Głowa spod łóżka - Stefan Wiechecki Wiech - ebook

Głowa spod łóżka ebook

Stefan Wiechecki "Wiech"

0,0

Opis

Czwarty tom opowiadań przedwojennych najbardziej warszzawskiego z pisarzy Stefana Wiecheckiego WIECHA. W tym tomie publikujemy komplet opowiadań żydowskich z lat 1934-36 drukowanych pierwotnie w dzienniku "Dobry Wieczór! Kurier Czerwony!" Zdecydowana większość jest publikowana w formie ksiązkowej po razz pierwszy dzięki drobiazgowej pracy edytora Roberta Stillera. W szczegółach znajdziecie próbkę!

Wiech to gentleman, szalenie dowcipny, nigdy jadowity, często wzruszający. Jego felietony są wynikiem obserwacji bardzo uważnej, pracy w swoim rodzaju całkiem twórczej i na wskroś oryginalnej.


Maria Jasnorzewska
Kto czyta Wiecha ten się uśmiecha!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Mały żigolo

Koszerny kozak

Zemsta górala

Czek pewniejszy!

Wagon dla palących

Stój, cipuchna!

Urok wątróbki

Nienawiść rasowa

Dramat na balu

Spokojny wariat

Strusia polityka

Przerobiony Szekspir

Pomyłka w adresie

Dramat w tatersalu

Bez skarpetek

Szalony krawiec

Palto Rotszylda

Prawdziwy filozof

Konny marynarz

Wszystko przez nerwy

Dramatyczny pościg

Za krótkie rękawy

Metamorfoza Guci

Nasi gangsterzy

Tajemnica salonu

Głowa spod łóżka

Mokra zemsta

Zdolny facet

Potęga wzroku

Zagadka sprawiedliwości

Kosztowny narzeczony

Tajemnicza szpilka

Grymaśny policjant

Klient na lince

Tajemniczy wróg z tubki

Dzieje smokinga

Pogromca plajciarzy

Na szklance herbaty

Życie zagrobowe

Co tu grać?

Kupiec w niewoli

Czosnek i fiksatuar

Co robi konkurencja?

Koza czy chart?

Dwa śluby

Niewinnie posądzony

Ślubny smoking

Subtelny motocyklista

Straszna groźba

Tajemniczy kwit

Mądre kury

Lekcja boksu

W handlowym tramwaju

Łaskotki pana Stokrotki

Zapach narzeczonego

Teoria względności

To są żarty?

Zegarek i głowa

Marzenia o wojnie

Wszystko przez Heroda

Szalony kapitan

Graniczna krata

Wielkie pranie

Żydzi w przeręblu

Roztańczony areszt

Szał czystości

Prolongowany proteściarz

Ładny chłopak

Mecenas boksu

Karambol na schodach

Kartka od doktora

Starozakonny szlachcic

Ach, ta grypa!

Jubilerski kant

Słodki zamach

Dorożkarz sportowiec

O butelkę szampana

Książę Szopenfeld

Wzorowy syn

Wodotrysk jestem!

Tańczący kapitan

Ryk lwa

A nóżki w galarecie?

Złodziej gentleman

Szalony wojewoda

Drobna informacja

Ślubna balia

Mistrz Falenicy pokonany

Narciarz czy talmudysta?

Ładne żarty

Nietakt maharadży

Reginka na lodzie

Rrrraz krem!

Flirt panny Marianny

Wytapetowany handlowiec

Odcisk na weselu

Oburzające nazwisko

Cztery do zera!

Oblężenie kamienicznika

Kaczka i medycyna

Król licytantów

Rozrywka Lalusia

Chajrem na drzwiach

Zabieg dentystyczny

Adiutant generała

Zawodowy świadek

Marzyciele na boksie

Mord z litości

Pchła w tramwaju

Straszne spotkanie

Przypisy i objaśnienia

Nota edytorska

Wolę książkę, która ma niepoważne zamierzenia i poważne osiągnięcia, od dzieł, które mają poważne zamierzenia i niepoważne osiągnięcia.

Antoni Słonimski

Uważam Wiecha za jednego z najlepszych polskich pisarzy współczesnych, niewyczerpanego w pomysłach i zajmu-jącego wyjątkową postawę moralną. O Wiechu można nawet powiedzieć, że jest wielkim filozofem.

Michał Choromański

Wiech to gentleman, szalenie dowcipny, nigdy jadowity, często wzruszający. Jego felietony są wynikiem obserwacji bardzo uważnej, pracy w swoim rodzaju całkiem twórczej i na wskroś oryginalnej.

Maria Jasnorzewska

Mniej znane realia i wyrażenia objaśniono w słowniczku na stronach 201–208

Fotogeniczny narciarz

Narty to najpiękniejszy sport zimowy. Nie ma chyba cudniejszego widoku nad zręcznego narciarza, zjeżdżającego w zawrotnym tempie ze stromego zbocza pokrytej białym całunem góry.

Ale narciarz w zatłoczonym tramwaju mniej mile jest widziany.

Toteż pasażerowie pewnego wozu linii nr 9 bez entuzjazmu przyjęli do swego grona młodego sportowca, zaopatrzonego w kilkumetrowe deski, bambusowe kijki, owiniętego w linę zakończoną hakiem oraz obutego w ciężkie kapcie z bawolej skóry.

Sportowiec ulokował narty na pierwszej platformie, zleciwszy energicznym tonem dozór nad nimi jakiemuś szczupłemu blondynowi, a sam pędem pośpieszył na tylny pomost, by przepisowo wsiąść do wagonu. Ponieważ blondyn nie wydawał mu się osobistością zbyt pewną, dziarski narciarz cwałował przez wóz, potrącając współtowarzyszy podróży, depcząc po nogach i zahaczając o nich swymi sportowymi instalacjami.

Urok sportu jest tak wielki, że pasażerowie znosili te szykany bez głośniejszego szemrania, jednak znalazł się między nimi pewien starszy pan, który nie wykazał najmniejszego zrozumienia dla roli ćwiczeń fizycznych w rozwoju tężyzny narodu i szarpnięty hakiem za kamizelkę krzyknął:

– Te, wariat, gdzie się pan pchasz z tom kotwicom. W ogóle kto pan jesteś, kominiarz, tragarz, cieśla czy insza cholera?

– Proszę się obliczać ze słowami! Narciarza idziesz pan widzieć przed sobą. Za mistrza jestem, co się dotyka zimowe artykuły sportowe, a mianowicie zjeżdżanie z leśnego pagórka, tudzież skok i wyskok. Jako człowiek ze starą datą pan nie rozumiesz tę wielką ideę, która mnie zmusza się męczyć, skakać, rezykować życie i wozić z tramwajem artykuły sportowe!

– W taki sposób nie rozumiem, gdzie pan z tem całem majdanem dziewiątką jedziesz? Na Krakowskiem Przedmieściu śniegu nie ma, więc po czem pan będziesz na tych deskach ganiał?

– A kto pana powiedział, że ja jadę jeździć? Do fotografii się udaję!

Starszy pan zbladł, potem się zaczerwienił i zawołał:

– Ach ty lebiego, linką strażacką okręcona, to ty do fotografii jedziesz i cały tramwaj męczysz? Palta hakamy ludziom rozdzierasz. Jazda na piechotę!

Z tymi słowami wyrzucił sportowca na ulicę.

Powstała na tym tle sprawa sądowa o gwałt na osobie pana Moszka Kaca. W wyniku konserwatywny staruszek, pan Ksawery Rybka, skazany został na 30 złotych grzywny.

Mały żigolo

Pani Guta ubóstwia tańce. Przepada za nastrojem panującym w dansingu. W każdym fordanserze widzi małego żigolo, skrzywdzonego przez życie.

Nic też dziwnego, że łzy zakręciły się jej w oczach, kiedy pewnego razu w restauracji spojrzała na siedzącego samotnie bladego młodzieńca w dobrze skrojonym smokingu.

Gorzki grymas wykrzywiał ładne jego usta.

Dochodziła pierwsza. Orkiestra grała kariokę.

Pani Guta pochyliła się do męża, operującego z zajęciem leszcza z wody.

– Tak mi coś brak, Maks!

– Dołóż sobie kartofelków. W ogóle idz coś. Cała porcja liczona.

– Mówię apropos dusza. Tęsknicę czuję. Mam pragnienie podpuścić się w pląs. Podaj mnie ramię.

– Gucia, zostaw. Daj mnie jeść. Przede wszystkiem kariokie jeszcze nie umiem, a niezależnie tam siedzi ten plajtownik Rabinowicz, się będzie śmiał. Mogę cię wynająć szmondaka?

Tu czuły mąż skinął na kelnera.

– Panie, co jest? Moja żona nie ma z kim tańczyć! Od czego są baletniki? Podawaj pan jednego.

W chwilę później smutny żigolo skłonił się pani Gucie i zaczęli tańczyć. Ale fordanser robił to jakby z urzędu, nie zwracając najmniejszej uwagi na partnerkę. Pani Guta postanowiła go rozruszać.

– Pan mnóstwo zmuszony byłeś przecierpieć w życiu?

– Prawdopodobnie tak jest.

– Żal mi pana. Taki ładny chłopczyk i taki coś smutny.

– Co mogę zrobić, pójdę się śmiać, z czego? Za wiele? Za pięć złotych i kolację?

– Mniemam, że pan nie zawsze byłeś fortancerzem. Wyglądasz pan coś lepszego!

– Zgadliście, Lipsztajnowa.

– Co znaczy Lipsztajnowa, pan mnie znasz?

– Co za pytanie? Z tej samej branży jestem. Trykotaże. Za subiekta się zatrudniałem w firmie „Rozenblat i Feinkind”. Kryzys, plajta i paszoł wont na bruk, na zbity łeb. Z powodu więc byłem pierwszy tangownik na sali Wajnmana, Pańska 37, dzisiaj tańczę i się martwię.

– W ogóle, czy natomiast detalicznie?

– W ogóle z powodu to nie jest życie dla kupca; detalicznie mam jutro licytację, zabierają mnie tego smokinga.

– Suma?

– Dwieście złotych prócz kosztów procesu. Nie tupcie, Lipsztajnowa, karioka nie jest oberek.

Pani Guta, wzruszona opowieścią, postanowiła prosić męża, żeby pożyczył biednemu żigolo dwieście złotych na pięć procent w stosunku miesięcznym.

Pan Maks Lipsztajn nie chciał na razie o niczym słyszeć, lecz w końcu zmiękł i dał.

Oczywiście w terminie pan Beniek Grynszpan pieniędzy nie zwrócił.

Pani Guta mile wspomina małego żigolo, ale jej mąż wprost przeciwnie, zaskarżył go do sądu grodzkiego i na zasadzie uzyskanego wyroku zajmie prawdopodobnie nieszczęsny smoking.

Tak się przynajmniej w sądzie odgrażał.

To jest życie!

Koszerny kozak

Koszerne zakłady gastronomiczne rzadko bywają widownią tak zwanych szaleństw. Goście piją przeważnie niewiele, za to dużo i głośno mówią oraz jedzą.

Nic tedy dziwnego, że niesłychaną sensację w znanej wśród smakoszów restauracji przy ul. Zamenhofa wywołał nieduży brunet w rogowych okularach, wypijając pięć kieliszków wódki do jednej gęsiej wątróbki.

Ale to był dopiero początek; w chwilę później tajemniczy gość przesiadł się do największego stolika na środku sali i skinął na kelnerów.

– Już pan podawa pipek z farfelkami, tudzież boczek z perliczki, oraz niezależnie golonkie od indyka z grochem piure! Się rozumie samo przez siebie, mnóstwo alkoholu czyli wódki, psia krew, wyborowej, cholera ciężka! Się bawię, się pragnę szaleć. Już pan skaka do kuchni tam i z powrotem, bo w tę chwilę pójdę rozbić lustro za sto dwadzieścia złotych z butelką szampana w małe drobnostki, że o skleić nie będzie mowy!

Michał Fiedorowicz Szelechow się nazywam. Ja jestem sztabs praporszczyk lejb gwardii najcięższej artylerii. Największy ruski książę i petersburski kozak! Pan wisz, co ja mogę zrobić? Przestrzelić z rewolwerem bufet, tudzież bufetowej, to jest dla mnie możno powiedzieć drobna szczegóła, takie cóś nic.

Gospodarz lokalu, pan Dawid Zimorodek, słuchał z przerażeniem wynurzeń niezwykłego gościa, ale widząc, że ten nie wprowadza swych pogróżek w czyn, postanowił obrócić wszystko w żart.

– Wasza książęca jegomość tylko chce mi tak przestraszyć, żeby wszystko było korekt punktualno podane i rachunek niedrogi. Figielman kochany, zabawidamek szanowny, koszerny kozak!

Tu właściciel restauracji tak się rozbawił, że dał gościowi lekką sójkę w bok.

Nagle nastąpiło coś nieoczekiwanego.

– Kogo pan poszłeś piknąć w klatkie piersiową?! Samego najpierwszego pogromszczyka! Z kim się pan odważasz żarcikować? Ja cię pokażę, gdzie trawa rośnie!

Tu książę Szelechow dobył rewolweru i począł zeń łupić raz koło razu. Co było dalej, nie da się opisać. Dość powiedzieć, że lokal nagle opustoszał, a już w chwilę później został otoczony przez posterunkowego policji.

Książę Szelechow po wylegitymowaniu okazał się panem Mońkiem Zalcem, statystą scen żydowskich.

Tego wieczoru rzeczywiście wykonywał niemą rolę księcia Szelechowa w krwawym dramacie z dziejów carskiej Rosji pod tytułem „Der ruskij maładiec”. Tak się nią przejął, że zabrawszy z rekwizytorni pistolet ze ślepymi nabojami wystrzelał cały magazyn, narażając dyrekcję na stratę 2 złotych 50 groszy.

Rzecz oczywista, stracił posadę, a w dodatku za awantury skazany został przez sąd starościński na trzy dni aresztu.

Zemsta górala

Karnawałowa noc w sali tańca Blajmana przy ul. Franciszkańskiej pieniła się humorem i napojami gazowymi. Fruwały serpentyny, szalała poczta francuska, doręczająca setki listów na godzinę. Młodzież hasała ochoczo, starsi panowie spokojnie ogryzali szprotki w bufecie. Wszędzie uwijali się kozacy, oberpolicmajstrzy i kontuszowa szlachta. Ale prawdziwym królem zabawy był młody góral tatrzański pan Beniek Berlinerszpic.

Tańczył zbójnickiego, wywijał ciupagą i uwodził pannę Ritę Cwajfuszerównę, posażną jedynaczkę króla branży galanteryjnej, choć każda poczta dostarczała mu moc liścików od innych piękności, reprezentujących nie mniej poważne firmy handlowe.

W powodzi różowych i niebieskich sekretników wyróżnił się swą formą i treścią jeden, który opiewał, co następuje:

Szanowny Panie Be!

Za górala zakopiańskiego być – to pan jesteś,

z ciuciupagą machać – to pan możesz, do hop! hop! wołać

to pan jesteś pierwszy maładiec, ale do wykupić weksel

na 50 zł z pierwszym żyrem Przepiórki i drugim żyrem

Dziewczepolskiego to cię nie ma, zimny łobuz jeden!

Skoro o wiele za 15 minut ja nie zobaczę te pieniądze, stary Cwajfuszer stoi tu koło mnie w bufecie i zje

wątróbkie, to ja już nie mogę go to wszystko opowiedzieć,

nie?

Z poważaniem Nr 53

Młody góral przeczytał list, zmarszczył brew i wydobywszy z kieszeni guńki blok handlowy oraz kopiowy ołówek, nakreślił szybko:

Szanowny Panie Nr 53!

Nie szkodzi, że pana nie znam, ale z powodu

obrażałeś pan możno powiedzieć dzikiego juhasa,

nie zazdraszczam się z pańskim pyskiem.

Z góralskiem poważaniem

Jontek Trzaska-Berlinerszpic

Młody gazda zakleił sekretnik, wrzucił go do pudełka od kapeluszy zastępującego skrzynkę pocztową i puścił się w pląs.

Kiedy przebiegał w tańcu obok bufetu, rzucił okiem na przyszłego swego teścia, który kończył właśnie wątróbkę. Obok stał jakiś łysy o nieprzyjemnym wyrazie twarzy pan i coś mu opowiadał. Pan miał w klapie Nr 53.

Zagrała zbójnicka krew w Trzasce-Berlinerszpicu. Przeprosił na chwilę tancerkę, podszedł do nieznajomego pana i rzekł groźnie:

– Szanowny Panie En.

– Co znaczy En?

– Znaczy nieznajomy mi! Czy otrzymałeś pan mojego lista?

– Owszem, jestem w posiadaniu takowego, ale ja prosiłem o walutę.

– A w mordę pan nie chcesz?

– Kto chce?

– A czy pan wisz, że ja jestem pierwszy taterman, co się dotyka wspinać i wypinać na Gąsienicową Halę, tudzież inne schroniska i pensjonaty zakopiańskie?

– Mnie to nie obchodzi, ja mam sklep w Hali Mirowskiej i proszę płacić zobowiązania, inaczej nie jesteś młody góral, tylko stara świnia!

Rzecz prosta, że na taki komplement nie pozostawało panu Berlinerszpicowi nic innego jak kropnąć pana En dwa razy ciupagą w łeb. Niesforny wierzyciel przewrócił się i wpadł w garnek z koszernymi parówkami na gorąco.

Zajście to oparło się o sąd, gdzie dziarski góral otrzymał siedem dni aresztu, mimo iż weksel był grzecznościowy i powinien go był wykupić pierwszy żyrant Przepiórka.

Czek pewniejszy!

Człowiek szanujący swój podpis zawsze woli dać weksel niż czek. I tak trzeba zapłacić, a w razie czego za weksel idzie się do protestu, a za czek do kryminału.

Z drugiej znów strony, jeśli już brać, to raczej czek niż weksel, z tych samych właśnie powodów.

Powyższe względy sprawiły, że panowie Salomon Zalcszpilman i Dawid Kukawka długo nie mogli dojść do porozumienia. Pierwszy chciał dać weksel, a drugi chciał wziąć tylko czek.

– Panie Zet, ja wiem, że pan jesteś porządny kupiec i pan tego weksla wykupywałeś by absolutnie. Ale jak ja mam w kieszeni pańskiego czeku, to jest wszystko jedno, jakby miałem pana we więzieniu i jestem spokojny.

– Ale ja jestem niespokojny.

– Wobec powyższego ja zabieram towar z powrotem.

– No, masz pan już ten czek i daj mnie pan żyć.

Pan Kukawka, otrzymawszy czek na 500 złotych, grymasił trochę, że nie ma na nim pieczątki BRAK POKRYCIA lub RACHUNEK ZAMKNIĘTY, wobec czego dla zdobycia jednej z tych pieczęci będzie musiał stać w ogonku przy kasie banku, co do przyjemności nie należy. Najlepszy jest czek już gotowy: o ile wystawca nie płaci w umówionym terminie, idzie się prosto do prokuratora, bez zawracania sobie głowy z bankowymi formalnościami.

Ale trudno! W tych ciężkich czasach kupiec musi iść na wszystko, żeby zbyć trochę towaru.

Toteż pan Kukawka, zdobywszy po miesiącu na czeku pieczątkę BRAK POKRYCIA, przyszedł do swego dłużnika po odbiór należności. Jaki był skutek tej wizyty, odmalował w dosadnych barwach przed sądem grodzkim przy ul. Zielnej, gdzie sprawa w końcu trafiła.

– Jak ja przychodziłem do pana Zalcszpilmana z tem czekiem, to ja się wcale nie spodziewałem, że on mnie da gotówkie. Po prostu chciałem się dowiedzieć, kiedy mam przyjść jeszcze raz: czy na drugi czwartek, czy na trzeci poniedziałek, czy po pierwszym, czy przed piętnastym, zwyczajnie jak w handlu.

Ale pan Zalcszpilman mnie nie powiedział, kiedy ja mam przyjść, tylko zabrał tego czeka i dał mnie pięć inne czeki po 100 złotych. On mówił, że go będzie lżej płacić.

Ale się zrobiło jeszcze ciężej. To on mnie zabrał te pięć czeki i dał za to dwadzieścia po 25 złotych.

Potem znowuż zamienił ich na sto sztuk po 5 złotych.

Ale ciągle nie było go lżej, to z powodu ja się bałem, że on mnie da w końcu tysiąc czeki po 50 groszy, ja poszłem do pana prokuratora.

To trudno, ja nie mogie żyć ciągle z obiecanką cacanką, panie Zet!

Sąd wysłuchawszy tragedii cierpliwej Kukawki, skazał pana Zalcszpilmana na 100 złotych grzywny gotówką.

Wagon dla palących

– Pfu! Wytrzymać nie można w tym tramwaju. Co za ohy-da! Udusić się można. Istna wędzarnia – narzekała głośno w przyczepnym wagonie tramwaju nr 16 jakaś pani w modnym futrze agneau rasé. Uwagom tym towarzyszyły wymowne spojrzenia, kierowane w stronę dwóch palących panów, siedzących wprost niej.

Namiętni palacze nie reagowali na te docinki, tym skwapliwiej otaczając się kłębami dymu.

– W dodatku nie rozumiem, jak można palić taką ohydę. To chyba tarta słomianka.

– W każdem bądź razie nie spod paninych drzwi. A w ogólności nie wyrażaj się pani o państwowem wyrobie, nie obrażaj tureckiego tytoniu w rocznicę odsieczy Wiednia, bo to i nieładnie, i pretokólik można zestawić, na trzy miesiące więzienia z zamianą na pięć tysięcy złotych grzywny – odparł jeden z palaczy.

– Armiejskie kadzidło pójdziemy dla pani szanownej palić, tak? – poparł go drugi nałogowiec.

– Jednak mógłby pan puszczać dym w bok, a nie tak dmuchać komuś prosto w twarz.

– Wypuścić dym z boku? Którędy, się zapytam? Za wybryka natury, za indiańskiego fakira, co go się dymi z ucha, się zostanę, tak? Dlaczego? Dlatego, że jednej pani się tak spodobało? To ja jeszcze nie mogę.

– Kto lubi świeże powietrze, powinien wierzchem na koniu jeździć, a nie w tramwaju – dodał pierwszy pan.

– Uj, nie mogie, uj figielman, uj kawałkarz! Uj! możno co prawda popękać ze śmiechu! Już widzę tej pani skakać na wyścigowego konia i jechać z nim do cukierni na szklankie herbaty.

Zestawienie było istotnie bardzo zabawne. Reszta publiczności, wyobraziwszy sobie pasażerkę w karakułach na wyścigowym koniu, nie mogła się powstrzymać od hałaśliwej wesołości.

Obrażona dama zaczerwieniła się z oburzenia, zerwała z miejsca i chwyciła autora fantazji o wyścigowym wierzchowcu za nos. Trzeba dodać, że był to organ powonienia niezwykle rozwinięty, toteż przytrzymanie go w ręku przez kilka minut nie należało do rzeczy zbyt trudnych. Wolną ręką, uzbrojoną w torebkę, rozzłoszczona niewiasta waliła drugiego swego wroga, gdzie się dało.

Oczywiście tramwaj został zatrzymany, a obaj panowie wydarci z rąk straszliwej mścicielki.

Epilogiem tego zdarzenia była sprawa w sądzie grodzkim, gdzie pani Jadwiga Z. za podrapanie nosa panu Benjaminowi Kukiełce skazana została na 30 złotych grzywny.

Stój, cipuchna!

Było to przed świętami Trąbek. Pan Aron Wajskugel, kupiec branży trykotażowej, wybrał się na Żelazną Bramę, by kupić odpowiednią na uroczyste dni gąskę.

U pierwszego zaraz przekupnia, którym był, jak się potem okazało, pan Majloch Szpic, wynalazł odpowiedniego na pieczyste ptaka.

– Co pan chcesz za ten kurczak? – zapytał dyplomatycznie pan Wajskugel.

– Ten byk, ten haman, jak dla pana potrzebuje kosztować dwanaście złotych.

– Ale ostatnio, ile pan pójdziesz z tych dziesięciu złotych opuścić?

– Co mogę z tych jedenaście złotych i pięćdziesiąt groszy opuścić? Nic. Patrz pan na tę szyłę – zachwalał gęsiarz, mocując się z machającym skrzydłami ptakiem.

– Na co mnie siła! Garkowienkie nie idę kupić, gęś potrzebuję na wątróbkie i szmalec. Uj, to ona jest chuda!

– To ona jest chuda? Kto jest chudy? – oburzał się pan Majloch, demonstrując gęś w powietrzu.

W tej chwili nastąpiło coś nieoczekiwanego. Przyszła pieczeń wyrwała się swoim wrogom i uderzywszy potężnie skrzydłami wzleciała nad targowiskiem, po czym opadła między straganami.

– A sof! Sprzedane! