Zanim wstanie dla nas słońce - Gabriela Gargaś - ebook + audiobook + książka

Zanim wstanie dla nas słońce ebook i audiobook

Gabriela Gargaś

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Do czego zdolna jest matka, kiedy w grę wchodzi dobro jej dziecka? Jak bardzo namiętność może zawładnąć ludźmi?

Stefania jest położną, która jest oddana swojej pracy. W szpitalu poznaje doktora Wojdara, z którą połączy ją płomienny romans. Kiedy Liwia, córka Stefanii, dowiaduje się o tym, że matka zdradziła ojca, wyjeżdża na wieś. Tam poznaje Filipa, z którym zachodzi w ciążę. To matka odbiera jej poród i podejmuje decyzję, która zaważy na losach trzech kobiet. Wszyscy popełniamy błędy i nigdy nie wiemy, jak zachowalibyśmy się w danej sytuacji, dopóki się w niej naprawdę nie znajdziemy.

To opowieść o tym, jak trudne jest rodzicielstwo, ale też o tym, że niektóre miłości nie mają racji bytu. O rozstaniach i powrotach, a także o tym, że choć czasu nie da się cofnąć i za popełnione błędy trzeba zapłacić, to jednak przy odrobinie dobrej woli można nadać losowi nowy bieg, bo na szczęście nigdy nie jest za późno.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 9 min

Lektor: Nina Biel

Oceny
4,3 (60 ocen)
30
19
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
milka38

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam zresztą nie jest to pierwsza pozycja tej autorki która tak piękne pisze o życiu
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

polecam
00
gawmal

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka. Trudno się od nie oderwać. Polecam.
00
forxiga

Dobrze spędzony czas

Źłe wybory ,konsekwencje ,dużo bólu i cierpienia .
00
MonikaCiska

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna! Opisuje wszystkie rodzaje miłości i konsekwencji, jakie się z nią wiążą. Na prawdę mądra i wzruszająca opowieść.
00

Popularność




Prolog

PRO­LOG

Opo­wiem Ci moją histo­rię. Na początku chcę Cię pro­sić o jedno: nie oce­niaj mnie już teraz. Prze­czy­taj. Nie potrze­buję Two­jej oceny. Wiem, co zro­bi­łam, i wiem, czego nie zro­bi­łam. Powiesz, mia­łam wybór. Ty też masz. Każ­dego dnia sta­jesz przed wybo­rem. Ile złych decy­zji pod­ję­łaś pod wpły­wem chwili? Ile złych słów wyrzu­ci­łaś z sie­bie? Zra­ni­łaś pew­nie też nie raz. Jeste­śmy tylko ludźmi. Każ­demu zda­rzają się chwile sła­bo­ści…

Mówią, że to, co się liczy, to teraź­niej­szość. Prze­szłość jest mgli­stym wspo­mnie­niem, które zosta­wiamy za sobą. A przy­szłość? Przy­szłość to tylko marze­nia i plany, które tak naprawdę nie ist­nieją. Usil­nie poszu­ku­jemy chwil, które dały nam szczę­ście lub które je dadzą. Nie zasta­na­wiamy się nad tym, co jest teraz. Nad naszymi odczu­ciami, emo­cjami i tym, co prze­ży­wamy wła­śnie w tej chwili. Pędzimy… Bez zasta­no­wie­nia podej­mujmy decy­zje, któ­rych nie powin­ni­śmy ni­gdy pod­jąć.

Ste­fa­nia miała tylko chwilę, by spoj­rzeć na tam­tego chłopca. Nie­mow­laka, który zakwi­lił. Nie było czasu na sen­ty­menty. Ela tyle już prze­żyła… Kolejny cios by ją zabił lub dopro­wa­dził do zguby. Ona też wię­cej by nie wytrzy­mała. Kobieta ruszyła z nowo­rod­kiem do sal dla malu­chów, Woj­dar poszedł za nią. Zoba­czył, że na miej­scu jest też Ali­cja z dru­gim dziec­kiem, wnu­kiem Ste­fa­nii.

– Ja się nim zajmę, pro­szę – Ste­fa­nia zja­wiła się przy wnuku.

– Ale…

– To mój wnuk.

Ali­cja spoj­rzała na ordy­na­tora.

– Ste­fa­nia i ja dopil­nu­jemy wszyst­kiego – zwró­cił się do młod­szej położ­nej. – Cze­kają nas kolejne porody, a stan tych nowo­rod­ków jest sta­bilny.

Ali­cja spoj­rzała na leka­rza, po czym wyszła bez słowa.

Woj­dar i Ste­fa­nia zostali sami. Ordy­na­tor w skró­cie opo­wie­dział jej prze­bieg akcji poro­do­wej córki. Kobieta nie mogła zła­pać odde­chu, jej serce biło tak szybko, że myślała, że dosta­nie zawału.

– Wiesz, z czym to się wiąże? – zapy­tał.

Oczy­wi­ście, że wie­działa. Tak dłu­gie nie­do­tle­nie­nie na pewno będzie miało nega­tywne skutki. Pora­że­nie mózgowe. Ste­fa­nia w jed­nej chwili przy­po­mniała sobie wszystko, co wie­działa o dzie­ciach z pora­że­niem mózgo­wym. Jej córka była taka kru­cha, wraż­liwa, tyle w jej życiu było ostat­nio tra­ge­dii. Nie da sobie rady z kolej­nym cię­ża­rem, który miałby na nią spaść. Zbyt wiele łez ostat­nio wylała. W dodatku samotna matka…

Ste­fa­nia miała kuzynkę, która uro­dziła dziecko z pora­że­niem mózgo­wym. Kie­dyś czę­sto się odwie­dzały. Stefa patrzyła z poli­to­wa­niem na tę kobietę, która po kilku latach wycho­wy­wa­nia dziecka zmie­niła się we wrak czło­wieka. Świat zwol­nił, a jej się wyda­wało, że jej dusza ule­ciała w górę, zosta­wia­jąc bez­władne ciało. Synek Karo­liny wyma­gał jedy­nie deli­kat­nego wspar­cia odde­cho­wego, jego ogólny stan był dobry.

Ela nie pora­dzi sobie z cho­rym dziec­kiem, Ste­fa­nia wie­działa o tym dosko­nale. Miała dopiero osiem­na­ście lat, a zdra­dzała objawy depre­sji. I jesz­cze to? Ste­fa­nia nie będzie mogła pomóc jej nale­ży­cie w opiece nad dziec­kiem, ktoś musiał zara­biać na ich utrzy­ma­nie.

– To jest synek Eli – wska­zała na zdro­wego nowo­rodka, syna Karo­liny.

– Ale… – dok­tor Woj­dar był zde­ner­wo­wany.

Rozdział 1

Nie ist­nieją kłam­stwa, a jedy­nie kale­kie prawdy.

Baruch Spi­noza

Ste­fa­nia pode­szła do okna i spoj­rzała na ogród w peł­nym roz­kwi­cie. Wró­ciła myślą do tych dni, które kie­dyś spę­dziła z dok­to­rem Woj­da­rem. Od tego pamięt­nego wyjazdu wszystko się zaczęło. Dzi­siaj też padał deszcz, tak jak wtedy, pod­czas ich pierw­szego wspól­nego spa­ceru.

Ste­fa­nię zawsze roz­czu­lał widok kro­pel desz­czu, które roz­bry­zgi­wały się o szybę, by spły­nąć z niej stru­mie­niami. Ostat­nio nie­ustan­nie wra­cała myślami do cza­sów, zanim jej życie roz­sy­pało się w drobny mak. Oczy­wi­ście nie mogła za to nikogo obwi­niać oprócz sie­bie.

Prze­szłość jest piękna we wspo­mnie­niach, ale prawda jest inna. Prze­szłość prze­cież też usłana jest kol­cami i odłam­kami szkła. Co cie­kawe, cza­sami sami się­gamy po te odłamki, dzi­wiąc się potem, czemu kale­czymy się przy tym bole­śnie. Kobieta prze­żyła wię­cej lat, niż jej zostało, to pewne. Nie­które lata gdzieś jej umknęły, szcze­gól­nie te, kiedy zre­zy­gno­wała z pracy położ­nej. Te lata były jałowe. Cza­sami wyda­wało jej się, że ostat­nie lata minęły nie­zau­wa­żal­nie, i tylko nie­które chwile w jej życiu miały dla niej zna­cze­nie i spra­wiły, że śmiała się do łez. Po policz­kach Ste­fa­nii popły­nęły łzy. Przez ostat­nie kilka lat dość czę­sto pła­kała…

Zasta­na­wiała się, który moment zapo­cząt­ko­wał lawinę? Gdyby nie zna­jo­mość z Krzysz­to­fem, może jej życie poto­czy­łoby się ina­czej? Może Ela nie wyje­cha­łaby na wieś? Nie poznała Filipa. Tak, na pewno byłoby ina­czej. A więc sym­po­zjum?

A może to zaczęło się dużo wcze­śniej? Nie na sym­po­zjum. Na pewno wcze­śniej… Tylko że oboje (ona i Krzysz­tof Woj­dar) sta­rali się igno­ro­wać to, co się mię­dzy nimi działo. A mię­dzy nimi była czy­sta che­mia. Spoj­rze­nia, pod­czas któ­rych sypały się iskry.

Praca zbliża ludzi, szcze­gól­nie praca pod pre­sją. Praca na oddziale położ­ni­czym jest szcze­gólna, zwłasz­cza kiedy stawką jest życie matki i dziecka. Leka­rze, inne położne rozu­mieją cię bar­dziej niż kto­kol­wiek z zewnątrz. Pod koniec cięż­kiego dyżuru, peł­nego stra­chu i koniecz­no­ści szyb­kiego dzia­ła­nia, czło­wieka nie­kiedy dopada głu­pawka. Śmie­jesz się ze wszyst­kiego i, o zgrozo, z tego, z czego ni­gdy byś nie pomy­ślała, że śmiać się można. Cza­sami padasz na twarz ze zmę­cze­nia, a mimo wszystko nie zre­zy­gno­wa­ła­byś z tej pracy. Bywają cięż­kie porody, stre­su­jące chwile, kiedy nerwy masz napięte jak postronki. Wście­kasz się i współ­pra­cow­nicy to rozu­mieją. Cza­sami mil­czysz, kiedy coś poszło nie tak, inni na oddziale też mil­czą i nikt nie pyta, dla­czego jesteś smutna. Nawet najbar­dziej kocha­jący mąż ni­gdy tego nie zro­zu­mie. A jego słowa pocie­sze­nia: „Nic nie mogłaś zro­bić”, strasz­nie draż­nią. Cza­sami pła­czesz w kącie z inną położną. Cza­sami się wkur­wiasz na sys­tem i na całą papie­ro­lo­gię, która pochła­nia za dużo czasu. Bo zamiast wypeł­niać druki, wola­ła­byś iść do położ­nic, do nowo­rod­ków i pomóc im w tych pierw­szych wspól­nych chwi­lach. Młode, wyczer­pane poro­dem mamy tak czę­sto są zagu­bione. I tylko druga położna, inny lekarz zro­zu­mie to, co czu­jesz. To, że kochasz to, co robisz. A Ste­fa­nia kochała swoją pracę. Odkąd skoń­czyła czter­na­ście lat, wie­działa, że chce zostać położną. Nawet nie wie, skąd się w niej zro­dziło zain­te­re­so­wa­nie położ­nictwem. Po pro­stu chciała i już.

Cię­żarne kobiety, pła­czące dzieci, bie­ga­nina, nawał obo­wiąz­ków, to wszystko napeł­niało ją speł­nie­niem i dumą, i poczu­ciem, że robi coś waż­nego. Wzru­szały ją łzy wdzięcz­no­ści w oczach zmę­czo­nej poro­dem kobiety, cud naro­dzin, kiedy trzy­mała w rękach malut­kie dziecko. Lubiła szybko dzia­łać, kiedy nastę­po­wał krwo­tok z łoży­ska, a ona musiała pod­jąć decy­zję co dalej. I podej­mo­wała słuszne decy­zje. Nie­kiedy asy­sto­wała przy cesar­skim cię­ciu pod­czas porodu w domu, kiedy nie można było dłu­żej cze­kać na przy­jazd karetki. Dzia­łała pod pre­sją. Lubiła te skoki adre­na­liny, które ją moty­wo­wały. Poma­gała nie tylko rodzą­cej, ale i jej rodzi­nie. Jeśli na sali poja­wiała się pier­wo­ródka, wie­działa, że rodzina trzę­sie się ze stra­chu jesz­cze bar­dziej niż wtedy, kiedy kobieta rodziła kolejne dzieci. Nie­któ­rzy męż­czyźni byli bar­dziej zde­ner­wo­wani od swo­ich żon.

Ste­fa­nia wyszła z sali ope­ra­cyj­nej i natknęła się na mło­dego męż­czy­znę, który cho­dził w tę i z powro­tem.

– Wszystko w porządku? – zapy­tała łagod­nym gło­sem.

– Nie wiem.. Nie wiem… Mia­łem coś zro­bić. I z ner­wów zapo­mnia­łem.

– Może żona coś od pana chciała?

– Nie, to nie to.

– Kawy?

– Nie. Wypi­łem już pięć.

– Hmmm…

– Wiem! Eureka! Muszę do toa­lety.

– A! – Ste­fa­nia zaśmiała się roz­ba­wiona.

Kobieta skie­ro­wała się do sali, gdzie leżały świeżo upie­czone mamy.

– No wresz­cie raczyła pani do mnie przyjść – młoda mama nie kryła znie­cier­pli­wie­nia.

– Prze­pra­szam panią, ale mamy dzi­siaj ruch jak w ulu – pró­bo­wała roz­ła­do­wać napię­cie Ste­fa­nia. Uśmiech­nęła się do kobiety, ale tej nie było do śmie­chu. Ste­fa­nia rozu­miała, przez co te kobiety prze­cho­dziły. Była nie tylko położną, ale i matką. Poród, zmę­cze­nie, cew­niki, pierw­sze kar­mie­nie, wszystko to było nowe, męczące. Jed­nak cza­sami chciała, by rodzące wyka­zały się odro­biną empa­tii wobec pracy położ­nej. Kiedy w szpi­talu było obło­że­nie, na jedną położną przy­pa­dało pięt­na­ście, nie­kiedy dwa­dzie­ścia kobiet i ich dzieci.

– A ja nie wiem, jak nakar­mić dziecko. Jak je przy­sta­wić do piersi – w oczach kobiety poja­wiły się łzy.

Ste­fa­nia nie­kiedy była bez­silna, innym razem ogar­niała ją złość na służbę zdro­wia.

– No już, kocha­nieńka – prze­ma­wiała czule do mło­dej mamy.

Wzięła na ręce pła­czące dziecko i przy­ło­żyła je do mat­czy­nej piersi.

– Przy­trzy­maj mu wyżej główkę – poin­stru­owała.

– Dobrze?

– Tak. Teraz dobrze – Ste­fa­nia uśmiech­nęła się.

Ste­fa­nia lubiła nocne dyżury, dok­tor Woj­dar też był czę­sto nocą na dyżu­rze. Nie­kiedy tra­fiła im się pacjentka w cięż­kim sta­nie. Oboje wbrew temu, że nie powinni, wią­zali się z nią emo­cjo­nal­nie. Sie­dzieli na krze­słach obok sie­bie i moni­to­ro­wali para­me­try życiowe pacjentki. Z cza­sem Ste­fa­nia zauwa­żyła, że mimo iż lekarz mógłby pójść poło­żyć się spać i przyjść w razie jej tele­fonu, gdy stan pacjentki się pogor­szy, ten zosta­wał z nią. Sie­dzieli na nie­wy­god­nych krze­słach nie­kiedy i całą noc. Czyżby brak zaufa­nia? A może nie o zaufa­nie tu cho­dziło? Chcąc nie chcąc zaczy­nali ze sobą roz­ma­wiać na tematy inne niż medy­cyna. Szybko odkryli, że oprócz tema­tów zwią­za­nych z medy­cyną mają jesz­cze dużo innych wspól­nych, na które chęt­nie roz­ma­wiali. Kochali stare kino. A także pro­duk­cje węgier­skie i cze­skie. Rosyj­skie też oglą­dali. Lubili czy­tać książki Kie­ślow­skiego i słu­chać Are­thy Fran­klin.

– A wie pani, że ona swoje pierw­sze dziecko uro­dziła w wieku pięt­na­stu lat?

– Tak? Myśla­łam, że sie­dem­na­stu.

– Gdy miała sie­dem­na­ście lat, na świat przy­szedł jej drugi syn.

– Dzieci… Pierw­szy album nagrany w wieku czter­na­stu lat. Taka młoda…

– Wcale mnie to nie dziwi, z takim gło­sem. Myślę, że wielu arty­stom towa­rzy­szy jakiś ból, melan­cho­lia… nie­speł­nie­nie w życiu.

– Bo oni jakby wię­cej odczu­wają. Taka Are­tha, która miała dwóch mężów, kilku kochan­ków. Samotna, nie­kiedy zależna od swo­ich mężów, mene­dże­rów, wyha­fto­wała swoim gło­sem, smut­kiem, melan­cho­lią piękną histo­rię jazzu. Wła­snym smut­kiem tkała pio­senki.

– I męż­czyźni za nią sza­leli.

– Nie była wam­pem, seks­bombą, a jed­nak oni chcieli być z nią, przy niej.

– Myśli pan, że dla­tego, że ich pocią­gała? A może pocią­gała ich jej sława i pie­nią­dze?

– Nie – pokrę­cił głową. – Jej oso­bo­wość, skom­pli­ko­wana natura… To dla­tego do niej lgnęli. Związki Are­thy z męż­czy­znami były z reguły burz­liwe i krót­kie. Miały postać fascy­na­cji, która ni­gdy nie prze­kształ­ciła się w doj­rzałe uczu­cie.

Szcze­rze mówiąc, Ste­fa­nia od pew­nego czasu miała nadzieję, że trafi na dyżur z dok­to­rem Woj­da­rem. Cza­sami sta­rała się tak zamie­nić dyżury, by przy­pa­dał jej dyżur wła­śnie z nim (gra­fik leka­rzy zawsze był dostępny dla per­so­nelu). On też pod pre­tek­stem spraw­dze­nia cze­goś patrzył w gra­fik położ­nych, żeby dowie­dzieć się, kiedy Ste­fa­nia ma dyżur. Jakoś głu­pio mu było zapy­tać ją o to wprost. Kiedy razem pra­co­wali, uśmie­chali się do sie­bie, wymie­niali spoj­rze­nia. Cho­dzili razem na obchody. On z innymi leka­rzami, a ona za nimi, z innymi położ­nymi. Cza­sem oma­wiali razem jakąś cięż­szą sytu­ację, która miała miej­sce na sali poro­do­wej.

Niby każdy wyko­ny­wał swoje obo­wiązki, ota­czał ich per­so­nel, stu­denci, pacjentki, a oni widzieli tylko sie­bie. Bywało tak, że wszy­scy razem zama­wiali obiad w sto­łówce. I wtedy Ste­fa­nia z Woj­da­rem sia­dali obok sie­bie. Nie­kiedy jedno ramię dotknęło dru­gie, udo musnęło dru­gie udo. Nocami pili razem kawę w dyżurce. Woj­dar wie­dział, jak Ste­fa­nia wygląda bez maki­jażu, bo o czwar­tej nad ranem w dupie masz, czy eyeli­ner ci spły­nął. Widział, jak Ste­fa­nia wygląda z roz­czo­chra­nymi wło­sami, kiedy na chwilę przy­snęła w fotelu. Podo­bało mu się to jej roz­czo­chra­nie. Ludzie z jed­nego szpi­tala znają sie­bie dosko­nale. Wiesz, do kogo nie dzwo­nić o szes­na­stej, bo na pewno ma drzemkę, a ten nie­na­wi­dzi gołąb­ków.

Pozorne, banalne rze­czy, a spra­wiają, że czu­jesz się swo­bod­nie i nie musisz uda­wać. Teo­re­tycz­nie jest tak w każ­dej pracy, ale praca w szpi­talu to coś wię­cej, to wspólne prze­pra­co­wane noce, święta, week­endy. Per­so­nel nie­kiedy wspól­nymi siłami wal­czy o życie dziecka lub matki – to nie jest kwe­stia dotrzy­ma­nia ter­minu odda­nia pro­jektu – to jest żyć albo nie. Dla­tego tak ważna jest współ­praca, dobre rela­cje. Rela­cje, które z cza­sem wycho­dzą poza służ­bowe.

Wigi­lia i syl­we­ster, które Woj­dar i Ste­fa­nia razem spę­dzili na oddziale, zbli­żyły ich do sie­bie jesz­cze bar­dziej. Czło­wiek w takie dni czuje się samotny, musi zosta­wić rodzinę i iść do pracy. W takich sytu­acjach nie­świa­do­mie szuka się pocie­sze­nia.

Tuż przed pół­nocą do dyżurki weszła Ali­cja, druga położna i Jasiek, młody ane­ste­zjo­log. Woj­dar i Ste­fa­nia już tam na nich cze­kali.

Ali­cja wycią­gnęła z szafy bez­al­ko­ho­lowy szam­pan.

Woj­dar spoj­rzał na zega­rek.

– Za trzy minuty pół­noc.

– Za dwie.

– Za minutę.

– Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.

Równo o pół­nocy wystrze­lił korek od szam­pana. Jasiek roz­lał go do pla­sti­ko­wych kubecz­ków.

Ste­fa­nia zło­żyła życze­nia Ali i Jaś­kowi. Kiedy sta­nęła naprze­ciwko Woj­dara, poczuła skrę­po­wa­nie.

– Szczę­śli­wego nowego roku – uśmiech­nęła się do niego.

– Oby był szczę­śliwy – kobieta poczuła deli­katne muśnię­cie jego warg na policzku. Pło­nęła.

Był pierw­szy dzień nowego roku.

Rano na poro­dówkę wszedł świeżo upie­czony tatuś. W tor­bie coś dźwi­gał. Ste­fa­nia przy­sta­nęła obok, bo była cie­kawa, co tam jest w tej tor­bie. Może jakiś pre­zent dla maleń­stwa i mło­dej mamy? – zasta­na­wiała się.

– Co tam masz? – zapy­tała męża kobieta, kiedy sta­nął przy jej łóżku.

– Ciu­chy na wyj­ście. Powie­dzia­łaś, żebym przy­wiózł to, co nosi­łaś przed poro­dem.

– No dobrze, dobrze – kobieta gestem ręki pona­gliła męża, by odsu­nął zamek w tor­bie.

Tatuś odsu­nął zamek i wyjął z niej długą czarną balową suk­nię.

– A to co? – żona nie kryła zdzi­wie­nia. – Na bal nas zabie­rasz?

– No prze­cież… W tej sukience byłaś, kiedy zaczęły się bóle.

– Byłam, ale ją zdję­łam.

– Powie­dzia­łaś, cytuję: „Przy­wieź to, co mia­łam na sobie przed poro­dem”.

Ste­fa­nia zaśmiała się w duchu i wyszła na kory­tarz.

– Prze­pra­szam? – młoda mama z łóżka, które stało koło drzwi, popro­siła Ste­fa­nię do sie­bie.

– Tak?

– Czy nikt nie dokar­miał mojego dziecka?

– Nie. Jest pani cały czas z dziec­kiem i to pani je kar­miła ostatni raz.

– Tak, wiem, ale czy nikt go nie dokar­miał?

– Kiedy?

– Nie wiem. Jak odwró­ci­łam głowę…

Ste­fa­nia popa­trzyła na młodą prze­jętą mamę, uśmiech­nęła się do niej i powie­działa:

– Pro­szę pani, nikt się nie zakradł do pani łóżka i nie wło­żył pani dziecku butli do buzi, kiedy pani była odwró­cona. Zapew­niam panią.

– Ach, to dobrze…

– To dobrze… – Ste­fa­nia wyszła z sali z uśmie­chem na twa­rzy. Ona rozu­miała, co się dzieje z mat­kami, z ich mężami w chwili tak wiel­kiego stresu, jakim był poród. Sama kiedy rodziła Elę, była tak spa­ni­ko­wana, że nie pamię­tała nic, czego uczyła się w szkole rodze­nia.

Opo­wie­działa o wszyst­kim dok­to­rowi Woj­da­rowi, kiedy pili kawę w dyżurce. Oboje się roze­śmiali.

– To co, może urzą­dzimy tutaj dzi­siaj bal? – zapro­po­no­wał Krzysz­tof.

– W sumie… Dla­czego nie?

Woj­dar pod­szedł do radia. Włą­czył odbior­nik. Z gło­śni­ków popły­nęła skoczna muzyka. Dok­tor odsta­wił kubek na sto­lik. I zaczął podry­gi­wać w takt muzyki. Ste­fa­nia roze­śmiała się i też zaczęła podry­gi­wać.

– W końcu jest pierw­szy dzień nowego roku.

Ste­fa­nia, mimo noto­rycz­nego zmę­cze­nia, w pracy czuła się szczę­śliwa. Poświę­cała pracy całą ener­gię. To w domu był czas na rege­ne­ro­wa­nie sił. Tylko co z Paw­łem i Elą? Co ta praca zro­biła z ich rodziną? Rodzina z pozoru ide­alna, uśmiech­nięta, a od środka zże­rał ją robak.

Cza­sami czuła się jak na Tita­nicu. Orkie­stra na­dal grała, a sta­tek tonął.

Było majowe popo­łu­dnie. Dok­tor Woj­dar zadzwo­nił do szpi­tala. Ode­brała Ste­fa­nia. Dok­tor prze­by­wał wtedy na zwol­nie­niu. Angina. Popro­sił ją, aby zamó­wiła kuriera i prze­słała mu nie­bie­ski segre­ga­tor z doku­men­ta­cją pacjen­tek.

– Panie dok­to­rze – zaśmiała się Ste­fa­nia. – Powi­nien pan odpo­czy­wać, a nie pra­co­wać.

Zaśmiał się.

Kiedy dyk­to­wał adres, Ste­fa­nia uśmiech­nęła się do sie­bie i powie­działa:

– Miesz­kam kilka prze­cznic dalej.

– Cóż za zbieg oko­licz­no­ści.

Ona by powie­działa, że raczej prze­zna­cze­nie, ale ugry­zła się w język.

– Za godzinę koń­czę dyżur. Przy­wiozę panu segre­ga­tor.

Sama zdzi­wiła się, że to zapro­po­no­wała.

Pół­to­rej godziny póź­niej Ste­fa­nia zadzwo­niła do drzwi dok­tora Woj­dara.

– To co? Kawa? – zapro­po­no­wał dok­tor.

– Nie chcę prze­szka­dzać.

– Wypiję z panią moje ziółka. Pro­szę wejść. Ciężka noc?

– Masa­kra.

Uśmiech­nął się do niej pro­mien­nie.

– W takim razie kawa wska­zana.

Ste­fa­nia weszła do salonu. Przy­cup­nęła nie­śmiało na brą­zo­wym fotelu. Woj­dar znik­nął w kuchni, a ona rozej­rzała się po wnę­trzu. Salon urzą­dzony był tak, jak sobie wyobra­żała. Kanapa skó­rzana, okryta wło­chatą popie­latą narzutą. Poduszki uło­żone rów­niutko, po kilka z każ­dej strony. Na ścia­nach zdję­cia i obrazy. Po pra­wej stro­nie wielki regał z książ­kami, głów­nie o tema­tyce medycz­nej. Na środku salonu stał maho­niowy sto­lik, a na bla­cie wazon z kwia­tami.

Po kilku chwi­lach dok­tor Woj­dar wszedł do pokoju. Na sto­liku posta­wił tacę, na któ­rej stały dwie fili­żanki i tale­rzyk z ciast­kami.

– Jak się pan czuje?

– Zde­cy­do­wa­nie lepiej, ale jesz­cze kilka dni temu nie mogłem wydo­być z sie­bie głosu. Mleko i dwie łyżeczki cukru? – zapy­tał.

– Skąd pan wie?

– Widzia­łem, jaką robi sobie pani kawę, kiedy jest pani na dyżu­rze.

– Jest pan dobrym obser­wa­to­rem.

– A wie pani, że nie. Jakoś szcze­góły ula­tują mi z pamięci. Tylko nie­które rze­czy są tam… Te waż­niej­sze.

Nalał do fili­ża­nek mleka i nasy­pał cukru.

Ste­fa­nia wzięła w dło­nie fili­żankę, która stała bli­żej niej. Za bar­dzo nie wie­działa, co mia­łaby mu odpo­wie­dzieć.

Ich spoj­rze­nia się spo­tkały i Ste­fa­nia była nie­mal pewna, że serce Krzysz­tofa też zabiło dużo szyb­ciej, podob­nie jak jej serce.

Roz­ma­wiali ponad godzinę na błahe tematy, wypili po dwie fili­żanki kawy. Ste­fa­nia wstała z fotela. Dopiero wtedy poczuła, jak przez cały ten czas jej ciało było spięte.

– Panie dok­to­rze, niech pan szybko wraca do zdro­wia – podała mu rękę na poże­gna­nie.

– Dzię­kuję.

Wyszła z jego domu. Była tak roz­trzę­siona, jakby przed chwilą zda­wała naj­trud­niej­szy egza­min. Co się z nią działo?

Trzy mie­siące póź­niej Ste­fa­nia i dok­tor Woj­dar zostali zapro­szeni do Sopotu na kon­fe­ren­cję szko­le­niową, któ­rej tema­tem prze­wod­nim była „gine­ko­lo­gia i położ­nic­two” .

– Tego­roczna kon­fe­ren­cja jest już trzy­na­sta. Poroz­ma­wiamy o naj­częst­szych pro­ble­mach, na które możemy natra­fić pod­czas pro­cesu dia­gno­stycz­nego i lecze­nia naszych pacjen­tek – roz­po­czął prze­mowę star­szy, siwy pro­fe­sor. – Wykła­dowcy w swo­ich pre­zen­ta­cjach, na pod­sta­wie danych nauko­wych, ale i wła­snego boga­tego doświad­cze­nia, udzielą cen­nych wska­zó­wek, jak roz­wią­zy­wać dyle­maty kli­niczne i uni­kać nie­po­trzeb­nych błę­dów.

Ste­fa­nia kątem oka spoj­rzała na dok­tora Woj­dara, on w tym momen­cie też na nią spoj­rzał i uśmiech­nął się do niej. Był przy­stojny. Mło­dość karmi się pięk­nem, ale to doj­rza­łość spra­wia, że męż­czyźni nabie­rają pazura. Fakt, może nie był już dwu­dzie­sto­lat­kiem, ale w jego ruchach, spoj­rze­niu były jesz­cze całe pokłady mło­do­ści, ener­gii i krzepy. Pod­czas dyżu­rów był opa­no­wany i spo­kojny. Ten jego spo­kój we wszyst­kim tym, co robił, ją fascy­no­wał. Kiedy robił notatki w zeszy­cie, zmarsz­czył lekko brwi. Jego zaab­sor­bo­wa­nie spra­wiło, że wydał jej się fascy­nu­jący. Zer­k­nęła na jego notatki, ale bazgrał jak kura pazu­rem, nie mogła roz­szy­fro­wać liter. Typowy lekarz – uśmiech­nęła się pod nosem. Jego dło­nie o dłu­gich pal­cach ści­skały pióro. Zafa­scy­no­wało ją rów­nież to, że pisał pió­rem, a nie dłu­go­pi­sem. Wykład był naprawdę cie­kawy, ale Ste­fa­nia nie mogła się na nim sku­pić, tym bar­dziej że obok niej sie­dział Krzysz­tof. W myślach prze­szli już ze sobą na ty. Spoj­rzała w okno, niebo było zachmu­rzone.

– Prze­pra­szam panią – dok­tor Woj­dar nachy­lił się nad jej uchem. – Nie mia­łaby pani ochoty się stąd urwać?

Kobieta unio­sła do góry brwi.

– Źle spa­łem, potrze­buję dawki kofe­iny, bo ina­czej tutaj zasnę – kon­ty­nu­ował.

Ste­fa­nia uśmiech­nęła się do niego i szep­nęła:

– Kawa, zawsze i o każ­dej porze.

Skie­ro­wali się po cichu w stronę wyj­ścia.

Zna­leźli nie­wielką kawia­renkę nad samym morzem. Weszli do środka. Kawiar­nia była przy­tulna, wypeł­niona zapa­chem kawy i chil­lo­uto­wym dźwię­kiem. Na sto­li­kach paliły się lam­piony, a na ścia­nach wisiały repro­duk­cje obra­zów.

Woj­dar pod­szedł do baru, a Ste­fa­nia zapa­trzyła się na jeden obraz. Według niej był dziwny, przed­sta­wiał kobietę wyglą­da­jącą przez okno.

– Podoba się pani? – za ple­cami usły­szała głos dok­tora.

Woj­dar stał za nią. W rękach trzy­mał tacę.

– Nie­spe­cjal­nie.

– To Picasso. To zna­czy, nie ory­gi­nał.

– Domy­śli­łam się – uśmiech­nęła się do niego.

– Ory­gi­nały cho­dzą za kil­ka­dzie­siąt milio­nów fun­tów.

– Nie znam się na sztuce, ale jakoś jego obrazy mnie nie prze­ko­nują.

– Mnie też nie.

Uśmiech­nęli się do sie­bie.

– Gdzie sia­damy?

– Może na zewnątrz. Powdy­chamy tro­chę jodu.

Ski­nął głową i prze­pu­ścił ją przo­dem.

Usie­dli przy sto­liku zwró­co­nym w stronę morza.

Wiatr wznie­cał tumany pia­sku. Wysoko na nie­bie przez chmury prze­bi­jało się słońce. Mewy skrze­czały. Było wietrz­nie, ale dość cie­pło. Ste­fa­nia i Krzysz­tof sie­dzieli naprze­ciwko sie­bie i popi­jali mocną kawę.

– Czyli zna się pan na sztuce? – zwró­ciła się do Woj­dara Ste­fa­nia.

– Nie­spe­cjal­nie. Czy­ta­łem jed­nak coś nie coś o Picas­sie. Tylko że bar­dziej od jego obra­zów inte­re­suje mnie jego życie pry­watne, a kon­kret­nie jego muzy. Naj­lep­sze ceny osią­gają obrazy, które przed­sta­wiają jego mło­dziutką kochankę. On był grubo po czter­dzie­stce, ona miała zale­d­wie sie­dem­na­ście lat, kiedy się poznali. Picasso zauwa­żył ją pod gale­riami Lafay­ette. Była zima, padał śnieg, dziew­czyna otu­lała się płasz­czem, miała zaró­żo­wione policzki i piękny uśmiech, któ­remu nie mógł oprzeć się sam mistrz. Pablo ponoć pod­szedł do niej i powie­dział: „Nazy­wam się Picasso. Razem doko­namy wiel­kich rze­czy”.

– I doko­nał.

– Miał fart.

– A może talent?

– Pole­mi­zo­wał­bym.

Zaczęli się śmiać.

– A ona? Kochanka samego mistrza?

– Chyba nie miała łatwego życia.

– Chyba w ogóle kochanki nie mają łatwego życia.

– Hmmm. Chyba tak. Spo­ty­kali się w tajem­nicy przez wiele lat. Trwali w tym roman­sie, mimo iż nie­ustan­nie ze sobą zry­wali, ale po jakimś cza­sie do sie­bie wra­cali. Ponoć nie mogli bez sie­bie żyć.

– Ze sobą widocz­nie też nie, skoro tak czę­sto się roz­cho­dzili.

– Romanse w ogóle są z natury trudne.

– To po co to wszystko?

Wzru­szył ramio­nami.

– W pożą­da­niu i namięt­no­ści jest nie­wy­obra­żalna siła. Marie-Thérèse zamiesz­kała nawet w domu naprze­ciw kamie­nicy swo­jego kochanka. Uro­dziła mu córkę Mayę. Rok póź­niej Marie-Thérèse – ta, która była przy­czyną zdrady – także została zdra­dzona. Picasso poznał Dorę Maar i oczy­wi­ście zako­chał się do sza­leń­stwa. Ani żonom, ani kochan­kom nie dawał jed­nego: wier­nej miło­ści.

– Wierna miłość naprze­ciw pożą­da­niu i chwili sza­leń­stwa – Ste­fa­nia uśmiech­nęła się do Woj­dara. – I one, muzy na jego obra­zach. Przez chwilę były z nim. I zapewne prze­żyły bar­dzo inten­sywny czas.

– Uważa pani, że lepiej kochać krótko, ale inten­syw­niej?

– Nie wiem. Cza­sami mi się wydaje, że tak, innym razem, że waż­niej­szy jest spo­kój i har­mo­nia.

Mię­dzy nimi zapa­dła cisza. Pili kawę, patrzyli na sino­nie­bie­skie morze.

– Cie­szę się, że się urwa­li­śmy – ode­zwał się dok­tor Woj­dar.

– Też się cie­szę. Nie żeby wykład był nudny…

– Nie, skądże znowu.

Oboje się roze­śmiali.

– Może przej­dziemy na ty? – zapro­po­no­wał.

– Będzie mi bar­dzo miło. Ste­fa­nia – kobieta unio­sła do góry fili­żankę.

– Krzysz­tof.

Znów zapa­dało mil­cze­nie.

– Masz dzieci? – zapy­tał po chwili Krzysz­tof.

– Tak, córkę. Ma dzie­więć lat. A ty?

– Dwóch synów. Jeden dwa­dzie­ścia dwa lata, drugi dzie­więt­na­ście.

– To ile ty masz lat? – Ste­fa­nia zmru­żyła oczy.

– Nie jestem taki stary, po pro­stu wcze­śnie zaczą­łem.

– A, to ja późno. Uro­dzi­łam Elę, kiedy mia­łam trzy­dzie­ści dwa lata.

– Woj­tek uro­dził się, kiedy byłem na pierw­szym roku stu­diów.

– I dali­ście radę?

– Chyba nie mie­li­śmy wyj­ścia. Teraz za to mam spo­kój…

– Druga mło­dość.

– Tak jakby. Cho­ciaż już mnie coś pobo­lewa tu i tam – zła­pał się za bok.

– Co cie­kawe, mnie też.

Oboje się śmiali.

Roz­ma­wiali jesz­cze chwilę o dzie­ciach, pogo­dzie, waka­cjach z rodziną. Woj­dar opo­wia­dał o swoim dzie­ciń­stwie, o tym jak z trzema braćmi nie­źle pso­cili, a mama musiała się za nich wsty­dzić, o cięż­kiej pró­bie, jaką były dla niego stu­dia medyczne, o wcze­snym rodzi­ciel­stwie.

Krzysz­tof mówił i uważ­nie przy­glą­dał się Ste­fa­nii. Była już doj­rzałą kobietą, a mimo to w jej ruchach, spo­so­bie bycia, sze­ro­kim uśmie­chu wciąż była ta ener­gia, ta wital­ność cha­rak­te­ry­styczna dla mło­dych kobiet. Jej ciemne blond włosy się­gały łopa­tek. Oczy miały ładny kolor, nie­bie­sko­zie­lony. Wokół oczu zbie­rały się już kurze łapki, mimo to do twa­rzy jej było z tymi pierw­szymi zmarszcz­kami.

Wypili kawę.

– Masz ochotę na kolejną? – zapy­tał Woj­dar.

– A może prze­szli­by­śmy się brze­giem morza? – zapro­po­no­wała nie­śmiało Ste­fa­nia.

– Z przy­jem­no­ścią.

Woj­dar zapła­cił rachu­nek, po czym ramię w ramię ruszyli przez wydmę w stronę ubi­tego pia­sku.

– Dziw­nie wyglą­damy.

– Ty w gar­ni­tu­rze, ja w gar­sonce.

– Dobrze, że nie wło­ży­łaś szpi­lek.

– Wolę bale­riny od szpi­lek – uśmiech­nęła się.

– Czyli mówisz, że jesteś prak­tyczna?

– Chyba tak.

– Zawsze tak było?

Ski­nęła głową.

– Nie powiesz mi, że nie masz ani jed­nej pary szpi­lek.

– Mam całe dwie pary. Jedną nawet wzię­łam ze sobą.

– Czyli musimy wybrać się na kola­cję.

– Na kola­cję? – Ste­fa­nia poczuła, że ogar­nia ją lekka panika.

– Żebyś miała gdzie zało­żyć te szpilki.

Zaczęli się śmiać.

Powie­trze było rześ­kie i świeże, na nie­bie kłę­biło się coraz wię­cej chmur.

– Kiedy mia­łem osiem­na­ście lat, przy­je­cha­łem z moją ówcze­sną dziew­czyną nad morze.

– Z twoją obecną żoną?

– Nie… z inną.

– Założę się, że nie pamię­tasz jej imie­nia.

– Jakoś nie – uśmiech­nął się do niej. Spoj­rzał na nią, a Ste­fa­nia poczuła się tak, jakby Woj­dar zaj­rzał do jej wnę­trza. Patrzyli na nią różni męż­czyźni, nawet jej mąż prze­cież na nią spo­glą­dał. Ale nie z taką natar­czy­wo­ścią, z takim bły­skiem w oczach, tak jakby chciał ją prze­świe­tlić. Pod wpły­wem tego spoj­rze­nia deli­kat­nie popra­wiła włosy.

– I co z nią?

– Ucie­kła ode mnie.

– Dla­czego?

– Wła­ści­wie to sam nie wiem, albo jestem taki straszny, albo z nią było coś nie tak. Obra­ziła się, kiedy uszczyp­ną­łem ją w bok i powie­dzia­łem, że kocha­nego ciałka ni­gdy nie za wiele.

– Nie wiesz, że takich rze­czy nie mówi się kobie­cie?

– Teraz już wiem. Ale nie sądzi­łem, że spa­kuje ple­cak i wróci pierw­szym pocią­giem do domu. Zbie­ra­łem na ten wyjazd kilka mie­sięcy, a ona mnie wysta­wiła.

– W sumie to też bym focha strze­liła.

Ste­fa­nia uśmiech­nęła się do Woj­dara.

– Nie, ty taka nie jesteś.

– Nie znasz mnie.

– Zawsze możemy się lepiej poznać.

Ste­fa­nia odwró­ciła głowę w stronę coraz bar­dziej wzbu­rzo­nego morza.

– Prze­pra­szam, nie mia­łem złych inten­cji.

– Nie prze­pra­szaj. Wiem, że nie mia­łeś złych inten­cji.

– Usiądźmy na chwilę – zapro­po­no­wał Krzysz­tof.

Kilka metrów dalej stała ławka, na któ­rej spo­częli.

Ste­fa­nia miała głowę odchy­loną do tyłu i zmru­żone powieki.

– Wiesz, dla­czego ludzie przy­jeż­dżają nad morze? – zapy­tał Krzysz­tof.

– Żeby powdy­chać jod, przejść się po plaży?

– Nie­któ­rzy pew­nie tak. Inni po to, by na chwilę zapo­mnieć o ota­cza­ją­cym ich życiu…

Ste­fa­nia otwo­rzyła oczy i dotknęła obrączki.

– Może masz rację.

– Tak jest.

Przez chwilę obser­wo­wali fale roz­bi­ja­jące się o falo­chron.

– Jestem głodny jak wilk – stwier­dził Krzysz­tof.

– Ja też.

– Na co masz ochotę?

– Na zapie­kankę.

– A wiesz, że pomy­śla­łem o tym samym. Zapie­kankę i frytki.

– Koniecz­nie z takiej przy­droż­nej budy.

Za rogiem zna­leźli budę z zapie­kan­kami. Woj­dar zamó­wił zapie­kanki z podwójną ilo­ścią sera i pie­cza­rek, posy­pane kar­me­li­zo­waną cebulką. Ste­fa­nia wzięła kilka ser­we­tek. Usie­dli na tra­wie w pobli­skim parku i z ape­ty­tem jedli zapie­kanki.

– Mhmmm.

– Mhmmm.

– To jest to.

– Tylko to.

Wybuch­nęli śmie­chem.

Skoń­czyli nie­mal w tym samym momen­cie.

Ste­fa­nia zauwa­żyła, że w kąciku ust Woj­dar ma keczup. Wycią­gnęła w jego kie­runku dłoń i wytarła kro­plę keczupu.

– Dzię­kuję – spoj­rzał w jej oczy.

Ste­fa­nia poczuła, jak się rumieni. Odwró­ciła głowę. Nie wie­dzieć czemu pomy­ślała o mężu. Dwaj męż­czyźni, tak różni od sie­bie. Paweł, oaza spo­koju, i Krzysz­tof, przy nim odczu­wała taką bez­tro­skę. Z nim, przy nim miała ochotę nie­ustan­nie się śmiać.

Zachmu­rzyło się jesz­cze bar­dziej.

– Chyba będzie padać.

– Tak, chyba tak.

Szyb­kim kro­kiem ruszyli w stronę hotelu. Dzie­liło ich od niego zale­d­wie kilka metrów, kiedy lunęło jak z cebra. Dotarli do swo­ich pokoi mokrzy i zzięb­nięci.

Ste­fa­nia powie­siła mokre ubra­nie na porę­czy łóżka i weszła do łazienki. Pod prysz­ni­cem odkrę­ciła gorącą wodę. Minęło dobrych kilka minut, zanim jej ciało zaczęło się roz­grze­wać. Wyszła spod prysz­nica i od razu weszła pod koł­drę. Była zmę­czona, ale nie mogła zasnąć. Nie potra­fiła prze­stać myśleć o Woj­da­rze, wspól­nej kawie i spa­ce­rze. Bez końca odtwa­rzała ich roz­mowę. Wspo­mi­nała spoj­rze­nia, któ­rymi ją obda­rzał. Podo­bał jej się, to było pewne. Szczu­pły, dość wysoki, o piw­nych oczach. Skro­nie przy­pró­szone siwi­zną, ale to doda­wało mu tylko męsko­ści.

Na śnia­da­nie zeszła o siód­mej trzy­dzie­ści. Krzysz­tof sie­dział przy sto­liku i czy­tał gazetę.

– Mogę? – zapy­tała, wska­zu­jąc krze­sło obok niego.

– To miej­sce było wła­śnie zare­zer­wo­wane dla cie­bie.

Ste­fa­nia uśmiech­nęła się do męż­czy­zny, lekko spe­szona. On wstał i odsu­nął dla niej krze­sło.

– Dzi­siaj ser­wują jajecz­nicę, twa­ro­żek z rzod­kiewką albo zupę mleczną.

– Sku­szę się na twa­ro­żek, a ty?

– Nie jadam śnia­dań.

– Naprawdę?

– Rano nie jestem głodny.

– Aż trudno uwie­rzyć, ja gotowa jestem zjeść konia z kopy­tami.

Ste­fa­nia nało­żyła na talerz twa­ro­żek oraz kilka pla­ster­ków wędliny.

– Ja zado­wa­lam się kawą.

– Nie­zdrowo.

– Bar­dzo.

Znów się do sie­bie uśmiech­nęli.

Ste­fa­nia jadła śnia­da­nie, a Krzysz­tof ją obser­wo­wał. Nie była chuda ani tęga. Miała ładne kobiece kształty, duże piersi, które falo­wały pod jej bluzką, kiedy wzdy­chała, i naj­pięk­niej­szy uśmiech, któ­rym go obda­rzała.

– Nałożę sobie jesz­cze – Ste­fa­nia była naprawdę głodna, a twa­ro­żek był naprawdę dobry.

– Jedz, nie żałuj sobie.

– Jestem w takim wieku, że nie mam sobie czego żało­wać.

– Już nie prze­sa­dzaj z tym wie­kiem.

– Czter­dziestka na karku.

– Wtedy dopiero zaczyna się życie.

– Sam mówi­łeś, że w kościach cię nie­kiedy łamie.

– Tylko że ja mam czter­dzie­ści cztery lata. A w tym wieku, jak sama wiesz, każdy rok robi dużą róż­nicę.

Roze­śmiali się.

– Jesteś nie­sa­mo­wita.

– Ja? – Ste­fa­nia dawno nie sły­szała z ust męż­czy­zny takiego kom­ple­mentu.

– Tak, ty. Co cię tak dziwi?

– Ja matka, żona…

– Kobieta.

– Kobieta – powtó­rzyła za nim.

Ste­fa­nia uświa­do­miła sobie, że od dwóch dni nie jest sobą. Wię­cej się śmiała, była bar­dziej odprę­żona. Żyła jakby we śnie.

– O któ­rej zaczy­nają się wykłady? – zapy­tała.

– Za godzinę. Więc może spa­cer brze­giem morza?

Kiw­nęła głową.

Spa­ce­ro­wali, roz­ma­wiali, śmiali się. I spóź­nili na wykład pół godziny.

– Jak tak dalej pój­dzie, to nas stąd wywalą – szep­nęła do Woj­dara, kiedy sie­dzieli już w auli.

Ste­fa­nia sta­rała się sku­pić na sło­wach wykła­dowcy, jed­nak czuła na sobie wzrok Krzysz­tofa. Odwró­ciła się w jego stronę. On uśmiech­nął się do niej. A ona się spe­szyła. Przy­glą­dał jej się z taką inten­syw­no­ścią, która wpra­wia czło­wieka w zakło­po­ta­nie.

Tego wie­czoru umó­wili się na kola­cję w restau­ra­cji hote­lo­wej. Padał deszcz, więc posta­no­wili, że zostaną w hotelu.

Dwie godziny przed kola­cją Ste­fa­nia nalała do wanny wody. Leżała kilka minut w cie­płej kąpieli bez ruchu. Kiedy znik­nęły ostat­nie bąbelki piany, namy­dliła się, po czym opłu­kała i wyszła z wanny. Wytarła ciało pucha­tym ręcz­ni­kiem. Sta­nęła przed lustrem i spoj­rzała na sie­bie kry­tycz­nym wzro­kiem. Piersi stra­ciły swoją jędr­ność, na brzu­chu miała kilka roz­stę­pów. Nogi wciąż miała nie­złe. Uśmiech­nęła się do swo­jego odbi­cia w lustrze, po czym wtarła w ciało bal­sam. Owi­nięta szla­fro­kiem wyszła z łazienki. Otwo­rzyła walizkę. Nie przy­wio­zła ze sobą zbyt wielu rze­czy, ale prze­zor­nie zapa­ko­wała błę­kitną sukienkę, która nada­wała się na wyj­ście. Naj­pierw wło­żyła bie­li­znę, potem halkę wyszczu­pla­jącą i sukienkę. Potem przy­szła kolej na maki­jaż. Rzadko się malo­wała, ale na tę spe­cjalną oka­zję chciała ład­nie wyglą­dać. Chciała ucho­dzić w oczach Krzysz­tofa za atrak­cyjną kobietę. Nało­żyła pod­kład. Per­łowy cień na powieki. Rzęsy pocią­gnęła maskarą. Usta pomalo­wała szminką w kolo­rze bur­gundu. Gdy już była gotowa, prze­cze­sała włosy, a na szyję zało­żyła srebrny wisio­rek w kształ­cie czte­ro­list­nej koni­czynki. Wyszła z pokoju zado­wo­lona z koń­co­wego efektu.

Woj­dar cze­kał na nią przy win­dzie.

– Wyglą­dasz pięk­nie – skom­ple­men­to­wał ją.

– Dzię­kuję – Ste­fa­nia poczuła, jak się czer­wieni.

Przy­pa­try­wali się sobie. Krzysz­tof rów­nież wyglą­dał przy­stoj­nie w sta­lo­wej koszuli i spra­nych dżin­sach.

– To co, idziemy? – wska­zał ręką w kie­runku sali.

– Idziemy.

On zamó­wił stek z warzy­wami, ona zapie­kankę z kur­cza­kiem i sałatką.

– Wino oczy­wi­ście też zama­wiamy? – zapy­tał.

– Oczy­wi­ście też – uśmiech­nęła się do niego z kokie­te­rią.

Po kilku chwi­lach sta­nęła przed nimi butelka char­don­nay.

Ste­fa­nia upiła łyk wina, zado­wo­lona z aro­matu i smaku trunku. Migo­tliwy blask pło­mieni świec spra­wił, że cie­nie tań­czyły wokół nich.

Oboje byli lekko spe­szeni.

– Córka już za mną tęskni – ode­zwała się Ste­fa­nia. – Dzwo­niła do mnie.

– Też chciał­bym, żeby moi syno­wie za mną tęsk­nili. Są w takim wieku, że jestem dla nich ste­try­cza­łym pier­ni­kiem.

– Nie jesteś.

– Jesz­cze tego by bra­ko­wało, żebyś i ty tak sądziła.

Wymie­nili spoj­rze­nia.

– To pew­nie cie­szysz się, że poju­trze wyjeż­dżamy?

– Tak i nie.

– Tak i nie? – uniósł do góry jedną brew. – Tak, bo zoba­czysz się z córką i mężem, a nie, bo?

– Bo będziemy musieli się roz­stać – zabrzmiało to jakoś roz­pacz­li­wie.

– Dalej będziemy ze sobą pra­co­wać.

– Tak, ale… Nie, zresztą już nic – mach­nęła ręką i się­gnęła po kie­li­szek.

– Ja też nie chciał­bym, żeby to, co tutaj jest mię­dzy nami… – zamilkł, bo poja­wił się kel­ner z pół­mi­skami.

– Oboje mamy rodziny – skwi­to­wała Ste­fa­nia i się­gnęła po wide­lec.

Jedli w mil­cze­niu.

– Po powro­cie spo­tkamy się na kawie – stwier­dził.

Ste­fa­nia poczuła, jak krew gwał­to­wa­nie napływa jej do twa­rzy.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł.

– Co jest złego w tym, że dwoje ludzi spo­tyka się na kawie?

Par­sk­nęła ner­wo­wym śmie­chem.

– Jeśli atmos­fera wokół tych dwojga jest tak ciężka, że można by ją nożem ciąć, to myślę, że nie jest to naj­lep­szy pomysł.

– Może masz i rację. Dobry ten stek, a jak twoja zapie­kanka?

Ste­fa­nia spoj­rzała na swoje danie, roz­grze­bane widel­cem. Zmu­siła się do tego, aby wziąć kawa­łek zapie­kanki do ust.

– Mhm – mruk­nęła.

Ste­fa­nia uni­kała wzroku Krzysz­tofa. Wpa­trzona w swój talerz, nadzie­wała kolejne kawałki zapie­kanki. Krzysz­tof widział, że kobieta jest zakło­po­tana, nim też tar­gały emo­cje. W pew­nej chwili już nie mógł dłu­żej się powstrzy­mać, poło­żył dłoń na jej dłoni.

– Prze­pra­szam, jeśli wpra­wi­łem cię w zakło­po­ta­nie. Wiesz, ja dawno się tak nie czu­łem… Jestem czło­wie­kiem twardo stą­pa­ją­cym po ziemi, a czuję się, jak­bym szy­bo­wał w obło­kach.

Cie­pło pły­nące z jego dłoni spra­wiło, że Ste­fa­nia poczuła ciarki prze­bie­ga­jące po jej ciele.

– Ja też dawno się tak nie czu­łam. Jak na haju. Te dni są takie odre­al­nione. I naj­gor­sze jest to, że wcale nie chcę powrotu do rze­czy­wi­sto­ści.

– Czy czu­jesz to…

– Krzysz­tof… Ja…

– Nic nie mów. Lepiej nic nie mów.

– Ale ja chcę powie­dzieć.

Zdjął rękę z jej dłoni i potarł skroń.

– Jesteś wspa­nia­łym męż­czy­zną. Dow­cip­nym, zabaw­nym. I myślę, że mogłoby nam się udać, gdy­by­śmy byli wolni.

– Ja nie pro­szę cię o to, byś porzu­cała rodzinę. Sam też mam rodzinę.

– Więc czego ode mnie ocze­ku­jesz?

– Nie wiem…

– Takie spo­tka­nia na kawę nie wcho­dzą w rachubę, bo w końcu się w sobie zako­chamy.

– Tak, masz rację. Tylko że ludzie cza­sami się roz­stają, by zwią­zać się z kimś innym.

– Krzysz­tof…

– Tak, prze­pra­szam – zre­flek­to­wał się. – Ta roz­mowa jest nie­po­trzebna.

Woj­dar wpa­try­wał się w Ste­fa­nię wzro­kiem peł­nym pożą­da­nia. A nic nie jest tak zgubne jak pożą­da­nie.

Przez długą chwilę żadne z nich nie wie­działo, jak się zacho­wać, co zro­bić. Potem to ona poło­żyła dłoń na jego dłoni i pal­cem zaczęła wodzić po jego ręce. Krzysz­tof zamknął oczy. Spra­wiło mu to ogromną przy­jem­ność. Kiedy otwo­rzył powieki, zoba­czył wpa­trzone w niego oczy Ste­fa­nii. W jej twa­rzy wyczy­tał te wszyst­kie emo­cje, które sam odczu­wał: nadzieję, obawę, zako­cha­nie, zaprze­cze­nie, tęsk­notę, dystans.

Zamó­wili kolejną butelkę wina. Ste­fa­nia wie­działa, że kiedy świat traci kon­tury, nie powinna wię­cej pić, a jed­nak nie chciała prze­stać. Chciała, żeby jej świat wiro­wał, tra­cił ostrość. Chciała czuć się dokład­nie tak, jak czuła się wła­śnie w tym momen­cie.

Była kobietą na tyle doj­rzałą, że wie­działa, co może z tego wynik­nąć, a jed­nak nie miała ochoty tego wie­czoru sta­wiać sobie gra­nic.

Nie rozu­miała ludzi, któ­rzy cho­dzili ze sobą do łóżka, wcale się nie zna­jąc, któ­rych nic nie łączyło. Jej jedy­nym i pierw­szym męż­czy­zną był Paweł, jej mąż. Oczy­wi­ście, że wiele razy zasta­na­wiała się, jak by to było z innym, ale to były tylko krót­kie prze­bły­ski, za które się kar­ciła.

Z gło­śni­ków popły­nęła muzyka. To była Edyta Bar­to­sie­wicz ze swoim Ostat­nim.

Zatańcz ze mną jesz­cze raz

Otul twa­rzą moją twarz

Co z nami będzie? – za oknem świt

Tak nam dobrze mogło być.

Gdy cie­bie zabrak­nie i zie­mia roz­stąpi się

W nico­ści trwam

Gdy kie­dyś odej­dziesz

Nas już nie będzie i sie­bie nie znaj­dziesz też.

Krzysz­tof wycią­gnął dłoń w kie­runku Ste­fa­nii. Kobieta wstała. Krzysz­tof otwo­rzył ramiona, a ona się w niego wtu­liła. Koły­sali się we dwoje w takt muzyki. Ciało przy ciele. Oddech przy odde­chu. I to jego spoj­rze­nie… Jej serce zaczęło bić żwa­wiej. Cho­lera! – zaklęła w duchu. Że też nie może się opa­no­wać.

Nale­żał do męż­czyzn, któ­rzy roz­pa­lają kobietę jed­nym spoj­rze­niem.

Zro­biło jej się gorąco od tego jed­nego prze­cią­głego spoj­rze­nia. Ona też mu się podoba, wie­działa o tym, choć trudno jej było w to uwie­rzyć.

– Co z nami będzie? – szep­nął Krzysz­tof do jej ucha.

– Nic nie mów, tylko ze mną tańcz… Tańcz ze mną… Trzy­maj w swo­ich ramio­nach.

– Trzy­mam – jego oczy spo­glą­dały na nią z czu­ło­ścią.

Czy sły­szysz, jak tam daleko muzyka gra?

Zatańcz ze mną jesz­cze raz…

Ani na chwilę się od sie­bie nie ode­rwali. Krzysz­tof prze­su­wał dło­nią po ple­cach Ste­fa­nii, a ona top­niała pod wpły­wem tego dotyku. I nagle jego usta zna­la­zły się na wprost jej ust. Ste­fa­nia deli­kat­nie roz­chy­liła wargi. On się nachy­lił, a ona poczuła smak jego języka. A potem… Potem cało­wali się jak wariaci, tak jakby ta chwila była ich nasy­ce­niem, jakby miała zaraz się skoń­czyć. Byli oni, a świat wokół gdzieś znik­nął, roz­ma­zał się we mgle. I zaraz zda­rze­nia poto­czyły się w bły­ska­wicz­nym tem­pie. Zła­pali się za ręce i po scho­dach pobie­gli na górę. Już na kory­ta­rzu zaczęli się roz­bie­rać. On nie mógł zna­leźć klu­cza, a suwak od jej sukienki był już roz­su­nięty do połowy ple­ców. W końcu udało im się wejść do pokoju. On zdjął jej sukienkę, a ona się śmiała. Poczuła prze­szy­wa­jące dresz­cze, kiedy jego dłoń gła­dziła jej nagie ciało. Była gotowa już tam, na dole, kiedy tań­czyli cia­sno objęci. A teraz chciała tylko speł­nie­nia.

Krzysz­tof obu­dził się tuż po siód­mej. Ste­fa­nii już nie było w jego łóżku. Poczuł zawód. Wyda­wało mu się, że kobieta w nocy pła­kała. A może to tylko mu się śniło? Wczo­raj­szy wie­czór i noc były takie odre­al­nione, że już sam nie wie­dział, co mu się wyda­wało, a co było prawdą.

Wstał, wypił dusz­kiem pół butelki wody, po czym wziął prysz­nic. Ogo­lił się, ubrał i zszedł na śnia­da­nie. Ste­fa­nii nie było na dole. Poczuł dziwne ukłu­cie w sercu. Pospiesz­nie wypił kawę i poszedł na wykład. Tam też jej nie zastał. Pomy­ślał, że jest na plaży. Wyszedł z auli i szyb­kim kro­kiem ruszył w kie­runku plaży. Zoba­czył ją po kil­ku­na­stu minu­tach mar­szu. Sie­działa na pia­sku, zapa­trzona w bez­miar wód.

– Cześć – ode­zwał się.

Kobieta opa­tu­liła się cia­śniej swe­trem.

– Cześć – Ste­fa­nia nawet na niego nie spoj­rzała.

– Wyszłaś z mojego pokoju tak szybko.

– Nie chcia­łam stwa­rzać nie­zręcz­nej sytu­acji.

Krzysz­tof pokrę­cił gwał­tow­nie głową.

– To nie byłaby nie­zręczna sytu­acja.

Krzysz­tof usły­szał ury­wany oddech kobiety i to, jak gło­śno prze­łyka ślinę. Wie­dział, że usi­łuje się nie roz­pła­kać.

– Ejjj. Co się stało?

– Jak to co? – spoj­rzała na niego zamglo­nymi oczami. – To wszystko – zato­czyła koło ręką.

– Ja i ty, wylą­do­wa­li­śmy w łóżku.

– Żału­jesz?

– Nie. I wła­śnie to jest naj­gor­sze, że ja wcale a wcale niczego nie żałuję.

– Ja też nie.

– Ale oboje mamy rodzinę.

– Wiem… Smutne to jest.

– Nie możemy tego cią­gnąć.

Krzysz­tof poczuł się tak, jakby ktoś wbił mu nóż w serce. Zabo­lało.

– Skoro nie chcesz, nie będziemy…

Kobieta nic się nie odzy­wała. Wzięła w dłoń garść pia­sku i zaczęła ją prze­sy­py­wać z ręki do ręki.

– Nie chcę, byś była smutna.

– A ja nie chcę, by nasz czas tutaj dobiegł końca.

Wzru­szył ramio­nami. Oboje wie­dzieli, że wcze­śniej czy póź­niej każde z nich będzie musiało wró­cić do swo­jego życia.

Krzysz­tof przy­tu­lił Ste­fa­nię. A jej było tak dobrze w jego sil­nych ramio­nach. Poczuła mocny zapach jego wody koloń­skiej.

– Może…

– Nie, nic nie mów… – przy­tknęła palec do jego ust. Oboje wie­dzieli, że słowa są nie­po­trzebne.

W pociągu oboje mil­czeli. Ste­fa­nia zamknęła oczy i oparła głowę o szybę. Woj­dar pró­bo­wał czy­tać gazetę, ale nie mógł się skon­cen­tro­wać.

Wszystko to w nich zosta­nie na zawsze. To, co prze­żyli, było w nich, te zapa­chy, ta czu­łość, było na dło­niach, ustach Ste­fa­nii. Jego myśli też wypeł­nione były nią. A jed­nak w domu cze­kał na nich ktoś inny. Ktoś, kto im kie­dyś zaufał, komu oni zło­żyli przy­sięgę.

Rozdział 2

Naj­częst­szy ludzki błąd – nie prze­wi­dzieć burzy w piękny czas.

Nic­coló Machia­velli

Przez kolejne dni Ste­fa­nia uni­kała Krzysz­tofa. Zamie­niła się na dyżury z inną położną, żeby tylko go nie spo­tkać. Jedyne, o czym marzyła, to powrót do tego, co było przed wyjaz­dem. Do nor­mal­no­ści. Jed­nak serce jakoś tak żwa­wiej biło, a myśli krą­żyły wokół Krzysz­tofa. Nie miała bli­skiej przy­ja­ciółki, któ­rej mogłaby się zwie­rzyć, dobre zna­jome tak, ale nie przy­ja­ciółkę. Więc sama musiała się upo­rać ze swo­imi poplą­ta­nymi myślami. Tydzień póź­niej było jej tak źle, że wypiła kilka drin­ków. Whi­sky z colą, którą zna­la­zła w barku, potem jakiś likier. Nic nie poma­gało na zła­mane serce. Za to następ­nego rana obu­dził ją potężny kac. Na szczę­ście mąż poje­chał z córką na lek­cje baletu, więc mogła spo­koj­nie pole­żeć. Leżała przez kil­ka­na­ście minut, a potem zwlo­kła się z łóżka i wzięła chłodny prysz­nic.

Zimna woda ście­kała po jej nagim ciele, a ona była roz­darta pomię­dzy pięk­nymi wspo­mnie­niami a poczu­ciem winy. Namy­dliła się, opłu­kała i wyszła spod prysz­nica. Owi­nięta cia­sno w szla­frok poszła do kuchni, gdzie zapa­rzyła sobie gorzką her­batę. Uśmiech­nęła się do sie­bie. Nie wie­działa, że na­dal może być pożą­dana.

Jest mężatką od dzie­się­ciu lat. Jesz­cze do wyjazdu mogła przy­rzec, że nic nie zepsuje ich mał­żeń­stwa, że jest go stu­pro­cen­towo pewna. Jed­nak w życiu nie można być niczego pew­nym. Ste­fa­nii do pełni szczę­ścia niczego nie bra­ko­wało, a tym bar­dziej zawi­ro­wań. Mię­dzy nią a mężem ni­gdy nie było wyła­do­wań pio­ru­nów. Był to zwią­zek pełen spo­koju i roz­sądku. Oboje pra­gnęli sta­bi­li­za­cji. Oboje od początku zało­żyli, że będą mieli dziecko, może dwójkę. Wszystko toczyło się tak, jak zapla­no­wali. Pły­nęli z prą­dem. A tutaj na hory­zon­cie poja­wił się ogień. I to taki, który spa­lił ją w prze­ciągu jed­nej nocy. Nikogo wcze­śniej tak bar­dzo nie pożą­dała. Z nikim tak nie krzy­czała pod­czas sto­sunku ani nie odla­ty­wała gdzieś w nie­znane.

Kiedy o nim myślała, czuła zakło­po­ta­nie, a na jej policzki wypeł­zał rumie­niec. Była prze­ra­żona, a z dru­giej strony czuła taki dresz­czyk emo­cji. Tam­tej nocy zacho­wała się jak nie­od­po­wie­dzialna wariatka, która postą­piła wbrew swoim zasa­dom. A mimo to niczego nie żało­wała. Seks z mężem był pełen odda­nia i bli­sko­ści, ale nie doświad­czyła tego, o czym nie­kiedy opo­wia­dały kole­żanki.

Ste­fa­nia z Woj­da­rem nic sobie nie obie­cali, ona nawet nie wie­działa, czy on ma jej numer tele­fonu. I dobrze. Nie, nie­do­brze… Ten czas spę­dzony z Krzysz­to­fem był cudowny, ale trzeba wyrzu­cić wspo­mnie­nia z głowy i zająć się życiem. Teraź­niej­szo­ścią.

Paweł był męż­czy­zną jej życia, takim, jakiego wyma­rzyła sobie na męża. Kochan­ko­wie są na chwilę, a nie na życie. Od pierw­szej roz­mowy wie­dzieli, że będą ze sobą. Nie było grzmo­tów, bły­ska­wic, fru­wa­ją­cych motyli, ale Ste­fa­nia miała w mężu opar­cie. Był jej brat­nią duszą.

To dla­czego, do cho­lery, myśli o tym dru­gim? Nie­ustan­nie.

Wiem, że nie powi­nie­nem pisać. Taka była nasza nie­pi­sana umowa. A jed­nak piszę do Cie­bie. Mia­ła­byś czas na kawę? Jutro? Zadzwoń, odpisz… Cokol­wiek. K.

Ste­fa­nia patrzyła na wyświe­tlacz tele­fonu jak onie­miała, po czym scho­wała go szybko do torebki. Co on sobie wyobraża? Jak zdo­był mój numer? Pew­nie spi­sał go z kartki nume­rów przy­pię­tej do tablicy kor­ko­wej w dyżurce. Ogar­nęła ją iry­ta­cja, radość, cie­ka­wość i chęć spo­tka­nia z nim. Sie­działa przy stole u teściów w miesz­ka­niu i dzio­bała w ziem­nia­kach.

– Nie sma­kuje ci? – zapy­tała teściowa.

– Sma­kuje, pew­nie, że sma­kuje…

Teść zaczął roz­pra­wiać o poli­tyce, a ona mogła spo­koj­nie odpły­nąć. Była obecna cia­łem, ale nie duchem.

Może powin­nam wymknąć się do łazienki i do niego oddzwo­nić? – pomy­ślała Ste­fa­nia. – Nie, z tym oddzwa­nia­niem to głupi pomysł. Prze­cież nie będzie szep­tać do słu­chawki. To może powinna odpi­sać? A dla­czego mia­łaby to robić teraz? Upiła łyk wina. Wszystko, o czym w tam­tej chwili marzyła, to wró­cić do domu i odpi­sać na tego cho­ler­nego ese­mesa.

– Kochani, prze­pra­szam was, mia­łam podać na deser lody, ale ktoś wyjadł zawar­tość pudełka, a puste pudełko wło­żył do zamra­żarki – teściowa wymow­nie spoj­rzała na teścia.

– Ja nic o tym nie wiem – teść uniósł do góry ręce w obron­nym geście.

– Bab­ciu, to może jakieś myszki macie w domu? – zachi­cho­tała Ela.

– Mnie się wydaje, że to duży szczur – teściowa puściła oko do teścia, który zna­cząco odchrząk­nął.

– To może pójdę do sklepu po lody? – Ste­fa­nia pod­nio­sła się tak gwał­tow­nie, że stół się zachwiał.

– Daj spo­kój – mach­nął ręką Paweł. – Możemy się obejść bez lodów.

– A ja bym zja­dła – ode­zwała się teściowa.

– Ja też – zawtó­ro­wała Ela.

– Pójdę.

– To może ja… – ode­zwał się Paweł.

– Daj spo­kój – Ste­fa­nia poło­żyła mu dłoń na ramie­niu. – Pójdę.

– Kup naj­le­piej jakieś owo­cowe – powie­działa teściowa.

– Ja wola­ła­bym cze­ko­la­dowe – ode­zwała się Ela.

– To kupię i te, i te.

Wyszła z miesz­ka­nia, ści­ska­jąc w ręce torebkę. Jej dło­nie zro­biły się lep­kie od potu. Ste­fa­nia nie­mal bie­giem dotarła do sklepu. Kiedy stała przed zamra­żarką, zaczęła się zasta­na­wiać nad sma­kami lodów. Śmie­tan­kowe? Tru­skaw­kowe? Cho­lera, co się z nią dzieje?

Wło­żyła do koszyka owo­cowe lody i śmie­tan­kowe. A może to były kar­me­lowe? Dorzu­ciła jesz­cze pudełko kar­me­lo­wych i cze­ko­la­do­wych. Pode­szła do kasy. Drżą­cymi rękami wyjęła port­fel. Zapła­ciła i wyszła ze sklepu. Skrę­ciła w boczną, ślepą uliczkę. Siatkę z lodami poło­żyła na chod­niku i się­gnęła po tele­fon. To, co robiła, napa­wało ją lek­kim prze­ra­że­niem. Wybrała numer Krzysz­tofa. Ode­brał po pierw­szym sygnale.

– Cześć. Możesz roz­ma­wiać?

– Tak. Cześć… – Jego niski głos spra­wił, że motyle zatrze­po­tały w dole jej brzu­cha.

– Napi­sa­łeś ese­mesa.

– Wiem. Nie powi­nie­nem.

– No nie.

– Prze­pra­szam. Myśla­łem o tobie. Cały czas myślę. Nie mogę prze­stać.

Ste­fa­nia ode­tchnęła głę­boko. Ona też o nim myślała. Nie­ustan­nie. Nawet teraz, kiedy nada­rzyła się oka­zja, wybie­gła z miesz­ka­nia pod byle pre­tek­stem, żeby do niego zadzwo­nić. Co ona wypra­wiała? Czuła pod­eks­cy­to­wa­nie, a zara­zem odrazę do sie­bie. Radość i wyrzuty sumie­nia.

Jakaś zako­chana para weszła w uliczkę. Ste­fa­nia nie­mal pod­sko­czyła ze stra­chu. Kiedy mło­dzi ją zoba­czyli, zawró­cili.

– Krzysz­tof… To, co się mię­dzy nami zda­rzyło…

– Napi­jesz się ze mną kawy? – prze­rwał jej.

Serce krzy­czało: Tak, tak…

– Nie wiem sama.

– Znam świetną kawiar­nię. Podają mie­loną kawę pro­sto z Kolum­bii.

– Może cze­goś innego też tam dosy­pują do tej kawy, skoro taka jest świetna?

Zaśmiał się.

– Dobrze.

– To kiedy? Jutro? Poju­trze? Dzi­siaj?

Teraz ona się zaśmiała.

– Zoba­czę w gra­fiku.

– Już patrzy­łem. Poju­trze oboje mamy wolne.

– Dobrze.

Roz­łą­czyła się. Na jej twa­rzy poja­wiły się rumieńce. Serce tań­czyło kan­kana.

Lody! – zła­pała siatkę i ruszyła w stronę miesz­ka­nia teścio­wej. Całą drogę była w sta­nie myśleć tylko o Krzysz­to­fie.

Ste­fa­nia obu­dziła się spra­gniona. Było jej tak gorąco, że musiała wyjść z łóżka. Poszła do kuchni i wyjęła z lodówki butelkę wody mine­ral­nej. Wypiła kilka łyków. Koszula nocna oble­piała jej ciało. Otwo­rzyła okno na oścież i zła­pała kilka hau­stów powie­trza.

Śnił jej się Woj­dar. Sen był tak reali­styczny, że czuła się zawsty­dzona tym, co z nim robiła w tym śnie. Kochali się dość dra­pież­nie. Było jej tak dobrze, że nie­mal czuła go w sobie, nawet po prze­bu­dze­niu. Nie mogła odgo­nić od sie­bie tych sen­nych marzeń. A może wcale nie chciała ich odgo­nić? Mogła się zało­żyć, że Woj­dar też o niej śni. Widziała jego spoj­rze­nia, które rzu­cał w jej stronę, kiedy byli razem na dyżu­rze. I wie­działa, że mogą wszystko powtó­rzyć, gdyby tylko dała mu jakoś znać. Po powro­cie z kon­fe­ren­cji Ste­fa­nia zaczęła uni­kać Krzysz­tofa. Przez ostat­nie trzy tygo­dnie nie mieli wspól­nego dyżuru. Ale tydzień temu tra­fił im się jeden, potem drugi. Cho­dziła wtedy otu­ma­niona, a kiedy mijała Krzysz­tofa na kory­ta­rzach, jej serce wywi­jało koziołki. Kiedy robiła sobie kawę w dyżurce, wyobra­żała sobie, że kochają się na cia­snej, roz­kle­ko­ta­nej sofie, która stała w rogu. O dziwo, nie mia­łaby wyrzu­tów sumie­nia, gdyby do tego naprawdę doszło. A może tak jej się tylko teraz wyda­wało?

Wie­działa jedno. Nawet bez­gra­niczne odda­nie mężowi, nawet przy­wią­za­nie, jakim go darzyła, nie jest w sta­nie stłu­mić pożą­da­nia, jakie czuła do Krzysz­tofa. Tak, cza­sami się za to nie­na­wi­dziła, ale nie miała siły wal­czyć z tym, co czuła do Woj­dara.

Kilka dni póź­niej Ste­fa­nia miała dyżur z Woj­da­rem. Spo­tkali się w dyżurce. Wsy­py­wała do kubka kawę, kiedy Woj­dar otwo­rzył drzwi.

Sta­nął na progu i patrzył na nią ocza­ro­wany.

– Cześć.

– Cześć – Ste­fa­nia zaczęła mie­szać kawę. – Masz ochotę na kawę? – zapy­tała.

– Tak. Popro­szę.

– Co u cie­bie?

– Dobrze.

– To dobrze.

Oboje się roze­śmiali z tej krót­kiej, zabaw­nej wymiany zdań.

– Nie wiem, co powie­dzieć… – zaczął Krzysz­tof. – Prze­pra­szam za tam­tego ese­mesa. Chcia­łem się z tobą spo­tkać. Napić się kawy.

– Więc napi­jemy się kawy – Ste­fa­nia wrę­czyła mu kubek.

Woj­dar się­gnął po kubek, doty­ka­jąc opusz­kami pal­ców jej dłoni. Pocią­gnął łyk kawy. Kawa była gorąca. Spa­rzył sobie usta.

– Ten czas, który razem spę­dzi­li­śmy, miał dla mnie duże zna­cze­nie. Nie mogę prze­stać o tobie myśleć. O nas…

– Ja też. Ale prze­cież ty masz żonę, a ja męża.

– Tak. To prawda.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki