Zapiski Julietty emigrantki - Julita Miżejewska - ebook + książka

Zapiski Julietty emigrantki ebook

Julita Miżejewska

0,0

Opis

Czasem trzeba poświęcić wiele w pogoni za dostatnim, szczęśliwszym życiem.

Jak żyć, gdy mąż od lat pracuje za granicą, na utrzymaniu ma się pięcioletnią córkę, drugą w drodze, znalezienie stabilnego zatrudnienia graniczy z cudem, a nad głową wisi kredyt hipoteczny? Julietta odkrywa własny sposób na te problemy: pakuje walizkę, zabiera ze sobą córeczkę i postanawia dołączyć do męża. Szybko jednak okazuje się, że życie na emigracji, nawet w kraju tak pięknym jak Francja, to prawdziwe wyzwanie. Różnice kulturowe, bariera językowa, nawarstwiające się komplikacje związane z wychowaniem dzieci i jeszcze to irytujące przekonanie Francuzów, że Polska to takie smutne, zapomniane miejsce na ziemi, gdzie nigdy nie dotarła prawdziwa cywilizacja...

Czy ta przeprowadzka okaże się dla Julietty początkiem nowego, szczęśliwszego życia, czy wręcz przeciwnie – bolesną porażką? Jak sobie poradzi w nieprzyjaznej „krainie żabojadów”? I czy uda się jej w końcu odnaleźć to, za czym tak uparcie goniła?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Rok wydania: 2019

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ 1

Rozdział 1Rys o  mnie, decyzja i  wyjazd

Nie do wiary. Za parę miesięcy miałam skończyć trzydzieści osiem lat. Wtedy okazało się, że jestem w ciąży. W drugiej ciąży. Cieszyłam się. Oczywiście, że się cieszyłam. Nawet bardzo. Chociaż ciąża wcale a wcale nie była planowana. No, ale jak miało się faceta pracującego za granicą, który nie dosyć, że przyjechał raz na jakiś czas, i nie chciał się odczepić, to potem musiało się tak skończyć…

Nie wiedziałam, jak sobie tutaj poradzę sama z dwiema dziewczynkami. Mąż był tam – w krainie żabojadów. Ja zostałam w Polsce sama. One dwie. Mąż nie zamierzał na razie wracać do Polski. Niestety, finanse.

Wera co prawda nie tylko pamiętała ojca, ale często go wspominała. Często też widywaliśmy się na Skypie. Tak naprawdę jednak nic nie było w stanie zastąpić wspólnego życia. Po prostu bycia razem. Z drugą córeczką mogłoby być już gorzej. Nie znałaby go. Wychowywałaby się bez niego.

Babcia była niestety jedna. Teściowa mieszkała w tym samym mieście, co my, choć daleko od nas. Pomagała, dopóki mogła, czyli do czasu, aż zachorowała. Obecnie jest po operacji, więc sama nie może jeździć w tę i we w tę do nas. Czasem pomagała też moja ciotka. Rodziców nie pamiętałam. Zginęli w wypadku samochodowym, kiedy jeszcze byłam malutka. Całe życie wychowywałam się u ciotki. Niestety, lubiła od czasu do czasu zaglądać do kieliszka. Miewała swoje humorki. Obecnie miała z kolei focha. Tym razem chyba wiedziałam, o co jej chodziło. Na miejsce teściowej, która była w szpitalu, po prostu zatrudniliśmy opiekunkę. Niania miała przyjeżdżać na parę godzin, następnych parę godzin miała zaś zajmować się Werą moja ciotka, która sama powtarzała, że nie może być u nas nieustannie. Rano jej nie pasowało, zawsze była teściowa. W weekendy też się zmieniały. Zła pogoda też nie – bo nie dojechała. Gdy usłyszała o opiekunce, przestała się odzywać, przyjeżdżać.

Jedyni opiekunka była szczęśliwa w tej sytuacji. Siedziała z Werą całymi godzinami, ba, dniami. Zarabiała też krocie pod nieobecność moją, ciotki i babci.

A praca? Niestety, miałam małe szanse, by wrócić do moje poprzednie, prestiżowe stanowisko zastępcy kierownika w galerii, w jednym z dużych sklepów z ciuchami. Na początku bardzo się cieszyłam, gdy dostałam taką posadę. Nie było mnie jednak całymi dniami w domu. Czasem gdy wychodziłam o siódmej rano, wracałam koło jedenastej w nocy. Plus praca w weekendy.

Wera pół dnia spędzała w przedszkolu, drugie pół – z babcią lub ciocią. Potem z opiekunką. Serce mi się krajało, no ale co zrobić? Tak było aż do momentu, gdy kiedyś moja ciotka po prostu nie dojechała, by zająć się Werą. A był to weekend. Wzięłam urlop na żądanie. Wywołało to oczywiście oburzenie mojej kierowniczki, która sama była jakaś taka antyrodzinna. Jej rodzice byli podobno po rozwodzie. Matka nie chciała z nią jednak mieszkać. Została więc z ojcem, który pił, i bezrobotnym bratem. Powiedziała, że mnie zwolni, jeśli sytuacja się powtórzy. W tej pracy nie tylko trzeba było być dyspozycyjnym – trzeba było się jej poświęcić. A ona, kierowniczka, stanowiła tego żywy przykład, przynajmniej we własnym mniemaniu!

Wróciłam potem do pracy. Na krótko. Bo ta ciąża. Po czym poszłam na chorobowe… Kierowniczka zarzuciła mi kombinatorstwo. Do tej pracy nie mogłam już wrócić. Na pewno nie.

 

Poprosiłam Marlenę, naszą niedawną opiekunkę, by chwilę zajęła się Werusią. Miałam do załatwienia na mieście kilka spraw.

Kiedy wróciłam, Wera właśnie ucinała sobie poobiednią drzemkę. Usiadłam przy niej, pogłaskałam po głowie. Zaczęłam zastanawiać się jednocześnie, czy przypadkiem nie czyniłam jej krzywdy tymi opiekunkami. Niby wiedziałam, że tak żyje pół świata. Dzieciaki chodzą do żłobków, przedszkoli, mają swoje opiekunki. Babcie dziś już tak bardzo nie zajmują się wnukami jak kiedyś, chcą mieć swoje życie. Obawiałam się jednak, że mogło odbić się to w przyszłości na Werce, na jej psychice. Widziałam, jaka czasem była roztrzęsiona. Nie wiedziałam, dlaczego.

Wera poruszyła się i przewróciła na drugi bok.

– Ciociu, ciociu, śpij – usłyszałam szept córki przez sen.

Aż znieruchomiałam! Marlena wiele razy ją usypiała. Mówiła, że wtedy kładła się obok małej i udawała, że śpi. Wera wówczas usypiała, przytulając się do niej. Mała przywiązała się do swojej opiekunki. Biedna, pomyślała, że to ona obok niej leży…

Jakoś ta cała sytuacja trochę mnie zabolała…

 

Przeprowadziłam z mężem poważną rozmowę na Skypie. Na temat nas, naszej przyszłości, dzieci.

