Zapisane w gwiazdach - Lucy Di.Angeli-Ilovan - ebook

Zapisane w gwiazdach ebook

Lucy Di.Angeli-Ilovan

4,9
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wcześniejsze losy bohaterów znakomitej powieści Żniwo gniewu

W swojej kolejnej książce Lucy Di Angeli-Ilovan wraca do historii rodziny Góreckich na Kresach Wschodnich, opisując wcześniejsze dzieje dwóch sióstr, Kaszmiry i Maruszki, oraz ich młodszego brata Józefa. Ukazuje ich młodość, pierwsze miłości, życiowe wybory, aż po tragiczne lata drugiej wojny światowej, tułaczkę i wywózki na Sybir.

Fascynująca opowieść, która przenosi czytelnika do przeszłości, ukazując piękno Kresów i trudne losy ich mieszkańców.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 820

Oceny
4,9 (14 ocen)
12
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
thalinka

Nie oderwiesz się od lektury

Saga o siostrzeństwie (dosłownym i nie), silnych kobietach, którym przyszło żyć w "ciekawych czasach". O tym nie mówią na historii. Podeszłam pewnie do tej książki trochę bardziej emocjonalnie, bo moi przodkowie przechodzili przez podobne rzeczy.
00



Lucie Di Angeli-Ilovan Zapisane w gwiazdach ISBN Copyright © by Lucie Di Angeli-Ilovan, 2017All rights reserved Redaktor Witold Kowalczyk Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Herman Skład i łamanie Witold Kowalczyk Fotografie wykorzystane na końcu książki pochodzą z archiwum Autorki. Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Książkę dedykuję: Mojemu wujowi, majorowi Józefowi Ganeckiemu, oraz wszystkim tym, którzy nie zawahali się stanąć do nierównej walki o niepodległość Ojczyzny! Dziękuję: Mojej siostrze, Alicji Ropickiej-Karasińskiej, za rodzinne wspomnienia, które przyczyniły się do powstania tej powieści, oraz mojemu kuzynowi, Mirosławowi Ganeckiemu, za współpracę.

Pierwsze promienie słońca

Paulina, Polka z krwi i kości, wywodząca się z rodu Sławińskich, ujrzała światło dzienne w chłopskich czworakach. Jej matka, Antonina Sławińska, została wydziedziczona przez rodziców, gdyż zakochała się w dworskim stajennym — Onufrym Żyłowiczu. Antonina Sławińska jako jedynaczka zdobyła staranne wykształcenie, biegle posługiwała się językiem francuskim, była oczytana, grała na fortepianie, znała się na ziołach. Państwo Sławińscy na próżno starali się wybić jej z głowy te nieprzystojne amory. Z początku próbowano perswazją, ale gdy ta na nic się zdała, postanowiono podjąć bardziej drastyczne środki i dziewczynę zamykano w pokoju. To również nie pomogło, ponieważ Antonina uciekała przez okno po związanych prześcieradłach. Nie wiadomo, co skłoniło państwa Sławińskich, by wreszcie się poddali. Może jej upór i szalona miłość do przystojnego parobka, a może odmienny stan córki. Dość, że ją wyklęli i z jednym węzełkiem wyrzucili z domu. Dziewczyna pojęła swoją życiową pomyłkę, kiedy na świat zaczęły przychodzić ich dzieci. Onufry okazał się niewart jej poświęcenia. Pił i urządzał w domu burdy, do których Antonina nie była przyzwyczajona. W domu zapanowała skrajna bieda, mimo to państwo Sławińscy nie mieli najmniejszego zamiaru pomóc swej wyrodnej córce.

Paulina zapamiętała z dzieciństwa scenę, która — wielokrotnie powtarzana — na zawsze wryła się jej w pamięć. Kiedy pałacową aleją nadjeżdżali państwo Sławińscy, Antonina wyprowadzała małą Paulinkę z chaty i mówiła:

— Patrz, Paulinko, tam, w powozie jedzie twoja babcia, a moja mama.

Paulinka patrzyła z zachwytem na białe konie ciągnące powóz i przypominała sobie bajkę o Kopciuszku, którą opowiadała jej matka.

Ach, żeby dobra wróżka przyniosła jej piękną sukienkę i kryształowe pantofelki, to pobiegłaby do tego pałacu, żeby chociaż raz popatrzeć na te wszystkie wspaniałości. Niestety, wróżka się nie pojawiła, a państwo Sławińscy nie interesowali się nieszczęsną córką, która śmiertelnie obraziła ich dumę.

Antonina starała się, jak mogła, przekazać córce swoją wiedzę. Nauczyła Paulinę czytać i pisać. Często wyprowadzała ją na okoliczne łąki i uczyła tajemnicy ziół. Paulina już od małego wiedziała, że każdy kwiat polny poza pięknym kształtem i barwą ma niezwykłe właściwości. Na wyprawach po zioła matka opowiadała córce bajki i legendy, które jeszcze bardziej rozwijały ciekawość i wyobraźnię małej dziewczynki.

Paulina była najstarsza z czwórki dziewcząt. Między nią a drugą siostrą przyszedł na świat ich braciszek, ale wkrótce umarł. Nikt dokładnie nie wie dlaczego, ale gdzieś obiło jej się o uszy, że to z winy ojca. Paulina jako najstarsza córka najwięcej czasu poświęcała matce, a ta często opowiadała jej o życiu w pałacu, o obiadach przy wielkim stole i o waniliowym torcie, na który przepis matka wyniosła z pałacu, kiedy szła „na wygnanie”. Zimą, kiedy w polu nie było roboty, a w domu nie brakowało mąki, Antonina piekła na święta tort waniliowy. Wprawdzie z początku nie zawsze jej się udawał, ale z biegiem czasu stała się od tego tortu specjalistką.

Później na świat przyszły jej trzy siostry: Karolina, Krystyna i Sabina. Ojciec był wiecznie zły, zmęczony i do tego często pijany. Do domu zajrzała skrajna bieda, więc zdecydowano, że Paulina jako najstarsza pójdzie na służbę do bogatej ciotki. Pewnego dnia ojciec zakutał ją w baranicę i posadził na saniach. Ruszyli w drogę. W którymś momencie sanie tak gwałtownie podskoczyły na leśnym wykrocie, że Paulina z nich wypadła. Była tak przerażona, że nie zdołała wydobyć z siebie głosu. Ojciec, który jak zwykle był po kielichu, nawet niczego nie zauważył. Wątłe dziecko nie miało siły wygramolić się z baranicy. Leżało struchlałe na śniegu, a w oddali słychać było wycie wilków. Ojciec zreflektował się, że w saniach brakuje jego dziecka, dopiero gdy dojechał do ciotki, więc przestraszony, czym prędzej zawrócił. Paulina wspomina służbę u bogatej ciotki jako pasmo udręki. Całe lato, aż do późnej jesieni chodziła boso za krowami.

Kiedy skończyła szesnaście lat, matka oddała ją za prasowaczkę do pralni w Wilnie. Dziewczyna wyróżniała się spośród swoich koleżanek delikatnością rysów, drobnymi dłońmi o długich palcach, pewnym spojrzeniem. Była ładna i wesoła. Łatwo zjednywała sobie przyjaciół. Wychodziła z dziewczętami na tańce, gdzie niejeden chłopiec zerkał na nią zaciekawiony. Młodzież bawiła się wesoło.

Paulina nigdy nie zapomni, jak w andrzejki próbowała wywróżyć sobie wygląd swego przyszłego męża. Dawnym zwyczajem włożyła pod poduszkę bukiecik magicznych ziół, a w nocy przyśnił jej się narzeczony w czerwonej koszuli, z gitarą przewieszoną przez ramię. Nie trzeba było długo czekać, kiedy swego przyszłego męża ujrzała na jawie.

Bazyli Górecki nie był pewien swego pochodzenia. Prawdopodobnie wywodził się z rodu rosyjskiego generała, który nie chciał pamiętać o polskich korzeniach i wiernie wysługiwał się zaborcy, a za stłumienie powstania styczniowego w zachodniej Wileńszczyźnie oraz na Podlasiu w nagrodę otrzymał od cara Aleksandra II majątek nad jeziorem Wigry. Dziadek Bazylego był głównym intendentem na dworze w Petersburgu. Góreccy czuli się bardziej związani z Rosją niż z istniejącą tylko w wyobraźni i marzeniach Polską, lecz mimo to Bazyli mówił po polsku i był katolikiem. Niewiele też wiedział o swoich rodzicach, ponieważ zmarli, kiedy był jeszcze dzieckiem. Opiekował się nim starszy brat. Kiedy chłopczyk skończył siedem lat, oddał go do Szaja — Żyda, który po wsiach rozwoził samogon. Chłopczyk opiekował się końmi i pilnował wozu, kiedy Szaj zaglądał do okolicznych karczem, by się pokrzepić. A że Szaj spędzał w nich długie godziny, to chłopczyk, czekając, okrutnie marzł. Troskliwy Żyd poradził, by wypił sobie od czasu do czasu stakańczyk samogonu, tak na rozgrzewkę. Magiczna moc gorzałki z biegiem czasu uczyniła z Bazylego swojego niewolnika.

Bazyli nigdzie nie zagrzał miejsca. Wiele podróżował, zwykle zatrzymywał się tam, gdzie tylko miał szansę na zarobek. Przez jakiś czas przebywał też w Petersburgu. Przechwalał się, że robił meble, które ponoć po dziś dzień ozdabiają pokoje Pałacu Zimowego. Później wyjechał na Krym, do Liwadii. Tam również pracował jako stolarz w letniej rezydencji carów. Wałęsał się trochę po wybrzeżu Morza Czarnego. Próbował szczęścia na Kaukazie, gdzie zebrało się jeszcze paru włóczęgów takich jak on. Widocznie więcej pili, niż pracowali, bo w Gruzji majątku się nie dorobili. Kiedy Bazylemu stuknęła czterdziestka, postanowił się ustatkować. Zaprzestał włóczęgostwa i powrócił do Wilna. Właśnie wtedy stanęła mu na drodze szczuplutka, szarooka dziewczyna.

Nikt nie mówił Paulinie, kim był Bazyli, bo nikt go właściwie nie znał. Jedynie matka Pauliny miała zastrzeżenia co do przyszłego zięcia.

— Patrz, Paulina, jak on wychylił ten kieliszek — powiedziała jej na swatach. — Jest dużo starszy od ciebie, ty lepiej uważaj!

Bazyli z Pauliną brali ślub w cerkwi, gdyż kościoły katolickie z ukazu carskiego od wielu lat były pozamykane. Górecki przed ślubem poszedł do spowiedzi. Nikt nie wie, z czego się spowiadał, dość, że na ślubie batiuszka udzielił Paulinie dziwnego błogosławieństwa: „Czy cię położyłem w grób, czy ci dałem ślub — to jest to samo!”.

Zaraz po ślubie Bazyli dostał jakieś duże zamówienie na meble pod Smoleńskiem. Wyjechali tam mimo protestów Pauliny, która już wtedy była przy nadziei. Pod Smoleńskiem urodził im się syn Antoni, który jednak wkrótce zmarł na zapalenie płuc. Paulina, zrozpaczona po śmierci dziecka, postanowiła wracać do Wilna.

Rosja w tym czasie przeżywała wewnętrzne niepokoje. Na wojnę z Japonią potrzeba było pieniędzy i żywności. Nowe kontyngenty na wojenne wydatki powodowały jeszcze większą biedę wśród pospólstwa, wszystkim brakowało żywności. W Petersburgu burzyli się i robotnicy, i marynarze, podsycając społeczne niezadowolenie. Rady Delegatów Robotniczych jawnie występowały przeciwko władzy. W taki to niespokojny czas urodził się Góreckim syn. Bazyli nadał mu imię Aleksander — bezpieczne i prawomyślne. Matka zaś wołała na niego Olek. Bazyli miał pewne plany co do kształcenia syna, posłał go więc do rosyjskiej szkoły. Szczęśliwie Olek trafił do klasy, której nauczycielem był Polak — Stanisław Okińczyc. Po obowiązkowych lekcjach w języku rosyjskim prowadził dla wybranych uczniów tajne komplety, na których uczył języka polskiego i polskiej historii, dzięki czemu chłopiec nauczył się gramatyki języka polskiego. W ukończeniu szkoły przeszkodziła mu pierwsza wojna światowa. Rodzina Góreckich, jak wiele innych, musiała uciekać przed nadchodzącym frontem w głąb Rosji. Mieli już wtedy troje dzieci. Siostry Aleksandra dostały na imię Katarzyna Mirosława, zwana Kaszmirą, i Maria, zwana Maruszką. Rodzina zatrzymała się aż w Saratowie nad Wołgą. Daleko od frontu, więc i o wiele spokojniej. Chleba im wystarczało. Bazyli o pracę nie musiał się tu martwić, ponieważ sama właziła mu w ręce. Gdy wojna się wreszcie skończyła, na świat przyszło ich ostatnie dziecko — syn Józef Kazimierz. Chrzczono go w cerkwi.

Kiedy na mocy traktatu wersalskiego Polska pojawiła się na mapie świata, Bazyli, gorąco namawiany przez żonę, określił wreszcie swoją przynależność narodową, co w tamtych czasach nie było łatwe. W każdym razie poczuł się Polakiem i postanowił wrócić do kraju. Zamieszkali w czynszowym domu w Wilnie, przy ulicy Raduńskiej Małej. Paulina, jak tylko się dowiedziała, że funkcjonują tu polskie kościoły, natychmiast ochrzciła Józia w obrządku rzymskokatolickim.

Wilno w tym czasie było pięknym miastem, jak przystało na stolicę Wielkiego Księstwa Litewskiego. To tu od setek lat wokół Uniwersytetu Wileńskiego skupiało się intelektualne życie tej części Polski.

Paulina rozkoszowała się wolnością, na ulicach rozbrzmiewał język polski z charakterystycznym miękkim i śpiewnym wileńskim akcentem. Nareszcie była w domu — w wolnej Polsce. Często też biegała do Panienki Ostrobramskiej, by zapalić świeczkę i dziękować za powrót na łono ojczyzny.

Niestety Góreccy długo w Wilnie miejsca nie zagrzali. Okazało się, że Bazyli otrzymał w spadku po ojcu domek w Mołodecznie, nad rzeką Uszą. Mieścina znajdowała się na trasie głównych szlaków kolejowych Lida–Królewszczyzna oraz Wilno–Olechowicze i chociaż była mała, to miała za sobą setki lat polskiej historii. Tu, w nieistniejącym już zamku, omawiano warunki przyszłej unii lubelskiej, tu zatrzymał się wielki Napoleon w trakcie odwrotu spod Moskwy w roku 1812. Włączone po rozbiorach do imperium Romanowów przeszło okres usilnej rusyfikacji, a mimo to przetrwało, zachowując swoje polskie korzenie. Te pogmatwane dzieje narodu polskiego, na którym swoje piętno odcisnęły rozbiory, powstania narodowe, wojny, zmiany polityczne, brak stabilizacji i przechodzenie z rąk do rąk, nie zabiły w narodzie pamięci o pochodzeniu ojców. Świadomość tę przejmowali wraz z pierwszym słowem modlitwy Ojcze nasz szeptanej przez matkę nad kołyską dziecka.

Mołodeczno w tym czasie liczyło około dwóch tysięcy mieszkańców. Jego życie skupiało się wokół centralnie położonego placu 3 Maja, gdzie miały swoją siedzibę urzędy, apteka, a także katolicki kościół Świętego Kazimierza, prawosławna cerkiew i żydowska synagoga. W mieście były również: szpital powiatowy, straż pożarna, gimnazjum imienia Tomasza Zana. Przy ulicy Zamkowej swoje praktyki prowadził lekarz i dentysta. Jednak obiektem dumy całego miasta były stacjonujące tu 86. Miński Pułk Piechoty oraz 19. Pułk Lekkiej Artylerii Polowej z Helenowa.

Do największych atrakcji miasta należały: kino, biblioteka, sklep Żyda Szymka, w którym można było kupić szwarc, mydło i powidło, czyli właściwie wszystko, zakład krawiecki Julii Beck, pracownia stolarska, parę sklepików rzemieślniczych należących do miejscowych Żydów i gospoda Szwarca, w której niewierni mężowie przepijali wypłaty. Popularny wśród mieszkańców był również stary cmentarz służący jako miejsce romantycznych spotkań zakochanych.

Grodzka była jedną z peryferyjnych uliczek i ciągnęła się wzdłuż Uszy. Domki przy niej były drewniane, parterowe, o małych okienkach i pochyłych dachach. W każdym znajdowały się: sień, kuchnia i dwie izby. Wszystkie otoczone były ogrodami i sadami.

W takim domu przy ulicy Grodzkiej 15 mieszkała rodzina Góreckich. Dom ten był zamieszkiwany przez brata Bazylego. Ale że dwie rodziny nie mogły się pomieścić w małym domu, to Bazyli zażądał od brata, by ten znalazł sobie jakieś lokum i opuścił mieszkanie. Brat się nie zgodził, więc doszło do ostrej kłótni. W jej wyniku obaj śmiertelnie się poróżnili. Brat w końcu opuścił dom i więcej ich drogi się nie zeszły.

Dwie rodziny Góreckich, chociaż mieszkały w tym samym mieście, nie utrzymywały kontaktu. Kolejne pokolenia rosły zatem nieświadome więzi rodzinnych. Ten stan trwa zresztą do dzisiaj. Bazyli podjął pracę w warsztacie, a że zaczął pić, wkrótce ją stracił i sam zaczął majstrować. Założył w składziku mały warsztat i tam robił meble na zamówienie. Na nieszczęście więcej pił, niż pracował. W domu nie było go prawie nigdy, a jeżeli już się tam pojawił, to tylko dlatego, że skończyły mu się pieniądze.

Nie darmo mówiono, że Paulina trzyma trzy węgły domu, a Bazyli tylko jeden, i to wyłącznie wtedy, kiedy mu się chce. Paulina dawno zrozumiała, że nie może polegać na mężu, że to na niej ciąży cała odpowiedzialność za dzieci i dom.

Kochała swoje dzieci. Przekazała im wszystko, co zapamiętała z opowiadań matki. Nie rozpieszczała ich, ale czuwała nad nimi tak, jak kwoka czuwa nad swoimi kurczętami. Ta krucha kobieta w obronie domu potrafiła walczyć jak lwica. Była wymagająca, ale i sprawiedliwa. Utrzymywała dom, dorabiając sobie praniem. Jako zielarka potrafiła odegnać od kogoś straszną na tamte czasy chorobę zwaną różą. Za pomoc chorym cieszyła się szacunkiem, a dzięki temu w domu nie brakowało ziemniaków ani jaj. Czasami pojawiała się i mąka, kura, a niekiedy nawet gęś. Wtedy na piecu perkotał pachnący rosół.

Życie w małym domku nad Uszą nie było lekkie, ale Paulina lubiła powtarzać, że „zawsze tak nie będzie”. „Jeżeli jest źle, to będzie lepiej” — zwykła mówić. Nadzieja ta pomagała przetrwać. Dziś znów u Góreckich trzeszczą na piecu rondle, w których gotują się nieokraszone ziemniaki. Ojca nie ma w domu już trzeci dzień. Znikł zaraz po otrzymaniu wypłaty. Kaszmira z Maruszką siedzą na kanapie i martwią się tylko jednym.

— Żeby chociaż te kartofle się dogotowały! Żeby nie zabrakło drewna!

Z uwagą obserwują każde poruszenie matki. Są głodne. Kaszmira wie, że ojciec wróci bez płaszcza i bez pieniędzy. Najgorsze jednak są te niedobre wymówki matki, przekleństwa ojca, groźby kończące się zazwyczaj trzaśnięciem drzwiami. Dziewczynki chcą wtedy po prostu zniknąć. Kryją głowy pod kołdrą i z rękami przy uszach modlą się do Wszechmogącego, żeby ojciec przestał pić, a matka więcej nie płakała.

Ziemniaki wreszcie się dogotowują. Paulina wysypuje je na świeżo upraną ściereczkę, siada z córkami dookoła stołu i dmuchając na ręce, cieniutko obierają ziemniaki.

— Nie marnujcie mi tyle ziemniaków — przestrzega surowo.

Za oknem słychać czyjeś szybkie kroki. To sąsiadka. Stuka w okno, po czym wtyka głowę w szparę w drzwiach.

— Paulina! Idź prędko po Bazylego! — mówi zdyszana.

— A czy ja wiem, gdzie on jest?

— Siedzi u Szwarca i pije z kolegami!

— Maruszka, posiedź na chwilkę z Józiem — odzywa się Paulina. — Kaszmira, chodź ze mną!

Wychodzą w ciemność. Kaszmira otula się przykrótkim paletkiem. Boi się. Nienawidzi tego momentu, kiedy rozgniewani rodzice będą sobie nawzajem ubliżać.

W gospodzie zbierają się o tej porze same podejrzane typy. Jest i Bazyli. Siedzi wraz ze swoimi koleżkami. Śmieją się. Usłużny kelner akurat przynosi im pieczonego pstrąga. Panowie trącają się i wtedy na scenę wkracza rozgniewana Paulina. Zaskoczenie jest całkowite. Kobieta chwyta za butelkę i ciska nią w męża. Całe szczęście, że pusta! Bez namysłu nastawia swój szeroki fartuch, zgarnia ze stołu całą niedojedzoną ucztę i już wybiegają na ulicę, zostawiwszy za sobą pijacki krzyk. Biegną do domu, potykając się o zamarznięte grudy.

— Masz, Maruszko! Pojedz sobie, czego nie zdążył zjeść twój wyrodny ojciec!

— Mój Boże, czego tam nie ma?! — Maruszka wielkimi oczami spogląda na stół.

Jest biały chleb, wianek kiełbasy, kawał salcesonu i pudełko biszkoptów waniliowych. Kaszmira nawet trzyma butelkę lemoniady. Paulina nastawia czajnik. Parzy naprędce herbatę miętową. Siedzą za stołem i się częstują.

— Może jeszcze kawałek kiełbaski? — zachęca matka. Na jej twarzy wykwitają ceglaste rumieńce. To z nerwów. Oczy jej jaśnieją z zadowolenia, kiedy widzi dzieci pochłaniające biały chleb obłożony kiełbasą.

Kaszmira ma dopiero dziewięć lat, ale już bardzo współczuje matce. Wie, że Paulina ma z Bazylim ciężkie życie. Kaszmira kocha swego ojca, ale wtedy, kiedy jest trzeźwy. Ojciec jest doskonałym majstrem. Tacy ludzie są tu zazwyczaj bogaci. Niestety ojciec, gdy wypije, zamienia się w potwora.

— A co będzie, jak on wróci? — martwi się Kaszmira.

Matka macha ręką. Wcale się tym nie przejmuje.

— Wytrzeźwieje i zapomni!

— To po co w ogóle za niego wychodziłaś?! — rzuca Kaszmira z pretensją.

— Wiesz, co to przeznaczenie?! — wzrusza ramionami matka. — Co komu pisane w gwiazdach, to się stanie! Nie można uciec od przeznaczenia, ponieważ przeznaczenie zawsze nas znajdzie.

— I nic nie można na to poradzić? — mówi zawiedziona Kaszmira.

— Widzisz, Kaszmiro, Pan Bóg jest jak ten pisarz. Dla każdego jest napisana książka — wyjaśnia matka. — I każdy musi żyć według tej już napisanej przez Boga książki.

Ogień na palenisku rzuca cienie na ubogie, wapnowane ściany. Lampa niemiłosiernie kopci. Kaszmira przykręca odrobinę knot. Twarz matki się zmienia. Nabiera kolorów. Oczy jej błyszczą. Nie wygląda już na taką zgorzkniałą i starą. Wydaje się piękna. Dopiero teraz Kaszmira dostrzega ładny łuk brwi nad szeroko rozstawionymi szarymi oczami, klasyczny, prosty nos, jakiego tu nie ma żadna z sąsiadek, i piękne usta z podniesionymi do góry kącikami. Kaszmira sama się dziwi, że wcześniej nie dostrzegła urody matki. To na pewno przez tę wstrętną czarną sukienkę, w której matka chodzi codziennie. Kaszmira zasłuchana w tego najwspanialszego pisarza, jakim jest sam Pan Bóg, postanawia go prosić o los lepszy od matczynego.

Tort waniliowy

Paulina dwoi się i troi, żeby jakoś związać koniec z końcem. Leczy okolicznych ludzi ziołami, a niekiedy bierze od pani doktorowej bieliznę do prania. Troska o dzieci jej nie opuszcza. Najstarszy Olek terminuje u miejscowego piekarza, więc ma tam wikt i mieszkanie. Paulina najbardziej martwi się o dwie córki. Starsza — Kaszmira — pojutrze kończy dziesięć lat. Maruszka jest od niej trzy lata młodsza. Kaszmira to piękne dziecko. Jest bystra i rozgarnięta. Paulina marzy po cichu, żeby oddać ją do szkoły. Niestety, szkoła jest droga, a na zarobek Bazylego nie ma co liczyć.

Paulina wzięła ostatnio do prania bieliznę od doktora. I jest dziś w doskonałym humorze, chociaż z trudnością prostuje obolałe plecy. Kończy prasować ostatnią koszulę.

— Kaszmira! Zaniesiesz do doktorowej koszyk z bielizną. Pamiętaj, ma ci zapłacić.

Kaszmira nienawidzi brudnej bielizny, która wychodzi spod matczynych rąk wykrochmalona i szeleści jak nowa. Matka przez to pranie ma ręce czerwone od sody.

— Dlaczego doktorowa sama sobie nie pierze? — buntuje się często Kaszmira.

— Gdyby doktorowa sobie prała, ja nie miałabym roboty — mówi trzeźwo Paulina.

„Może doktorowa dobrze zapłaci — myśli Paulina — będzie akurat na urodziny Kaszmiry”.

Kaszmira wraca do domu jak na skrzydłach.

— Mamo! Popatrz, co przyniosłam! — woła od progu.

— Jajka? — dziwi się Paulina. — O, jakie wielkie!

— I pieniądze! Na moje urodziny — cieszy się Kaszmira.

— Upieczemy dla ciebie tort! — decyduje Paulina. — Mąka jest. I jajka są. Zostało nawet sporo cukru. Kaszmiro, jaki chcesz tort?

— Waniliowy! — szepcze dziewczynka.

Matka milczy przez chwilę. Skąd tu wziąć wanilię? Jest przecież taka droga.

— Ach, już wiem! — woła natychmiast. — Kupimy u Szymka olejek waniliowy. Zobaczysz, Kaszmiro, jaki będziesz mieć wspaniały tort.

— Czy będę mogła zaprosić koleżanki?

— Oczywiście! Które tylko chcesz.

Kaszmira nie ma ich dużo.

— Zaprosimy Walę.

— A Jankę i Franię też mogę zaprosić? — dopomina się Maruszka.

— Oczywiście! Zaproś, kogo ci się podoba — zgadza się wspaniałomyślnie matka.

Paulina bardzo lubi Janinkę, ponieważ dziewczyna pochodzi z dobrego domu. Ojciec pracuje gdzieś w biurze, a matka zajmuje się domem. Janka chodzi do szkoły, obiad ma w domu ugotowany na czas, jest zawsze dobrze ubrana. Rodzice chodzą do kościoła i nawet mają tam wykupioną ławkę.

Historia Franki jest całkiem inna. Jej ojciec był wojskowym osadnikiem. Miał kawałek ziemi nadanej mu przez Marszałka, na której wybudował wygodny dom. W czasie wojny z bolszewikami ojciec Franki poległ i zostawił wdowę z trojgiem dzieci. Wdowa po śmierci męża otrzymuje zapomogę jako żona poległego legionisty, ale pieniędzy nie wystarcza nawet na skromne życie, więc musi dorabiać. Nie ma też widoku na zamążpójście, no bo kto będzie chciał kobietę z trojgiem dzieci! Frania chodzi do szkoły, ale często opuszcza zajęcia, bo musi pilnować rodzeństwa, kiedy matka jest w pracy. Często po lekcjach, zamiast bawić się z koleżankami, dogląda swoich dwóch sióstr. Frania jest grzeczna i umie się zachować, dlatego matka ją lubi. Paulina chce, żeby jej córki miały dobre towarzystwo, bo, jak mówią, z kim przestajesz, takim się stajesz!

A więc Janinka i Frania są jakby częścią rodziny. Bez nich nie obejdzie się żadne święto czy uroczystość.

Bazyli o dziwo jest w domu. On również udziela się w tym uroczystym przedsięwzięciu. Nawet wyciągnął z kieszeni parę złotych.

— Masz, moja księżniczko — mówi, biorąc Kaszmirę na kolana. — Nie myślałem, żeś już taka duża.

— Bo bardzo rzadko jesteś trzeźwy! — dogaduje Paulina. Ojciec jednak wcale nie zwraca uwagi na jej gadanie. Jest dzisiaj trzeźwy, a gdy jest trzeźwy, wydaje się zabawny, wesoły, żartuje z dzieciakami. Może bez końca opowiadać niesamowite historie ze swego życia. Jest szczodry i kiedy ma natchnienie, śpiewa i gra na gitarze pod akompaniament dogadywań matki.

W domu pachnie w tej chwili ciastem waniliowym. Wszyscy czekają niecierpliwie, kiedy upiecze się tort. Nareszcie Paulina otwiera piec.

— Ach! Mój Boże! Jeszcze nigdy nie wyrósł taki wielki! — mówi z podziwem. Ciasto jest delikatne, pulchne, wysokie, o wspaniałym żółtym kolorze. — Dajcie jakąś nitkę albo żyłkę — mówi Paulina.

— Tę na ryby? — dziwi się ojciec.

Wszyscy patrzą z zapartym tchem, jak Paulina przecina żyłką biszkopt na plastry, przekłada je masą waniliową i ozdabia dookoła kremowym ornamentem wyciśniętym z papierowej tubki. Nawet Bazyli odłożył swoją gitarę i z bliska przygląda się arcydziełu Pauliny.

— Jeszcze tylko parę kolorowych landrynek na wierzchu i już. Masz tort jak z najlepszej cukierni!

— Mamo!

Kaszmira składa ręce w pobożnym zachwycie.

— Nigdy nie myślałam, że potrafisz robić takie cuda.

Kobieta uśmiecha się z zadowoleniem.

— To był ulubiony tort mojej matki! — wyjaśnia z dumą. — Jeszcze z kuchni Sławińskich. Moja matka zanotowała ten przepis w pamiętniku. Gdy wyrzucili ją z domu, wzięła ze sobą tylko jedną sukienkę, jedną zmianę bielizny i ten pamiętnik.

Paulina z przykrością stwierdza, że Kaszmira też ma tylko jedną sukienkę i powoli z niej wyrasta. Przyszyła jej u dołu falbankę, żeby sukienka wydawała się dłuższa.

— No co myślisz, Kaszmiro? Podoba ci się? — pyta, pokazując córce jej sukienkę.

Kaszmira milczy chwilę, nie odzywa się.

— Mamo! Od razu widać, dlaczego została przyszyta ta falbana! — mówi rozczarowana.

— Wcale nie! — wzrusza ramionami Paulina. — Mądry pomyśli, że tak trzeba, a głupi nie zrozumie.

— Niestety, u nas wszyscy są głupi — mówi gorzko Kaszmira.

No, tego Paulinie już za wiele.

— Włożysz tę albo pozostaniesz, tak jak jesteś! — mówi zdenerwowana.

Chwilę obserwuje, jak Kaszmira niechętnie się ubiera.

„Oj, będzie bieda z tą dziewczyną!” — myśli Paulina. „Jeszcze nie wyrosła, a już stroi fochy!”. Żeby trochę osłodzić córce rozczarowanie, Paulina rozczesuje jej gęste, brązowe włosy i wplata jej w warkocze dwie kremowe kokardy. Teraz Kaszmira jest zadowolona. Przegląda się w lusterku. Wydaje się sobie całkiem inna z tymi kokardami.

Młodsza Maruszka prędko ścieli łóżka. Z kuchni dochodzi zapach kakorów i bigosu, na które ojciec już zaciera ręce.

— Ale będzie bal! — mówi z błyskiem w ciemnych oczach.

— Tylko nie bal! — przerywa Paulina. — Pamiętaj! Żadnego picia nie będzie!

— Co ty, Pawcia! Nawet mowy nie ma! — zaklina się Bazyli. — Gdzieżbym śmiał?!

Nadchodzą zaproszeni goście. Oto Wala z Janinką, a za nimi brat Olek ze swoim kolegą Łukaszem Bagińskim. Na samym końcu zjawiła się Frania. Wala jest ubrana w piękną batystową sukienkę. Frania ma na sobie sukienkę, z której też wyrasta, ale bez falbanki. Wręczają Kaszmirze prezenty. Od Wali dziewczyna dostaje piękny sztambuch, od Janinki ramkę do fotografii zrobioną z morskich muszelek, a od Frani dwie różowe wstążki do włosów. Mimo woli spogląda na splecione, ciężkie warkocze Frani i bez wstążek. Przez chwilę robi jej się przykro, bo wie, jaką Frania ma ochotę na te wstążki. Jednak odmawiać prezentu nie wypada. Więc Kaszmira dziękuje ślicznie i zaprasza do stołu. Łukasz Bagiński, kolega Olka, przynosi jej w prezencie książkę.

Kaszmira niezdecydowanie obraca w ręce sztywną, kolorową okładkę.

— To Baśnie Andersena — wyjaśnia Łukasz.

Jest starszy od Kaszmiry i chodzi do szkoły w Wilnie.

— Mam nadzieję, że ci się spodobają.

Kaszmira czerwieni się nagle i zakłopotana bąka jakieś podziękowanie. Przeraża ją myśl, że nigdy się nie dowie, o czym jest ta książka, bo nie umie czytać! Coś okropnego! Całe szczęście, że ojciec zaczyna właśnie brzdąkać na ulubionej gitarze. Robi się wesoło. Paulina serwuje kompot z wiśni! Na stół wjeżdżają kakory i bigos.

— Zagramy w fanty! — woła Kaszmira. — Co z tym fantem zrobić, który mam na myśli? — pyta głośno. A na myśli ma Łukasza.

Ogólną wesołość przerywa stukanie do drzwi. To Mosiek Blumstein! Nieśmiało wsuwa głowę w szparę. Paulina drętwieje na środku kuchni.

— Czego Mosiek tu chce? — pyta podejrzliwie.

— Przyszedł do mnie z interesem! — woła znad gitary Bazyli. — Proszę! Proszę! Niech Mosiek siada!

Mosiek trochę się ceregieli. Mnie w rękach czapkę, ale wchodzi. Ojciec natychmiast robi mu miejsce przy stole.

— Mosiek załatwia mi pracę — mówi Bazyli z godnością. — U batiuszki.

— A co pop ma wspólnego z Mośkiem? — dziwi się Paulina.

— A to, że pop szuka człowieka, co mu zrobi meble do stołowego. Przecież to moja specjalność.

Święta prawda! Zrobić meble to dla niego pestka.

Teraz Paulina rozumie to nagłe zjawienie się Mośka. „Ach, żeby tylko dostał tę pracę. Tyle pieniędzy!” — Paulina już ma w głowie całą litanię sprawunków i planów, jeżeli tylko będą pieniądze. Zaprasza więc Mośka do stołu i częstuje kakorami oraz bigosem. Otwiera nawet słój marynowanych miętusów, które Olek często łowi w Uszy. Nie zauważa, kiedy na stole pojawia się butelka samogonu.

— Hola, panowie! — woła przerażona. — Precz z tym świństwem!

— Pawcia! Jakie znów świństwo?! — protestuje Bazyli. — Przecież trzeba oblać taką ważną sprawę!

Mosiek całkowicie popiera Bazylego. Trzeba oblać, więc oblewają. Tylko ten jeden kieliszek!

— A Pawcia z nami nie wypije? — dziwi się Mosiek. — Za szczęście?!

Paulina pragnie tego szczęścia jak nikt inny! Trąca się z nimi i krzywiąc się niemiłosiernie, moczy usta w kieliszku.

— No, jeszcze jeden! Pod tę rybę! Rybka lubi pływać!

Krzywią się po wypiciu.

— A co to u was za święto? — interesuje się Mosiek.

— Urodziny mojej córki.

— A ile ma lat?!

— Dziesięć — mówi z dumą Kaszmira.

Mosiek przygląda się chwilę Kaszmirze.

— A co, jeszcze nie pracuje? — pyta.

— Jak to „pracuje”?! — oburza się Paulina. — Przecież to jeszcze dziecko!

— Dziecko, nie dziecko — mówi sentencjonalnie Mosiek. — Poszłabyś do roboty? — zwraca się do Kaszmiry.

Kaszmira stoi na środku oniemiała. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłaby już pracować.

— U mego brata w Helenowie przyjmują do służby — mówi Mosiek.

— Ja chcę do szkoły — odzywa się wreszcie Kaszmira.

— No, no! — kręci głową Mosiek. — Szkoła jest dla bogatych.

— No i co? Ojciec zarobi u popa i poślemy dziewczyny do szkoły! — kończy triumfalnie Paulina, która nie życzy córkom życia takiego, jakie ona miała w domu rodzinnym. — Nie zwracaj uwagi na to, co ten Mosiek gada! — mówi, krzątając się po kuchni z czerwoną, ale zadowoloną twarzą. — Nigdy nie pozwolę, żeby moje córki poszły na służbę. Chcę, żebyście miały lepsze życie niż ja. Mnie też oddali, byłam jeszcze młodsza od ciebie. Dlatego chcę, żebyście szły do szkoły. Popatrz na siebie, Kaszmiro, jak jesteś wystrojona, chociaż narzekasz. Upiekłam ci tort waniliowy. Chcę, żeby twój los był lepszy od mojego — kończy Paulina.

Kaszmira się czerwieni. Tak. To prawda. Grymasiła dziś rano na sukienkę, a matka przecież robi, co może, żeby wszystkich zadowolić.

Paulinę tak pochłania ten temat, że całkiem zapomina o siedzących za stołem mężczyznach. Nikt właściwie nie pamięta, jak to się stało, że butelka została wysuszona. Bazyli z Mośkiem śpiewają na dwa głosy. Do tego dołącza się płacz obudzonego Józia. Zdenerwowana matka na próżno próbuje uspokoić rozkrzyczane dziecko. Nie wytrzymuje nerwowo i wreszcie wali pięścią, ile sił, w stół, aż podskakują naczynia. Nie dochodzi jeszcze do skosztowania tortu waniliowego, kiedy oboje skaczą sobie do gardeł. Mosiek odgrywa rolę pośrednika. Paulina wcale nie chce go słuchać, ponieważ nie jest bardziej trzeźwy niż Bazyli, który zdenerwowany chwyta gitarę i pociąga Mośka za sobą. Wychodzą na ulicę z pijackim śpiewem na ustach. Koleżanki Kaszmiry zażenowane dygają przed Pauliną i już biegną do domu, z trudem ukrywając uśmiech. Ostatni wychodzi Łukasz.

— Pamiętaj, Kaszmiro, o przeczytaniu książki, bo będę cię z niej egzaminował — mówi na pożegnanie.

— I co teraz? — Kaszmira z niechęcia rzuca książkę na stół. — Przecież ja nie umiem czytać!

Paulina siada ciężko za stołem i ukrywa twarz w dłoniach.

— No już dobrze! Dobrze! — Czuje palce córki na swoich włosach. Kaszmira gładzi jej ciasno splecione włosy. Gotowa jest już poświęcić szkołę i pójść do pracy, byle tylko matka nie płakała. — Przynajmniej ojciec ma pracę — szepcze pocieszająco.

— Nie uwierzę chamowi, dopóki nie zobaczę, że pracuje — mówi zrezygnowanym głosem Paulina.

Kaszmira odrywa się wreszcie od matki. Obie z Maruszką pochylają się nad tortem, zgarniają łyżeczką topniejący krem i z lubością go smakują. Zupełnie zapomniały o płaczącej matce i chociaż gdzieś na dnie duszy mają wyrzuty sumienia, korzystają z chwili, kiedy już nie muszą się z nikim dzielić.

Józio szabrownik

Józio ostatnio ciągle bawi się w księdza. Ubrał się w starą sukienkę Maruszki i zarzucił na to koronkową bluzkę matki — to niby-sutanna. „Nabożeństwa” odprawia przed ołtarzem zrobionym ze starej szafki, na której postawił krzyż z patyków i bukiet polnych kwiatów. Ma też kropidło z wiórów drewnianych z warsztatu ojca. Jego parafianinem jest stary Burek leżący pod płotem z kością w łapach. Józio unosi rączki do góry, bierze kropidło, moczy je w kałuży i „święci” Burka, który otrząsa się i zaraz ucieka. Po obfitym zmoczeniu psa rozgląda się i zastanawia, co by tu dalej robić. Podwija przydługą sukienkę Maruszki i przez szparę w płocie przechodzi do ogrodu sąsiadki.

— Mamo! Mamo! Józio znów szabruje! — woła Maruszka w stronę kuchni. Paulina wychodzi z kuchni, wycierając ręce o fartuch. Teraz już wszystkie patrzą, jak Józio przycupnął przy grządkach i wyciąga z ziemi pomarańczową marchew.

— Oj! Trzeba go zawołać! — mówi z lękiem Maruszka.

— Poczekaj! Wyszła Hydzikowa — mówi matka spokojnie. — Niech mu da nauczkę.

Sąsiadka z miednicą upranej bielizny opartą na biodrze idzie przez ogród. Józio zrywa się nagle i chyłkiem umyka w stronę dziury w płocie.

— Ach ty „batiuszka markownik”! — woła za nim sąsiadka. — A ładnie to tak odprawiać nabożeństwa, a po nich iść na szaber?!

Teraz dopiero do akcji włącza się Paulina. Bierze małego za rękę i zawstydzonego prowadzi w stronę sąsiadki.

— Oddaj i przeproś! — mówi krótko.

— Ech, Paulino! Co pani! Niech sobie je na zdrowie!

Paulina nawet nie chce o tym słyszeć.

— Jeżeli chce, to niech poprosi! — mówi stanowczo. — No?! Przeproś panią i oddaj marchew!

Józio spuszcza głowę i burczy coś pod nosem.

— Podnieś głowę i mów głośno.

Nareszcie przeprosiny przechodzą Józiowi przez gardło.

— I pamiętaj, żeby to było ostatni raz, bo dostaniesz nahajką!

Józio ma nauczkę. Boi się nahajki. Od tego czasu, jeśli ma ochotę na marchewkę, to idzie poprosić o nią sąsiadkę.

— Ale, swoją drogą, wydaje mi się, że będzie z niego ksiądz — mówi Paulina.

W duchu ma cichą nadzieję, że jej najmłodszy pójdzie do szkół. Chociaż to jeszcze odległa przyszłość! Paulina jednak nie martwi się o Józia. On ma czas, jest mały, ale co będzie z córkami? One powinny się uczyć.

— Ach, żeby Bazyli dostał tę pracę u batiuszki — tłucze jej się w głowie jedyna myśl.

Mosiek dotrzymał słowa i zaklepał ojcu robotę u popa, więc Paulina jest dobrej myśli. Wzięła na to konto u Szymka funt masła i całą łopatkę wieprzową. Andzia oddała jej kopę jajek, które była jej dłużna za odgonienie choroby.

— Zrobimy dzisiaj dobry obiad — mówi z błyskiem w szarych oczach. — Będzie już tylko lepiej, bo ojciec ma pracę u popa. Zawsze się czepiałam tego Mośka, ale dotrzymał słowa!

Mosiek zna się na interesach. Załatwił ojcu pracę. A jakże! No ale z tego ma swój procent. Przychodzi któregoś dnia do domku nad Uszą.

— Ty, Pawcia, uważaj! — mówi do matki. — Pilnuj, kiedy Bazyli weźmie zaliczkę.

Paulina przez moment trzepie rzęsami. Nie rozumie.

— No bo jeżeli weźmie zaliczkę, to ją zaraz przepije i mój procent diabli wezmą! — wypala wreszcie jednym tchem.

Olśnienie! Wszystko jasne! W życiu nie może dopuścić, żeby mąż przepił zaliczkę.

Przy kolacji, po powrocie ojca od popa, delikatnie wypytuje, jak było w pracy.

— Bazyli, a pop cię zaliczkował?

Bazyli siedzi przy talerzu jajecznicy na boczku, zadowolony ze smakowitej kolacji.

— Już się, Pawcia, o to nie martw! Powiedział, że da mi w piątek.

Paulina dokłada mężowi jajecznicy i znacząco spogląda na córki. Nie czeka do piątku. W czwartek, kiedy tylko drzwi się za Bazylim zamykają, zarzuca na siebie fioletową mantylkę.

— Córki! Idziemy do popa. Bierzcie Józia.

— A po co z Józiem do popa?! — oponuje Kaszmira. — Jedna z nas może zostać z nim w domu.

— Głupiaś! — przerywa Paulina. — Świaszczennik musi widzieć, ile mam gęb do wyżywienia.

Teraz już Kaszmira rozumie, po co idą. Znów będzie wojna o pieniądze.

— Musimy iść! — mówi stanowczo matka. — Postanowiłam posłać was do szkoły.

— Do prawdziwej szkoły?! — Maruszka szeroko otwiera swe bure oczy. — Tam, gdzie chodzą Wala i Janinka?

— Tak, moje kochane. Będziecie się uczyć.

Teraz już nic nie mówią. Ubierają się posłusznie. Matka dokładnie wyciera Józiowi buzię.

— Ach, żeby tylko nie spotkać gdzieś ojca — boi się Kaszmira.

Zdyszane dobiegają wreszcie do plebanii. Matka, gotowa na wszystko, energicznie stuka kołatką w drzwi.

— A czego tam? — pyta niecierpliwie gosposia.

— My do batiuszki! — Paulina nerwowo połyka ślinę

— Batiuszka rano nie przyjmuje do spowiedzi!

— Do jakiej spowiedzi?! — denerwuje się Paulina. Ma na końcu języka, by powiedzieć, że nie są prawosławne, ale w porę się miarkuje. — Mam do batiuszki sprawę.

Gosposia usuwa się i przepuszcza ich do obszernego pokoju. Sama znika w długim korytarzu. Stoją onieśmielone i uważnie przyglądają się ikonom wiszącym na ścianach.

Są bardzo stare, całe w złocie, piękne. Tak się zapatrzyły, że nie usłyszały nadejścia popa.

— Ja do ojca w bardzo ważnej sprawie — odzywa się Paulina trochę niepewnym głosem.

Ojciec Władimir nachyla się ku niej z uwagą.

— Ja w sprawie zaliczki dla mojego męża Bazyla — wyrzuca z siebie jednym tchem.

— Tak! Tak! — mówi prędko pop. — Damy mu jutro.

— Szkopuł w tym, że ja wcale nie chcę, żebyście mu dawali, bo przepije co do grosza. Popatrzcie, ile mam dzieci do karmienia!

Popycha córki w kierunku popa. Józio stoi przy matce, patrząc na popa wielkimi oczami. Widać podoba mu się ten człowiek. Kaszmira znów się czerwieni. Jakże nienawidzi tego ciągłego poniżenia.

Pop się cofa. Widać, że się waha.

— To bardzo poważna sprawa — mówi ostrożnie — zabierać mu pieniądze. Przecież człowiek ciężko pracuje.

— I ciężko pije! — wchodzi mu w słowo rozgoryczona Paulina. — Ojcze, zmiłujcie się nad nami.

W drzwiach pojawia się popadia. Kiwa na niego. Coś długo szepczą na korytarzu.

— No dobrze! — godzi się wreszcie. — Ale to wszystko będzie na waszą odpowiedzialność. Podpiszcie pokwitowanie, że dałem wam pieniądze.

Paulina z uniesieniem całuje w rękę popadię. Wrzuca pieniądze w podniszczoną torbę. Teraz już nie idą, ale lecą na skrzydłach do domu. Siadają przy stole. Paulina rozkłada szeleszczące banknoty, a następnie dzieli je na kupki.

— To dla Julii Beck. Na wasze mundurki.

— Będziemy miały prawdziwe mundurki? — zachwyca się Maruszka.

— A to na wasze tornistry.

— Zeszyt też będziemy miały? — nie może się nadziwić Maruszka.

— Będziecie miały wszystko, co potrzeba! To czesne za szkołę na całe pół roku.

Plik banknotów topnieje w mgnieniu oka.

— A to… — Paulina zwija resztę pieniędzy i chowa do puszki po herbacie. — To będzie na czarną godzinę.

W drzwiach niespodziewanie pojawia się Mosiek. Dopiero teraz Paulina przypomina sobie o tym nieszczęsnym procencie. Znów sięga po blaszaną puszkę. Wylicza dla Mośka należną część. Jest wreszcie rozliczona ze wszystkimi.

Dopiero teraz zaczyna się rejwach w domu. Dobrze, że nie ma ojca. Biegną szybko do Julii Beck na przymiarkę. Tam stają na wysokim stołeczku, a stażystka bierze z nich dokładną miarę.

— A jaka będzie spódniczka? — pyta Kaszmira.

— Plisowana, oczywiście. Do tego żakiecik z pelerynką i granatowe berety.

Jeszcze nie wierzą w swoje szczęście.

Wieczorem, kiedy po kolacji ojciec rzuca się na łóżko i śpi jak zabity, szeptem omawiają, jak to będzie, kiedy naprawdę zasiądą w szkolnej ławie.

— Nauczę się czytać — wzdycha rozmarzona Kaszmira. — Przeczytam nareszcie tę książkę, która dostałam od Łukasza.

Ale w piątek wybucha w domu burza na całego. Bazyli jest wściekły. Już w południe rzuca pracę i zjawia się w domu, dysząc chęcią zemsty. Kaszmira łapie Józia i z Maruszką chowają się w drewutni. W domu szaleństwo! Ojciec krzyczy, sekunduje mu ledwie słyszalny głos Pauliny.

— Jeszcze ją zabije! — szepcze z przerażeniem Maruszka.

Kaszmira mocniej przytula Józia, żeby tego nie słyszał.

— Nie! Nic im nie będzie. Kłócili się już tak nie raz.

Tym razem jednak potrzeba interwencji sąsiada.

— Bazyli, przestań wyczyniać takie burdy w domu. Słychać na całą ulicę!

— Ta cholera nie będzie się mieszała w moje sprawy — wypluwa Bazyli pod adresem Pauliny.

Sąsiad wreszcie pojmuje, o co chodzi. Próbuje załagodzić kłótnię.

— Wzięła to wzięła! Cudzy nie wziął! Ma przecież dzieci do wyżywienia! Musi z czegoś żyć!

— Niech mi się wynosi z domu! — wścieka się Bazyli.

— A dzieci?

Bazyli milknie. Siedzi chwilę z twarzą w dłoniach i ciężko dyszy. Dotarło do niego, że ma dzieci.

— Pawka wzięła tylko zaliczkę, a ty weźmiesz wyrównanie. Nic wielkiego się nie stało.

— Ale od reszty wara! — grozi Bazyli, potrząsając pięścią przed nosem matki.

Paulina nie traci gruntu pod nogami. Tym razem zwycięża.

W domu zapada cisza. Rodzice rozmawiają ze sobą jedynie przez dzieci.

— Powiedz swojej matce, że w domu jeść nie będę! — zwraca się ojciec do Maruszki.

— A ty powiedz swemu ojcu, że może się wynosić, gdzie pieprz rośnie!

Kaszmira zżyma się w sobie, próbuje nie brać w tym udziału.

„Och, żeby już jak najprędzej iść do tej szkoły. Nie siedzieć w tym obrzydliwym domu. Nie słuchać tych kłótni. Czemu jestem jeszcze taka mała i zależna od rodziców?” Po cichu pragnie, żeby to życie się wreszcie ruszyło. Żeby jak najszybciej pójść w świat.

Mundurki nareszcie są gotowe. Dziewczynki wkładają je z niecierpliwością. Matka wplata im we włosy białe kokardy. Siadają obok ojca przy stole jak trusie. Bazyli spogląda na nie z ukosa. Wprost nie może się napatrzeć na swoje piękne córki. Po raz pierwszy chyli czoła przed rozpromienioną żoną.

— Wiesz, Pawcia, miałaś rację! — wydusza z siebie przez ściśnięte gardło. — Dobrze, że dziewczynki idą do szkoły. Jak dostanę wyrównanie, to opłacę im szkołę na cały rok.

Teraz już nikt nie rozumie, co się dzieje. Skąd u ojca ta przemiana? Dziewczynki patrzą na matkę, która zaczyna płakać. Łzy spływają po jej zmęczonej twarzy. To łzy szczęścia. Bazyli obejmuje żonę i stoją tak pośrodku izby. Jakby zapomnieli o dzieciach. Kaszmira trąca łokciem Maruszkę, łapią za tornistry i niepostrzeżenie, po cichutku wymykają się na dwór.

Burza, która w nocy rozdzierała niebo, teraz ustała. Rano wzeszło słońce. Powietrze ma tak niezwykły zapach. Dziewczynki łapią się za ręce i ruszają przed siebie z uśmiechem, przeskakując przez kałuże.

Szkoła

Bazyli zmienił się na lepsze. Przestał tyle pić, od kiedy dziewczęta poszły do szkoły. Zabrał się nawet do roboty, ponieważ obiecał, że opłaci szkołę na cały rok. Nie wiadomo, czy na długo, ale Paulina czuje, że coś wreszcie dokonało się w jej życiu. Najważniejsze, że dziewczynki się uczą. Maruszka od momentu, kiedy nauczyła się czytać, całe dnie spędza w kościelnej bibliotece. Ksiądz proboszcz bardzo ją lubi. Maruszka jest jedną z jego pupilek. Uduchowiona, czuła i dobra. Takich parafian Kościołowi potrzeba. Gorzej natomiast jest z Kaszmirą… Co prawda nauczyła się czytać i zna Baśnie Andersena prawie na pamięć, mimo to szkoła wcale jej nie pociąga. Nie ma nawet czasu odrabiać zadań domowych, za to wszędzie jej pełno.

— Ach, ty powsinogo — gromi córkę Paulina. — Siądziesz ty wreszcie do zadania?!

Kaszmira uspokaja się dopiero na jesieni, kiedy niemal co dzień pada deszcz. Wtedy przesiaduje w domu.

Maruszka czyta Józiowi książkę o ułanach, co jakiś czas podśpiewując Jak to na wojence ładnie.

— Nie ucz Józia takich rzeczy, bo jeszcze będzie chciał iść do wojska! — mówi matka.

— To niech idzie — mówi Maruszka z przekonaniem.

— Nie po to syna chowam, żeby mi go zabiły jakieś psubraty.

— Tam o żadnej śmierci nie ma mowy — protestuje Maruszka. — Jeżdżą tylko na koniach i pięknie wyglądają.

— Ciebie Bóg uchronił od widoku tych ułanów zadźganych bolszewickimi bagnetami! — mówi bardzo poważnie Paulina. — Ale ja ich widziałam! Dlatego niech lepiej Józio zostanie buchalterem albo księdzem.

Kaszmira wybucha śmiechem.

— Co za święta rodzina! Mamy już zakonnicę i księdza! Ciekawe, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby babki Sławińskiej nie wydziedziczyli — zastanawia się głośno Kaszmira.

— Jeździlibyśmy złotą karocą — wtrąca z westchnieniem Paulina.

— A teraz co? — odzywa się milcząca dotąd Kaszmira. — Jesteśmy biedni, a biednemu zawsze wiatr w oczy. Moją koleżankę Walentynę przywożą do szkoły bryczką! Na śniadanie dostaje bułki. Kiedyś nawet przyniosła do szkoły pomarańczę.

— Kaszmira, zazdrość jest jednym z najbardziej paskudnych grzechów! — przestrzega Paulina.

— To chyba grzech biedaków, bo bogaty nie ma czego nikomu zazdrościć! — kpi Kaszmira. — Walentyna jeździ na wakacje nad jezioro Narocz. Dlaczego my nigdy nie jeździmy na wakacje?

— Bo na to trzeba mieć pieniądze — odpowiada niezmiennie Paulina.

— To dlaczego ich nie mamy? Przecież ojciec był stolarzem na dworze samego cara! — denerwuje się Kaszmira.

— Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr — mówi sentencjonalnie Paulina.

Kaszmira rozumie teraz siłę pieniądza. Żeby coś mieć, trzeba dysponować pieniędzmi, trzeba pracować.

Maruszce pieniądze są niepotrzebne.

— Jak coś mi się nie spodoba, to pójdę do klasztoru.

— Takich pędziwiatrów do klasztorów nie przyjmują! — mówi Paulina.

— Pędziwiatrem to jest Kaszmira — przeczy Maruszka. — Mnie by tam na pewno przyjęli.

Paulina ma już dosyć tej gadaniny. Z góry wie, że Maruszka do żadnego klasztoru nie pójdzie. Wyjdzie z pewnością za mąż i będzie miała gromadkę dzieci.

Kaszmira uważa, że Maruszka jest naiwna. Kto rozsądny chce iść do klasztoru, klęczeć godzinami na zimnej posadzce i klepać zdrowaśki. Sama nie mogła nawet dojść do dziesięciu, kiedy w ramach pokuty za śmiech i nieuwagę na lekcji religii dostała do odmówienia trzydzieści. Spędzić w kościele całe życie? Nie, Maruszka zupełnie zwariowała. Kaszmira ma zupełnie inne wyobrażenie o życiu. Już od dzieciństwa wie, że o wszystkim decydują pieniądze. Jak to zrobić, żeby mieć dużo pieniędzy? Trzeba pracować. Najważniejsza jest dobra praca. Jak ją znaleźć?

— Ty się lepiej ucz! — radzi Paulina, trzaskając w kuchni garnkami. — Może wyjdziesz na ludzi.

— Nie chcę się uczyć, bo pani Jankowska się na mnie uwzięła — mówi obrażona Kaszmira. — Za byle głupstwo dostaję u niej po rękach.

— Bo na pewno nie uważasz na lekcjach! — przerywa jej Paulina.

— Ciekawe, dlaczego Walentyna nigdy nie dostaje po rękach.

— Ty lepiej uważaj z tą swoją Walentyną — przestrzega Paulina. — Ma jakiegoś chłopaka, z którym szwenda się po cmentarzu.

— Bo Walentyna jest dorosła — mówi Kaszmira. — Ma okres! Mamo, a co to jest okres?

Paulina nie zwykła rozmawiać z córkami o tych rzeczach. Jej matka też zresztą o tym z nią nie rozmawiała.

— Jesteś jeszcze za mała, żeby o tym mówić — odpowiada córce wymijająco.

Problem powraca po jakimś czasie. Siedzą akurat przy kolacji. Kaszmira czuje na krzesełku jakąś wilgoć. Podnosi się i natychmiast siada z powrotem. Pod nią pojawia się plama krwi. Robi jej się słabo. Siedzi blada jak opłatek, próbuje oczami dać matce znać, że coś jest nie tak. Patrzy na ojca i w duchu błaga, żeby wreszcie sobie poszedł.

Paulina podchodzi bliżej.

— Bazyli! Idź sobie gdzieś! — mówi nagle.

Bazyli nie pojmuje, o co chodzi.

— Ale gdzie? — dziwi się.

— Gdzie chcesz! Idź na spacer albo nawet do Szwarca.

Dopiero nad miednicą krwawej wody Kaszmira dowiaduje się o tych niewdzięcznych atrybutach kobiecego losu.

— I będę miała to co miesiąc? — Jeszcze teraz nie może uwierzyć. — Ty też to masz?

Paulina kiwa głową.

— Teraz już jesteś dorosła! Rozumiesz? Możesz mieć dziecko! Ale nie chodź mi z żadnymi chłopakami, bo zostaniesz z dzieckiem na ręku!

Maruszka jest przerażona! W żadnym wypadku nie chce przechodzić tego, co się przydarzyło Kaszmirze.

— Maruszka, na ciebie jeszcze nie czas — uspokaja ją Paulina. — Ty się teraz ucz i nie myśl o tych rzeczach.

Wagary

Paulina martwi się o córkę. Wydaje jej się, że Kaszmira za szybko wyrasta. Stała się teraz niesłychanie roztargniona. W ogóle nie uważa na lekcjach. Dostaje nagany, czym się jednak zupełnie nie przejmuje. Bardziej interesują ją kwitnące za oknem kasztany niż dzieła Marii Konopnickiej. Podparta na piąstce patrzy przez okno na bladoróżowe świeczniki kwiatów kołyszące się w lekkim podmuchu wiatru i jej serce przepełnia się jakąś tęsknotą, pragnieniem czegoś nowego, niespotykanego, dalekiego. Sama nie wie, czym jest to, co każe jej śnić z otwartymi oczami. Na samą myśl, że ma te cykliczne krwotoki, czerwieni się po uszy. Ciekawe, dlaczego „to” ma. I dlaczego matka przestrzegała ją tak przed chłopakami?

„Bo zostaniesz z dzieckiem na ręku!” — brzmią w jej uszach groźne słowa matki. Może ma rację, bo przecież wszystkie, co mają mężów, niańczą też dzieci.

— Wala, a ty masz chłopca? — pyta na przerwie koleżankę.

Wala kiwa głowa.

— I nie boisz się, że zostaniesz z dzieckiem na ręku?

Wala wybucha śmiechem.

— Aleś mi się udała, Kaszmiro! Żeby mieć dzieci, trzeba zrobić coś innego!

I tu Walentyna nachyla się ku niej i szeptem wyjaśnia coś, co przez kilka następnych tygodni będzie spędzać Kaszmirze sen z powiek.

Teraz słucha z wypiekami na twarzy.

— Co za świństwo! — mówi wreszcie. — I ty to robisz ze swoim chłopakiem?

— Coś ty! Rodzice niechybnie by mnie zabili! — mówi niespokojnie Walentyna.

Zszokowana Kaszmira wzrusza nerwowo ramionami.

Skoro tak, to ona do śmierci nie musi mieć żadnego chłopaka.

Walentyna się uśmiecha.

— Winc jest taki fajny! Inny niż wszyscy. Bierze mnie na lody i do kina. Czy ty kiedyś byłaś w kinie?

Kaszmira kręci przecząco głową.

— Musimy tam kiedyś iść razem — proponuje Walentyna. — Akurat dostałam kieszonkowe od rodziców.

— Matka mnie nie puści — mówi niepewnie Kaszmira.

— Matka nie musi wiedzieć! Pójdziemy rano.

— A szkoła?

Nic się nie stanie, jeżeli raz nie pójdą do szkoły.

Następnego ranka dziewczyny rzucają tornistry w stertę drewna przy chlewiku i udają się w stronę kina. Wyświetlają akurat komedię Charliego Chaplina. W ciemnej sali dołącza do nich Winc, chłopak Walentyny. Musiał się urwać z zakładu stolarskiego. Winc jest wysoki, chudy, z mocno wystającym jabłkiem Adama i szopą kręconych, kasztanowych włosów. Ma na nosie parę piegów. Kaszmirze wydaje się brzydki jak noc. Mimo to musi przyznać, że jest sympatyczny, śmieje się głośno, zaraźliwie i celuje w opowiadaniu zabawnych historyjek.

— Majster wyleje cię z pracy na zbity pysk! — ostrzega Kaszmira.

Winc się śmieje, aż widać mu błyszczące zęby.

— Kto ci powiedział, że ja nie pracuję? — przekomarza się z Kaszmirą.

Częstuje dziewczyny rurkami z kremem. Siadają w miękkich fotelach. Rozlega się gong, gasną światła. Ciemny ekran nagle ożywa. Kaszmira po raz pierwszy widzi tajemniczy świat… Ameryka… Daleki kraj gdzieś za morzem, zdaniem matki opływający mlekiem i miodem. Przed oczami pełnymi zachwytu pojawiają się smukłe, pięknie ubrane kobiety, eleganccy mężczyźni w garniturach i nasuniętych niedbale kapeluszach. Palą cygara. O, co za meble! Całkiem inne niż tu. Jakie zasłony w oknach! Jakie samochody!

— Popatrzcie! Tam kobiety kierują autami! — szepcze z podziwem.

Wala z Wincem wcale nie patrzą na ekran. Są zajęci sobą. Kaszmira widzi rękę Winca na obnażonym kolanie Wali. Czuje z tego powodu niesmak. Mimo woli zaciska kolana obciągnięte bawełnianymi pończochami. Kobiety na ekranie mają na nogach jedwabne pończochy, zupełnie jak pani doktorowa!

Zabawnemu Charliemu Chaplinowi w olbrzymich butach z zadartymi noskami ciągle przydarzają się jakieś śmieszne perypetie.

— Boże, jaki on zabawny, ten Chaplin — śmieje się Kaszmira przy wyjściu. Wala z Wincem zupełnie nie wiedzą, o czym ona mówi, być może nawet nie zwrócili uwagi na wielki ekran. Wychodzą z kina. Kaszmira jest oszołomiona, a Winc z Walentyną jacyś czerwoni na twarzy i nieswoi.

W drodze powrotnej Kaszmira spotyka Maruszkę.

— Gdy dorosnę, pojadę do Ameryki.

— W Ameryce siedzą sami gangsterzy i bandyci! — przestrzega Maruszka.

— Głupstwa gadasz!

— A właśnie że nie! Jak Pyra zabił żonę, to zaraz uciekł do Ameryki!

W domu wszędzie pachnie grochówką. Paulina właśnie stawia sagan na stole.

— Moje uczennice — zaczyna z dumą — jak tam w szkole? Nikt dziś nie oberwał dwójki?

Maruszka kręci głową. Ona nigdy nie przynosi dwójek. Kaszmira natomiast czuje się jak zbity pies. Siedzi ze spuszczoną głową. Grzebie beznamiętnie w talerzu. Najadła się przecież rurek z kremem, które kupił Winc.

— Co z tobą? — Paulina od razu zauważa, że z Kaszmirą jest coś nie tak. — Nie jesteś głodna?

— Nie cierpię pani Jankowskiej, bo zawsze się do mnie przyczepi! — mówi ot tak, żeby tylko coś powiedzieć.

— Bo na pewno nie słuchasz!

— Bo jestem biedna! — niegrzecznie odpowiada matce.

Ta bieda jest jak przekleństwo. Czuły punkt Pauliny. Przykro jej, że dzieci muszą przez to cierpieć.

— Ach, żeby ten ojciec wziął się w garść i pracował, jak należy. Zaraz byłoby lepiej! — wzdycha matka. — On ma zamiar znów wyjechać do Królewca jak kiedyś. Znalazł tam robotę.

— Do Walentyny jakoś nie ma uwag — ciągnie Kaszmira, wcale się nie przejmując, że ojciec wyjeżdża.

— A powinna mieć — odpowiada matka. — Ty uważaj z tą Walentyną. Widziała ją Hydzikowa parę dni temu na wagarach z chłopakami.

Kaszmira sztywnieje. Może i ich ktoś dzisiaj zobaczył. Po cichu obiecuje sobie, że to był ostatni raz.

— Nauczyciele są po to, żeby ich słuchać — dodaje Paulina i pochyla się nad kuferkiem, szykując ojca do drogi.

Walentyna

Bazyli wyjeżdża do Królewca. Parę lat temu, kiedy dziewczynki były bardzo małe, też siedział w Królewcu przez cały rok. Paulina już myślała, że Bazyli do niej nie wróci. Teraz też chodzi po domu i bije się z myślami.

— Żeby tylko nie pił! Żeby zarobił! Żeby wrócił cały i zdrowy — powtarza w kółko jak litanię. — I żeby nie zdradzał!

Pożegnali się krótko, jakby Bazyli wychodził na miasto. Mimo to Paulina przez cały ranek ma oczy zaczerwienione od płaczu. Po południu wpada do domu goniec ze szkoły.

— Pan dyrektor chce się z panią natychmiast widzieć! Sprawa pilna!

Paulina obmywa naprędce twarz chłodną wodą. Przeczesuje włosy. Ciekawe, co też ten pan dyrektor od niej chce? Na pewno chodzi o dziewczynki! A może Bazyli nie zapłacił za drugie półrocze? W pośpiechu zostawia Józia u Hydzikowej i szybkim krokiem udaje się szkoły.

Z dreszczem niepokoju puka w dębowe drzwi. Wchodzi do gabinetu onieśmielona. U dyrektora już ktoś jest. Natychmiast poznaje Jezierskich.

— Proszę, niech pani siada — mówi grzecznie dyrektor, podsuwając jej krzesło.

Paulina siada na brzeżku.

— Czy pani wiadomo, że ostatnio Kaszmira często opuszcza lekcje?

— Jak to „opuszcza”? — Paulinie wydaje się, że się przesłyszała. — Codziennie wyprawiam córki do szkoły!

— A zatem Kaszmira chodzi na wagary — stwierdza dyrektor.

— I namawia do tego naszą Walentynę — dodaje siedzący obok Jezierski.

Paulina zbiera się w sobie. Już wie, co w trawie piszczy.

— Jeżeli ktoś kogoś do czegoś namawia, to na pewno pańska córka, bo nie raz widziano ją z jakimś chłopcem na cmentarzu! — mówi do oburzonego mężczyzny, patrząc mu prosto w oczy.

— Spokojnie, proszę państwa! — dyrektor łagodzi wiszącą w powietrzu burzę. Rozlega się ciche pukanie do drzwi.

Kaszmira wsuwa się niepewnie przez szparę w drzwiach. Stoi chwilę na progu jak wryta. Gorzej być nie mogło. Widzi Jezierskich, rodziców Walentyny. Co oni tutaj robią? A tam dalej, pod oknem? Matka!

Krew odpływa jej z twarzy. Zasycha w gardle. Przełyka nerwowo ślinę. Czuje, że się dusi.

— Siadaj, Kaszmiro — nakazuje dyrektor. Spogląda przez chwilę na rozrzucone papiery. Stuka ołówkiem w blat biurka. — Jak mi wiadomo, ostatnio zaczęłaś opuszczać lekcje — odzywa się wreszcie.

Kaszmira się czerwieni. Spogląda z ukosa na matkę, która siedzi sztywno, z zaciśniętymi ustami. Sama nie wie, co powiedzieć. Jakimś szóstym zmysłem wyczuwa nagle, że w tej sytuacji nie warto kłamać. Przecież nie darmo siedzą tu obok Jezierscy i matka.

— Chcemy się dowiedzieć, z kim obie z Walentyną chodziłyście na wagary — mówi dyrektor.

Koniec świata! Kaszmira kurczy się w sobie. Chce się zrobić maleńka i zapaść się pod ziemię. Jaki wstyd! Nie patrzy na matkę. Próbuje się jakoś uspokoić.

— Mów prawdę! Z kim się spotykała Walentyna?

— Ja nic nie wiem — jąka wystraszona. — Spytajcie Walentyny.

— Walentyna jest w szpitalu. Leży nieprzytomna! — mówi groźnie Jezierski. — A ty mi powiedz, z kim chodziła. Obiję kanalię — rzuca gniewnie.

Teraz to już naprawdę Kaszmira nie rozumie, o co chodzi. Dlaczego Walentyna jest w szpitalu i za co Jezierski chce obić poczciwego Winca?

— Ty lepiej mów, Kaszmiro — poleca dyrektor. — Będzie dochodzenie, bo obie jesteście nieletnie!

Świat się wali! Gorzej już być nie może. Spogląda na matkę, która łapie się za serce. Nie chce mieć do czynienia z policją. Okropność!

— Kto? — nastaje groźnie pan Jezierski.

— Winc — szepcze cicho Kaszmira, spuszczając głowę.

— Jaki Winc?! Jak ma na nazwisko?! Gdzie mieszka?!

Kaszmira nic nie wie. Nie ma pojęcia, jak się nazywa Winc. Widziała go tylko parę razy.

— To chłopak od stolarza! — mówi wreszcie.

Jezierscy podnoszą się z miejsca, żegnają z kierownikiem i udają na poszukiwanie Winca.

Obie wychodzą na ulice. Paulina rusza przed siebie wielkimi krokami. Kaszmira z trudem próbuje dotrzymać jej kroku. Spogląda z ukosa na jej surową, zaciętą twarz. Czuje się w tej chwili jak mały zdrajca.

— Mamo! Ja naprawdę nie wiem, co to za Winc! — mówi, potykając się o wystające kamienie.

— Nawet nie chcę o nim wiedzieć! — Paulina nie patrzy na córkę, jakby dla niej już w ogóle nie istniała. — Wyprawiałam cię codziennie do szkoły, szykowałam kanapki, zmuszałam ojca do płacenia za szkołę, a ty mi się tak odwdzięczasz?! Zamiast szkoły wagarów ci się zachciewa? Już ja się postaram, żeby to był ostatni raz!

— To przez tę Walentynę — chlipie Kaszmira.

— Mówiłam ci! Nie szwendaj się z chłopakami! A teraz co? Dziewczyna w szpitalu! Nieprzytomna. Może umrze z wykrwawienia.

— Ale dlaczego? — Kaszmira w dalszym ciągu nie może zrozumieć, dlaczego Walentyna ma umierać. — Że się spotkała parę razy z Wincem?

— Walentyna miała mieć dziecko. Poszła ukradkiem do jakiejś baby i sobie to dziecko usunęła! Baba jej w środku coś uszkodziła i bardzo proszę, dziewczyna wylądowała w szpitalu i grozi jej śmierć!

Teraz dopiero Kaszmira zaczyna pojmować, co to znaczy „chodzić z chłopakiem”. Wstrząsa nią dreszcz.

— Mówiłaś mi, żeby nie zostać z dzieckiem na ręku, a nie w brzuchu! — szlocha Kaszmira.

— Ach ty, niewdzięczna! — mówi ze złością matka i jeszcze szybciej rusza przed siebie.

Pani Rosenbaum

Teraz do szkoły idzie tylko Maruszka. Matka skacze koło niej, dogadza, jak może. Kaszmira patrzy zazdrosna. Ona siedzi w domu. Gotuje kaszkę dla Józia i pomaga matce przy praniu.

— Mamy darmozjada! — mówi Paulina. Jeszcze do teraz nie może darować córce tego oszustwa! Zastanawia się ciągle, co wymyślić dla Kaszmiry, żeby nie siedziała w domu. Przypomina sobie nagle Mośka i jego brata z Helenowa.

— Ciekawe, czy jeszcze przyjmuje na służbę — zwraca się do Mośka przy byle okazji.

Wychodzi na to, że tak. Paulina dłużej nie czeka. Rankiem rzuca Kaszmirze na łóżko niedzielne ubranie.

— Przecież nie idziemy do kościoła — dziwi się Kaszmira.

— O nie! Po tym, coście narobiły z Walentyną, nie zasługujesz na żaden kościół! — Jeszcze nie przebaczyła córce tamtej historii.

Kaszmira ociąga się z ubieraniem. Nie wie, co wymyśliła dla niej matka czarodziejka.

— Powinnam przynajmniej mieć we włosach jakąś wstążkę — grymasi.

Paulina jednak nie zwraca uwagi na dąsy Kaszmiry. Chwilę kręcą się po domu, czekając na Maruszkę, aż przyjdzie ze szkoły i zaopiekuje się Józiem. Maruszka wraca wesoła, bo znów dostała dobry stopień.

— Masz w duchówce barszcz — mówi matka. — Pilnuj Józia.

Wychodzą z domu.

Cały świat wystroił się w najpiękniejsze barwy wiosny. Zaróżowiły się kwieciem brzoskwinie, zakwitły jabłonie. Wysoko na niebie widać klucze przylatujących ptaków. Na placu przy kościele Paulina najmuje dorożkę.

— Mamo, dokąd jedziemy? — pyta, rozglądając się ciekawie.

— Sama zobaczysz! — stwierdza oschle matka, poprawiając kapelusz. — Dosyć siedzenia w domu!

Zatrzymują się po jakimś czasie obok piętrowego domu. Ganek tu podtrzymują białe kolumny, a w oknach wiszą różowe firanki. Paulina wyciąga pieniądze z chusteczki. Płaci za dorożkę. Przez chwilę doprowadza się do porządku. Gładzi włosy. Krytycznie spogląda na Kaszmirę.

— Nie garb się! — upomina córkę surowo. — Stój prosto!

W drzwiach pojawia się pokojówka.

— My do pani Rosenbaum — mówi Paulina. Znów te nerwowe wypieki na twarzy matki. Z Kaszmirą zostają wprowadzone do bocznego saloniku.

— Ach, to jest ta dziewczynka! — Paulina słyszy za sobą czyjś wysoki głos. Ogląda się za siebie.

Kobieta, do której należy ten głos, jest mała, chuda. Jeszcze chudsza od matki. Ma ciemne włosy zebrane na czubku głowy w ciasny kok przebity srebrną szpilką. Zupełnie jak kłębek wełny z drutami do robienia swetrów.

Kaszmira spogląda na matkę. Jeszcze teraz nie rozumie, po co w ogóle tu przyszły.

— Mówiłam już pani, że dziewczyna silna i może robić wszystko!

— No dobrze! — zgadza się wreszcie kobieta. — Będę płacić pani miesięcznie. Dziewczyna ma u nas zapewnione wyżywienie i mieszkanie. Będzie się zajmować dzieckiem i pomagać w kuchni. Jeśli trzeba, znajdzie się nawet jakieś ubranie, bo raz w roku przychodzi do nas krawcowa.

— Och! Pani Rosenbaum! Będziemy niesamowicie wdzięczni! — wzrusza się Paulina.

Pani Rosenbaum podaje matce złożone banknoty, które natychmiast wędrują do jej czarnej torby.

— Kaszmira, to jest pani Rosenbaum! Od dziś to ona będzie się tobą opiekować! — wyjaśnia matka jednym tchem. — Będziesz jej pomagać przy dziecku i trochę w kuchni. Jesteś już na tyle duża, że powinnaś zarobić sobie na życie. Tym bardziej że nie chce ci się chodzić do szkoły — przypomina.

— Mamo, obiecałaś, że nigdy nie oddasz mnie na służbę! — mówi nagle, patrząc w stronę pani Rosenbaum. — Chcę do domu!

— Tak było, zanim zaczęłaś wagarować — mówi matka. — Teraz musisz zarobić na własne utrzymanie.

— Mamo! Nie zostanę tutaj! — powtarza uparcie Kaszmira.

Paulina szybko całuje córkę w czoło, chwyta za torbę i w pośpiechu wybiega z domu.

Osłupiała Kaszmira spogląda rozpaczliwie w okno. Widzi cienką jak przecinek sylwetkę matki biegnącej aleją wśród białych brzózek. Wydaje jej się, że nigdy nie przebaczy matce tej zdrady. Pani Rosenbaum bierze Kaszmirę za rękę i dziewczyna, połykając łzy, rusza za nią po lśniącym parkiecie w głąb nieznanego mieszkania.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki