Zakochany złodziej - Stefan Wiechecki Wiech - ebook

Zakochany złodziej ebook

Stefan Wiechecki "Wiech"

0,0

Opis

Drugi tom opowiadań przedwojennych najbardziej warszawskiego z warszawskich pisarzy Stefana Wiecheckiego WIECHA.
Wolę książkę, która ma niepoważne zamierzenia i poważne osiągnięcia, od dzieł, które mają poważne zamierzenia i niepoważne osiągnięcia. pisał Antoni Słonimski o twórczości Wiecha. Wychwalali go i Choromański i Maria Dąbrowska. A czytelnicy uwielbiali stworzoną przez niego warszawską gwarę. W tym tomie zebraliśmy opowiadania z trzech ostatnich książek jakie Stefan Wiechecki wydał przed wojną czyli w Syrenie w sztywniaku, Ja Panu pokażę! oraz Piecyk i S-ka. Pominęliśmy tutaj opowiadania o tematyce żydowskiej te bowiem znajdą się w kolejnych tomach naszej edycji czyli w książkach: Mąż za 1000 złotych, Glowa spod łóżka i Trup przy telefonie. W osobnym tomie opublikujemy też reportaże wydane przez Wiecha w tych 3 wymienionych przedwojennych tytułach, Znajdą się one w tomie Jesień na Kercelaku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 291

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Nota redakcyjna

Niebezpieczny zakład

Salonowe maniery

Dwumetrowe dziecko

Wrodzony talent

Ślubna wyprawa

Wuj i siostrzeniec

Instruktor miłosny

Koszty wymiany

Na nieboszczyka

Marnotrawny mąż

Chłopiec czy dziewczynka?

Miłość artysty

Kucharz generała Kuropatkina

Twarz więźnia

Idiosynkrazja

Tragedia wyżymaczki

Hej, ramię do ramienia!

Trzej studenci

Dwie kasjerki

Wiosenna noc w komisariacie

Koń się uśmiał

Kto tak dzwoni?

Przeproś ją pan!

Grymaśny klient

Ani mru-mru!

Tak się robi karierę!

Co mówi sennik?

Godzina rolnika

Kontroler łazienek

Gdzie jest kulka ?

Policyjne banany

W dzielnicy dyplomatycznej

Nostalgia za Kercelakiem

Minogi nie siano

Pomyłka wyroczni

O honor rodziny

Frak Bogusławskiego

Podrabiany komisarz

Nie wytrzymał nerwowo

Potęga haszyszu

Niesmaczny żart

Ekspedycja zaćmieniowa

Kucharka mandaryna

Choroba powietrzna

Kosztowny śmiech

Krępujący pakunek

Tajemnicza kradzież

Po niemiecku

Pan i pies

Ja panu pokażę!

Hrabia Hilary

Kobieta z brodą

Trzej solenizanci

Blondyn jestem!

Ostrożnie z rozbieraniem

Pocałunek w szafie

Serce matki

Romans pięknej cyrkówki

Parada gwiazd

Porywacze dzieci

Uczciwość nie popłaca

Matematyk wyścigowy

Kobieta wyjątkowa

Miarka do miarki

Obraza moralności

Żona na kartę

Niech żyją zasady!

Pani w aucie

Osiem mścicielek

Kto jest Kowalski?

Tajemniczy gentleman

Rozkoszny sen

Adwokat w spódnicy

Mydło doktora

Dziecko szczęścia

Bój sublokatorów

Człowiek wąż

Krytyka literacka

Pijany antyalkoholik

Nie drażnić artysty

Fatalna ulica

Guzik w mleku

Niemowa przed sądem

Wytworny narzeczony

Wicesublokator

Imieniny Genowefy

Głos ojca

Honorowy oblubieniec

Starozakonny gajowy

Epokowy wynalazek

Zemsta tatuowanego

Pasażer z rurą

Lekkomyślna kura

Nietykalna osobistość

Tępiciel pryszczycy

Łagodny terror

Zastrzeżenie formalne

Fatalne roztargnienie

Figlarny zalotnik

Wont od otomany!

Zakochany złodziej

Wacuś w buraczkach

Umączona władza

Gdzie jest rękaw?

Maj w komisariacie

Mantyka z bagnetem

Oddaj pani kotka!

Pierwszy sen

Sztuka magiczna

Marlena i patelnia

Sąd Parysa

Mamrot

Fatalny horoskop

Piękna kłusowniczka

Obrażona duma

Zerwana umowa

System profesora Pigalini

Elegancki drużba

Niebieskie nogi

Wystrzegać się sądów

Zemsta i porcelana

Stalowe nerwy

Śmierć w szpinaku

Rozkoszny świadek

Uśmiech i paragraf

Papieros mamusi

Wolne krzesło

Indyjski grobowiec

Kto mnie bije?

Przypisy i objaśnienia

Nota edytorska

Nota redakcyjna

Copyright © for this version & all commentaries by Nina

Stiller, 2023 ninast@hot

Copyright © by Maria Białogońska, Agnieszka Piątek,

Maciej Piątek, Maria Stradomska i Krzysztof Stradomski,

Warsaw

Copyright © for this edition by Vis-à-vis Etiuda, Cracow

Wszelkie prawa zastrzeżone

Projekt okładki: Janusz Stanny

Redakcja techniczna i łamanie: Anna Atanaziewicz

Wydawnictwo Vis-à-vis Etiuda spółka z o.o.

30-549 Kraków, ul. Traugutta 16b/9

tel. 12 423 52 74, kom. 600 442 702

e-mail:[email protected], [email protected]

www.etiuda.net

ISBN: 978-83-7998- 63-1

(wersja ebook)

Niebezpieczny zakład

W wytwornej kawiarni „Pod Pomnikiem” na Bródnie siedział przy stoliku pan Ksawery Orzeszek w towarzystwie swego buldoga imieniem Loluś. Pan Ksawery popijał grzane piwo z cynamonem, Loluś z powagą ogryzał żeberko, spoglądając od czasu do czasu przekrwionymi oczami na gości, ulokowanych przy bufecie, i rozmawiającego z nimi gospodarza lokalu.

Tematem rozmowy było oczywiście imponujące zwierzę. Nie szczędzono mu pochwał, gdyż zalety jego były powszechnie znane w całej okolicy. On to uratował swego pana od eksmisji i przymusowej sprzedaży ruchomości, rozpędzając licytantów i drąc w drobne kawałki odebrane komornikowi akta. On to rozproszył na ulicy Świętego Wincentego silny oddział starozakonnych sokołów, udających się z własną orkiestrą na manewry.

Toteż komplementom nie było końca. Pan Ksawery z utajoną dumą patrzył na Lolusia, rzucając mu coraz to nową kostkę.

W pewnej chwili do kawiarni wszedł jakiś niepozorny człowieczyna, prowadząc na smyczy niewielkiego jamnika. Stanął przy bufecie, obstalował setkę wódki i począł się przysłuchiwać rozmowie o cennych walorach Lolusia. Słuchał chwilę, a wreszcie rzekł:

– Możliwość, że ten buldok jest cięty w nosie i chojrak największy na całe Nowe Bródno, ale przed mojem Facetem zmiatałby do domu, aż by ziemia jęczała.

W towarzystwie zaległo pełne zdumienia milczenie. Wszyscy spoglądali z ciekawością na maleńkiego jamnika, który merdając ogonem, kręcił się niespokojnie na smyczy.

Pan Ksawery podniósł głowę znad szklanki i powiedział:

– Co pan szanowny mówi? Przed kiem Loluś by zmiatał? Przed tą kaleką? Przed tem wiedeńskiem giętem meblem? Przed tą ofiarą losu? Czy pan wisz, że on jedną łapą zimnego trupa z pańskiej łamagi zrobi?

– Daj pan spokój! Facet faktycznie pozoru nie ma, ale trzech takich ważniaków jak pański cwajnos za klejentów do wetereniarza uskuteczni. Zresztą o wiele o to się rozchodzi, możem zrobić próbę: puściem ich na siebie. Jeżeli faktycznie facet pańskiego Lolusia nie obłatwi, ja stawiam kolejkie dla całego towarzystwa.

Pan Ksawery zgodził się bez wahania. Rozsunięto stoliki. Hodowcy ujęli swych pupilów za obroże.

– Zaraz, chwileczkie – zawołał właściciel restauracji zza bufetu. – Kto za szkody płaci? Buldok czy jamnik?

– Do sitwy, czyli po połowie.

– W porządku! Puszczajcie ich panowie.

Pieski poszczute przez właścicieli z głośnym szczekaniem skoczyły, nie do siebie jednak, a na pełen przekąsek bufet.

Z trzaskiem spadł z niego słój korniszonów. Zadzwoniły szklanki i butelki. Powstał nieopisany tumult. W morzu smażonych kotletów, nóżek na zimno, serdelków i kanapek z boczkiem kotłowały się obydwa psy, walczące do upadłego z kotem restauratora.

Po kilku minutach, dzięki wspólnym usiłowaniom właścicieli wszystkich trzech zwierząt, udało się przywrócić spokój.

Bufet jednak przedstawiał widok niezwykle żałosny. Restaurator, pan Euzebiusz Żelazko, zażądał wykonania umowy i zwrotu strat. Psiarze nie chcieli zapłacić ani grosza, motywując odmowę tym, że kot wszystkiemu winien.

W tym stanie rzeczy sprawa trafiła do sądu grodzkiego.

– Ani cwajnos, ani połamany jamnik nic nie winni, bo kot zaczął. Cały czas za słojem siedział i na nich mruczał. Dobrze go drania widziałem! – takie zeznanie złożył jeden ze świadków odwodowych, pan Konstanty Smaczny.

Mimo to sąd stanął na stanowisku, że umowa jest umową, i zasądził od obydwu psiarzy złotych 28 groszy 15 na rzecz poszkodowanego.

Salonowe maniery

– Owszem, z derekcją tramwajów jestem za pan brat i z każdego śmieciarza konduktora mogie zrobić, to dlaczego bym panu, panie Piskorz, odmówić miała?

Usłyszawszy te słowa od osoby tak ustosunkowanej jak pani Genowefa Koralikowa, pan Konstanty Piskorz aż zbladł ze szczęścia. Od dawna już marzył o błyszczącej karierze tramwajarza. Cóż może być bardziej godnego zazdrości, jak chodzić sobie po zatłoczonym wozie i wołać groźnie: „Proszę za bilety!” Albo wydobytym z kieszeni metrem mierzyć walizkę pasażera, który twierdzi, że nie podlega ona opłacie… Pasażer drży z przerażenia, a my sobie flegmatycznie odmierzamy centymetr po centymetrze. Albo pijanego alkoholika za mordę z wagonu przy pomocy policji usuwać…

Cóż może być przyjemniejszego?

Wizja tej rozkosznej przyszłości tak oczarowała pana Piskorza, że ująwszy panią Genowefę za rękę, począł szeptać namiętnie:

– Pani Koralik kochana, zrób pani ze mnie konduktora, zrób pani konduktora!

– Owszem, faktycznie łatwo mnie to przyjdzie, tylko o to się rozchodzi, czy pan Piskorz na salonowem samopoczuciu się zna i czy z towarzyskiem kodeksem karnem jest otrzaskany. Bo to teraz pierwszy warunek w tramwajach. Cham czyli żłób z prowincji nie może za konduktora służyć, tylko człowiek z lepszej sfery. Z byle łachudrą pasażerem trzeba teraz w rękawiczkach i parle franse. Nie to, co dawniej było.

– O, co pod tym względem, możesz pani szanowna być o mnie spokojna. Wstydu pani nie zrobię. Wykształcenie mnie na to nie pozwoli. Skończyło się, jak by nie było, szkołę pływania Kozłowskiego, a także samo kurs tańców nowoczesnych profesora Wężyka na Górczewskiej. Oprócz tego, jak pani wiadomo, matka magle miała na Nowem Świecie, gdzie lepsza klejentela bywała. Hrabiowskie i doktorskie bieliznę nieraz osobiście na ręcznem maglu kręciłem.

Przekonałeś mnie pan, panie Piskorz, że grzeczności nie trzeba pana uczyć. Posada jakby pańska. Ale o jednem musisz pan wiedzieć, że koszta będę miała, bo z derektorem na ulicy się nie gada. Tylko trzeba go wziąć na kolację do baru „Pod Elekstrycznem Tramwajem” na Wolskiej.

Pan Piskorz, jako człowiek światowy, wiedział o tym i wyasygnował pani Koralikowej na poczet wydatków 200 złotych. Po objęciu posady miał dopłacić jeszcze trzysta.

Minęły trzy miesiące, a zawiadomienie o powołaniu do służby w tramwajach nie nadchodziło.

Pan Konstanty wybrał się do pani Genowefy prosić o wyjaśnienie. Otrzymał odpowiedź, że dyrektor choruje na nerki, wskutek czego decydującą kolacyjkę „Pod Tramwajem” trzeba było odłożyć.

Gdy po dwóch następnych miesiącach w stanie zdrowia dyrektora nie zaszła żadna poprawa, pan Piskorz zażądał zwrotu przeznaczonych na ucztę pieniędzy. Otrzymawszy odpowiedź wymijającą, wybił swej protektorce trzy górne siekacze i dokonał ogólnego remontu jej mieszkania. Na dodatek złożył jeszcze skargę o oszustwo.

Pani Koralikowa przyznała się w sądzie, że właściwie żadnych stosunków w tramwajach nie miała, pieniądze zaś użyła na własne potrzeby. Jako okoliczność łagodzącą podała, że pan Piskorz i tak by się nigdy do tramwajów nie dostał, gdyż nie wytrzymałby egzaminu z manier towarzyskich, czego najlepszym dowodem jest, że podniósł rękę na kobietę, i to trzykrotnie.

Sąd, nie wyjawiając swoich poglądów w tej mierze, skazał panią Koralik na sześć miesięcy więzienia.

Dwumetrowe dziecko

Przed sądem grodzkim przy ul. Złotej odbył się wczoraj ponury proces o grożenie śmiercią dziecku ze strony trzech uzbrojonych w rewolwery mężczyzn. Wszystkich ich nie udało się wprawdzie odszukać, ale jednego dosięgło karzące ramię sprawiedliwości i postawiło przed sędziowskim stołem.

Jako główny świadek dowodowy zeznawała matka dziecka, pani Apolonia Kosińska, następującymi słowy malując okropną scenę, jaka się rozegrała w jej domu:

– Na obiad, proszę wysokiego sądu, miał być rosół z kluskami, zwyczajnie, jak to przy niedzieli. Zmuszona jestem zaznaczyć, że mój mąż nie lubi fabrycznego makaronu, tylko kluski swojej roboty i to muszą być cieniuchne, proszę pana sędziego, wywałkowane i rzucone na wodę w ostatniej chwili.

– Niechże pani opowiada o sprawie – przerywa sędzia.

– Totyż opowiadam, że ponieważ mój stary fabrycznego makaronu nie lubi, stoję ja przy kuchennem stole i wałkuję ciasto na kluski do rosołu, wysoki sądzie.

No i co się robi, wchodzą te panowie. Tamtych dwu nie znam, ale trzeci to był właśnie ten dany pan Kubełek, któren teraz tu przed wysokiem sądem stoi. Owszem, nie mogie powiedzieć, przywitali się grzecznie i mówią, że mają życzenie pomówić interesownie z mojem dzieckiem. Ja jem odpowiadam, żeby przyśli później, bo dziecko śpi.

Wtenczas pan Kubełek się pyta, jak długo jeszcze mój synek będzie na siłę żył z jego żoną i forsę na wódkie pod terorem od niej wyciągał.

– A ileż lat ma synek pani? – pyta zdumiony sędzia.

– Na Zielone Świątki skończy dwadzieścia dziewięć.

Słucham ja, co pan Kubełek mówi, i dalej wałkuję ciasto. A pan Kubełek do mnie: „Przestań pani wałkować te kluski!”

„Dlaczego?” się pytam.

„Nie opłaci się pani skórka za wyprawkie, bo syn i tak ich jeść nie będzie.”

To ja znowuż się pytam: „W jaki sposób?”

„W taki sposób, że on u mnie dzisiaj kucnie.”

– Cóż to znaczy? – wtrąca sędzia.

– To znaczy, że pan Kubełek go ostudzi.

– Sąd nie rozumie, proszę mówić wyraźnie.

– Ostudzi, czyli położy zimnem trupem.

I wtenczas pan Kubełek i te dwu panów sięgli za przeproszeniem najwyższego sądu pod kamizelki i wyjęli leworwery. Jak ja widzę, co się robi, lecę do dziecka.

– Feluś – krzyczą do niego – uciekaj bez okno, bo pan Kubełek życie ci chce odebrać.

No to ma się rozumieć dziecko jak stało, wyrżnęło łbem w szybę i uciekło na ulicę. Te panowie za niem, ale go nie znaleźli, bo Feluś się schował do gołębnika.

Tu sąd przerwał tok opowiadania nieszczęsnej matki i rozpoczął badanie dalszych świadków.

Z zeznań ich wynikało, że dziecko pani Apolonii odznacza się dwumetrowym wzrostem oraz proporcjonalną budową ciała, a poza tym ma usposobienie awanturnicze oraz skłonność do używania sprężynowego noża.

Pan Kubełek zaś jest człowiekiem cichym i pokornego serca, rewolweru nigdy nie posiadał. Zajście więc musiało mieć przebieg zupełnie inny.

W tych warunkach sąd nie dał wiary zeznaniom tragicznej matki i pana Kubełka uniewinnił.

Wrodzony talent

– I patrz pan, przez tego szczeniaka musiałem robotę rzucić, ogolić się w piątek, świąteczne ubranie włożyć i teraz tyle godzin siedzę w sądzie – mówił pan Roman Golonka do znajomego, spotkanego w przytulnej sali sądu grodzkiego na Długiej, rzucając jednocześnie groźne, ale nie pozbawione ojcowskiej dumy spojrzenie na siedzącego obok swego 11-letniego syna.

– A co on takiego uskutecznił? – zainteresował się znajomy.

– Nie uwierzyłby pan, panie Kowalik, jakbym panu powiedział. Sakpalto od swojego kolegi ze szkoły kupił za złotówkie, a później Żydowi sprzedał za dychę.

Tamten drugi, jak przyszedł ze szkoły do figury, lanie od ojca dostał i wszystko wysypał, a teraz ja mam taki wstyd i ciąganie do sądu!

Pan Kowalik popatrzył chwilę z sympatią na młodego Golonkę i rzekł:

– No, no, to smykałkie handlowe posiada pański syn. Powinieneś go pan na bankiera kształcić, skoro jeżeli w tem kierunku uzdolnienie posiada. Pętak, że gołem okiem go nie widać, a już przyzwoicie zarobić potrafił.

– I co z tego, kiedy cały czysty zysk na chałwę i kaliflorek przetrącił?

– Nic nie szkodzi, młodziak jeszcze jest i zabawić się potrzebuje, ale jak z tego wyrośnie, będziesz pan miał z dziecka pociechę. I po mojemu nie masz pan racji chłopcu dokuczać, bo wstydu panu nie zrobił. Ukraść nie ukradł, tylko kupił za gotówkie. Że tanio dał, to jego głowa w tem.

Frajera w kuper bić, jak się daje, to pierwsze przykazanie w handlującem fachu.

Będą z niego ludzie, już ja to panu mówię, ja, człowiek w szkołach kształcony.

Naukowa wiedza nas poucza, że wszystkie historyczne faceci już w małoletnim wieku wykazywali zdolność w swojem kieronku.

Weź pan na przykład takiego Napoleona. Dzieciak jeszcze był, a już, kiedy inne chłopaki w szkole w kukso czyli też klipę podgrywali, on tylko chodził i kompinował, komu by tu mordę zbić na moje uszanowanie, drugie śniadanie odebrać i pokątnie samemu wsunąć. I wiesz pan, jak się wyrobił?

Gienierał-gubernatorem się został, a później za cesarza go obrali i całemu światy knoty dawał, jak chciał.

– No, tak jest, ale podobnież źle skończył, do mamra go w końcu zamkli.

– Bo za duże wymagania miał. Pieniądze zrobił, parę domów posiadał i wilje na prowincji, a wszystko było mu mało…

Zresztą cholera z Napoleonem, nie o to mnie się rozchodzi. Pański Heniek nie wojskowe powołanie odczuwa, tylko kupieckie, totyż tylko przykładowo o Napoleonie zaznaczyłem, że od młodości już się zamiłowanie w człowieku pokazuje.

To samo było z tem powieściopisarzem, któren na Krakowskiem Przedmieściu na pomniku stoi, Mickiewicz się nazywa. Ten znowuż w szkołach wiersze układał, a później do takiej forsy na książkach doszedł, że życzę sobie i panu, żebyśmy jedne część tego mieli.

– Faktycznie, ale tyż zbankretował i teraz jego książki po pięćdziesiąt groszy w koszach sprzedają.

– Księgarnie przestali być interesem, nie będę się z panem sprzeczał, ale Heniek niekoniecznie musi książkami handlować.

Obrał sobie męskie garderobę, niech pracuje w tej branży i nie trzeba mu przeszkadzać.

Zupełnie przekonany pan Golonka z dumną miną podszedł wraz z synem do sędziowskiego stołu, gdyż akurat wywołano jego sprawę.

Młody handlowiec stanął przy pulpicie dla oskarżonych wraz ze swym wspólnikiem, panem Mojżeszem Jagódką, lat sześćdziesiąt dwa, któremu sprzedał palto kolegi.

Niestety do rozprawy nie doszło z powodu niestawienia się dwu świadków. A szkoda! Warto by było się przekonać, czy sądy popierają młode talenty?

Ślubna wyprawa

– Dzień dobry, kochana pani Prałatek, co słychać? O wiele mnie oko nie myli, zmartwienie pani jakieś posiada? Może małżeńskie sprzeczkie pani miała i pan Prałatek fizycznie panią znieważył?

– Niedoczekanie jego, moczymordy! Zaniem by mnie ręką dotknął, już by go pogotowie do Świętego Ducha więzło. Owszem, jezdem zmartwiona, a nawet spłakałam się jak na pogrzebie, ale nie z małżeńskiego nieporozumienia, tylko z powodu romansu i powieści, którą właśnie czytam.

– A pod jakiem tytułem?

– Tego detalicznie nie wiem, bo w sam środek tej książki rzeźnik cynadry mnie zawinął. W każdym bądź razie romans to jest do płaczu o jednej nauczycielce, którą niejaki hrabia Waldemaras nadużył, a potem żenić się nie chciał, bo przodki, powiada, mu nie pozwalają.

– Tak, tak, moja pani, chłopa trzeba trzymać z daleka. Zaniem się do pościeli nie dostanie, w jednej chwili leciałby na zapowiedzi dawać, a potem to różne przyczyny sobie wynajduje, żeby tylko ten ślub odłożyć.

A to ciemnego garnituru nie ma, a to znowuż wujo z prowincji mu się żenić nie pozwala.

– Tu było inaczej. Ten ów hrabia ubrać miał się w co. Garnitur na garniturze w szafie mu wisiał, kamasz stał przy kamaszu. Mieszkanie także samo na wsi posiadał, konia, parę krów, a tego drobiu to byś nie zliczyła. Samych kaczek ze trzydzieści po podwórzu mu latało. Na kurczaki nawet nie patrzył.

– W taki sposób nie rozumie, dlaczego nie mógł się żenić?

– Rodzina, rodzina cholera się nie zgadzała. Wiadomo, kawalera każdy nażyje, ile chce. Szwagier nie szwagier, ciotka nie ciotka przyjedzie, nażre się, napije i jeszcze parę złotych pożyczy. A jakby się ożenił z kobietą obliczalną, to złapałaby mokrej ścierki i familię rozegnała na cztery wiatry. Dlatego się wszyscy spomknęli, razem zjechali i dawaj go bontować, pod bajer brać, żeby się od ślubu cofnął.

„Potomek jezdeś – mówią mu – z hrabinią tylko możesz się żenić, która będzie miała jak się należy wyprawę.”

– Po mojemu krewne trochę racji mieli. Panna młoda powinna mieć najmarniej tuzin nocnych koszul ze wstawkamy, sześć par majtek, trzy powłoczki, ze dwa podpięcia i kordłe z wierblądziej waty. Inaczej bym się swojemu Narcyzowi także samo żenić nie dała.

– A jakby się zakochał, a ta owa panna w sercowe chorobę z miłości wpadła, tyż byś pani nie ustąpiła?

– Wiadomo, że nie! Wyprawa to gront małżeńskiego szczęścia.

– Znakiem tego widzę, żeś pani taka sama cholera jak ta rodzina hrabiego Waldemarasa!

– Coś pani powiedziała?

– To coś pani słyszała. Patrzcie ją, tuzina koszul nocnych jej się zachciewa, dla takiego łatka galarowego! Sześć par desusów dla takiego łachudry, co świątecznego garnituru nawet nie ma! Dziewczynę do grobu chce wpędzić bez kordłe z wierblądziej waty! Stara szantrapa!

Tego już pani Genowefa Buraczewska nie mogła przenieść i wyrżnęła gospodynię domu wiązką cynader w oblicze. Pani Prałatek odwzajemniła się jej wyżymaczką. Dalsza wymiana komplementów skończyła się wezwaniem pogotowia i sprawą sądową.

Jako jeden z dowodów figurował na sędziowskim stole fragment powieści Heleny Mniszkówny pt. Trędowata,od której wszystko się zaczęło.

I o dziwo, wyrok skazujący zapadł nie przeciwko popularnej autorce, a dotknął dwutygodniowym aresztem panią Buraczewską.

Wuj i siostrzeniec

Pan Franciszek Kwiczoł, rutynowany pajęczarz, który z niejednego strychu bieliznę zdejmował i niejeden wyrok za to odsiedział, czuł się dziś w sądzie ogromnie nieswojo. Kręcił się na ławce, wzdychał, mruczał coś pod nosem, ogryzał paznokcie i w ogóle zachowywał się jak nowicjusz.

Zwróciło to wreszcie uwagę jego przygodnego towarzysza, pana Alojzego Szponderskiego, oskarżonego o kradzież ćwiartki cielęciny.

Pan Szponderski, zgorszony tym brakiem hartu ducha u mężczyzny w sile wieku, odezwał się do niego:

– Co jest, panie szanowny, czego się pan tak denerwujesz? Co ma być i tak będzie. Mamra pan nie widziałeś, czy jak? Sześć miesięcy mniej albo więcej to mucha.

– Nie o odsiadkie mnie się rozchodzi, tylko, rozumiesz pan, cholera mnie bierze, że przez rodzonego wuja wleciałem.

– Jak to, lignął siostrzeńca? Takiego drania cała rodzina powinna się wyrzec, a przedtem fest gnaty przemieszać, żeby z osiem tygodni w szpitalu poleżał.

– Kiedy niechcący to zrobił, pod alkoholem się znajdując.

– To znaczy detalicznie jak?

– Zwyczajnie. Rozumiesz pan, poszłem jednego razu na robotę na Pańskie ulicę. Przychodzę na górę, owszem, bielizna wisi, towar odpowiedzialny, męski, damski i dziecinny, tylko że wszystko mokre, aż się leje.

A trzeba szanownemu panu wiedzieć, że cieć tam w bramce siedział i z workiem czyli tyż z koszem wyjść, senne marzenie.

Musiałem wszystko brać na siebie pod garnitur. Jakżem pierwsze damskie nocne koszule włożył, myślałem, że ze skóry wyskoczę. Ale trudno, nie było rady. Kładę jak idzie, tuzin koszul ze wstawkamy, sześć par majtek, ręcznikamy się owinąłem. Podpięcie na plecy. Pod biusthalter dwadzieścia cztery serwetki stołowe wsadziłem, na to garnitur, jesionkie i chodu.

Zimno mnie jak w przeręblu, dreszcze mną trzęsą, ale idę na wariata.

Trochę się tylko w bramie bojałem, żeby przy cieciu nie kichnąć. Ale wszystko poszło dobrze, bo dzwoniec kuchtę jakąś bajerował i na mnie wcale nie patrzył.

Wyszłem na ulicę, dochodzę do rogu Wielkiej, patrzyć, a tu wujo Wężyk posuwa w pijanem widzie.

Jak mnie zobaczył, rodzinną miłość poczuł i dawaj się ze mną witać. A tam jak raz stał glina na rogu i zaczął się nam przyglądać.

Ja mrugam na wuja i zaznaczam po cichu, że całe pranie na sobie posiadam, a ten nic, tylko mnie ściska i raz koło razu mordy fonduje. Widzę, że krewa, bo praczka cholera źle bieliznę wyżęła i co mnie wujo ściśnie, woda mnie przez rękawy i nogawki cieknie.

Rozłościłem się w końcu i trzask wuja w ucho. Biusthalter pękł i dwadzieścia cztery serwetki na tretuar wylecieli.

Ja ma się rozumieć prysk w Bagno ulicę, ale dwanaście damskich koszul swoje robi. Nogi mnie się poplątali, przewróciłem się i masz pan rezultat.

Tę samą historię z pewnymi skrótami lojalnie opowiedział pan Kwiczoł sędziemu, ale szafarz sprawiedliwości nie podzielił jego oburzenia na wuja i skazał nieszczęsnego siostrzeńca na rok więzienia.

Instruktor miłosny

Pan Euzebiusz Rączka, zamieszkały w Marymoncie, jest właścicielem rasowego ratlerka liliputa imieniem Bukiet, którego chętnie wypożycza za skromną opłatą dla tzw. celów reprodukcyjnych. Ojcowskie talenty Bukieta znane są w całej Warszawie interesującej się hodowlą psów, nic tedy dziwnego, że dowiedział się o nich także pan Antoni Grymas, właściciel magli elektrycznych przy ul. Topiel.

Pan Grymas posiada suczkę tej samej rasy, co i Bukiet, więc postanowił wypożyczyć go w zamiarach matrymonialnych na dni parę. Udał się więc na Marymont i w krótkich słowach opowiedział cel swej wizyty. Pan Rączka, zajrzawszy do kalendarza terminowego, stwierdził, że jakkolwiek Bukiet ma moc zamówień na najbliższe tygodnie, w końcu miesiąca znajdzie prawdopodobnie kilka dni czasu dla Muchy pana Grymasa. Stanęło na tym, że pan Rączka przybędzie w dogodnym terminie na Topiel ze swym utalentowanym pupilem.

Tak się też stało. Właściciel Bukieta przybył. Zainkasował zaliczkę, zostawił wychowanka i wrócił na Marymont.

Po trzech dniach zjawił się po resztę należności i odbiór nowożeńca.

Zastał jednak pana Grymasa w złym humorze i dowiedział się, że Bukiet nie spełnił pokładanych w nim nadziei.

– Ano w taki sposób widocznie jest przepracowany. Trzeba mu dać parę dni odpoczynku.

Upłynęły jeszcze trzy dni i maglarz z miną strapioną przybył na Marymont, oświadczając na wstępie:

– Ten pański Bukiet to jakiś inwalida. Za żarciem tylko patrzy, a pod tem względem, co pan wisz a ja rozumie, ani się ruszy.

– A pan byś się ruszył na taki upał? To czego się pan stworzeniu dziwisz? Trzeba poczekać, aż się trochę ochłodzi.

Minęło znowu kilka dni. Tym razem dla odmiany pan Rączka odwiedził pana Grymasa.

– No i co?

– Nic.

– To niemożebność. Jeść mu pan dajesz?

– Wiadomo. Ćwierć kila okrawek codziennie opycha, a mleka, ile tylko zamarzy.

– A uważałeś pan dobrze?

No chyba. Nie dojem, interesu nie dopilnuję, po całych nocach nie sypiam, żeby go z oka nie spuszczać. A on tylko wtraja i leży. Za głodomora powinieneś go pan wynajmować, że pod zakład całą szynkie i półmisek kartofli na jednem posiedzeniu wrąbie, bo na miłosnego instruktora kwalifikacji nie posiada.

– Nie obrażaj pan stworzenia, ja go znam lepiej. Trzy lata z całą rodziną z jego pracy żyję. Pokaż pan mnie tę swoją Muchę, bo jej jeszcze nie widziałem.

Pan Grymas przywołał suczkę, za którą przywlókł się osowiały i wyraźnie zdehumorowany Bukiet. Pan Rączka spojrzał krytycznym okiem na Muchę i rzekł:

– Panie szanowny! i czego pan żądasz od Bukieta? Przecież ta pańska Mucha to ofiara losu, kalikatura na gęsich nogach, bigos rasowy, jak pragnę zdrowia. Chodź Bukiet do domu.

– Jak to, a zadatek, a mój ekspens?

– Co mnie to obchodzi? Pogadaj pan z Bukietem. Pies ma rację. Rasowy jest i szanować się musi, nie będzie się z byle łachudrą zadawał. Bukiet! idziem!

Ale pan Grymas był innego zdania. Wypchnął pana Rączkę na korytarz, zaryglował drzwi i oświadczył przez dziurkę od klucza, że dotąd Bukieta nie zwolni, aż ten nie odrobi zadatku oraz świadczeń w naturze.

Zrozpaczony hodowca pobiegł do komisariatu, ale tam mu oświadczono, by wystąpił na drogę sądową.

Będzie więc wkrótce ciekawy proces. O wynikach nie omieszkamy zawiadomić wszystkich przyjaciół zwierząt, każdy bowiem może się znaleźć kiedyś w tak trudnej jak pan Rączka lub pan Grymas sytuacji.

Koszty wymiany

Pan Eugeniusz Piłka nie przywiązuje wielkiej wagi do dóbr doczesnych, toteż przyjął w barze „Pod Rumbą” przy ul. Smoczej fałszywe dwa złote, nic o tym nie wiedząc. Ale gdy przyszło do rachunku sumienia w domu i pani Piłkowa, po udzieleniu mężowi surowego monitu z powodu przepicia dwunastu złotych, odebrała mu resztę pieniędzy, rzecz cała wyszła na jaw.

– Gdzieś to dostał, pijacka roto? – zapytała groźnie energiczna pani domu.

– Nie wiem… możliwe, że… w knajpie.

– No myślę, że nie w aptece, moczymordo ankoholiczna! ale w której?

– Zaraz… w „Europejskiem” nie… bo nie byłem. W „Bristole” nie… bo nie byłem. W takiem razie „Pod Rumbą”.

– Masz, idź zaraz i powiedz, niech ci zmienią na dobre, wychowańcu monopolowy.

Pan Eugeniusz poszedł i wrócił następnego dnia rano.

– Gdzieś ty był, cholero ciężka! – powitała go żona.

– Pie… nią… dze… zmienić… fałszywe na dobre.

– Tyle czasu? No i co, zmieniłeś?

– Nie, bo uważasz, nie chcieli się przyznać, że to od nich… Więc ja, ma się rozumieć, myślę… złością nic tu się nie zrobi, łagodnie… więc ma się rozumieć, kazałem dać jedną wódkę, potem drugą, potem trzecią i mówię: „Pani gospodyni, czy to ładnie, lipę swojej roboty gościom dawać zamiast leguralnych państwowych pieniędzy?”

A gospodyni się obraziła i chciała mnie golonką przy kości w ucho gwizdnąć.

Więc ma się rozumieć, mówię sobie: „Gieniuś, kobieta jest honorowa i musisz jeszcze delikatniej.” No i w taki sposób kazałem dać jeszcze butelkie, żeby nieporozumienie załagodzić. Zjadłem dzwonko szczupaka i mówię: „Pani gospodyni, ryba dobra, ale dwa złote cholerę warte!”

Myślałem, że się restauratorowa pozna na rzeczy i forsę zmieni, a ona do mnie z pyskiem i kazała mnie na ulicę wyrzucić.

Z tego żalu poszedłem naprzeciwko do innej knajpy i znowuż kazałem dać butelkie… a teraz jestem, a tu jest te dwa złote…

– I za coś ty, draniu, chlał całą noc?

– Przepraszam cię, aniołku… nie chlałem… pieniądze zmieniałem, tak jak kazałaś… A na koszta sprzedałem palto.

Trudno byłoby opisać, co się stało potem. Zaledwie blady obraz tych wypadków zdołał odtworzyć przebieg rozprawy sądowej przeciwko właścicielce restauracji, pani Katarzynie Misiołek, o świadome puszczanie w obieg fałszywych pieniędzy.

Pani Misiołek rozwinęła tak wielkie zasoby krasomówstwa, że uzyskała wyrok uniewinniający.

Pani Piłkowa, niezadowolona z tego, oświadczyła z goryczą:

– Żałuję tylko, że od razu nie cisłam tego draństwa pod tramwaj. Przynajmniej palta by ten łajdak nie przepił. Chodź do domu, łachudro. Już ja cię tam uniewinnię.

Pan Piłka wyszedł, z lekka się ociągając.

Na nieboszczyka

Najgenialniejszy nawet pomysł można zmarnować, jeśli się dobierze nieodpowiednich wykonawców. Doświadczył tego na sobie pan Aleksander Skubliński, w szerokich kołach towarzyskich znany jako Olek Topielec. Oto w jakich słowach opowiedział pan Aleksander w komisariacie P.P. o przygodzie, jaka go spotkała dzięki nieinteligetnemu wspólnikowi.

– Panie władzo szanowny, wszystko powiem jak rodzonej żonie, a wtenczas się okaże, kto tu winien.

Odczuwając wszechświatowy mortus ja i Antoś Kaczor, którego pan władzuchna ma zaszczyt znać, zrobiliśmy umowę, że on się położy u mnie w mieszkaniu i będzie odstawiał trupa, a ja pójdę do dobroczynnego towarzystwa i zażądam fonduszów na pogrzeb.

Myśl była niezła, ale cóż, kiedy Kaczor nie nadaje się do lepszej roboty. Położył się na podłodze, nakryłem go prześcieradłem, a sam jazda do dobroczynności.

Taki raban tam podniesłem, tak zacząłem rzewnie łzamy się zalewać po śmierci najukochańszego koleżki, że żywo mnie stamtąd wyprowadzili i powiedzieli, że zaraz przyjdzie delegatka obejrzyć ciało i dać zapomogie. Lecę ja do Antosia, a ten cholera na łóżku siedzi i żeberka z ćwikłą opycha.

Ledwiem go zdążył nakryć prześcieradłem, jak tu wpada ta delegatka i pyta się, gdzie leżą żałobne zwłoki.

Odkryłem Kaczora i o mało krew mnie nie zalała. Wcale na trupa nie wyglądał. Mordę miał zapchane żeberkami i trząsł się cały ze śmichu. Mieliśmy szczęście, że ta owa delegatka bojała się nieboszczyków i nie chciała blisko łóżka podejść. Zostawiła nam pięćdziesiąt złotych na pierwsze koszta i poszła.

Koleżka, jak forsę zobaczył, wariacji poniekąd dostał, zaczął w kalesonach kariokie po mieszkaniu tańczyć, a tu ktoś sztuka.

Chciałem iść otworzyć, ale mnie nie dał, tylko sam skoczył.

„To Maniek Małpa idzie – mówi – będzie weselej we trzech podchromolić.”

A tem czasem to nie był Maniek, tylko ta owa delegatka, co się wróciła dowiedzieć, kiedy będzie pogrzeb. Jak zobaczyła, że nieboszczyk drzwi jej otwiera, nieprzyjemnie jej się zrobiło, dostała pulpetacji serca i zemglała.

Ma się rozumieć, wnieśliśmy ją do mieszkania i dawaj cucić.

Jak otworzyła oczy i zobaczyła, że trup w gaciach z butelką aromantycznego octu nad nią stoi, apiać straciła przytomność i to tak na fest, że musieliśmy pogotowie do niej wołać.

W ten deseń wszystko się wysypało i z tego widać, że najlepsze nawet myśli w mózg kopana idiota może zmarnować. Znakiem tego winien tu jest tylko Antoś Kaczor! – zakończył swą opowieść pan Aleksander, skłonił się i usiadł z taką miną, jakby oczekiwał od przodownika słów współczucia.

Przedstawiciel władzy dziwił się z początku bardzo szczerości zeznań pana Skublińskiego, ale wkrótce wyjaśniła się jej przyczyna. Pan Aleksander po prostu wierzył, że amnestia wszystko załagodzi. Któż zdoła opisać jego zdumienie i oburzenie, gdy się dowiedział, że amnestii podlegają tylko przekroczenia popełnione przed 11 listopada ubiegłego roku.

– To taki kant? – zawołał. – To skoro jeżeli ja mam życzenie po mordzie komuś dać, czyli tyż grandę jakąś uskutecznić, kalendarzykiem muszę się posługiwać?! Tfu, tak się nie robi!

Ale oburzenie pomogło niewiele: został przymknięty.

Marnotrawny mąż

Nikt nie jest prorokiem we własnym domu, toteż pan Antoni Piekarczyk, dyplomowany stelmach, nie cieszył się zbytnim szacunkiem swej żony, pani Pelagii. Wpływała na to w wysokim stopniu okoliczność, że pan Antoni, jak podobno każdy dobry rzemieślnik, był zawołanym pijakiem.

Żona do tego stopnia nie szczędziła mu moralnych nauk, że biedny, niezrozumiany mąż co pewien czas zmuszony był znikać z domu, by gdzieś u przyjaciół spokojnie leczyć sobie rany duszy i guzy na głowie.

Zwykle po tygodniu kuracji wracał do rodzinnych pieleszy i o dziwo, był przyjmowany bardzo czule i serdecznie.

Tak się przyzwyczaił do roli marnotrawnego męża, że gdy raz, zjawiwszy się w tym charakterze w domu po kilkudniowej nieobecności, spotkał się z wyrzutami żony, odparł je ostro w następujących, pełnych goryczy słowach:

– To ty, zamiast ze łzamy w oczach przywitać cudem znalezionego męża, mordę rozpuszczasz, kochająca żono? W cieple, w wygodzie sobie za stołem siedzisz, cielęcinę na zimno z ćwikłą w krzyże wbijasz, kiedy ja jak ta bezdomna przybłęda się włóczę i żyję tem, co dobrzy ludzie wypić dadzą. A teraz jeszcze za to wszystko z pyskiem?

I taki żal serce mu ścisnął, że byłby żonie lewe oko podbił, tylko szkoda mu się zrobiło jęczmienia, który tam właśnie miała. Mógłby pęknąć, a tak pomęczy się chociaż cholera trochę! rozumował.

Ale pani Pelagia nie miała takiej wyrozumiałości dla nękanego męża i nie bacząc na jego zmęczenie, chwyciła tłuczka od kartofli, by mu wymierzyć sprawiedliwość za zuchwałe słowa. Pan Antoni nie czekał na to, tylko szybko ulotnił się z mieszkania i znów zaczął wędrówkę po znajomych, opowiadając każdemu chętnie o swej gehennie.

Jeden z jego przyjaciół, wysłuchawszy spowiedzi poniewieranego męża, tak mu powiedział:

– Czy był kto kiedy ważniak w swojem mieszkaniu? Nigdy!

Podobnież największe generałowie, jak na przykład ten a la Nelson, co zrazy z grzybkamy wymyślił, w domu dudy w miech i kuchnią się zajmować musieli. A Kuropatkina żona przy ludziach po bokobrodach waliła, aż mu medale dzwonili.

A swojem porządkiem warto by taką babę cholerę rozumu nauczyć i do sądu ją zaskarżyć za znęcanie się nad słabosilnem mężczyzną.

Słowa te bardzo przypadły do gustu panu Antoniemu.

Pośpieszył do biura próśb i tego samego dnia złożył skargę do sądu grodzkiego z prośbą o pociągnięcie pani Pelagii do odpowiedzialności za groźby karalne.

W ten sposób powstała pierwsza i bodajże jedyna w historii naszego sądownictwa sprawa o usiłowanie pobicia męża przez żonę.

Gdy proces trafił na wokandę, sędzia przeczytawszy akta, uśmiechnął się i zapytał strony:

– A może się państwo pogodzicie?

– Nie mogie, proszę wysoko urodzonego sądu. Niech idzie do mamra, skoro jeżeli na męża tłuczka od kartofli łapie.

Bez ten czas będę chodził po mieszkaniu jak nowo narodzone dziecko i wszystko mnie będzie wolno. Wracać późno – owszem. Szyby powybijać także samo, piec rozebrać – proszę bardzo. Nikt mnie słowa złamanego nie powie.

Ponieważ młody sędzia wyjaśnił już sobie, o co właściwie panu Antoniemu chodziło, wydał wyrok uniewinniający.

Stąd morał, że sędziami stanowczo powinni być tylko ludzie żonaci. Racja!

Chłopiec czy dziewczynka?

– No i patrz, Antoś, co to się nie wyprawia na świecie! Kobiety w mężczyzn, a znowuż mężczyźni w słabosilną płeć się na grandę zmieniają. W Czechach podobnież było zdarzenie, że niejaka Kupkowa, co wielkie ważniaczkie w żeńskiem klubie sportowem odstawiała, zaczęła ni z tego, ni z owego, uważasz, pobijać męskie nawet rekordy.

No to ma się rozumieć Pepiki mówią, że sprawa jest niewyraźna. Wyborowali dziurę w szatni i kapują. Patrzeli tak parę minut, a w końcu dawaj krzyczeć:

„Panie Kupka, nie bądź pan taki szemrany! Nie dosyć, że rekordy pan pobijasz, jeszcze między dziewczynkami chcesz się pan przebierać, nie ma, jazda do męskiej szatni, łobuzie!”

I co się pokazało? że Kupkowa nie wiadomo kiedy w Kupkę się przemieniła.

Ale co będziemy daleko szukać. U nas na wsi w Garwolińskiem powiecie z chłopa baba się zrobiła, do mamra ją za to zamkli… W tych dniach przed sądem okręgowym w Warszawie sprawa była, ale musieli ją uwolnić, bo to siła wyższa, czyli jak to mówią, przyrodoznawstwo.

Wykład powyższy wygłosił przy stoliku restauracyjnym pan Leon Masełko na użytek przyjaciela swego, pana Antoniego Gałązki, który mrugał oczami w najwyższym zdumieniu i mówił co chwila:

– Leoś, bujasz mnie, to niemożliwość.

– Gazety czytaj, Antoś, sam się przekonasz.

– Jak to, to tak od razu? Kładziem się spać na gładko, a rano budziem się z biustem i w papierowych papilotach? To straszne.

– Nie, tak prędko to nie idzie. Najsampierw zaczyna cię, bracie, kołnierzyk uwierać, potem patrzysz się, że półkoszulek ci się podnosi, a kamizelka w szwach zaczyna pękać. Wtenczas, znaczy się, krewa… piersi ci rosną. Za parę dni masz już warkocz i do wiecznej ondulacji musisz się wybrać.

Tu pan Leon przerwał, gdyż zauważył, że przyjaciel jego pobladł straszliwie.

– Antoś, co ci jest?

– Nic… nic… tylko uważasz… od wczoraj czuję, że kołnierzyk mnie uwiera… a dzisiaj kamizelka mi pękła.

– Co ty mówisz? Antoś, nie chcę cię martwić, ale to jest podejrzliwe.

– I piersi mnie swędzą! – napół z płaczem zawołał pan Gałązka.

– Świeży pokarm ci dokucza… Ostatecznie nic pewnego jeszcze nie ma, ale idź się przekonaj!

Chwiejąc się na nogach, pan Gałązka wyszedł za kotarę, ale po chwili wrócił, oznajmiając z ulgą, że jak dotąd wszystko jest w porządku.

– Antoś, to sprawa za poważna, żeby ją po łebkach traktować. Masz tu centymetr, idź jeszcze raz.

Po upływie pół godziny pan Antoni wrócił zupełnie zgnębiony. Dłuższa obserwacja dała wyniki straszne. Zmiany następowały niemal w oczach. Na przykład zupełnie wyraźnie widać było teraz, że na szyi nieszczęśliwego człowieka wije się niewielki wprawdzie, ale zupełnie normalny warkoczyk. Pan Gałązka usiłował się pocieszać, że to jest loczek powstały z powodu dawnego niestrzyżenia włosów, ale przyjaciel wyprowadził go z błędu, a co więcej, zaczął nazywać panną Tolą.

Pan Gałązka rozgniewał się o to bardzo, ale wkrótce przyzwyczaił się do nowej sytuacji; ostatecznie dola pięknej kobiety nie jest znowu taka straszna. Zaczął nawet tajemniczo się uśmiechać i rzucać kuszące spojrzenia spod firanek rzęs.

Przyjaciel uległ niedługo jego urokowi, posłał po kwiaty i począł obsypywać jego ręce namiętnymi pocałunkami.

Nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby nie personel zakładu i goście, którzy przypuszczając, że mają do czynienia z wiadomymi osobnikami, poturbowali ich dotkliwie i wyrzucili z lokalu.

Ponieważ kotłowanie się trwało jeszcze czas jakiś na ulicy, wdała się w to policja i całe towarzystwo stanęło przed sądem starościńskim. Tu wyszło na jaw tło dramatu.

Epilog: dziesięciu panów skazanych na grzywnę po 20 złotych.

Miłość artysty

Dusza artysty różni się znacznie od duszy zwykłego śmiertelnika. Nie da się wtłoczyć w ciasne ramki codzienności. Rwie pęta, które szare życie nań nakłada.

Nic też dziwnego, że utalentowany harmonista podwórzowy, pan Serafin Kozioł, choć żonaty i ojciec dwojga dzieci, zaręczył się z panną Eugenią Rogozik.

Poznanie się ich było niezwykle rozmantyczne. Pan Serafin wyciągał pewnego popołudnia na swej pedałówce rzewne tango Czemuś o mnie zapomniał,a panna Genia myła okna w salonie swych państwa i płakała. Artysta rzucał od czasu do czasu tęskne spojrzenie na drugie piętro. Panna Eugenia odpowiadała mu tym samym.

Aż wreszcie skończywszy koncert, wirtuoz zamknął zatrzaskiem harmonię, wszedł na klatkę schodową i zapukał do drzwi królestwa pięknej nieznajomej.

Poprosił o szklankę wody, a dostał talerz pomidorowej zupy na żeberkach. Pierwsze lody były przełamane, a za dwa dni został oficjalnym narzeczonym uroczej Eugenii.

Potem nieraz o szarej godzinie młoda para, siedząc głowa przy głowie, wspominała z rozrzewnieniem te pierwsze chwile.

– Jak tylko pana Serafina zobaczyłam wtedy koło śmietnika z harmonią, zaraz pomyślałam sobie: „Bardzo przystojny facet”, a jakżeś pan Serafin zagrał tę „Rebekie”, to chociaż to jest tango starozakonne…

– To nie była „Rebeka”, tylko „Czemuś o mnie zapomniał”, argentyńska piosenka o jednem draniu, co kobietę na zarobek na ulicę puszczał, a potem inną sobie znalazł i nawet tego głupiego listu nie chciał do tej swojej ofiary przez marny los kopanej napisać.

– Wszystko jedno, Rebeka nie Rebeka, ale smutne takie, że łzy mnie oczy zaleli i byłabym ze stołka spadła. Mydło wtedy zgubiłam i stara ma mnie wytrącić.

– Nie ma znaczenia kawałek mydła za dwadzieścia groszy, gdzie się rozchodzi o sercową przynależność.

– Totyż ja nie żałuję, tylko tyle mówię, że od razu powiedziałam sobie: „Ten albo żaden”, chociaż dwa już lata za narzeczonom z pomocnikiem stróża chodziłam.

– Panno Geniu, bo się obrażę i w tego najkochańszego ryja gwizdnę za porównanie. Cieć czyli dzwoniec i artysta na pedałowej półtonówce!

– Totyż zaraz na drugi dzień przegnałam go z kuchni.

– A on mnie teraz za to na to podwórko nie chce puszczać. W ogólności zarobki tak się zmniejszyli, że po prostu ze sztuki wyżyć trudno.

– Bo pan Serafin powinieneś grać w muzycznem prosektorium, albo w fisharmonii na Jasnej ulicy.

– Mógłbym, ale nie chcę. W restauracji jednej miejsce mnie się trafia, ale pod względem garnituru nie mam prezencji.

– Rzeczywiście, obciuchany pan jesteś jak złodziej, ale to nic, na wesele ubierę pana jak te lalkie, od skarpetki do celindra.