Zanim mnie poznała - Julian Barnes - ebook

Zanim mnie poznała ebook

Julian Barnes

0,0

Opis

To opowieść o historyku Grahamie Hendricku, który porzucił żonę Barbarę i związał się z pełną wigoru Anną. W nowym związku jest przeszczęśliwy, dopóki pewnego dnia nie odkrywa, że jego nowa wybranka grała w wątpliwej jakości filmach. Graham zaczyna tropić jej przeszłość, szuka w książek dedykacji od byłych kochanków, chadza do kin, oglądając tanie filmy, w których się pojawiała. Niby nie wini jej za przeszłość, ale historia zawsze była dla niego ważna…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jeden

Trzy garnitury i skrzypce

Gdy Gra­ham Hen­dricks widział po raz pierw­szy, jak jego żona dopusz­cza się cudzo­łó­stwa, w ogóle się tym nie prze­jął. Chi­cho­tał nawet. Nie przy­szło mu ani razu do głowy, by wycią­gnąć osła­nia­jącą dłoń w stronę oczu swej córki.

Oczy­wi­ście stała za tym Bar­bara. Bar­bara, jego pierw­sza żona, w prze­ci­wień­stwie do Ann, dru­giej żony – tej, która cudzo­łó­stwa się dopusz­czała. Choć natu­ral­nie nie postrze­gał tego wów­czas jako cudzo­łó­stwo. Więc reak­cja pas devant nie była odpo­wied­nia. Zresztą wciąż trwało coś, co Gra­ham nazy­wał cza­sem słod­kiego szczę­ścia.

Ów czas zaczął się 22 kwiet­nia 1977 roku w Rep­ton Gar­den, kiedy Jack Lup­ton przed­sta­wił go dziew­czy­nie, spa­do­chro­niarce. Pił już trze­ciego drinka na tym przy­ję­ciu. Jed­nak alko­hol ni­gdy nie poma­gał mu się odprę­żyć; gdy tylko Jack przed­sta­wił dziew­czynę, coś w jego mózgu zami­go­tało i auto­ma­tycz­nie wyma­zało jej imię. Tak działo się pod­czas przy­jęć. Kilka lat wcze­śniej Gra­ham w ramach eks­pe­ry­mentu pró­bo­wał powta­rzać imię osoby, któ­rej ści­skał dłoń. „Witam, Rachel”, mówił, i „Witaj, Lio­nelu”, i „Dobry wie­czór, Marion”. Ale męż­czyźni uwa­żali, że jest homo­sek­su­ali­stą i patrzyli podejrz­li­wie, pod­czas gdy kobiety pytały grzecz­nie, czy jest bostoń­czy­kiem albo może wyznawcą pozy­tyw­nego myśle­nia. Gra­ham porzu­cił tę tech­nikę i powró­cił do uczu­cia wstydu wywo­ła­nego swoim umy­słem.

Tam­tego cie­płego kwiet­nio­wego wie­czoru, opie­ra­jąc się o półki z książ­kami Jacka, z dala od wrzawy świer­go­czą­cych pala­czy, patrzył uprzej­mie na tę wciąż ano­ni­mową kobietę o sta­ran­nie uło­żo­nych wło­sach w kolo­rze blond i noszącą bluzkę w wąskie paski, z jedwa­biu, o ile mógł się zorien­to­wać.

– To musi być cie­kawe życie.

– Ow­szem.

– Pew­nie… dużo podró­żu­jesz.

– Tak.

– Dajesz pokazy, jak przy­pusz­czam.

Wyobra­ził sobie, jak kozioł­kuje w powie­trzu, pod­czas gdy ze zbior­nika docze­pio­nego do jej kostki dobywa się z sykiem szkar­łatny dym.

– No, to inna działka, naprawdę.

(Jaka to była działka?)

– Ale musi być nie­bez­pieczne.

– Co… to zna­czy… lata­nie?

Dziwne, pomy­ślała Ann, jak czę­sto męż­czyźni boją się samo­lo­tów. Jej ni­gdy nie peszyły.

– Nie, nie cho­dzi o lata­nie, tylko o to dru­gie. Ska­ka­nie.

Ann prze­chy­liła pyta­jąco głowę.

– Ska­ka­nie. – Gra­ham odsta­wił kie­li­szek na półkę i zama­chał rękami w górę i w dół. Ann jesz­cze bar­dziej prze­chy­liła głowę. Chwy­cił środ­kowy guzik mary­narki i pocią­gnął ener­gicz­nie w dół, gestem nie­wąt­pli­wie mili­tar­nym. – Och, myśla­łem, że jesteś spa­do­chro­niarką – oznaj­mił w końcu, a dolna część twa­rzy Ann ufor­mo­wała się w uśmiech, widoczne w oczach scep­tyczne współ­czu­cie prze­mie­niło się w roz­ba­wie­nie. – To Jack powie­dział, że jesteś spa­do­chro­niarką – powtó­rzył, jakby reak­ty­wa­cja tych słów i przy­pi­sana im moc czy­niły je praw­dziw­szymi. Tak naprawdę oczy­wi­ście było odwrot­nie. Sta­no­wiło to bez wąt­pie­nia jesz­cze jeden przy­kład tego, co Jack nazy­wał „roz­krę­ce­niem zabawy, ty stary głupi piź­dzielcu”.

– Wobec tego nie jesteś histo­ry­kiem i nie wykła­dasz na Uni­wer­sy­te­cie Lon­dyń­skim – odparła.

– Dobry Boże, skąd – zaprze­czył Gra­ham. – Czy wyglą­dam jak nauczy­ciel aka­de­micki?

– Nie wiem, jak oni wyglą­dają. Nie tak jak wszy­scy inni?

– Nie – zapew­nił cał­kiem zde­cy­do­wa­nie Gra­ham. – Noszą oku­lary i brą­zowe twe­edowe mary­narki, gar­bią się i cechuje ich wredna, zawistna natura, poza tym wszy­scy uży­wają Old Spice’a.

Ann popa­trzyła na niego. Nosił oku­lary i brą­zową sztruk­sową mary­narkę.

– Jestem neu­ro­chi­rur­giem – wyja­śnił. – No, nie­zu­peł­nie. Wspi­nam się po ana­to­micz­nej dra­bi­nie. Naj­pierw trzeba wyćwi­czyć się na innych czę­ściach, wia­domo. W tej chwili dotar­łem do ramion i szyi.

– To musi być inte­re­su­jące – zauwa­żyła, nie bar­dzo wie­dząc, do jakiego stop­nia mu nie wie­rzyć. – To musi być trudne – dodała.

– Jest trudne. – Popra­wił oku­lary na nosie, prze­su­wa­jąc je nieco na bok, zanim umie­ścił je na wła­ści­wym miej­scu. Był wysoki i miał pocią­głą, kan­cia­stą twarz i ciem­no­kasz­ta­nowe włosy poprze­ty­kane tu i ówdzie siwi­zną, jakby ktoś wytrzą­snął ją z zatka­nej pie­prz­niczki. – To także nie­bez­pieczne.

– Tak myślę. – Nic dziw­nego, że jego włosy tak wyglą­dały.

– Naj­nie­bez­piecz­niej­sze jest lata­nie – wyja­śnił.

Uśmiech­nęła się; on też się uśmiech­nął. Nie była tylko ładna; była też przy­ja­ciel­ska.

– Jestem kie­row­niczką działu zaku­pów – powie­działa. – Kupuję odzież.

– Jestem nauczy­cie­lem aka­de­mic­kim – powie­dział. – Wykła­dam histo­rię na Uni­wer­sy­te­cie Lon­dyń­skim.

– Jestem magi­kiem – oświad­czył Jack Lup­ton, który obi­jał się na obrze­żach ich roz­mowy i teraz w sam jej śro­dek pako­wał butelkę. – Wykła­dam magię na Uni­wer­sy­te­cie Życia. Wino czy wino?

– Odejdź, Jack – naka­zał Gra­ham, zde­cy­do­wa­nie jak na sie­bie. I Jack odszedł.

Patrząc wstecz, Gra­ham mógł dostrzec, jak jałowe było w tym momen­cie jego życie. Chyba że oczy­wi­ście pospieszna jasność zawsze sta­nowi zwod­ni­czy ele­ment spo­glą­da­nia wstecz. Miał trzy­dzie­ści osiem lat: od pięt­na­stu był żonaty, dzie­sięć lat w tej samej pracy, w poło­wie drogi do spła­ce­nia hipo­teki, także w poło­wie życia, jak przy­pusz­czał. Już wyczu­wał bli­skość opa­da­ją­cego zbo­cza.

Co nie zna­czy, by Bar­bara tak to postrze­gała. I co nie zna­czy rów­nież, by mógł jej to w ten spo­sób przed­sta­wić. Nie­wy­klu­czone, że na tym mię­dzy innymi pole­gał pro­blem.

Wciąż ją w tam­tym momen­cie lubił, cho­ciaż nie kochał jej tak naprawdę, nie odczu­wał niczego w rodzaju dumy czy nawet zain­te­re­so­wa­nia w ich związku od co naj­mniej pię­ciu lat. Lubił ich córkę Alice, choć w jakiś spo­sób, ku jego zasko­cze­niu, nie wzbu­dzała w nim ni­gdy żad­nych głęb­szych uczuć. Był zado­wo­lony, kiedy osią­gała dobre wyniki w nauce, ale wąt­pił, czy owo zado­wo­le­nie różni się od ulgi wywo­ła­nej świa­do­mo­ścią, że nie idzie jej w szkole gorzej; skąd miał to wie­dzieć? Był też nega­tyw­nie nasta­wiony do swo­jej pracy, choć z każ­dym rokiem odro­binę mniej, kiedy to stu­denci, któ­rych uczył, sta­wali się coraz bar­dziej nie­doj­rzali, coraz bar­dziej leniwi bez poczu­cia winy i bar­dziej grzecz­nie nie­do­stępni niż kie­dy­kol­wiek.

W ciągu pięt­na­stu lat mał­żeń­stwa ni­gdy nie zdra­dził Bar­bary, ponie­waż uwa­żał, że to nie­wła­ściwe, ale też, jak przy­pusz­czał, ponie­waż ni­gdy nie doznał praw­dzi­wej pokusy (kiedy miga­jące kli­nem w raj­sto­pach stu­dentki krzy­żo­wały przed nim nogi, zada­wał im eseje o trud­niej­szej tema­tyce; prze­ka­zy­wały sobie, że jest sztyw­nia­kiem). Na tej samej zasa­dzie ni­gdy nie myślał o zmia­nie pracy i wąt­pił, czy zdo­łałby zna­leźć gdzieś taką, którą wyko­ny­wałby z podobną łatwo­ścią. Dużo czy­tał, upra­wiał ogró­dek, roz­wią­zy­wał krzy­żówki; chro­nił swoją wła­sność. W wieku trzy­dzie­stu ośmiu lat miał wra­że­nie, że jest już na eme­ry­tu­rze.

Lecz gdy poznał Ann – nie cho­dziło o tę pierw­szą chwilę, w Rep­ton Gar­den, ale póź­niej­szą, kiedy już zmu­sił się pod­stę­pem, by ją dokądś zapro­sić – odniósł wra­że­nie, że jakaś prze­rwana dawno temu linia komu­ni­ka­cyjna łącząca go z nim samym sprzed dwu­dzie­stu lat została nagle przy­wró­cona. Poczuł się ponow­nie zdolny do sza­leń­stwa i ide­ali­zmu. I poczuł też, że jego ciało znowu zaczyna żyć. Nie cho­dziło mu po pro­stu o to, że na poważ­nie cie­szy się sek­sem (choć o to też, oczy­wi­ście), ale że prze­stał postrze­gać sie­bie jako wyłącz­nie mózg tkwiący w jakimś pojem­niku. Od co naj­mniej dzie­się­ciu lat znaj­do­wał coraz bar­dziej ogra­ni­czone zasto­so­wa­nie dla wła­snego ciała; wszelka przy­jem­ność i wszel­kie emo­cje, które nie­gdyś zda­wały się prze­ni­kać mu skórę, jakby wyco­fały się do nie­wiel­kiej prze­strzeni w jego gło­wie. Wszystko, co cenił, działo się mię­dzy uszami. Oczy­wi­ście dbał o ciało, ale z tym samym przy­ga­szo­nym i pasyw­nym zain­te­re­so­wa­niem, jakim darzył swój samo­chód. Jedno i dru­gie nale­żało zasi­lać pali­wem i myć w okre­ślo­nych odstę­pach czasu; jedno i dru­gie psuło się spo­ra­dycz­nie, ale mogło być zazwy­czaj napra­wione.

893-8013: jak zdo­był się na odwagę, żeby zadzwo­nić? Wie­dział jak: oszu­ku­jąc samego sie­bie. Sie­dział pew­nego ranka przy swoim biurku z listą tele­fo­nów, które należy wyko­nać, i wsu­nął mię­dzy nie „jej” numer. W samym apo­geum zaja­dłych tar­gów o plan zajęć i peł­nych rezy­gna­cji wyra­zów zain­te­re­so­wa­nia ze strony wydaw­ców uczo­nych perio­dy­ków stwier­dził, że wsłu­chuje się w „jej” sygnał po dru­giej stro­nie. Od lat nie zapro­sił nikogo (to zna­czy żad­nej kobiety) na lunch (no cóż, nie pro­fe­sjo­nalny lunch). Ni­gdy nie wyda­wało się to… istotne. Ale musiał tylko się przed­sta­wić, spraw­dzić, czy go pamięta, i zapro­sić ją dokądś. Zgo­dziła się; co wię­cej, przy­stała na pierw­szy zapro­po­no­wany przez niego dzień spo­tka­nia. Podo­bało mu się to; tchnęło w niego pew­ność, dzięki któ­rej mógł zacho­wać na palcu obrączkę w trak­cie posiłku. Zasta­na­wiał się przez chwilę, czy jej nie zdjąć.

Wszystko toczyło się rów­nie pro­sto. Jedno z nich mówiło: „A może by tak…”, a dru­gie odpo­wia­dało „tak” albo „nie”; decy­zja była podej­mo­wana. Ani śladu tej spe­ku­la­cji co do moty­wów, towa­rzy­szą­cej bez­u­stan­nie jego mał­żeń­stwu z Bar­barą. Nie to mia­łeś na myśli, Gra­ham, prawda? Kiedy powie­dzia­łeś „x”, cho­dziło ci tak naprawdę o „y”, prawda, Gra­ham? Życie z tobą jest jak par­tia sza­chów roz­gry­wana z kimś, kto ma dwa rzędy skocz­ków, Gra­ham. Pew­nego wie­czoru, w siód­mym roku ich mał­żeń­stwa, po kola­cji, która prze­bie­gła pra­wie bez napięć, kiedy Alice poszła już spać, a on czuł się tak odprę­żony i szczę­śliwy, jak to się wów­czas wyda­wało moż­liwe, powie­dział do Bar­bary z tylko nie­znaczną prze­sadą: „Czuję się bar­dzo szczę­śliwy”.

A Bar­bara, która wła­śnie zbie­rała resztki okru­chów ze stołu, odwró­ciła się, uno­sząc poły­skliwe dło­nie w różo­wych gumo­wych ręka­wicz­kach niczym chi­rurg przed ope­ra­cją, i odparła: „Od czego pró­bu­jesz się wyłgać?”.

Zda­rzały się podobne wymiany zdań, wcze­śniej i póź­niej, ale ta utkwiła mu w pamięci. Może dla­tego, że nie pró­bo­wał się od niczego wyłgać. A potem łapał się na tym, że wstrzy­muje się na chwilę, kiedy zamie­rza jej powie­dzieć, że ją kocha albo że jest szczę­śliwy, albo że wszystko jest dobrze, nie­praw­daż, i naj­pierw roz­wa­żał w duchu pyta­nie: czy Bar­bara pomy­śli, że pró­buję cze­goś unik­nąć albo coś zba­ga­te­li­zo­wać, kiedy powiem jej, co czuję? Jeśli uzna­wał, że nie, to mówił jej, co czuje. Ale o spon­ta­nicz­no­ści nie było już mowy.

Spon­ta­nicz­ność, bez­po­śred­niość, naprawa linii komu­ni­ka­cyj­nej z wła­snym cia­łem: Ann wpro­wa­dziła go nie tylko do Przy­jem­no­ści (wiele mogło to uczy­nić), ale też do jej zawi­łych dróg, jej labi­ryn­to­wej rado­ści; zdo­łała nawet odświe­żyć w jego przy­padku wspo­mnie­nia tejże przy­jem­no­ści. Wzór owego wpro­wa­dze­nia był nie­zmienny: naj­pierw błysk roz­po­zna­nia, kiedy widział, jak Ann coś robi (je, kocha się, roz­ma­wia, nawet stoi i cho­dzi); potem okres mime­tycz­nego doga­nia­nia, aż w końcu czuł się swo­bod­nie wobec tej szcze­gól­nej przy­jem­no­ści; wresz­cie poczu­cie wdzięcz­no­ści nazna­czone pewną mdlącą urazą (nie rozu­miał z początku, jak to moż­liwe, ale tak było). Choć był wdzięczny za tę naukę, choć apro­bo­wał fakt, że go wyprze­dza (jakby mógł się bez tego cze­go­kol­wiek nauczyć?), cza­sem dozna­wał jakie­goś szcząt­ko­wego żalu, że Ann osiąga coś przed nim. W łóżku na przy­kład jej pewna sie­bie swo­boda czę­sto wyda­wała mu się czymś, co uwy­pu­kla (kry­ty­kuje, nie­mal wyśmiewa) jego pełną ostroż­no­ści, sztywną nie­po­rad­ność. Hej, zacze­kaj na mnie, myślał; innym razem, z głęb­szą urazą: Dla­czego nie uczy­łaś się tego ze mną?

Ann o tym wie­działa – kazała Gra­ha­mowi uświa­da­miać to jej, gdy tylko to wyczuła – ale nie jawiło się to jako groźba. Wystar­czyło poroz­ma­wiać i roz­wiać wąt­pli­wo­ści. Poza tym ist­niało wiele dzie­dzin, w któ­rych Gra­ham orien­to­wał się o wiele lepiej od niej. Histo­ria sta­no­wiła dla niej biblio­tekę nie­zgłę­bio­nych ksią­żek. Wia­do­mo­ści nie budziły zacie­ka­wie­nia, ponie­waż były nie­unik­nione i nie miało się na nie wpływu. Poli­tyka ją nudziła, z wyjąt­kiem krót­kiej chwili hazar­do­wego pod­nie­ce­nia, kiedy ogła­szano budżet, i nieco dłuż­szej eks­cy­ta­cji w dniu wybo­rów. Potra­fiła z grub­sza wymie­nić wszyst­kich człon­ków rządu, tyle że na ogół był to rząd poprzedni.

Lubiła podró­żo­wać, czego Gra­ham się nie­mal wyrzekł (kolejna aktyw­ność, która doko­ny­wała się głów­nie mię­dzy jego uszami). Lubiła sztukę współ­cze­sną i muzykę dawną; nie zno­siła sportu i zaku­pów; kochała jedze­nie i czy­ta­nie. Gra­ham postrze­gał te zami­ło­wa­nia jako sym­pa­tyczne i cał­ko­wi­cie zro­zu­miałe. Kie­dyś lubiła kino – bądź co bądź, zagrała drobne rólki w kilku fil­mach – ale nie chciała już tego kon­ty­nu­ować; odpo­wia­dało mu to.

Kiedy go poznała, nie szu­kała nikogo. „Mam trzy­dzie­ści jeden lat – odpo­wie­działa nie­dawno nad wyraz zatro­ska­nemu wujowi, który popa­trzył prze­ni­kli­wie na jej palec ser­deczny lewej dłoni. – Nie jestem starą panną i nie szu­kam nikogo”. Nie ocze­ki­wała już, że każde przy­ję­cie, każda kola­cja będą sta­no­wić szansę na zna­le­zie­nie ide­al­nego part­nera – czy cho­ciażby odpo­wied­niego. Poza tym uświa­do­miła sobie zaska­ku­jącą, komiczną roz­bież­ność mię­dzy zamia­rami a rezul­ta­tami. Pra­gnę­łaś krót­kiego, nie­mal pozba­wio­nego kon­taktu romansu, a zdo­by­wa­łaś przy­chyl­ność jego matki; myśla­łaś, że jest dobry, ale nie bez­wolny, a odkry­wa­łaś nie­ugięty ego­izm za jego skromną, pełną uczyn­no­ści fasadą. Ann nie uwa­żała, że jest pozba­wiona złu­dzeń czy (jak sądzili nie­któ­rzy z jej przy­ja­ciół) pechowa; oce­niała po pro­stu, że jest mądrzej­sza niż na początku. Jak dotąd, roz­wa­ża­jąc kło­po­tliwe ménages à trois, abor­cje oku­pione łzami i drę­czące, pozba­wione głęb­szej war­to­ści związki, w które wpa­ko­wało się kil­koro jej zna­jo­mych, docho­dziła do wnio­sku, że udało jej się tego wszyst­kiego unik­nąć.

Prze­ma­wiało na korzyść Gra­hama, że nie był szcze­gól­nie przy­stojny; Ann mówiła sobie, że jest dzięki temu bar­dziej auten­tyczny. To, czy jest żonaty, czy nie, sta­no­wiło czyn­nik neu­tralny. Jej przy­ja­ciółki twier­dziły, że kiedy prze­kro­czy się trzy­dziestkę, męż­czyźni, któ­rych się poznaje (chyba że pra­gnie się znacz­nie młod­szego part­nera), to na ogół homo­sek­su­ali­ści, żonaci albo psy­cho­tycy i że z tych trzech kate­go­rii żonaci są bez wąt­pie­nia naj­lepsi. She­ila, jej naj­bliż­sza przy­ja­ciółka, utrzy­my­wała, że tak czy owak, żonaci męż­czyźni prze­wyż­szają nie­żo­na­tych, ponie­waż pachną przy­jem­niej: żony zawsze oddają ich ubra­nia do pralni che­micz­nej, pod­czas gdy mary­narka kawa­lera, jak twier­dziła, roz­ta­cza woń papie­ro­sów i potu pod pachami.

Pierw­szy romans Ann z żona­tym męż­czy­zną nie­po­koił ją; czuła się, jeśli nie jak zło­dziej, to w każ­dym razie jak prze­stęp­czyni w bia­łych ręka­wicz­kach. Nie trwał jed­nak długo. Poza tym w dzi­siej­szych cza­sach, jeśli mał­żeń­stwo się psuło, to nie pono­siła za to winy, prawda? Jeśli męż­czyźni scho­dzili na manowce, to dla­tego, że chcieli; jeśli przyj­mo­wało się postawę pryn­cy­pialną, soli­da­ry­zu­jąc się z tą drugą kobietą, to i tak niczego to nie zmie­niało. Nie nale­żało ocze­ki­wać podzię­ko­wań za swoją nega­tywną cnotę; mąż nie­ba­wem odszedłby do jakiejś dziwki, a żona ni­gdy by się nie dowie­działa o czy­imś mil­czą­cym wspar­ciu. Tak więc gdy po raz pierw­szy jadła lunch z Gra­ha­mem i zauwa­żyła jego obrączkę, pomy­ślała, no cóż, przy­naj­mniej uwal­nia mnie to od „tego” pyta­nia. Zawsze było trudno o to pytać. Cza­sem męż­czyźni zakła­dali, że ocze­kuje się z ich strony kłam­stwa, kła­mali zatem, potem zaś poja­wiała się pokusa nie­po­trzeb­nie sar­ka­stycz­nych komen­ta­rzy w rodzaju „świet­nie pra­su­jesz”.

Pod koniec infor­ma­cyj­nego w znacz­nej mie­rze posiłku Gra­ham nachy­lił się ku niej i w zde­ner­wo­wa­niu nie zdo­łał oddzie­lić kropką dwóch wypo­wie­dzia­nych zdań:

– Zjesz ze mną jesz­cze lunch jestem żonaty tak na mar­gi­ne­sie.

Uśmiech­nęła się i odparła zwy­czaj­nie:

– Tak, zjem. Dzię­kuję, że mi powie­dzia­łeś.

Po dru­gim lun­chu, z więk­szą liczbą drin­ków tym razem, pomógł jej nieco zbyt gor­li­wie wło­żyć płaszcz i wygła­dził mate­riał na łopatce, jakby poja­wiła się tam nie­spo­dzie­wana zmarszczka. Kiedy Ann wyznała She­ili, że był to ich jedyny fizyczny kon­takt po trzech spo­tka­niach, jej przy­ja­ciółka sko­men­to­wała:

– Może jest gejem i jed­no­cze­śnie żonaty.

Na co Ann zasko­czyła ją, odpo­wia­da­jąc:

– To nie ma zna­cze­nia.

Nie miało. Czy raczej nie mia­łoby, jak pomy­ślała. Ale dowie­działa się jak należy po sta­ro­mod­nie dłu­gim cza­sie (i po dosta­tecz­nie wielu sygna­łach, by zmie­nić kurs floty wojen­nej), że Gra­ham nie jest homo­sek­su­ali­stą. Z początku wyda­wało się, że upra­wiają miłość tro­chę tak, jakby było to spo­łecz­nie ocze­ki­wane; ale stop­niowo zaczęli robić to z nor­malną czę­sto­to­ścią, jak uwa­żali, i też jak uwa­żali, kie­ro­wani nor­mal­nymi moty­wami. Po trzech mie­sią­cach Gra­ham „wymy­ślił” kon­fe­ren­cję w Not­tin­gham i oboje spę­dzili week­end na objeż­dża­niu przy­czer­nio­nych przez dym kuror­tów i nie­ocze­ki­wa­nych wrzo­so­wisk oto­czo­nych kamien­nymi mur­kami. Mar­twili się nie­za­leż­nie od sie­bie, co mogłoby się stać, gdyby Bar­bara zadzwo­niła do hotelu i odkryła, że ona, pani Hen­dricks, już zare­zer­wo­wała pokój. Nie­za­leż­nie od sie­bie posta­no­wili, że następ­nym razem trzeba wyna­jąć dwa pokoje na wła­sne nazwi­ska.

Ann była nieco zasko­czona rosnącą świa­do­mo­ścią, że kocha się w Gra­ha­mie. Nie wyda­wał się w ogóle oczy­wi­stym kan­dy­da­tem: był nie­cier­pliwy i nie­sko­or­dy­no­wany, poza tym kopał w nogi sto­li­ków restau­ra­cyj­nych, kiedy zbie­rał się do wyj­ścia, pod­czas gdy męż­czyźni, któ­rych mogłaby z naj­więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem poko­chać, byli spo­kojni i zre­lak­so­wani. Gra­ham jawił się także jako ktoś, kto jest zgod­nie z jej przy­pusz­cze­niem inte­lek­tu­ali­stą, choć odkryła szybko, że nie znosi roz­ma­wiać o swo­jej pracy i znacz­nie bar­dziej inte­re­suje się jej pracą. Począt­kowo jego widok, gdy popra­wiał oku­lary na nosie i pochy­lał się nad fran­cu­skim egzem­pla­rzem „Vogue’a” poświę­co­nym prêt-à-por­ter, wydał jej się komiczny i nieco groźny; ale ponie­waż w zamian za to nie wyra­ził życze­nia, by udała się z nim do biblio­teki pra­so­wej w lon­dyń­skiej dziel­nicy Colin­dale i pomo­gła zebrać prze­różne rela­cje na temat mię­dzy­wo­jen­nych straj­ków i demon­stra­cji, prze­stała się mar­twić. Czuła się jed­no­cze­śnie star­sza i młod­sza od niego. Cza­sem współ­czuła mu z powodu ogra­ni­czo­no­ści jego wcze­śniej­szego życia, kiedy indziej czuła się onie­śmie­lona myślą, że ni­gdy nie będzie wie­działa tak dużo jak Gra­ham i że ni­gdy nie zdoła argu­men­to­wać z bez­po­śred­nio­ścią i logiką, jakie u niego dostrze­gała. Cza­sem, leżąc w łóżku, zasta­na­wiała się bez­wied­nie nad jego umy­słem. Jak bar­dzo zawar­tość pod tą pstro­katą powłoką sza­rych wło­sów róż­niła się od tego, co skry­wała jej wła­sna sta­ran­nie przy­cięta i uło­żona (i odro­binę ufar­bo­wana) blond powłoka? Czy mogłaby otwo­rzyć mu głowę i od razu zauwa­żyć odmienną struk­turę? Gdyby naprawdę był neu­ro­chi­rur­giem, może potra­fiłby jej powie­dzieć.

Kiedy ich romans trwał już sześć mie­sięcy, poin­for­mo­wa­nie Bar­bary stało się koniecz­no­ścią – nie ze względu na nich, lecz na nią: podej­mo­wali zbyt duże ryzyko. Byłoby lepiej, gdyby jej powie­dzieli, gdy sami tego chcieli, nie zaś zostali zmu­szeni do wyzna­nia po okre­sie podej­rzeń, bole­snych dla niej, a w ich przy­padku budzą­cych wyrzuty sumie­nia. Byłoby to też czyst­sze, łatwiej­sze, jeśli cho­dzi o Bar­barę. Tak sobie mówili. Poza tym Gra­ham nie­na­wi­dził cho­dzić do łazienki, ile­kroć chciał popa­trzeć na zdję­cie Ann.

Dwu­krot­nie stchó­rzył. Za pierw­szym razem dla­tego, że Bar­bara była w dobrym nastroju, więc nie mógł znieść, że ją skrzyw­dzi; za dru­gim razem dla­tego, że była rado­śnie wroga, więc nie chciał, by pomy­ślała, że mówi jej o Ann jedy­nie w odru­chu zemsty. Pra­gnął, by wyzna­nie było jed­no­znaczne.

W końcu mógł to zro­bić tylko w tchórz­liwy spo­sób: spę­dził z Ann całą noc. Nie było to zapla­no­wane, ale zasnęli, kiedy już skoń­czyli upra­wiać miłość, i gdy Ann obu­dziła go panicz­nym trzep­nię­ciem, pomy­ślał nagle: dla­czego powi­nie­nem? Dla­czego powi­nie­nem jechać w tym zim­nie tylko po to, żeby poło­żyć się obok żony, któ­rej nie kocham? Odwró­cił się więc jedy­nie, pozwa­la­jąc, by moral­nie neu­tralny sen wzmoc­nił jego dekla­ra­cję.

Kiedy wró­cił, Alice wciąż była w domu, choć dawno powinna pójść do szkoły.

– Tato, mogę dziś iść do szkoły, prawda?

Gra­ham nie­na­wi­dził takich chwil. Odwró­cił się do Bar­bary, świa­domy faktu, że ni­gdy już nie będzie na nią patrzył w taki sam spo­sób, choć wyda­wała się nie­zmie­niona i nie­zmienna: krót­kie ciemne loki, atrak­cyj­nie pulchna twarz, tur­ku­sowa kredka do oczu. Nie odzy­wała się i przy­glą­dała mu się bez wyrazu, jakby był pre­zen­te­rem wia­do­mo­ści tele­wi­zyj­nych.

– Hm. – Znowu popa­trzył na Bar­barę; wciąż nie spie­szyła z pomocą. – Hm, nie widzę powodu, dla­czego mia­ła­byś nie pójść.

– Mamy kla­sówkę z histo­rii, tato.

– W takim razie musisz iść.

Alice odpo­wie­działa nie­pew­nym uśmie­chem.

– Musisz? Musisz? Jakie masz prawo szer­mo­wać tym swoim „musisz”? No dalej, powiedz mi, jakie masz prawo? – Gniew wydłu­żył krą­głą dotąd twarz Bar­bary, a deli­katne rysy prze­mie­nił w kan­cia­ste.

Gra­ham takich chwil nie­na­wi­dził jesz­cze bar­dziej. Nie potra­fił kłó­cić się z Bar­barą; zawsze dzia­łała w opar­ciu o tak nie­ustra­sze­nie nie­aka­de­mic­kie zasady. Ze swo­imi stu­den­tami mógł się cał­kiem dobrze spie­rać: spo­koj­nie, logicz­nie, na pod­sta­wie usta­lo­nych fak­tów. W domu był tego pozba­wiony. Wyda­wało się, że czło­wiek nie zaczy­nał dys­ku­sji (czy raczej sys­temu jed­no­stron­nych repry­mend) od początku, ale był wrzu­cany w sam jej śro­dek, a oskar­że­nia, które musiał odpie­rać, sta­no­wiły domowy splot hipo­tez, twier­dzeń, fan­ta­zji i zło­śli­wo­ści. Jesz­cze gor­sza wyda­wała się bez­li­to­sna emo­cjo­nalna domieszka towa­rzy­sząca kłótni: ceną zwy­cię­stwa mogła być hała­śliwa nie­na­wiść, wynio­słe mil­cze­nie albo tasak w poty­licy.

– Alice, idź do swo­jego pokoju. Ja i mama chcemy poroz­ma­wiać.

– Dla­czego mia­łaby pójść do swo­jego pokoju? Dla­czego nie mia­łaby usły­szeć o tym, skąd pocho­dzą te twoje „musisz”? Stam­tąd, gdzie byłeś przez całą noc, gdzie gro­ma­dzi­łeś te „musisz”? Wró­ci­łeś z pięk­nym zesta­wem pole­ceń, prawda? No dalej, powiedz mi, jakie „musisz” wyzna­czasz mi na ten dzień?

O Boże, już mu się to wszystko wymy­kało z rąk.

– Coś z tobą nie­do­brze, Alice? – spy­tał cicho. Jego córka spu­ściła głowę.

– Nie, tato.

– Ma krwo­tok z nosa. Nie poślę do szkoły dziecka z krwo­tokiem. Nie w jej wieku.

Znowu to samo. „W jej wieku” – co to zna­czyło? Czy ist­niał wiek, w któ­rym można posy­łać do szkoły córki, któ­rym z nosa leci krew? Czy może Bar­bara uda­wała, że czer­pie z tego iście szwaj­car­skiego konta „kobie­cych” powo­dów, dla któ­rych coś robi albo czego nie robi? Czy to wszystko miało zwią­zek z tą pry­watną mat­czyno-cór­czyną domeną, z któ­rej został rytu­al­nie wyklu­czony kilka lat wcze­śniej? Czy „krwo­tok z nosa” sta­no­wił eufe­mizm?

– Już jest dobrze.

Alice unio­sła głowę, celu­jąc noz­drzami w ojca; mimo wszystko ich wnę­trze tonęło w cie­niu. Gra­ham nie bar­dzo wie­dział, czy ma się schy­lić i przyj­rzeć im się z bli­ska. W ogóle nie wie­dział, co ma robić.

– Alice, to odra­ża­jące – oświad­czyła Bar­bara i pokle­pała szorstko córkę po gło­wie. – Idź do swo­jego pokoju i połóż się, a jeśli za godzinę poczu­jesz się lepiej, wypi­szę ci uspra­wie­dli­wie­nie i pozwolę iść do szkoły.

Gra­ham pojął, jak nie­umie­jęt­nie radzi sobie przy tego rodzaju kłótni. Za jed­nym zama­chem Bar­bara potwier­dziła swój auto­ry­tet wobec córki, spra­wiła, że pozo­sta­nie ona w domu jako odle­gły świa­dek pod­czas pro­cesu win­nego ojca, i utwier­dziła się w roli przy­szłej wyzwo­li­cielki Alice, tym samym zapew­nia­jąc trwa­łość przy­mie­rza prze­ciwko niemu. Jak tego doko­nała?

– No – raczej oznaj­miła, niż spy­tała Bar­bara, zanim (choć w ostat­niej chwili) Alice zamknęła drzwi kuchni.

Gra­ham nie odpo­wie­dział; nasłu­chi­wał odgłosu kro­ków córki na scho­dach. Jed­nak docie­rało do niego tylko prze­cią­głe „noooooo”.

– …

Jedyna tech­nika, jakiej Gra­ham nauczył się przez pięt­na­ście lat, pole­gała na tym, że dopusz­czał do głosu kil­ka­dzie­siąt pierw­szych oskar­żeń, zanim włą­czał się do dys­ku­sji.

– Co ty sobie wyobra­żasz, Gra­ham? Spę­dzasz poza domem całą noc, nie dajesz znaku życia, poja­wiasz się o tej godzi­nie i pró­bu­jesz tu rzą­dzić?

Cztery oskar­że­nia na począ­tek. Gra­ham już czuł, że zaczyna odry­wać się od domu, od Bar­bary, nawet od Alice. I jeśli jego żona musiała pro­wa­dzić skom­pli­ko­wane gry, żeby zapew­nić sobie współ­czu­cie Alice, to naj­wy­raź­niej potrze­bo­wała dziew­czynki o wiele bar­dziej niż on.

– Mam romans. Odcho­dzę od cie­bie.

Bar­bara popa­trzyła na niego, jakby go nie pozna­wała. Nie był już nawet pre­zen­te­rem wia­do­mo­ści; stał się nie­mal wła­my­wa­czem. Nie ode­zwała się sło­wem. Odno­sił wra­że­nie, że to on powi­nien mówić, ale nie­wiele było do powie­dze­nia.

– Mam romans. Już cię nie kocham. Odcho­dzę od cie­bie.

– Nie odej­dziesz. Dopil­nuję tego. Jeśli spró­bu­jesz, doniosę o tym… wła­dzom uni­wer­sy­tetu.

Oczy­wi­ście przy­szło jej to do głowy. Przy­szło jej do głowy, że jedyną osobą, z którą mógł mieć romans, jest jakaś stu­dentka. Za tak ogra­ni­czo­nego go uwa­żała. Ta świa­do­mość dodała mu pew­no­ści sie­bie.

– To nie stu­dentka. Odcho­dzę od cie­bie.

Bar­bara krzyk­nęła, bar­dzo gło­śno, a Gra­ham jej nie uwie­rzył. Kiedy umil­kła, oznaj­mił po pro­stu:

– Myślę, że i tak już prze­cią­gnę­łaś Alice na swoją stronę. Bez tego wszyst­kiego.

Bar­bara znowu krzyk­nęła, rów­nie gło­śno i tak samo prze­cią­gle. Gra­ham czuł się nie­po­ru­szony, pra­wie aro­gancki. Chciał odejść; zamie­rzał odejść; zamie­rzał kochać Ann. Nie, już ją kochał. Zamie­rzał zawsze ją kochać.

– Uwa­żaj, to może przy­nieść sku­tek odwrotny od zamie­rzo­nego. Teraz idę do pracy.

Tego dnia popro­wa­dził w trzech gru­pach zaję­cia na temat Bal­dwina, nie dozna­jąc znu­dze­nia ani wła­snymi powtó­rze­niami, ani bana­łami wypo­wia­da­nymi w dobrej wie­rze przez stu­den­tów. Zadzwo­nił do Ann i powie­dział, żeby spo­dzie­wała się go wie­czo­rem. W porze lun­chu kupił dużą walizkę, tubkę pasty do zębów, opa­ko­wa­nie nici den­ty­stycz­nej i ręcz­nik wło­chaty jak dywa­nik z niedź­wie­dziej skóry. Miał wra­że­nie, że wyjeż­dża na waka­cje. Tak, to byłyby waka­cje, dłu­gie, nie­koń­czące się waka­cje – co wię­cej, z waka­cjami pod­czas waka­cji. Ta myśl spra­wiła, że poczuł się głu­pio. Wró­cił do dro­ge­rii i kupił rolkę filmu.

Zja­wił się w domu o pią­tej i od razu poszedł na górę; nie szu­kał żony ani córki. Z tele­fonu sto­ją­cego przy łóżku zamó­wił tak­sówkę. Kiedy odkła­dał słu­chawkę, do sypialni weszła Bar­bara. Nie ode­zwał się do niej, tylko otwo­rzył swoją nową walizkę, która leżała na pościeli. Oboje zaj­rzeli do niej; z jej wnę­trza popa­trzyło na nich krzy­kli­wie poma­rań­czowe pude­łeczko z fil­mem Kodaka.

– Nie weź­miesz samo­chodu.

– Nie wezmę samo­chodu.

– Nie weź­miesz niczego.

– Nie wezmę niczego.

– Zabie­rasz wszystko. Wszystko, sły­szysz?

Gra­ham na­dal pako­wał ubra­nia do walizki.

– Chcę dostać klu­cze do drzwi wej­ścio­wych – oznaj­miła.

– Możesz je zabrać.

– Zmie­nię zamki.

(Więc po co pro­sisz o klu­cze, pomy­ślał bez prze­ko­na­nia Gra­ham).

Bar­bara wyszła. Gra­ham spa­ko­wał ubra­nia, brzy­twę, zdję­cie rodzi­ców, jedno zdję­cie córki, a potem zamknął walizkę. Była wypeł­niona tylko do połowy. Wszystko, czego chciał, mie­ściło się w nie­wiel­kim bagażu. Poczuł się ura­do­wany tym odkry­ciem, oży­wiony. Czy­tał kie­dyś bio­gra­fię Aldo­usa Hux­leya i przy­po­mniał sobie, jak bar­dzo był zdu­miony zacho­wa­niem pisa­rza, kiedy jego dom w Hol­ly­wood doszczęt­nie spło­nął. Hux­ley patrzył na to potul­nie: jego ręko­pisy, notat­niki, cała biblio­teka ule­gły znisz­cze­niu bez jakiej­kol­wiek inter­wen­cji ze strony wła­ści­ciela. Miał mnó­stwo czasu, ale posta­no­wił oca­lić tylko trzy gar­ni­tury i skrzypce. Gra­ham miał teraz wra­że­nie, że to rozu­mie. Trzy gar­ni­tury i skrzypce. Popa­trzył na walizkę i poczuł się lekko zawsty­dzony jej roz­mia­rem.

Pod­no­sząc ją, usły­szał, jak ubra­nia prze­su­wają się powoli w stronę zawia­sów; wie­dział, że pogniotą się doszczęt­nie, nim zjawi się na miej­scu prze­zna­cze­nia. Posta­wił walizkę w holu i poszedł do kuchni; Bar­bara sie­działa przy stole. Poło­żył przed nią klu­czyki do samo­chodu i klu­cze od domu. W odpo­wie­dzi popchnęła w jego stronę dużą pla­sti­kową torbę z rze­czami do pra­nia.

– Nie wyobra­żaj sobie, że zro­bię to za cie­bie.

Ski­nął głową i wziął paku­nek.

– Będzie lepiej, jeśli poże­gnam się z Alice.

– Jest u kole­żanki. Zosta­nie tam na noc. Pozwo­li­łam jej. Tak jak ty zosta­łeś na noc – dorzu­ciła Bar­bara, choć była w tym bar­dziej nuta znu­że­nia niż jadu.

– U jakiej kole­żanki?

Bar­bara nie odpo­wie­działa. Gra­ham ponow­nie ski­nął głową i wyszedł. Z walizką w pra­wej dłoni i torbą z pra­niem w lewej ruszył ścieżką fron­tową, potem wzdłuż Day­ton Road, by skrę­cić w High­field Grave. Tam wła­śnie na jego prośbę cze­kała tak­sówka. Nie chciał zawsty­dzać Bar­bary (może nawet zamie­rzał wzbu­dzić w niej odro­binę współ­czu­cia, odda­la­jąc się na pie­chotę); niech go jed­nak dia­bli, jeśli zamie­rzał przy­być do Ann – przy­być do Czę­ści Dru­giej swo­jego życia – korzy­sta­jąc z komu­ni­ka­cji miej­skiej.

Kie­rowca popa­trzył na Gra­hama i jego bagaż bez słowa komen­ta­rza. Gra­ham pomy­ślał, że wygląda to jak nie­udany flirt o pół­nocy, który albo skoń­czył się zbyt szybko, albo żało­śnie opóź­nił. Czuł się jed­nak na tyle pew­nie, by niczego nie wyja­śniać, i nucił sobie na tyl­nym sie­dze­niu. Jakieś pół­tora kilo­me­tra dalej zauwa­żył przy kra­węż­niku drew­niany pojem­nik na śmieci, kazał kie­rowcy się zatrzy­mać i wyrzu­cił bie­li­znę. Nie przy­jeż­dża się do uko­cha­nej z torbą pełną brud­nych rze­czy.

I tak zaczęły się wieczne waka­cje. Gra­ham i Ann spę­dzili pół roku w jej miesz­ka­niu, zanim zna­leźli w Cla­pham nie­wielki sze­re­go­wiec z ogród­kiem. Bar­bara jesz­cze raz poka­zała Gra­hamowi swoje moż­li­wo­ści, doma­ga­jąc się natych­mia­sto­wego roz­wodu. Żad­nej dwu­let­niej sepa­ra­cji bez wza­jem­nych oskar­żeń; zale­żało jej na wła­ści­wym, sta­ro­mod­nym roz­wo­dzie z orze­cze­niem o winie. Wobec jej żądań Gra­ham pozo­stał rów­nie bierny jak Hux­ley. Zamie­rzał opła­cać hipo­tekę, zamie­rzał pła­cić ali­menty na Alice; Bar­bara mogła zatrzy­mać samo­chód i całe wypo­sa­że­nie domu. Nie przy­ję­łaby ni­gdy żad­nych pie­nię­dzy prze­zna­czo­nych kon­kret­nie dla niej; przy­ję­łaby je tylko pośred­nio. Zamie­rzała zna­leźć pracę. Gra­ham, podob­nie jak póź­niej sąd, uznał te pro­po­zy­cje za uczciwe.

Roz­wód został orze­czony póź­nym latem 1978 roku; Gra­ham otrzy­mał prawo do coty­go­dnio­wych widzeń z Alice. Krótko potem on i Ann się pobrali. Spę­dzili mie­siąc mio­dowy na Naxos, w małym pobie­lo­nym domku nale­żą­cym do jed­nego z uni­wer­sy­tec­kich kole­gów Gra­hama. Robili wszystko, co typowe dla swo­jej sytu­acji – kochali się czę­sto, pili dużo wina z Samos, patrzyli dłu­żej niż to konieczne na ośmior­nice suszące się na por­to­wym murze – a jed­nak Gra­ham czuł się dziw­nie nie­żo­naty. Czuł się szczę­śliwy, ale nie czuł się żonaty.

Po dwóch tygo­dniach popły­nęli stat­kiem peł­nym żywego inwen­ta­rza i wdów z powro­tem do Pireusu, potem następ­nym, peł­nym eme­ry­tów i nauczy­cieli aka­de­mic­kich, wzdłuż wybrzeża adria­tyc­kiego do Wene­cji; pięć dni póź­niej pole­cieli do domu. Kiedy maszyna znaj­do­wała się nad Alpami, Gra­ham trzy­mał dłoń swo­jej schlud­nej, ser­decz­nej, nie­wy­ma­ga­ją­cej żad­nej korekty żony i powta­rzał sobie po cichu, że jest szczę­śli­wym czło­wie­kiem. To były waka­cje wewnątrz waka­cji; teraz miały nastą­pić te zewnętrzne. Nie było żad­nego powodu, by miały się kie­dy­kol­wiek skoń­czyć.

I gdy prze­mi­nęły dwa następne lata, Gra­ham zaczął sumien­nie odczu­wać, że jest żonaty. Może ocze­ki­wał pod­świa­do­mie, że będzie tak samo jak za pierw­szym razem. Poślu­bie­nie Bar­bary ozna­czało gorącz­kowe, choć cza­sem nie­sko­or­dy­no­wane sza­leń­stwo ero­tyczne, nie­po­wstrzy­many dreszcz miło­snej nowo­ści i odle­głe poczu­cie obo­wiązku speł­nio­nego wobec rodzi­ców i spo­łe­czeń­stwa. Tym razem akcenty były odmienne: on i Ann spali ze sobą już od ponad roku; miłość po raz drugi przy­pra­wiała go raczej o ostroż­ność niż upo­je­nie; a nie­któ­rzy przy­ja­ciele trak­to­wali go opry­skli­wie i obo­jęt­nie z powodu porzu­ce­nia Bar­bary. Inni wyra­żali ostroż­ność: kto się na gorą­cym spa­rzył, ten na zimne dmu­cha, ostrze­gali.

Tym, co się wyda­rzyło i spra­wiło, że Gra­ham poczuł się żonaty, było to, że nic się nie wyda­rzyło, nic, co mogłoby wzbu­dzić obawy czy nie­uf­ność wobec jego sytu­acji, wobec tego, jak trak­tuje go życie. Tak więc stop­niowo jego uczu­cia roz­wi­jały się niczym cza­sza spa­do­chronu i po tym począt­ko­wym prze­ra­ża­ją­cym spadku wszystko nagle zwol­niło, on zaś zawisł tam, ze słoń­cem świe­cą­cym mu w twarz, z zie­mią, która led­wie się do niego przy­bli­żała. Czuł nie tyle, że Ann sta­nowi jego ostat­nią szansę, ale że zawsze sta­nowiła jego pierw­szą i jedyną szansę. Tym wła­śnie dla sie­bie byli, myślał; teraz to widzę.

W miarę jak jego swo­boda w obli­czu miło­ści nara­stała, jego fascy­na­cja tą miło­ścią – i Ann – nabie­rała mocy. Wszystko para­dok­sal­nie wyda­wało się zarówno pew­niej­sze, jak i bar­dziej wąt­pliwe. Ile­kroć Ann wyjeż­dżała w inte­re­sach, oka­zy­wało się, że tęskni za nią nie tylko sek­su­al­nie, ale też moral­nie. Kiedy jej nie było, kur­czył się, nudził, sta­wał się głup­szy i tro­chę prze­ra­żony; czuł się jej nie­wart i sądził, że jest odpo­wied­nim mężem tylko dla Bar­bary. A gdy Ann wra­cała, łapał się na tym, że się jej przy­gląda, obser­wu­jąc ją o wiele uważ­niej niż wtedy, gdy spo­tkali się po raz pierw­szy. Cza­sem ta dro­bia­zgowa namięt­ność nabie­rała roz­pacz­li­wego i obłą­kań­czego cha­rak­teru. Zazdro­ścił przed­mio­tom, któ­rych doty­kała. Trak­to­wał pogar­dli­wie lata, które bez niej spę­dził. Czuł się sfru­stro­wany, że nie wolno mu być nią, choćby przez jeden dzień. Tym­cza­sem pro­wa­dził wewnętrzne dia­logi, kiedy to odgry­wał jed­no­cze­śnie ją i samego sie­bie. Uzy­ski­wał dzięki tym kon­wer­sa­cjom potwier­dze­nie, że naprawdę układa im się zadzi­wia­jąco dobrze. Nie powie­dział jej o tym zwy­czaju – nie chciał obar­czać jej zbyt wie­loma szcze­gó­łami swo­jej miło­ści, na wypa­dek gdyby… no cóż, gdyby wpra­wiły ją w zakło­po­ta­nie. Na wypa­dek gdyby wyda­wało się, że prosi o odwza­jem­nie­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki