czerwieni.

– Mówisz tak, bo u ciebie w rodzinie dziadkowie są młodzi i nie mają kłopotów ze zdrowiem. Ciekawe, czy jak zaczną chorować, to będziesz taki chojrak w zachęcaniu rodziców do odcięcia się od twojej babci czy dziadka.

Zamilkłem.

– A słyszałeś – Monika nie przepadała za ciszą – co tam się dzieje w Chinach z tym nowym wirusem? Całe miasta pozamykali, ludzie nie mogą wychodzić z domu. U nas coś takiego nigdy nie byłoby możliwe.

– Niemożliwe, daj spokój. Azja to jednak stan umysłu.

– No, a twoi kumple po fachu się zachowują tak, jakby nie wiedzieli, że w Chinach ciągle ktoś choruje na coś, i ciągle o tym donoszą, jakby to był jakiś chiński pępek świata.

– No tak. Może i dla Chińczyków Chiny są „Państwem Środka”, ale przecież nie dla całej reszty planety. A tu jak nie jakiś SARS, to inne koronawirusy. Nie ma się co tym zajmować. Dobrze, że chociaż ebola była w Afryce, a nie w Chinach, bo już chyba kazaliby te Chiny zamknąć na zawsze.

Nagle za plecami usłyszeliśmy odgłos upadku, a po trwającej około dwie sekundy ciszy – płacz. To idąca za nami, a czasem przed nami, czasem obok nas, a czasem gdzieś zupełnie po swojemu, Łucja, nasza córka, przewróciła się i zdarła oba kolanka. Już wiedziałem, że temat rozmowy się skończył, wiedziałem też, że do domu nie wrócę już swobodnie, ale z ramionami obciążonymi pokrzywdzoną księżniczką.

W dali słońce zachodziło tuż za klasztorem na Salwatorze, nie odbijając się już w płynnej tafli rzeki. Ciekawe, jak tam jest, za tymi murami. Nigdy tam nie byłem, pomyślałem, ciesząc się z chwilowego milczenia i żony, i córki. W ogóle dawno jakoś nie byłem w kościele.

Myśl uciekła tak prędko, jak się pojawiła.

‡ ‡ ‡

Zawsze lubiłem zapamiętywać daty wydarzeń, o których inni nie mieli zielonego pojęcia. Pamiętam na przykład dokładnie, którego dnia, miesiąca i roku moja żona po raz pierwszy powiedziała, że mnie kocha, datę naszych zaręczyn, ale też datę zakupu przez nas auta, wypowiedzenia umowy na wynajem pierwszego wspólnego mieszkania czy wymiany parapetów. Tak już mam. Bardzo podobało mi się, że przyszedłem do swej pierwszej pracy dziennikarskiej dokładnie dwunastego stycznia, a po paru latach przypadkiem też właśnie dwunastego stycznia dostałem własne biurko w redakcji. To nie lada wydarzenie, gdyż tu nie każdy ma swoje biurko. Większość z nas, dziennikarzy „Europejskiej”, spędza czas albo w terenie, albo pisze z domu i w redakcji pojawia się tylko na chwilę, inni jeszcze pracują w czymś na kształt boksu wydzielonego przy jednym wieloosobowym blacie.

Naczelny jednak mnie poważał, dokonałem już pod jego okiem tego i owego. Wiedział też, że drogocenna w moich oczach jest dystrybucja prestiżu. Być może jako człowiek z prowincji kładłem na to odrobinę więcej nacisku niż inni. Nie wiem, czy tak to sobie tłumaczył, ale podejrzewam, że to dlatego właśnie mi przydzielił jedno z ledwie trzynastu biurek w naszej pięćdziesięcioosobowej przecież redakcji. Miałem więc teraz, mimo ledwie trzydziestu kilku lat na karku i dziesięciu lat pracy w zawodzie, nie tylko własne biurko, ale i własną szafkę z trzema szufladami. Nie zwyczajny boks, ale biurko! A w takim miejscu pracy mieściło się znacznie więcej niż – prócz rzecz jasna laptopa – tylko zdjęcie z żoną i córką oraz puszka energetyka. Mieściły się całe stosy pustych puszek! Używałem ich bowiem nagminnie – późne siedzenie nad serialami odbierało mi godziny snu, a zawsze chciałem być na bieżąco z kolegami. Może to kolejny kompleks prowincjusza?

Taka to właśnie refleksja naszła mnie dwunastego stycznia roku 2020, ot, rocznica zatrudnienia i uzyskania własnego biurka. Małe sukcesy.

Błogi nastrój wspomnień przerwał jednak głos naczelnego wzywającego mnie do swojego gabinetu. Mówił zawsze: „Zapraszam do mnie”. Kiedyś widziałem go na spacerze z psem, słyszałem, jak wołał do niego: „Papa, do mnie!”, a jego słowa przybierały ten sam dokładnie ton, w którym wzywał do siebie i nas, swoich dziennikarzy. Bawiło mnie, że nazwał psa na cześć papieża, zwłaszcza że działo się to w czasach, gdy papieżem był gburowaty niemiecki pancernik, a nie uśmiechnięty Latynos.

Ale naczelny dla nas zawsze był uprzejmy. Zresztą dla swojego psa również.

– Nad czym ty teraz właściwie pracujesz, młody? – zapytał, szukając czegoś w szufladzie swego absurdalnie dużego biurka.

– No, piszę o tej białostockiej blokadzie marszu równości. Sam mi to zleciłeś, kiedy poprzednio rozmawialiśmy. – Nie byłem pewny, czy pamięta i mnie sprawdza, czy rzeczywiście jego wiek daje już o sobie znać i niekoniecznie wie, co mówił zaledwie parę dni wcześniej.

– Nie to, co ci zleciłem – zaakcentował te słowa w swoim charakterystycznym stylu – tylko to, o co usilnie się starałeś. Tak jak zresztą Wojtek, Karolina, Beata i jeszcze z pięć innych osób – powiedział czy raczej burknął, jednocześnie odpisując komuś na internetowym komunikatorze. Okropny zwyczaj podczas rozmów i akurat po nim, po starym Jeremiaszu, bym się tego nie spodziewał. Ale starał się być na bieżąco z nowinkami technologicznymi, pracując głównie z młodymi ludźmi.

– Skoro tak dobrze pamiętasz, to po co pytasz? – odpowiedziałem przewrotnie, próbując obcesowością zmienić ton rozmowy na przyjemniejszy.

– Nie mędrkuj, tylko powiedz, kiedy skończysz i co już masz. Tylko może w odwrotnej kolejności. – Tym razem mówił, wreszcie patrząc na mnie.

– Mam już rzecznika policji, mam relacje świadków i uczestników.

– Uczestników czego?

– Jak to czego? No, marszu równości – powiedziałem, sądząc, że się ze mnie nabija.

– I to wszystko? – Zdziwione oczy wpatrywały się we mnie z rozczarowaniem pomieszanym z niedowierzaniem.

– Nie. Będę miał jeszcze nagrania z monitoringu, doprosiłem się z tego banku naprzeciwko, bo policja nie chciała mi udostępnić swoich. Dyrektorowi banku powiedziałem, że skoro wywieszają tęczową flagę w każdy dzień dumy gejowskiej, to chyba pomogą w tej sprawie wolnym mediom. Dobre, nie?

Jeremiasz nie odniósł się do mojej autopochwały, tylko znów zaczął szukać czegoś w szufladzie. Chwilę to trwało, aż w końcu przemówił.

– No dobra, ale zapytałeś o coś tych pojebów, uczestników tej drugiej manifestacji blokującej marsz? – zapytał, znów kierując wzrok na mnie.

– Ale po co? – odparłem zdumiony.

– Ale po co – powtórzył pod nosem, a może nie powtórzył, może znów burknął. – Możesz to jednak komuś oddać? – dopytał.

– Jak to? Przecież to mój temat. Chodzi o to, że nie zapytałem o zdanie drugiej strony, takiś się nagle zrobił redaktor BBC? Na obiektywizm cię wzięło akurat w sprawie nazioli? Sam ich nazwałeś pojebami, a to i tak wyjątkowo czułe słowo jak na typów spod ciemnej gwiazdy, których jedynym sensem życia jest bicie drugiego człowieka.

Twarz naczelnego, zasłużonego Jeremiasza Kotowskiego, ani drgnęła na moją impertynencję, z której zapewne zdaliśmy sobie sprawę w tym samym momencie.

– Tam nie było żadnych nazioli, matole, i nie próbuj mi tego znowu wpisać do tekstu jak poprzednio, bo ci jaja urwę. To jest poważne pismo, nie stać nas na procesy z tymi ludźmi. Użyj jakichś innych słów.

– Ale wskazujących…

– Wskazujących – przerwał mi. – Tak jak wtedy, gdy pisałeś o tych Cyganach. Przepraszam, pisałeś o Romach. Dostałeś piękną nagrodę za tamten reportaż, pokazałeś, jak Polacy ich biją, nigdzie nie padło słowo „nazizm” czy „faszyzm”, ale i tak każdy czytelnik oczami wyobraźni widział twoich bohaterów krzywdzonych przez ludzi w brunatnych koszulach.

– Bo wcześniej czytali moje wywiady z Żydami, którzy cało uszli z pogromów w Polsce, a ty opublikowałeś te teksty w cyklu, dzień po dniu.

Uśmiechnął się. Wiedział, że doceniam, iż oddawał mi takie tematy. Dzięki nim cały kraj mówił o moich tekstach, a przecież pracowałem formalnie tylko dla oddziału krakowskiego.

– Ale odeszliśmy od głównego wątku. – Uśmiech Kotowskiego zniknął. – Możesz to komuś oddać?

– Dlaczego? – Nie miałem zamiaru oddawać komuś kury znoszącej złote jajka.

– Bo mam dla ciebie jeszcze lepszy temat. U nas było o tym do tej pory mało, a będziesz miał na czym robić sobie zasięgi na tych waszych społecznościówkach.

– Jaki znów temat? – Od razu przyszło mi do głowy to, co szczególnie w tych dniach sprzedawało się na Facebooku i Twitterze. – Matko, tylko nie ten chiński wirus, proszę, od medycznych spraw jest u nas Antek – powiedziałem.

– Pedofilia.

Zamurowało mnie.

– Słuchaj, wiem, że pojawiają się już głosy, że to tylko orientacja, ale nie sądzisz, że jeszcze za wcześnie, by pisać o tym temu ograniczonemu narodowi? Kiedyś wspomniałem o tym w jakiejś dyskusji na Fejsie, to dostałem sporo kopów. Takie rzeczy czytają tu tylko jacyś masochiści i paru specjalistów – odparłem i byłem w tym odparciu szczery.

– Aleś wymyślił. Nie o to chodzi. Nie chodzi o jakąś tam pedofilię pierwszą z brzegu.

– A to są jakieś rodzaje pedofilii? Nie jestem specjalistą.

– Chłopie, tu chodzi o pedofilię w Kościele. Mam cynk, że będzie za chwilę gruba akcja w Dawnopolskowie.

Te słowa oznaczały rozpoczęcie zupełnie innej rozmowy. Niemal fizycznie odczułem, jak zewnętrzny przewód słuchowy mojego ucha się poszerza. Dawnopolsków od lat stawał się miejscem niezrozumiałym dla pozostałych, stolicą biskupią zawsze w czołowej piątce kościelnych rankingów dotyczących liczby powołań kapłańskich i ogólnie pobożności ludowej. Bywały takie lata, że wyprzedzali Tarnów, Rzeszów i Przemyśl.

– Chodzi o księdza? – dopytałem.

– O księdza, o kogo innego mogłoby chodzić w sprawie pedofilii?

Zapadła cisza, którą przerwało moje prychnięcie.

– Przestań się wygłupiać, jakbyś nie wiedział, w jakiej gazecie pracujesz!

– Daj mi parę dni, żebym się zastanowił. Muszę to przemyśleć.

– Nie żartuj, wiesz jaki to jest temat? Mam tu kolejkę chętnych sępów żądnych sławy po takim tekście. Ale dam ci czas na zastanowienie, oczywiście. Masz dokładnie pięć minut.

– No dobra.

– Co dobra?

– No, wchodzę w to.

– Ale chciałeś się zastanowić.

– Ale już się zastanowiłem.

To miał być zwykły dzień, ale już wiedziałem, że przejdzie do historii jako kolejna data, którą doskonale zapamiętam, zupełnie niepotrzebnie zaśmiecając sobie szare komórki.

Rozdział drugi

Byłem dobrym dziennikarzem. Od początku kariery starałem się wybierać takie tematy, dzięki którym zmienię nasz szarobury kraj w krainę większej lub mniejszej normalności. Skąd wiedziałem, co jest normalne?

Z naszej gazety. A skąd?

Z pisma, które czytałem, od kiedy pamiętam, od kiedy jako gimnazjalista chciałem zostać dziennikarzem. Zresztą zbyt wielu innych dzienników wtedy nie było.

Od początku wiedziałem, że należy unikać skrajności, bo tylko wówczas zarówno duża grupa publiczności, jak i osoby wpływowe będą cię szanować. A koniec końców, choć tego dowiedziałem się dopiero jako pełnoprawny dziennikarz, przecież to ta druga grupa decyduje o tym, kogo szanuje, zna i poważa ta pierwsza.

Marsze równości i ich negacja fascynowały mnie od pierwszego dnia pracy, chociaż wówczas jeszcze się za nie nie zabierałem. Podczas pierwszej blokady marszu w Krakowie, a byłem wtedy jeszcze na studiach, pisałem tekst na bloga czytanego głównie przez tak zwanych normalsów. To znaczy tak zwanych dziś, bo w tamtych czasach słowo to nie było jeszcze znane. Doskonale pamiętam, że posypała się wtedy na mnie fala hejtu – również ze strony mych przyjaciół, studentów dziennikarstwa. To było jednak kilkanaście lat temu – od tego czasu zrobiliśmy bardzo wiele, by tego typu imprezy, jak i inne inicjatywy takich środowisk, nikogo już nie dziwiły, a gorszyły jak najmniejszą liczbę naszych pożal się Boże rodaków.

Czekając na dokończenie rozpoczętej poprzedniego wieczoru aktualizacji laptopa niezwykle wolno uruchamiającego się na redakcyjnym biurku, przypominałem sobie moją rozmowę z Jeremiaszem sprzed lat. Siedzieliśmy wówczas w kawiarni, gdzie miał kiedyś zwyczaj zabierać swych dziennikarzy, by omówić szczególnie ważny dlań temat. Teraz mu się już chyba nie chce wychodzić.

– Czy to się kiedyś zmieni? – zapytałem go, pałając młodzieńczym oburzeniem na wydarzenia sprzed kilku godzin, kiedy to do redakcji wpadł Seweryn Kruk, ważna postać gazety, i zaczął krzyczeć, że dwóch uczestników marszu równości trafiło do szpitala po napotkaniu kontrmanifestacji.

– Nie, nigdy się nie zmieni – odparł Jeremiasz, co, muszę przyznać, srogo mnie zasromało. Miał nieco irytującą przypadłość rzucania takich zdań i czekania, aż rozmówca dopyta o szczegóły.

– Jesteś pewien? – zagaiłem, widząc, że ma coś jeszcze do dodania.

– Oczywiście, że jestem pewien. To – tu zmienił ton głosu na nieco wyższy, akcentując wyraźnie każde kolejne słowo – SIĘNIEZMIENI. Polacy mają poczucie, że za wiele razy musieli walczyć o swoją kulturę, opartą, jak przecież co chwila podkreślają, na chrześcijaństwie, a w ich dziwacznej wizji na śmiesznym bogoojczyźnianym katolicyzmie. I ta ich wizja jest dziś zagrożona przez takich jak ci maszerujący.

– No, ale tego naprawdę nie da się zmienić? – zapytałem.

– O! – Okrzyk Jeremiasza wprawił mnie w zakłopotanie.

– Co? Kawa za gorąca?

– Nie kawa, tylko w końcu zadałeś dobre pytanie.

– Jakie dobre pytanie? Zadałem ci to samo pytanie, co na początku rozmowy. – Wydawało mi się, że coraz bardziej się gubię.

– Otóż nie, mój drogi Maksymilianie, nic bardziej mylnego. Na początku zapytałeś mnie, czy to się kiedyś zmieni. A teraz zapytałeś, czy tego nie da się zmienić. Naprawdę nie widzisz różnicy?

– Nie bardzo – odparłem wciąż nieco skonsternowany.

– A więc posłuchaj mnie, mój chłopcze, bo najwidoczniej nie zdajesz sobie sprawy z władzy, którą posiadasz. Otóż świat nie zmienia się sam z siebie. Kultura nie zmienia się sama z siebie. Tożsamość, samoświadomość, masowe pragnienia, dążenia, strefy zainteresowań, a więc to wszystko, co potocznie nazywa się poglądami, to wśród mas nigdy nie zmieniło się samo. Człowiek może i potrafi sam się zmienić, ale musielibyśmy mówić o intelektualiście, w dodatku bardzo świadomym swych wad i nadzwyczaj zdeterminowanym. Ale przecież to nie to samo co masy, co nie widzą dalej niż kawał kiełbasy. Masy należy zmieniać, kształtować, pokazywać drogę, wskazywać kierunki, zwyczajnie wychowywać – mówiąc to, Jeremiasz wydał mi się zarówno podekscytowany, jak i starający się ukryć własne słowa przed szerszą publicznością.

– Powiem ci szczerze, że gadasz jak biskup do księży. Jakbyś chciał być pasterzem owiec.

Redaktor uśmiechnął się na te słowa szeroko. Nigdy wcześniej nie widziałem na jego twarzy tak rozlegle wylanego zadowolenia.

– Masz rację, Maks, bo taka była rola księży. Oni mieli kształtować masy. Ale to już przeminęło z wiatrem. Najlepiej zdał sobie z tego sprawę setki lat temu Klaudiusz Frollo. Kojarzysz?

– Nie.

– Dziura w kulturze, mój chłopcze. Nadrób.

Zawstydzał mnie takimi wtrętami.

– Dziś to nie księża kształtują masy, bo to nie oni mają ku temu największe środki, a mówię i o środkach przekazu, i o środkach finansowych, zresztą jedne z drugich pochodzą i działa to w obie strony. Dziś, mój drogi, to my możemy zmieniać świat. My, konkretnie – dziennikarze posługujący się tym pięknym, choć piekielnie trudnym językiem polskim – zmieniać możemy Polskę, bo możemy zmieniać Polaków. Możemy wejść w rolę pasterzy, gdyż poprzedni pasterze pogrążeni są w zajmowaniu się albo samymi sobą, albo tłumaczeniu się nam z ich grzechów. Wielu z nich zresztą jest po naszej stronie, gdyż albo kompletnie nie zauważają tej nieoczekiwanej zmiany miejsc, albo udało się im wmówić, że ta zmiana powinna być przez nich pożądana. – Jeremiasz zbliżył napój do ust. – Czy mnie rozumiesz?

Niemądre pytanie. Chłonąłem każde słowo mistrza, choć potem sam pisałem artykuły o tym, że relacja „mistrz – uczeń” jest na poły faszystowska i należałoby ją ostatecznie wyrzucić z procesu edukacji, choćby na uczelniach wyższych.

– Wydaje mi się, że tak – odpowiedziałem powoli.

– Więc zapamiętaj sobie dobrze, skoro wybrałeś takie studia, taką drogę i taką redakcję. Świat nie zmienia się sam. My możemy go zmienić. Po naszej stronie są niemal wszystkie ku temu narzędzia. Jesteśmy jak pasterze, jak artyści, jak twórcy, jak stworzyciele nowego świata. Bo widzę, że nie masz wątpliwości, że ten stary był zły. I należy go czym prędzej zburzyć.

– No tak, ale żaden budynek nie zburzy się sam. Ktoś musi siedzieć za sterami buldożera.

– Szybko łapiesz, młody. Będą z ciebie ludzie. Dzisiaj kawę stawiam ja, jutro ty zmieniasz świat – odpowiedział uprzejmie, machając dłonią w stronę kelnerki, która ochoczo podreptała w naszą stronę.

Uśmiechnąłem się zarówno na to wspomnienie, jak i w reakcji na informację, że komputer wreszcie się zaktualizował. Wyszukałem w Google adres parafii, w sprawie której wezwał mnie Jeremiasz, i informacje o kilku posługujących w niej kapłanach. Zrobiłem pierwsze notatki, wziąłem łyk niegorącej już kawy, którą zaparzyłem uprzednio zgodnie z wyznawaną przez wszystkim znajomych z Facebooka zasadą OK, but coffee first. Oczom mej duszy ukazał się przyszły wielki reportaż publikowany jednocześnie w gazecie i na portalu naszego pisma oraz odczytywany szerokimi fragmentami w naszej rozgłośni radiowej.

Czytałem sporo takich tekstów kolegów z Ameryki, a ostatnio i z Irlandii. Wiedziałem już, jak mój tekst będzie się zaczynał, a jak będzie się kończył. Pozostała tylko sprawa środka artykułu, jak to mawiał Jeremiasz, chcąc podkreślić to, co najważniejsze w daniu, jakim jest artykuł, a więc mięso: fakty, daty, ludzie i potężna dawka emocji. Czyli sprawa do zbadania i opisania. Duża szansa, a właściwie banalna sprawa w kontekście banalności zła.

Tak mi się przynajmniej wydawało.

‡ ‡ ‡

Monika przejęła się nowym tematem, o którym jej opowiedziałem. Ale okazała mi to w sposób wymagający zrobienia jednej ze swoich popisowych min. Znałem ten repertuar doskonale. Wiedziałem, że ma specjalną minę na smutek, na zaskoczenie, na radość, na skrępowanie i że są to miny nienaturalne, bo przecież te naturalne znałem równie dobrze. Te, o których mówię, i ta, której wówczas doświadczyłem, stanowiły repertuar grymasów osoby pogrążonej w rozmyślaniach na inny temat, a która swe oddanie manifestowała poprzez udawanie, że u niej nie dzieje się nic na tyle niedobrego, bym to ja mógł się wygadać.

– Co się znów dzieje? – zapytałem, będąc pewien jeśli nie odpowiedzi, to przynajmniej winowajcy złego stanu ducha mojej żony. Nie myliłem się.

– Aaaaaa – westchnęła teatralnie, próbując zbyć temat, w taki jednak sposób, bym dopytał.

– Co? Dziadek?

– No tak. Powiedział mamie, że jest najgorszym, co go w życiu spotkało. Że zawiódł się na niej, że nie tak ją wychowywał, że gdyby żyła babcia, to by się z nią rozprawiła – mówiła, patrząc w ścianę zamiast na mnie.

– Ta sama babcia, która na łożu śmierci chciała widzieć się tylko z nią, tylko z tą swoją jedyną córką opiekującą się nią przez ostatnie lata, a nie chciała nawet spojrzeć na męża, który prześladował swoje dzieci?

– Nie przesadzaj. Nie prześladował, pozmieniało mu się dopiero na starość – powiedziała to w taki sposób, bym teraz to ja poczuł się winny.

– Dlaczego ty go tak bronisz? Czemu stale mówisz, że on nie jest niczemu winien, tylko ta starość? – Irytowało mnie zarówno to, jak i zmiana tematu z mojej pracy na rodzinne pierdoły.

– Bo to mój dziadek. Zresztą mama mówi to samo.

– To dla mnie niepojęte, już dawno należało go oddać do domu opieki – burczałem bałamutnie, tak jakbym sam był gotów to zrobić.

Rzeczywiście nigdy nie byłem w stanie pojąć, jak to możliwe, że oni go jeszcze nie oddali. W pewnych chwilach zdawali mi się niespełna rozumu, choć były i takie momenty, w których bardziej ich podziwiałem, niż się im dziwiłem.

Ale to były tylko chwile.

Słabości.

– No dobrze, podaj mi szczegóły tego twojego nowego tematu. O jaką diecezję chodzi?

– O Dawnopolsków – odpowiedziałem, wiedząc, że potrzeba przegadania trudnych spraw znów nie została przeze mnie zrealizowana tak jak trzeba. Nakrzyczałem się, zupełnie jakby to wszystko była jej wina.

– Przynajmniej tym razem niedaleko, nie będziesz tak długo poza domem. Wieczorem będziesz wracał?

– Będę – odpowiedziałem sucho, bo już wiedziałem, że zaczyna się odwieczna walka o mój czas w domu. Poszedłem przywitać się z córką. Wymusiłem na sobie spędzenie z nią paru chwil. Wymusiłem, bowiem w tym momencie chciałem już czegoś zupełnie innego, chciałem wyłącznie rozpisać sobie plan zadań i kalendarz prac nad tak rozległym tematem. Trzymając dziecko na rękach, zerkałem co chwila na zegarek, w napięciu oczekując nadejścia godziny, w której mała powinna już iść spać.

W końcu nadszedł wieczór. Usiadłem przy biurku i zacząłem grzebać w internecie na temat księdza, o którym mówił mi Jeremiasz. Dłonie odrobinę mi się pociły, gdy kontekstowe reklamy Google, po długich godzinach spędzonych na e-studiowaniu wyszukanych stron, pokazywały mi możliwość odtworzenia na VOD jednego z licznych już filmów braci Brodowskich, inne zaś zachęcały do zamówienia książek o podobnej tematyce, nagrodzonych licznymi laurami na naszych środowiskowych konkursach.

W końcu usnąłem nad komputerem. Gdy się ocknąłem, jedynie niebieskawe światło ekranu łamało przeszywającą ciemność. Zza ściany słyszałem oddech śpiącej – w łóżku, jak człowiek, a więc inaczej niż ja – Moniki.

– Sprawą zajmę się jutro, to znaczy dzisiaj, ale o poranku. Na teraz już wystarczy – powiedziałem sam do siebie.

Miałem już pewną wizję, teraz należało wykonać robotę dziennikarską, a nie tylko internetowo-researcherską. Spojrzałem za okno, tylko uliczna latarnia świeciła się gdzieś w oddali. Zawył jakiś pies, zerwał się mocniejszy wiatr, a zegar na ścianie dał delikatnie do zrozumienia, że wybiła trzecia w nocy. W tym momencie na ekranie mojego niemal doszczętnie rozładowanego smartfona pojawiło się powiadomienie – wiadomość od Damiana Kołowskiego. Odpowiadał na moją prośbę o spotkanie. Nie sądziłem, że o trzeciej w nocy nie śpi. Z jednej strony wiedzie przecież ustabilizowane, chyba katolickie życie, z drugiej zaś jest showmanem, który po prostu musi się wysypiać, by dobrze wypaść w swoich programach. Odcisnąłem więc symbol kciuka w komunikatorze, podłączyłem telefon do prądu i udałem się ku sypialni, by położyć się w końcu obok żony, a nie laptopa.

O poranku ruszyłem w trasę. Wjeżdżając na autostradę, wszystko raz jeszcze układałem w głowie. Otóż do Jeremiasza – podobno przez jakąś znajomą – zgłosił się mężczyzna, który dwadzieścia lat temu był molestowany przez dawnopolskiego księdza. Dziś ten ksiądz jest szychą w diecezji, często przyjeżdża do Krakowa, bo wykłada na uczelni, ma tu też ponoć służbowe mieszkanie. Ksiądz doktor. Sprawę podobno zgłaszano każdemu z trzech poprzednich biskupów Dawnopolskowa, a księdza nie tylko nie przenoszono, ale wręcz awansowano. Ofiara twierdzi, że pokrzywdzonych było znacznie więcej, a nawet przypuszcza, że ksiądz nadal może krzywdzić dzieci, bo wciąż wolno mu pracować z najmłodszymi. Na pytanie, dlaczego nie poszedł z tym do Brodowskich, informator Jeremiasza mówił, że przez poglądy polityczne i sprawę obalenia lata temu rządu – rządu, któremu on kibicował, podczas gdy jeden z Brodowskich przypuszczał na polityków rządzącej wówczas formacji niewybredne ataki ze zmanipulowanymi prowokacjami włącznie. Poza tym Artur, bo takie nosił imię, nie chciał pokazywać twarzy, a dla tego rodzaju filmu, które co kilka miesięcy Brodowscy wypuszczają o którymś z biskupów, twarz pokazać raczej trzeba.

To właśnie z Arturem miałem porozmawiać w pierwszej kolejności. Sprawa pedofilii w Kościele stawała się w Polsce coraz głośniejsza, ale wciąż dotyczyło to głównie głośnych filmów – sam wszak napisałem o nich kilka dużych artykułów – a nie tekstów dziennikarzy śledczych. Gdy minąłem pierwszy zjazd do McDonalda, przed oczyma stanął mi Michael Keaton, którego widziałem w hollywoodzkiej produkcji o historii tej sieci restauracji. I naraz przypomniałem sobie kolejny film z niegdysiejszym Batmanem w roli głównej. Oscarowy Spotlight, oparty na faktach dramat o amerykańskich dzieciach molestowanych przez księży. Keaton grał tam szefa grupy dziennikarzy „Boston Globe”, którzy ujawniali tę horrendalnych rozmiarów grozę.

Bardzo się nakręciłem, przez co nie mogłem już wytrzymać w ciszy. Widziałem siebie w blasku fleszy, udzielającego wywiadów własnym kolegom. Sięgnąłem po komórkę i odtworzyłem sobie podcast jednego z amerykańskich youtuberów na temat pedofilii w Kościele.

Przyjechałem pod wskazany adres. Miał tam czekać na mnie Artur, mężczyzna w moim wieku, po dramatycznych przejściach.

I czekał.

Drzwi od mieszkania otworzył niezwykle ostrożnie, jakby targany wątpliwościami, czy dobrze zrobił, że powiadomił o swojej krzywdzie prasę. Owszem, owo otwarcie drzwi nastąpiło delikatnie, ale jednocześnie w sposób zupełnie pozbawiony wahania. Z mojej perspektywy trwało to jednak wieki, z jego zaś może i całe tysiąclecie…

W końcu jednak moim oczom ukazał się Artur, całkowicie normalny facet przyglądający mi się z taką samą ciekawością, z jaką ja jemu. Moją uwagę przykuły jego stopy wsunięte w adidasy. Czyżby chodził w nich po własnym mieszkaniu?

Artur uśmiechnął się grzecznie i przyjętym powszechnie za oczywisty gestem zaprosił mnie do środka. Podał mi dłoń i przedstawił się pierwszy, jakby to on był gościem.

– Artur Kowalski, dzień dobry.

– Maksymilian Dębnicki. Dziękuję za zaproszenie.

– Napije się pan herbaty, kawy, czegoś zimnego? Alkoholu nie proponuję, widzę, że przyjechał pan samochodem.

– Proszę o herbatę, jeśli można, to z cytryną – odrzekłem, łamiąc wszystkie zasady, których uczył mnie Jeremiasz, od zawsze twierdzący, że dziennikarz, spotykając się ze źródłem, nie powinien chcieć od niego nigdy niczego poza informacjami, gdyż to może go rozproszyć lub wyprowadzić z równowagi. Ale miałem ochotę na cytrynę.

Po kilku minutach spędzonych przez mnie na oglądaniu przez okno dawnopolskiego blokowiska, gospodarz wrócił z kuchni z tacą, dwiema ekstrawaganckimi filiżankami i dzbankiem herbaty oraz talerzykiem, na którym leżały pokrojone plastry cytryny. Nieźle jak na starego kawalera, pomyślałem, nie wiadomo dlaczego czyniąc o nim takie właśnie założenie.

Artur usiadł naprzeciwko mnie w żółtym fotelu „uszatku”, ja siedziałem w takim samym, ale w kolorze butelkowej zieleni, jak nazwałaby go zapewne Monika.

– Długo się zastanawiałem, czy o tym wszystkim komuś opowiedzieć – zaczął bez chwili zbędnej zwłoki, a ja od razu dostrzegłem, że jego opowieść będzie głęboko przemyślaną. I rzeczywiście dobierał słowa w taki sposób i w takim tempie, że nie można było nie zauważyć wielu dni przygotowań do tego spotkania.

– Widział pan te wszystkie filmy Brodowskich, prawda? – mówił Artur. – Odnajduję się w nich, ale w życiu nie pokażę swojej twarzy, to by mnie skończyło. Jestem kucharzem i nauczycielem w szkole gastronomicznej, to, co mam do powiedzenia, byłoby dla mnie końcem, tak w zawodzie, w środowisku, jak i w kuchniach, i to nie tylko w mieście czy w regionie, ale pewnie w całej Polsce.

– Prasa ma nie mniejszą siłę rażenia niż telewizja – odpowiedziałem, słabo ukrywając urażoną ambicję. – Ale oczywiście opiszemy to tak, by nie czuł się pan zagrożony.

– Dziękuję, Brodowscy nie mieli takiego podejścia. Powiedzieli, że jak nie widać twarzy, a to właśnie proponowałem, to nie widać emocji, a jak nie widać emocji ofiary, to jej się nie współczuje i wtedy nie można dowalić do pieca tak mocno, jak oni potrafią i lubią.

– Czyli spotkał się pan już z Brodowskimi? – spytałem zaskoczony.

– Oczywiście, oni robią rundkę po takich jak ja. Dawnopolsków był dla nich dobrym tematem, bo to poniekąd jest dzisiaj jedna ze stolic duchowych Polski. Tak pisał przynajmniej kanclerz kurii w liście na trzydziestolecie lokalnego pisma.

Odrobinę się wzdrygnąłem, starając się jednak robić dobrą minę. Słyszałem wszak, że duchową stolicą może jest Częstochowa, może Kraków od czasu zbudowania sanktuarium w Łagiewnikach, może Toruń czy Licheń, nawet Tarnów, ale Dawnopolsków?

Gospodarz dostrzegł moje zakłopotanie.

– Jest tu cały czas bardzo wiele powołań kapłańskich i zakonnych. To tutaj biskupi nie mają żadnego problemów z pieniędzmi, które w innych częściach Polski już się nie tylko zdarzają, ale wręcz potęgują. To tu na każdym rogu większego i mniejszego miasteczka, na każdym kilometrze wsi poustawiane są świątki, krzyże i inne pomniki religijności.

– Sporo pan wie o Kościele, ale zapewne pan już na msze nie chodzi?

– Dlaczego miałbym nie chodzić?

Zapadła cisza. Niezręczna.

– Bo co? Bo skrzywdził mnie kapłan? Panie redaktorze, czyni pan błędne założenia.

Udawałem, że nie wyprowadził mnie z równowagi. Wszyscy coachowie, których nam wynajdowała firma, abyśmy doskonalili się w relacjach międzyludzkich z wywiadowanymi i informatorami, podkreślali, że największy błąd to czynienie założeń przed rozmową. Wiedziałem o tym, a tu taka skucha.

– Skrzywdził mnie kapłan, zwyrodnialec, zboczeniec. Ale nie Chrystus. Skrzywdzili mnie też olewający albo ukrywający sprawę biskupi, ale nie Chrystus. Nie jestem fanatykiem religijnym, nie modlę się codziennie, ale wiara ojców jest tu dla nas ważna, a ludzie… cóż, niektórzy są zwyczajnie źli, a inni popełniają błędy. – Zapadła cisza, ale trwała tylko chwilę. Wyraźnie wzruszony Artur dodał tylko: – A cierpiący Chrystus wciąż jakoś tam daje cierpiącym ludziom nadzieję.

– Sądziłem, że…

– Sądził pan, że jestem antyklerykałem i złożę przy panu akt apostazji, tak by jeden z pierwszych rozdziałów naszego tekstu mógł zaczynać się od wyraźnego podziału na dobrych i złych. – Artur zaśmiał się, choć dość życzliwie.

Właściwie to miał rację, bo mniej więcej tak to planowałem.

– Panie redaktorze, spokojnie. Ta historia i tak może być bardzo ciekawa. W końcu proszę na to spojrzeć w ten sposób, wyróżni pana od dotychczasowych publikacji na podobne tematy. Część pańskich czytelników stwierdzi, że w tym kraju, a zwłaszcza w tym regionie, nie da się inaczej żyć niż będąc opętanym przez Kościół, nawet jeśli część tego Kościoła, zdeprawowana, nieludzka, diabelska, wręcz zniszczyła życie młodego chłopaka.

Impertynent.

– Proponuję, byśmy zaczęli jednak od początku. Od tego, co się stało, gdy był pan dzieckiem.

– Dobrze. Pan to wszystko nagrywa?

– Tak, dyktafon bardzo się przydaje.

– Ale rozumiem, że mam prawo do autoryzacji i wglądu w ostateczną treść artykułu?

Przygotował się, a niby to tylko kucharz.

– Oczywiście, zmieniamy pana imię, nazwisko, tożsamość, zawód, miejsce zamieszkania. Tak jak prosił pan redaktora Kotowskiego. Interesuje nas krzywda i to, by prawda wyszła na jaw, a winni w końcu zostali ukarani.

Teraz to ja zabrzmiałem, jakbym mówił wyuczonymi formułkami.

– Panie redaktorze, a wie pan, czego jeszcze jest prawie najwięcej w diecezji dawnopolskiej?

– Kościołów na metr kwadratowy? – zażartowałem.

– Samobójstw kleryków i księży.

‡ ‡ ‡

Przynajmniej jedno poszło zgodnie z moimi założeniami. Artur, gdy snuł swoją opowieść, miał oczy pełne łez. A opowiadał o rzeczach przerażających. O księdzu, który omotał go jako czternasto- lub piętnastolatka, zapraszał do siebie na seanse gier na Pegasusie, a potem skutecznie się do niego dobierał. O groźbach, straszeniu piekłem za ujawnienie tego, co się stało, i o swego rodzaju uzależnieniu ofiary od sprawcy. O trudnym wyrwaniu się z jego kleszczy, ale i o innych chłopakach, których wykorzystywał. A także o interwencjach u dziekanów, biskupów, a nawet dziennikarzy. Wszystkich nieudanych, nieskutecznych, a niektórych – jak w przypadku wizyt w kurii, nawet w towarzystwie rodziców – wręcz upokarzających. Początkowo mu nie uwierzono, potem zwodzono, a księdza nie tylko nikt nie ukarał, ale i stale awansował. Sprawca najpierw obronił doktorat, później został proboszczem, po kilku latach zaś zatrudniono go jednocześnie na uczelni i w kurii, bardzo blisko biskupa. Co najbardziej przerażające, był też przez kilka lat katechetą.

Choć jestem profesjonalistą i wiedziałem, po co przyjechałem do Dawnopolskowa, słuchanie takiej opowieści wywołało we mnie emocje. Mój rozmówca mówił spokojnie, czasami patrząc na mnie, czasami w notatki, czasem przez okno, a gdy wspominał najbardziej intymne pokłady swej krzywdy, kierował wzrok w dół, jakby próbując nim przedziurawić podłogę swego mieszkania.

Były takie chwile, w których przez parę minut żaden z nas nic nie mówił; on potrzebował momentu uspokojenia, a ja starałem się nie przerywać ciszy. Gdy wracał do opowieści, czynił to z bólem, ale i z determinacją.

Artur był dobrze przygotowany do swojej opowieści. Co kilkanaście zdań podkreślał, że jest poważnym człowiekiem. I rzeczywiście wykonał za mnie kawał dziennikarskiej pracy, podając mi z nadzwyczajną precyzją daty, miejsca oraz osoby, które mogły tam wówczas być i to widzieć. Wręczył mi też kartkę z dokładnie opisanym przebiegiem kariery zawodowej księdza Macieja oraz listę imion i nazwisk z numerami telefonów, przy niektórych widniały też adresy pocztowe, przy jednym e-mail.

– Co to za kontakty? – zapytałem zaskoczony.

– To inni, którym on to zrobił – odpowiedział.

Wow. Od razu dostaję innych świadków. Będę miał znacznie mniej roboty, niż przypuszczałem. Jego nieszczęście, moje szczęście, pomyślałem.

– Dziękuję, jestem pod wrażeniem. Sądzi pan, że będą chcieli rozmawiać?

– Tego nie wiem, bo z większością z nich widziałem się po raz ostatni kilkanaście lat temu. Ale chciałem, żeby pan załatwił tę sprawę szybko, więc przygotowałem taką listę.

– Raz jeszcze dziękuję. Również za to swoiste CV księdza.

– To CV, jak pan to nazwał, jest tylko dowodem na to…

– …że oni się tam wzajemnie kryją, jakkolwiek wulgarnie by to nie zabrzmiało – dokończyłem za niego.

Mina Artura nie wyrażała aprobaty dla tego żartu. Nie wiedziałem, jaką miną powinienem sam odpowiedzieć, potem znów uśmiechnąłem się lekko, nie mając pojęcia, jak się zachować.

– Panie Arturze, muszę pana jeszcze o coś zapytać. W reportażu powinienem napisać o tym, jak pan sobie z tym wszystkim dzisiaj radzi, jak pan ułożył swoje życie i tym podobne. Czy opowie mi pan jeszcze coś na ten temat?

– Panie Maksymilianie, jak widać. Wie pan już, że jestem kucharzem i nauczycielem tego zawodu. Wolałbym jednak, by pan tego nie pisał, bo to mimo wszystko nie jest tak wielkie miasto, by aż tak trudno było domyślić się, o kogo chodzi. Co do rodziny, to cóż – ojciec umarł niedługo po tym, jak pierwszy raz poszliśmy wspólnie do kurii złożyć zawiadomienie o tym, co zrobił mi tamten zwyrol. Mama mieszka niedaleko. A ja mieszkam tutaj, sam. Rodziny nigdy nie założyłem i pewnie nie założę.

Milczałem. Chciałem, och, jak chciałem, żeby to z jego ust wyszły słowa, że nie założy rodziny przez księdza. Miałem już w głowie piękny kawałek przyszłego tekstu, mówiący o kapłanach, którzy tak ochoczo bronią rodziny, jak sami mówią, a przez których to grzechy i zaniechania ludzie nie chcą rodzin zakładać.

– Nie założę rodziny, bo nie chcę nikogo krzywdzić. Musiałbym oszukiwać kobietę, pewnie skrzywdziłoby to jakieś dzieci. No bo jestem homoseksualny.

Zdębiałem.

Spodziewałem się wszystkiego, ale nie takiego wyznania. Mówiąc delikatnie, nie do końca kleiło mi się to z tezą.

I co ja mam niby powiedzieć? Ostatnio, gdy ktoś dokonał przy mnie coming outu – a był to kolega z redakcji – powiedziałem „gratuluję” i zapewniłem, że może liczyć na moją pełną tolerancję. Ale tu? Co miałem niby powiedzieć? Mój rozmówca sam wybawił mnie z kłopotu.

– No troszkę nas, takich rozbitków życiowych, jest. Niech pan spojrzy na listę nazwisk, które panu dałem. To chłopaki, o których jestem pewien, że padli ofiarą podobnego barbarzyństwa jak ja, którzy bywali u Macieja.

Spojrzałem na kartkę, gryząc się w język na myśl o dość homofobicznym jednak zestawieniu słów „homoseksualizm” i „rozbitek życiowy”.

– Proszę, Gwarny i Gąsowski, z tego, co wiem, mają w miarę normalne życie. Stabilna praca, rodzina, taka zwykła, żona, dzieci. Ale na przykład zarówno Tkacz, jak i Montowski są już po rozwodach, choć nie mają czterdziestki. Dawnopolsków to nie Warszawa, tu rozwód ciągle nie jest taki oczywisty. Kowalczyk siedział w więzieniu, chyba piętnaście miesięcy za posiadanie dziecięcej pornografii i próby nagabywania czternastolatków przez internet. Żurek to pijak i, z tego, co mi wiadomo, ale to warto sprawdzić, też woli facetów. Mówiło się przez jakiś czas, że szlajał się z żulami i kupował im wino za sam pan wie co.

Słuchałem tego lekko zmieszany. Czy on na serio porównywał swój homoseksualizm do upadku pozostałych ludzi z przerażającej listy ofiar księdza Macieja? To żenujące. Ale musiałem pozostać profesjonalistą.

– Przepraszam – powiedziałem w końcu – jest tu też dość niespotykane imię, przynajmniej jak na nasze pokolenie. Teofil Polkowski. – Wskazałem palcem nazwisko, jakbym nie pamiętał, że to mój rozmówca je tam umieścił.

– Bo to jest nieco inna sprawa. Pan Teofil rzeczywiście nie jest z naszego pokolenia, co więcej, starszy jest nawet od księdza Macieja. Umieściłem go na tej liście, bo ofiarą księdza był jego syn, Marek.

To dlaczego na liście nie ma Marka? Skierowałem na Artura pytające spojrzenie i natychmiast otrzymałem odpowiedź.

– Marek nie żyje. Popełnił samobójstwo.

Mimo zaskoczenia zdołałem teatralnie zwiesić głowę, przez co zarówno nie pokazałem, że cieszy mnie kolejny mocny wątek opowieści, jak i nie widziałem już wyrazu twarzy gospodarza, gdy ten dodawał:

– Był księdzem, powiesił się na plebanii.

Rozdział trzeci

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział czwarty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział piąty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział szósty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział siódmy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział ósmy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział dziewiąty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział dziesiąty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział jedenasty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział dwunasty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział trzynasty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział czternasty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział piętnasty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział szesnasty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział siedemnasty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział osiemnasty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział dziewiętnasty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział dwudziesty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Epilog z przyszłości

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.