Decyzja zapadła. Postanowiliśmy, że wyjeżdżamy! Weronika i ja. Do Francji. Jeszcze nie wiedziałam, czy na stałe. Na jak długo. Przyszło mi do głowy, że może zrobię sobie tylko dłuższe wakacje. Do narodzin drugiej córeczki, może trochę dłużej. Dalsze decyzje przecież można było podjąć później.

Przysłowiowym gwoździem do trumny była ta cała sytuacja z opiekunką w zeszłym tygodniu.

Należało jeszcze tylko kupić bilety, spakować niezbędne bagaże i vive la France!

 

Wybrałyśmy się z Weroniką na zakupy do galerii handlowej. Jeszcze przed wyjazdem chciałam się obkupić. Było sporo posezonowych promocji. Czasem coś ładnego i modnego można było kupić za grosze.

W jednym ze sklepów wpadł mi w oko fajny płaszczyk, toteż postanowiłam go przymierzyć. Był do kolan, wąski, ciemny, z paskiem. Równie dobrze można go nosić z paskiem, jak i bez. I praktycznie na każdą okazję. Uniwersalny.

Stałam tak przed lustrem dłuższą chwilę. Wydawało mi się, że zupełnie nieźle w tym wyglądałam. Nawet mimo brzuszka ciążowego, płaszczyk bowiem go tuszował.

Nagle usłyszałam komentarz Weroniki.

– Mama, wyglądasz jak stara dziada – wypaliła, widząc moje mizdrzenie się przed lustrem.

Może tylko mnie się wydawało, że tak dobrze w tym wyglądałam?

Spojrzałam jeszcze raz na wystrzałowy łaszek.

Płaszczyka jednak nie wzięłam…

 

Spakowane na najbliższe miesiące, z biletami w rękach, wsiadłyśmy do autobusu. Byle jakoś przeżyć dobę podróży do Paryża. We Francji byłyśmy z Werą tylko raz – w zeszłym roku, na wakacjach.

Ledwo na dobre się rozsiadłyśmy, Wera zaczęła szukać czegoś do jedzenia. Oczywiście czegoś słodkiego, żadne tam kanapki czy jabłko. Zanim dojechałyśmy do Świecka, zjadła dwa jajka z niespodzianką, wafelka i pół czekolady. Potem zdrzemnęła się aż do granicy.

W Świecku miałyśmy przesiadkę do innego autokaru. Nie było to łatwe. Zwłaszcza gdy miało się ze sobą dwa bagaże podręczne, plecak z książeczkami, pisakami, kolorowankami i pluszakami dla Wery. Poza tym oczywiście podkładkę samochodową, bo tego wymagano w autokarach, oraz kocyk i poduszkę.

Podczas przesiadki pewien miły pan, zobaczywszy nasze próby wyjścia z autobusu z tobołami, sam zaoferował pomoc. Uśmiechnęłam się i podziękowałam, życząc miłej podróży. Tylko ta jego partnerka jakoś tak niechętnie na mnie patrzyła. No ale co mi tam!

Po półgodzinnej przesiadce znów byłyśmy w autokarze, tym razem już bezpośrednim do Francji.

Wera znów zaczęła wyciągać słodycze. Próbowałam zaoponować. Niestety, córka zaczęła strasznie marudzić. Normalnie nie godziłam się w takich sytuacjach, by jadała łakocie, tym bardziej że zbliżała się noc, tego wieczoru pozwoliłam jej jednak sięgnąć po coś słodkiego. Chciałam uniknąć ciągłego spoglądania na nas. Na dodatek miałam jakieś dziwne poczucie winy, że zakłócamy spokój. No i te komentarze: jaka ona jeszcze malutka, ciekawe, jak podróż zniesie… Jak to było ostatnim razem, rok temu.

Taki kurs autokarem mógł być niezłą wycieczką po Europie. Tego wieczoru trafił nam się kurs przez Brukselę i Holandię.

Najgorzej było przejechać przez Niemcy. Droga prowadziła głównie autostradami. Ciemno. Sindbad pędził jak szalony. Tylko od czasu do czasu, co parę godzin, zatrzymywaliśmy się na postój. Zwłaszcza na fajkę, bo w autokarze nie wolno.

Do Brukseli dotarliśmy nad ranem.

Spałyśmy z Werą, gdy nagle zbudził mnie błysk świateł. To oznaczało, że właśnie wjechaliśmy do miasta. Widocznie jechaliśmy na przystanek, by kogoś zabrać. Centrum Brukseli było piękne, nowoczesne, futurystyczne. Jednak gdy minęliśmy rynek, wjechaliśmy w zwykłe ulice. Zaczęła się prowincja. Mijaliśmy coraz więcej odrapanych, wręcz obskurnych kamienic. Gdzieniegdzie w domach paliło się światło. W jednym z okien… sama zaskoczona byłam tym, co zobaczyłam.

Ujrzałam taki oto widok.

W jednym z mieszkań siedziało sobie dwóch kolesi. Bałagan w domu. Jakieś ciuchy na krześle. Otwarta szafa. Dwie flaszki, chyba po wódce, plus kilka butelek po piwie, jedna przewrócona. Jeden koleś chyba coś tłumaczył temu drugiemu, który przysypiał na krześle. Wyglądało to na jakąś patologię. Zupełnie jak w Polsce – w tych biedniejszych, gorszych dzielnicach. Widocznie i na Zachodzie żyli ludzie biedni, przynajmniej tak to wyglądało.

Niedługo potem wjechaliśmy na autostradę.

Musiałam przysnąć, bo znów obudził mnie blask świateł. To była Holandia. Tutaj rzuciło mi się w oczy mnóstwo rowerów. Wszędzie, gdzie spojrzałam – rowery. Wypożyczalnie z rowerami co kawałeczek. I mnóstwo ładnych dziewczyn w krótkich spódniczkach.

„Dobrze, że mojego męża tu nie ma. To dopiero by się gapił – pomyślałam z ulgą. – Jeszcze mogłabym się wkurzyć. Chociaż wiem, że to u nich, facetów, niby normalne”.

Znów musiałam chyba usnąć, bo obudził mnie kaszel Wery. Na dodatek na moich nogach wylądowało coś ciepłego. To Wera zwymiotowała. Poszukałam chusteczek nawilżanych, by jako tako doprowadzić ją i siebie do stanu używalności. Kupiłam herbatę u stewardesy. Po niej córka znów zwymiotowała. W końcu zaczepiła nas jedna z siedzących za nami pań. Widziałam kątem oka, że cały czas się nam przyglądała. Zawyrokowała, że moja córka cierpi pewnie na chorobę lokomocyjną. Jej wnuk zresztą też. I należało kupić taką specjalną bransoletkę, która podobno zawsze jest bardzo skuteczna. „Gdybyś wiedziała, kobieto – pomyślałam sobie – ile ona słodyczy zjadła przez całą drogę, tobyś wiedziała, od czego ta choroba lokomocyjna”. Na moje to ją po prostu zemdliło. Każdego by zemdliło. Nie skomentowałam tego jednak. Podziękowałam. Chwilkę jeszcze pogadałyśmy. Podobno owa pani jechała do córki i wnuków, którzy również byli Polakami, jednak na stałe mieszkali we Francji.

Niedługo potem wjechaliśmy już do Paryża. Przed wjazdem do miasta rzucało się w oczy mnóstwo namiotów, których ostatnio tutaj nie było. To zapewne imigranci, uchodźcy. Wszędzie wokoło pełno śmieci, kobiet w burkach i dzieci.

Będąc już w samym mieście, prawie godzinę trzeba było jechać jeszcze autostradami, żeby dotrzeć na plac de la Concorde, naszą stację docelową. Takie były bowiem korki.

Dojechałyśmy jednak kompletnie obrzygane…

I jak tu zwiedzać Paryż? No jak?

 

Paryż, Paryż, Paryż…

Uprosiłam Mateusza, byśmy najpierw pojechali do hotelu. Było to trochę wbrew planom mojego męża, chciałam jednak się umyć i przebrać po tej przygodzie w autokarze.

Mieliśmy cały dzień poświęcić na zwiedzanie miasta, przede wszystkim zaś zobaczyć wieżę Eiffla. Miałam jednak poważne obawy, czy z moim lękiem wysokości wejdę w ogóle na górę. No, ale zawsze można było chociaż popatrzeć na nią z dołu.

Piękny był ten Paryż. I przeogromny.Jednocześnie wydawał się jakiś taki niebezpieczny. Wszędzie pełno żandarmerii z karabinami.Na wieżę Eiffla dało się jednak wejść, mimo że po atakach terrorystycznych była ona czasem zamykana.

Zrozumiałam, że wieża Eiffla nie na darmo nazwana została wieżą Babel. Z każdej strony dawało się słyszeć mnóstwo różnych języków, chociaż tłumów tego dnia wcale nie było.

Po naszej pierwszej po przyjeździe kłótni małżeńskiej o to, czy mam wejść na wieżę Eiffla, małżonek wpakował mnie do windy i pojechaliśmy w górę! Myślałam, że go uduszę. Poprzestałam jednak na tej niższej kondygnacji, zupełnie ogrodzonej kratami. Na wyższą, tę, z której podobno jeszcze lepiej widać i już bez krat, za żadne skarby świata by mnie nie namówił. I tak bałam się jak diabli! Poszedł schodami z Werą na sam wierzchołek, ja zaś weszłam do środka na kawę, wewnątrz wieży są bowiem knajpki, w których można coś wypić czy zjeść. I kilka sklepów z pamiątkami.

Gdy wracaliśmy, już nocą, zabłądziliśmy. W efekcie żeby potem trafić do hotelu, musieliśmy przejść pod jednym z wiaduktów, tam zaś zastaliśmy wielu już prawie śpiących imigrantów. Ba, odnosiłam nawet wrażenie, jakbym im przeszkodziła. Rozłożone poduchy, koce i kołdry! Wera zaczęła nie tylko komentować, ale i się dziwić: „Dlaczego oni nie śpią w swoich domach, tylko tutaj?”. Mąż zaczął jej tłumaczyć, że nie wszyscy mają pieniążki, żeby mieć swój dom. Ba, nie wszyscy mają co jeść. Mimo starań męża Wera chyba do końca go nie zrozumiała. Jej samej nigdy niczego nie brakowało, chociaż u nas z finansami też różnie bywało. Nie zrozumiała, bo sama tego nie przeżyła.

Rozdział 2Poznajemy pierwszych Francuzów, czyli inne kraje, inne obyczaje…

Dotarliśmy w końcu na miejsce.

Tak naprawdę z Paryża do naszego obecnego miejsca zamieszkania mieliśmy jeszcze spory kawałek. Jechaliśmy prawie trzy godziny linią szybkiego ruchu, czyli TGV.

Domek, w którym mieliśmy zamieszkać, był niewielki. Znajdował się obok dużego domu właścicieli. Wyglądał trochę na przerobiony budynek gospodarczy. I niestety podwórko też było jedno – to minus.

Nowe lokum było typowym studio – tak tutaj nazywano coś w stylu kawalerki, czyli pokój, kuchnię i łazienkę. Pokój był dosyć duży, ładnie umeblowany, z mnóstwem starych mebli. Kuchnia ślepa, za to dobrze wyposażona: i z lodówką, i ze zmywarką, i z mikrofalą. Pomieszczenie, chociaż malutkie, na pierwszy rzut oka sprawiało wrażenie komfortowego.

Domek umiejscowiony był na obrzeżach miasteczka. Spory kawałek drogi dzielił nasze obecne lokum od centrum. Podobno od biedy dawało się dotrzeć tam na piechotę. Miasteczko, które minęliśmy tylko przejazdem, było malutkie, miało jednak swojego lekarza, szkoły, sklepy…

Gospodarz i gospodyni, którzy wyszli nam na przywitanie, wydawali się mili. Stanęli na progu swojego dużego domu i zapytali męża, jak minęła podróż, cały czas się przy tym uśmiechając. Może dało się przeżyć?

 

Ale się wkurzyłam! Ale od początku.

Byliśmy dzisiaj na spacerze po miasteczku i w parku. Mąż chciał mi je pokazać. Miasteczko faktycznie nieduże, w ciągu godziny można było je przejść na piechotę.

Mieścinka składa się głównie z grand-rue, czyli głównej ulicy, i kilku bocznych uliczek. W drodze do malutkiego rynku minęliśmy przedszkole, szkołę i przychodnię. Centrum miasta skupiało zaledwie kilka sklepów, pizzerii i bazar otwarty w sobotę. Jedna z uliczek prowadzi z rynku do parku. I to pokrótce wszystko.

Przechadzając się po deptaku, spostrzegłam, że jakaś śliczna, filigranowa blondynka z kręconą czupryną macha w naszym kierunku z daleka.

„To do nas? – zapytałam samą siebie. – Chyba jednak nie” – odpowiedziałam sobie po chwili.

Poniewczasie.

Blond śliczność wyraźnie zbliżała się w naszym kierunku. Po chwili stanęła przed nami.

– Bonjour – odezwała się do nas z rosyjskim akcentem, po czym nachyliła się w kierunku mojego męża.

A ten? Pocałował ją najpierw w jeden, potem w drugi policzek.

Doznałam szoku! Patrzyłam to na Mateusza, to na kobietę.

Mąż nas przedstawił. Chwilkę porozmawiali. Wyglądało na to, że jest to koleżanka z pracy. Mówili coś jeszcze o pracy. Trudno mi było jednak cokolwiek więcej zrozumieć. Rosjanka mówiła dosyć szybko, z wyraźnie wschodnim akcentem.

W końcu odeszła, a ja zapytałam:

– A to kto?

– Jekaterina, koleżanka z działu – usłyszałam w odpowiedzi.

– Koleżanka z pracy, koleżanka z pracy. – Zrobiłam się zła. – Z koleżankami z pracy nikt się nie całuje! – płynęłam.

– Tu, w tym kraju, się całuje – odpowiedział w miarę spokojnie.

Wkurzyło mnie to jeszcze bardziej. Może to wina hormonów ciążowych? A może czegoś innego?

– Taa, całuje… Ciekawe, co tu robiłeś, kiedy mnie nie było!

– Przecież tutaj taka kultura…

– Kultura… Ty jesteś z innej kultury! Przecież nie jesteś Francuzem. Jesteś Polakiem. A ona to nawet nie Francuzka, tylko Rosjanka! Kto ci kazał ją tak wycałowywać!? Jakbyś nie chciał, tobyś nie całował!

Zupełnie tego nie zrozumiałam.

Nasz pierwszy spacer po mieścince zakończył się kłótnią. I ciszą małżeńską!

 

Niemiłosiernie gorąco od kilku dni. Miałam wrażenie, że nie było specjalnie nawet czym oddychać. Na dodatek jakoś duszno, tak jakby na burzę się zanosiło. Zdecydowanie mogłoby popadać. Niestety, na niebie nie było ani jednej chmurki. W naszej chałupce nagrzane, jak nie wiem. Brakowało jakiegokolwiek przewiewu, chociaż okna były wszędzie pootwierane.

Do przewidywanego terminu porodu miałam jeszcze dwa miesiące. Strasznie się męczyłam w taką pogodę. Z dużym brzuszyskiem nie byłam już w stanie wziąć się do porządnej roboty. Najchętniej bym sobie leżała i leżała, jednak kiedy się położyłam, nie mogłam zasnąć. A kiedy już zasnęłam, to potem wstać było mi trudno. Poza tym trzeba było się zająć domem i Werą. Mąż w pracy.

 

Jeszcze wczoraj panowały ponadtrzydziestostopniowe upały, a dziś padało. Nie było jednak wielkiej ulewy, tylko od czasu do czasu popadywało, poza tym mnóstwo chmur na niebie. No i ochłodziło się troszeczkę, o jakieś dziesięć stopni. Dla mnie to dobrze – czułam się lepiej.

Od pewnego czasu obserwowałam dziewczynkę u sąsiadów naprzeciwko. Od momentu naszego przybycia tutaj nigdy nikogo nie widziałam w tym domu, myślałam, że nikt tam nie mieszka. Wczoraj wieczorem jednak przyjechała tutaj para z dwójką dzieci. Widocznie byli na wakacjach, bo mieli sporo bagaży. Mała na oko wydawała się w wieku Wery. Śliczna blondyneczka z kręconymi włosami. Mimo deszczu ubrana była tylko w getry, lekki sweterek i gumiaki – żadnej czapeczki, żadnego palta. Dosyć długie włosy luźno opadały, niezwiązane żadną gumką. Jej ubiór bardzo zdziwił mnie. Nigdy w życiu nie puściłam na dwór mojej Wery tak lekko ubranej, a już na pewno nie w taką pogodę!

Owej dziewczynce taka aura jakby w ogóle nie przeszkadzała. Pojeździła sobie na rowerku, potaplała się w kałuży. Po chwili zobaczyłam, że wyciągnęła skądś szpadelek. Zbudowała coś w rodzaju zamku, tyle że z błota.

„Ciekawe, co na to jej matka? – pomyślałam. – Nie boi się, że dziecko się rozchoruje po zabawie w taką pogodę?” Przypomniałam sobie, że mała ma rodzeństwo, brata lub siostrę. Malutkie, wyglądało na parę miesięcy. Pewnie matka opiekowała się tym maleństwem, sprzątała albo zajmowała się jeszcze czymś innym, a dziewczynka była pozostawiona sama sobie.

Mimo wszystko ta cała sytuacja była dla mnie dziwna.

Chciałam, żeby Wera poznała jakąś koleżankę, miałaby przynajmniej z kim się pobawić. No i języka trochę by poznała. Podobno dzieciom szybko to idzie, bo uczą się przez zabawę.

 

Minęło popołudnie. Upał doskwierał niemiłosiernie.

Mąż, zaciekły palacz, miał wstąpić tylko po fajki do mijanego przez nas bistro. Po chwili zdecydowaliśmy, że skoro taka gorączka, to może czegoś się napijemy. On zamówił piwo, ja – wodę z cytryną.

Tak więc zasiedliśmy z Mateuszem w barze. Niestety, ruch nie był wielki, tylko od czasu do czasu przemknął przechodzień.

W pewnym momencie do lokalu wszedł jakiś Francuz. Zamówił kawę w mikroskopijnej filiżance wielkości małej filiżaneczki w zastawie dla lalek. Usiadł przy stoliku obok. Po paru minutach jednak wstał i wyszedł.

– Co on robi? – spytałam małżonka. – Zostawił kawę i wyszedł?

– Nie. Już wypił i sobie poszedł.

– Co? Wypił kawę? Przecież dopiero co usiadł… – No dziwne to, doprawdy. Ja ledwo się rozsiadłam, rozejrzałam raz i drugi, upiłam łyk wody z cytryną, a ten wypił kawę i sobie poszedł.

Co kraj, to obyczaj…

 

Do diabła! Co to?

Spałyśmy jeszcze w najlepsze z Werą, kiedy nagle zbudził nas jakiś warkot. Jakby ktoś traktorem po podwórku jeździł! Wyjrzałam przez okno.

Moim oczom ukazał się taki oto widok.

Dziadek (bo tak nazywaliśmy naszego gospodarza) był panem koło sześćdziesiątki. Wysoki, postawny, z dużym brzuszkiem. Jeszcze sporo ciemnych włosów. Opalony. „Kiedy był młodszy, mógł nawet się podobać kobietom” – przemknęło mi nieskromnie przez myśl. Nosił zielony podkoszulek, materiałowe spodnie i lekko naddarte trampki. Siedział na kosiarce i kosił trawę.

Wyspać się nie szło. Jak nie brzuszysko, to upał. Jak nie upał, to kosiarka!

Wieczorem, tego samego dnia, gospodarze zapukali do naszych drzwi. Babcia była w podobnym wieku co dziadek. Dosyć wysoka blondynka, z krótkimi włosami, chyba farbowanymi, szczupła, ubrana w jasne lniane, długie spodnie, koszulkę na ramiączkach i sandały. Przyszli, żeby nam powiedzieć, iż nazajutrz wyjeżdżają. Miało ich nie być przez parę dni. Chcieli odwiedzić rodzinę. No i chcieli zostawić nam drugi komplet kluczy do ich domu. Oczywiście mogliśmy korzystać z pralki i zmywarki w ich domu. I z warzyw z ogrodu. Wydali mi się bardzo mili. Wyglądali na takich, co mają zaufanie do nas, Polaków. Miłe, bardzo miłe to było, bo Polacy, podobno, niestety słyną w świecie z tego, że są co najmniej złodziejami.

 

Byliśmy wczoraj na imprezie w firmie Mateusza. Firma obchodziła dziesięciolecie i w związku z tym zaproszono wszystkich pracowników z rodzinami na uroczysty obiad.

Najpierw trzeba było z każdym się przywitać. Już na samym początku dostałam reprymendę od mojego małżonka. Stwierdził, że tylko stoję jak ta „gapa”, co było niegrzeczne. Tak więc zostałam zmuszona każdziuteńką osobę na sali pocałować w policzek, przynajmniej dwukrotnie – najpierw w jeden, potem w drugi. I nieważne, czy to facet, czy kobieta, czy dziecko i czy taką osobę znało się osobiście, czy nie! Straciłam dobre pół godziny na takie przywitanie się ze wszystkimi!

Przed imprezą miałam ogromny problem z tym, jak się ubrać. Pewnie jak każda kobieta. Wybierałam się na uroczysty obiad w kraju, który uchodził za ikonę stylu.

Gdybym nie była w ciąży, włożyłabym jakąś dopasowaną sukienkę, najlepiej ze skóry, ewentualnie obcisłe spodnie. A co tam, Polki są przecież takie piękne! Tymczasem po długim namyśle zdecydowałam się na luźną sukienkę do kolan. Nie chciałam wyglądać śmiesznie w cudnej kreacji ze swoim ogromnym brzuszyskiem.

Zaskoczył mnie jednak widok większości francuskich dam. Nie chciałam wyjść na jakąś wieśniaczkę z prowincji Europy, a tu? Większość tych kobiet była grubawa. Ubrana albo w dżinsy, trampki i koszulkę, albo w ciemną, przydługą spódnicę i bluzkę koszulową. Na dodatek bez makijażu. A więc tak to tutaj wyglądało? Tylko jedna koleżanka była ładna, bardzo ładna. No, ale to Rosjanka. I szczupła. I umalowana. I wystrojona. Nawet bardzo, jak nie na ten bal wręcz. Przyszła w czerwonej króciutkiej atłasowej sukience. Znajoma mi już Jekaterina. Obok niej przypadło mi też miejsce przy stole. Myślałam, że mój ślubny pożre ją tym swoim wzrokiem. Usiedliśmy, dostaliśmy menu. Mieliśmy do wyboru jedno z trzech dań. Każdy brał to, na co miał ochotę, firma płaciła. Wybrałam kurczaka i sałatkę, do tego wodę z cytryną. Widziałam jednak, że wielu Francuzów zachwycało się krabami, krewetkami i wszelkimi owocami morza, które solennie popijano winem.

Rosjanka opróżniła najpierw jeden kieliszek, potem drugi. Przy trzecim zaczęła mnie częstować winkiem. Odmówiłam stanowczo. Lubiłam co prawda winko od czasu do czasu, ale na pewno nie chciałam pić w ciąży, chociaż, jak mnie przekonywała, dużo to nie szkodziło. Potem podszedł kelner i przyjął zamówienia na ciepłe napoje. Zdecydowałam się na kawę. Chciałam także powiedzieć kelnerowi po angielsku, że dla męża herbatka, bo nie pija kawy. Zanim jednak otworzyłam usta, Jekaterina zdążyła za mnie odpowiedzieć, uśmiechając się przy tym kokieteryjnie:

– Dla Mateusza oczywiście kawka latte! Taka, jaką lubi.

Zatkało mnie! Przecież mój mąż nigdy nie pijał kawy w domu! Zawsze mówił, że go po niej trzęsie, a tu – proszę! Czego to ja się dowiadywałam. Wyglądało to trochę tak, jakbym nie znała własnego męża. Sama już nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Jekaterina była naprawdę ładna i miała świadomość swojej urody. Była obecnie w trzecim związku. Z dwóch poprzednich miała dwójkę dzieci. Jednak nie znałam jej, czego mogłam się po niej spodziewać? Znowu załapałam doła…

 

Zabieraliśmy się właśnie do jedzenia obiadu, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Gospodarzy nie było w mieście, więc to nie mogli być oni. Z nikim też na ten dzień się nie umawialiśmy. Była piętnasta, Francuzi już od dobrej godziny byli po obiedzie.

Otworzyłam drzwi.

– Bonjour – usłyszałam.

Za progiem stała kobieta, która mieszkała naprzeciwko nas. Wysoka, dobrze zbudowana, z krótkimi ciemnymi włosami, ubrana w dżinsy i zwykły podkoszulek.

„Znowu szału nie ma z modą w tej Francji, a tyle się o tym słyszy w mediach i czyta w necie. Ubierają się zupełnie normalnie. Polki potrafią się wystroić lepiej” – pomyślałam sobie mimochodem.

Stała obok niej dziewczynka, którą ostatnio widziałam przez okno bawiącą się w deszczu.

– Bonjour – odpowiedzieliśmy zgodnie z Mateuszem.

Czekałam, co powie kobieta. Byłam trochę zaskoczona, nie wiedziałam, czego od nas chciała. No i miałam obawy, czy w ogóle ją zrozumiem. Zaczęła coś gadać. Nie rozumiałam jej. Spojrzałam tępo na małżonka. Ten, ujrzawszy moją minę, zaczął tłumaczyć: Francuzka zobaczyła, że zostaliśmy nowymi sąsiadami, że mamy córeczkę w podobnym wieku. Jej mała chciała poznać naszą Werę. Kobieta zapytała, czy może nam zostawić swoją córkę na godzinkę. Oczywiście bardzo się ucieszyłam z takiego stanu rzeczy. Nie wiedziałam tylko, jak dogadają się dziewczynki. Zaprosiliśmy sąsiadkę na kawę, ale stwierdziła, że ma dużo pracy. Obiecaliśmy, że odprowadzimy córeczkę do domu za godzinę. Podziękowała i poszła. Dziewczynka została z nami.

Zasiedliśmy we czwórkę do stołu. Każdemu nałożyłam na talerz sporą porcję bitek z ziemniakami. Przybyszki nie trzeba było zmuszać do jedzenia. Zajadała z wielkim apetytem. Nie przeszkadzały jej w tym ani włosy, ani zielone smarki wpadające do talerza.

„Nic dziwnego, że dziecko ma katar. Zwłaszcza po takim hasaniu podczas deszczowej pogody. – Nie mogłam się nadziwić, jak ta jej matka wychowywała swoją córkę. – A może wszyscy Francuzi robią tak samo ze swoimi dziećmi?”.

Dziewczynki zjadły. Wstały od stołu.

Pozwoliliśmy Werze rozrzucić wszystkie zabawki z kosza na dywan. Miałam nadzieję, że dziewczynki czymś się zajmą.

Usiadły. Obydwie wydawały się onieśmielone, co chwila spoglądały jedna na drugą. W końcu Josephine, bo tak miała na imię dziewczynka, powiedziała coś do Mateusza. Spojrzałam na męża, ten jednak tym razem nie przetłumaczył. Widziałam, że też nie wiedział, o co małej Francuzce chodzi.

„Ale obciach! Żadne z nas nie rozumie dziecka mówiącego po francusku!” – pomyślałam. Podpowiedzieliśmy Werze, żeby po prostu zaczęła zadawać pytania: „Qu’est-ce que c’est? Co to jest?”. Ambitny plan, jednak Josephine już po trzecim razie się znudziło. A potem każda bawiła się sama, raz po raz spoglądając na drugą.

 

Małżonek zaprosił do nas Augustine na popołudniową kawę.

Augustine była właścicielką firmy, w której pracował Mateusz. Miała polskie pochodzenie, jej dziadkowie wyemigrowali podczas drugiej wojny światowej i już tutaj zostali, ona nie mówiła już jednak po polsku. Ba, nawet nic nie rozumiała. Była szczupłą, ponad sześćdziesięcioletnią kobietą średniego wzrostu, o ciemnych oczach i krótkich brązowych włosach. Nieźle się trzymała jak na swój wiek. Miała na sobie dżinsy i koszulę typu casual z krótkim rękawem.

Zaparzyłam kawę, usiedliśmy we trójkę przy stole. Wera przewróciła swój kosz z zabawkami na dywanie, na środku pokoju. Uśmiechaliśmy się do siebie przez chwilę. W końcu Augustine zaczęła:

– Dziewczynka czy chłopiec? – Wskazała na mój dorodny już brzuch. Mówiła dosyć wolno, po francusku, widocznie już przyzwyczajona, że obcokrajowiec może nie zrozumieć szybko mówiącego Francuza. Rozmowa odbywała się oczywiście po francusku, z pomocą mojego męża jako tłumacza.

– Dziewczynka – odpowiedziałam.

– Zadowolona? Chcieliście mieć dziewczynkę?

– Tak, Wera będzie miała rodzeństwo – wydukałam krótko po francusku. Zdawała się mnie jednak rozumieć. – Chociaż nie planowaliśmy.

– Ja też nigdy nie planowałam dziecka. Dzieci przeszkadzają w karierze. Wolałam założyć firmę i się jej poświęcić. Trzeba do nich mieć cierpliwość. No i dzieci kosztują: pieluchy, zabawki, ubrania.

„No fajnie – pomyślałam sobie – też mi powiedziała”. Miała jednak prawo do własnego zdania. Każdy miał. W sumie nie każdy chce mieć dzieci.

– Chcecie mieć jeszcze dzieci? – dopytywała.

– Zobaczymy – uprzedził mnie małżonek. Rzuciłam mu gniewne spojrzenie, bo ja na pewno już nie chciałam.

– A to po ile dzieci mają ludzie w Polsce? Czworo, pięcioro? Tam pewnie macie taką kulturę? Wielodzietność…

„Czy tę babę pogięło? – pomyślałam zdziwiona. – A może pomyliła nas z jakimiś krajami arabskimi albo plemionami afrykańskimi? Szefowa, więc chyba niemożliwe, żeby była taka niedouczona”. Wkurzyłam się jednocześnie na męża za głupie śmieszkowanie. Augustine wzięła to na poważnie. Z tak kiepskim francuskim trudno mi było się z tego wykręcić. Znów rzuciłam Mateuszowi karcące spojrzenie.

– Mąż żartuje – wtrąciłam.

Augustine popatrzyła jednak na mnie tak, jakby mnie nie zrozumiała. Nie wiem, czy coś pokręciłam, czy nie załapała kontekstu.

– Ja to w zasadzie z inną sprawą. – Spojrzała na bawiącą się Weronikę.

Oboje z mężem spojrzeliśmy na nią wyczekująco.

– Mam znajomą, która ma do wynajęcia dom. Dwa duże pokoje z kuchnią. We Francji ludzie z dziećmi mieszkają w większych mieszkaniach niż to tutaj – kontynuowała, rozglądając się po niewielkim studiu.

Nie lubiłam, gdy ktoś próbował mi w jakiś sposób narzucić swoje zdanie. To chyba moja sprawa, gdzie mieszkam. W Polsce gnieździły się na kupie w chałupie czasem ze trzy pokolenia, od dziadków, poprzez rodziców, po młodych z dzieckiem lub dwójką. Z drugiej strony domek faktycznie jest malutki. Kiedy Weronika bawi się swoimi klamotami na środku pokoju, nie da się nawet przejść.

– Gdybyście chcieli, mogę wam pomóc – podjęła znów temat.

Spojrzeliśmy po sobie z Mateuszem.

– Musimy pomyśleć. Damy znać – odpowiedział jej mąż.

Picie kawusi dobiegło końca. Zaczęliśmy się żegnać. Poszliśmy odprowadzić Augustine. Wcześniej, zanim przyjechała, zrobiłam pranie, które wystawiłam przed domek, by się wysuszyło. Na pierwszym planie wisiały oczywiście moje ukochane spodnie z dziurami na kolanach. Przecież nie mogłam o nich zapomnieć, musiałam je wziąć do Francji. Fakt, byłam w ciąży, ale ciąża to nie jest stan nieodwracalny. Zresztą po domu jak najbardziej mogłam sobie w nich pochodzić. Niebawem i tak miała być już na świecie druga córeczka. Mogłam sobie chodzić w tym, co mi się żywnie podobało – w tych spodniach też.

Augustine zatrzymała się przy wyjściu. Patrzyła przez chwilę na te moje spodnie…

– A to w Polsce też nosi się takie spodnie? – zwróciła się do mnie, wskazując je palcem.

Znów odniosłam wrażenie, że Polska jest dla niej krainą zacofaną i ciemną.

– Oczywiście – odpowiedziałam.

– No ale ty chyba nie będziesz ich nosić? – spytała zdziwiona.

– Dlaczego nie? – Próbowałam się dowiedzieć, czemu miałam nie nosić moich spodni z dziurami.

– Bo jesteś matką, a matce nie wypada!

I znowu mi dogadała! Zupełnie przypominała teraz moją ciotkę. Kiedyś po urodzeniu Wery włożyłam dżinsową spódniczkę i obcisły topik na spacer. Był upał, mnie zaś udało się nie roztyć po porodzie. Kiedy zobaczyła to ciotka, dopiero się nasłuchałam: że nie wypada, że matką jestem. I tym podobne głupoty.

Zupełnie obca osoba znów zaczyna mi matkować. Nie dosyć, że sama wydała mi się zacofana z tymi swoimi poglądami, co wypada kobiecie mającej dzieci, a czego nie, to jeszcze te kazania.

„Ani to matka, ani to babka. Pierwszy raz ją widzę i jeszcze będzie mi mówić, co mam robić, a czego nie!” – rozmyślałam o nowo poznanej Francuzce.

Odniosłam wrażenie, że zazgrzytało między nami. Ostatecznie się pożegnałyśmy. Dałyśmy sobie bisous-bisous (buzi-buzi). Niby grzecznie, ale każda myślała swoje.

„Ile w tym fałszu” – przemknęło mi jeszcze przez głowę.

 

Nasi gospodarze zaprosili nas na wieczorek zapoznawczy. Tak to nazwałam. Oprócz nich była również owa sąsiadka z córeczką Josephine, małym synkiem oraz mężem. Mąż to niewysoki, szczupły brunet, śmiem zaryzykować, że typowy Francuz. Przystojny, choć wyglądał jak większość tutejszych facetów. Poza tym była jakaś druga para. Ona – Marie. Ubrana w dres, z ciemnymi włosami obciętymi na jeżyka. Niby przy kości, ale jakaś taka płaska, jakby piersi nie miała, wyglądała, jakby nie daj Boże dopadło ją raczysko. Nic jednak o swojej chorobie nie wspomniała. Jej mąż to kolejny okaz typowego Francuza, bardzo podobny do męża sąsiadki. Usiadłam właśnie przy nim i jego małżonce.

– Który miesiąc? – spytała zaciekawiona Marie.

Ostatnio wszystkie kobiety zadawały mi to pytanie.

– Siódmy – odpowiedziałam po angielsku.

Mówiła trochę w tym języku, choć z wyraźnym akcentem francuskim.

– Pewnie chłopiec – dodała. – Ładnie pani wygląda.

– Dziewczynka – zaprzeczyłam.

– A pani rodzina? Nie tęskni?

– Tęskni. Oczywiście – odpowiedziałam. Nie zagłębiałam się jednak w moje konflikty z ciotką, bo i nie chciałam plotek. Po drugie trudno było mi to powiedzieć, a już na pewno w towarzystwie, ale przede wszystkim nie chciałam jej o tym gadać. Pierwszy raz widziałam ją na oczy.

– Ale kontakt macie ze sobą? – dopytywała.

– Jasne – skłamałam.

Od czasu wyjazdu nie miałam żadnego kontaktu z ciotką Aldoną.

– Pewnie listy piszecie?

– Listy? – Zastanowiłam się, co jej przyszło do głowy. Może jeszcze parędziesiąt lat temu to tak, listy się pisało, ale nie w dzisiejszych czasach.

– Tam u was, na Wschodzie, to pewnie ani telefonu, ani Internetu.

Osłupiałam. O jakim Wschodzie ona mówi?

– Nie. Kontaktujemy się przez Skype’a, Messengera i telefonicznie – oznajmiłam, wyciągając z kieszeni spodni smartfona.

Teraz Marie zrobiła wielkie oczy. Patrzyła na mnie, jakby nie wierzyła w to, co powiedziałam.

Odblokowałam telefon. Pokazałam mojego Facebooka. Wzbudził on niemałe zainteresowanie wśród Francuzów!

Celem spotkania było zaoferowanie nam pomocy, jeśli będziemy jej potrzebować. Marie i sąsiadka byli przyjaciółmi naszych gospodarzy. Marie, pielęgniarka, w razie potrzeby mogła mi pomóc podczas jakichś wizyt w szpitalu. Sąsiadka zaś pracowała jako przedszkolanka. Oferowała pomoc, gdybym miała problem z Werą. „Już widzę, jak by ta pomoc wyglądała”. – Przemknęła mi przez głowę Josephine biegająca po podwórku podczas deszczu. Podziękowałam jednak. Nie skomentowałam. Nie chciałam już na dzień dobry robić sobie wrogów.

 

Znajoma sąsiadka, jak się okazało Sonia, po imprezce przyprowadziła Josephine. Spytała, czy jej mała może na trochę zostać u nas, jeśli nie mam nic przeciwko temu, oczywiście. Małej nudziło się samej, bo wakacje, a Sonia chciała ogarnąć w domu.

Zgodziłam się, czemu nie.

Od czasu, gdy tutaj przybyłyśmy, chodziłyśmy na spacery albo czytałyśmy książeczki dla dzieci.

Ucieszyłam się nawet na to spotkanie Wery z francuską koleżanką.

Dziewczynki najpierw pobawiły się na podwórku, pobujały się na huśtawce, potem poszły do piaskownicy. Wera wyglądała na szczęśliwą. W końcu wróciły do domu. Wera marudziła mi na ucho, że zgłodniała, a przecież nie mogłam dać jeść jednej, a drugiej kazać tylko patrzeć. Nakarmiłam więc obydwie ciastkami i napoiłam soczkiem. Ledwie zjadły, wysypały zabawki z koszy. Chwilkę pobawiły się obok siebie, nie odzywając się słowem jedna do drugiej. Josephine wygrzebała ze stosu zabawek starą szmacianą lalkę. Wera, spojrzawszy na nią, zrobiła podobnie. Poszukała jakiejś innej lalki, mała Francuzka jednak wyrwała ją z ręki Wery, po czym jak oparzona wybiegła na podwórko. Wera popędziła za nią. Początkowo wyglądało na to, że dziewczynki dobrze się bawią, biegając. Może to była zachęta do zabawy? Francuzka biegała przed Werą z dwiema lalkami, Wera podążała za nią. W pewnym momencie jednak Josephine zaczęła biednej Werze machać tymi lalkami przed oczami, a potem zwiewać co sił w nogach. „No to mała różki pokazuje” – pomyślałam na ten widok. Wera, nie mogąc dogonić koleżanki, przybiegła do mnie z płaczem.

– Mama, jak powiedzieć, żeby oddała mi lalki? – spytała ze szlochem.

Josephine, widząc nas rozmawiające, przebiegła przez ulicę (na szczęście pustą, dobrze, że nic nie jechało) i zniknęła w swoim domu.

Kolejny raz widziałam, że dla Wery znajomość z francuską koleżanką wcale nie jest łatwa. Strasznie to trudne, zwłaszcza w jej przypadku. Wydaje się zbyt dobra i łatwowierna, ludzie zaś niestety lubią wykorzystywać dobroć u innych. O języku już nie wspomnę…

 

Poszliśmy z mężem na pocztę wysłać list. Mateusz wszedł do środka, ja zaś z Werą zaczekałam przed budynkiem.

W pewnym momencie zobaczyłam mężczyznę wychodzącego z samochodu. Dosyć długo patrzył na mnie, po czym skierował się w moim kierunku. Uśmiechał się przy tym z daleka. Nie widziałam go nigdy wcześniej. Rozejrzałam się wokoło. Być może wcale nie patrzył na mnie? Po chwili usłyszałam jednak znane mi bonjour. Podszedł, pocałował mnie w policzek, potem w drugi. Osłupiałam. Kurde, adorator czy jak? Przecież mam dziecko! I męża! To tu tak jawnie okazuje się kobiecie zainteresowanie?

 

Rano postanowiłam, że zrobię mężowi niespodziankę. Chciałam przyrządzić coś dobrego na obiad, nie mieliśmy jednak już dużych zapasów w lodówce. Trzeba było wyjść do sklepu.

Pogoda ładna była, w końcu zrobiło się ciepło. Nawet przyjemnie było gdzieś wyjść. No i zawsze język można troszkę poćwiczyć. Chodziłam prawie wszędzie z Mateuszem, więc zazwyczaj nie miałam ku temu okazji – zawsze to on jakoś tam dogadywał się z Francuzami.

Wyszykowałyśmy się przed południem. Do jedynego marketu miałyśmy około pół godziny drogi.

Dotarłyśmy.

Na parkingu stały zaledwie dwa samochody. Stwierdziłam, że to dobrze, bo chociaż nie będzie tylu ludzi.

Podeszłyśmy do drzwi wejściowych. Zamknięte. Cofnęłam się raz i drugi. Pomyślałam nawet, że coś się zacięło. Spojrzałam na godziny otwarcia. Napisano, że między dwunastą a czternastą nieczynne. „Dziwny ten market” – pomyślałam. Podreptałam jeszcze tam i z powrotem. Bezskutecznie.

Nie pozostało mi w takiej sytuacji nic innego, jak pójść dalej, do centrum miasteczka, poszukać kolejnego sklepu. Nie było w końcu tak daleko.

Po dziesięciu minutach byłyśmy na rynku. A tam… Znów odniosłam wrażenie, że jest jakoś tak dziwnie. Na parkingu stało zaledwie parę samochodów.

Próbowałyśmy wejść do sklepu spożywczego. Bezskutecznie. Drzwi zamknięte na trzy spusty, a na nich kartka z podobnym napisem – obecnie przerwa dwugodzinna.

Zaciekawiona poszłam więc do piekarni. Jednej, potem drugiej… To samo…

Rozejrzałam się wokoło. Bank zamknięty, agencja wynajmu mieszkań zamknięta, fryzjer zamknięty… Poczułam się jak w mieście wymarłych. Wszyściutko pozamykane… No, może z wyjątkiem dwóch pizzerii, w których aż wrzało od gwaru ludzkiego.

Zszokowana zadzwoniłam do męża.

– Hej. Powiedz mi: o co tutaj chodzi z tymi zamkniętymi sklepami? – zapytałam szybko. – Chciałam zrobić zakupy. – Wyczułam, że nie ma czasu na pogaduchy.

– Oni tutaj mają przerwę na jedzenie. Cała Francja teraz właśnie je – odpowiedział.

– Jak to? Ale żeby sklepy zamykać?

– Muszę kończyć – odparł na to Mateusz. – Czekajcie na rynku. Pójdziemy potem do jakiejś pizzerii, bo wygląda na to, że z obiadu w domu nici.

Zakupów nie zrobiłam, niespodzianki też. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Grunt, że chociaż raz nie musiałam gotować.

 

Małżonek namówił mnie, abym zaprosiła na obiad Augustine i Madeline. Stwierdził, że pierwszej dobrze byłoby podziękować za poszukanie nowego mieszkania. Druga też podobno była chętna do pomocy przy przeprowadzce czy dzwonieniu, na przykład do lekarza.

Nie byłam przekonana do tego pomysłu. Brzuch już ogromny, coraz częściej mnie pobolewał, zwłaszcza gdy długo stałam lub chodziłam. I w ogóle jakoś tak szybko się męczyłam, chociaż jeszcze miesiąc został mi do szacowanego terminu porodu. Ostatnia ciąża była przeterminowana, więc raczej nie powinnam urodzić wcześniej.

Chciałam przygotować coś tradycyjnego, polskiego, choćby dlatego, że nie wiedziałam po prostu, jak wygląda francuski obiad. Myślałam początkowo o pomidorówce i kotletach z ziemniakami. Stosunkowo szybkie dania, nie trzeba tyle stać przy garach. Jedyne, czego mi brakowało, to tłuczek, żeby uklepać kotlety. Obszukałam całą kuchnię, nigdzie go jednak nie znalazłam. Poszłam więc do gospodyni i spytałam, czy ma le pilon (tłuczek). Ta popatrzyła na mnie jak na dziwaczkę. Przypomniało mi się jednocześnie, jak mąż kiedyś opowiadał, że szukał tłuczka w każdym możliwym sklepie i nigdzie go nie znalazł. Za jego radą użyłam więc zamiennego słowa.

– Ma pani młotek?

Niestety, było jeszcze gorzej. Zaczęła dopytywać:

– Młotek? Po co pani młotek?

– Do mięsa potrzebuję – odpowiedziałam łamaną francuszczyzną.

Ta patrzyła i patrzyła, jakby nadal nie rozumiała. Wyraźnie się dziwiła. Zaczęłam gorączkowo szukać w necie (ostatnio nie rozstawałam się z moim smartfonem), po czym pokazałam jej najzwyklejszy polski tłuczek. Przecząco pokręciła głową, stwierdziła, że „czegoś takiego” nie ma. Pootwierałyśmy w końcu wszystkie szafki i szuflady. Niestety, nie znalazłyśmy, mimo iż nigdy w życiu nie widziałam tak dobrze wyposażonej kuchni.

Zostałam zmuszona do zrobienia mięsa w sosie z cebulką i marchewką. Czasochłonne danie.

W końcu przyjechali Madeline, jej mąż i dwójka dzieci. Ona, wysoka, dorodna brunetka o kręconych włosach i piwnych oczach. On, kolejny przykład typowego Francuza, może trochę wyższy niż przeciętny.

I Augustine. Myślałam, że będzie sama. Ostatnio chwaliła się, że nie ma męża, dzieci. Przyjechała jednak ze swoim wieloletnim partnerem, jak się okazało. Kolejnym typowym Francuzem.

„Kurde, nie mam zastawy dla wszystkich. Będę musiała dokooptować jeden talerz z innego kompletu. I to na oczach gości” – rozważałam gorączkowo. Dołożyłam więc ten talerz, uśmiechając się przy tym. Francuscy goście odwzajemniali mój uśmiech. Niby nic się nie stało, odnosiłam jednak nieznośne wrażenie, że popełniłam gafę.

Po powitaniu na dobre rozsiedli się przy stole. Zaproponowałam kawę, herbatę.

Nagle dokooptowany gość zapytał:

– A gdzie aperitif?

– A co to jest ten aperitif? – spytałam małżonka po polsku. Tym razem wszyscy rzucili mi spojrzenia w stylu: Jak możesz mówić cokolwiek w innym języku niż francuski?

– Drink przed obiadem – odpowiedział mi po polsku Mateusz.

Na to odezwała się po francusku Augustine:

– Po francusku mówimy, we Francji mówimy po francusku.

Niby żartowała. Zaczęłam czuć się zdecydowanie nieswojo w tym francuskim towarzystwie, mimo iż byłam we własnym mieszkaniu.

Postawiłam jako pierwsze danie zupę pomidorową. Zaczęli zachwalać, wyraźnie im smakowała. Spytali, co to jest. Tutaj na pierwsze danie jadano zazwyczaj jakieś sałatki. Powiedziałam, że to jedna z najbardziej tradycyjnych zup polskich.

Na drugie poczęstowałam ziemniakami i gulaszem z sosem. Powiedziałam znów – z pomocą męża – że to tradycyjne danie obiadowe w Polsce. W odpowiedzi jednak dokooptowany jegomość wtrącił, że to raczej potrawa z Alzacji, nie polska. „Nie dosyć, że nieproszony, to jeszcze musiał dorzucić te swoje trzy grosze” – pomyślałam. Na moje nie ma chyba nic bardziej polskiego niż to mięcho w sosie i kotlety. Moja ciotka od zawsze robiła to na niedzielne obiady.

Przy okazji dopytywali, z czego to danie, tamto danie. Nie dosyć, że przy obiedzie, to jeszcze o obiedzie gadali. Ile można!

Po posiłku przyszła pora na kawkę, oczywiście. Musiałam nalać każdemu z osobna. Latałam wokół nich z tym ogromnym brzuszyskiem. Gadali przy tym między sobą tak, jakby mnie tu nie było. Mało rozumiałam, na dodatek ciągle coś podawałam albo nalewałam. Zupełnie jakby nie widzieli, że jestem w ciąży. Według mnie kompletny brak taktu i wyczucia.

Zapiski Julietty emigrantki

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8147-387-3

 

© Julita Miżejewska i Wydawnictwo Novae Res 2019

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Paulina Zyszczak

KOREKTA: Izabela Zgrzywa

OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.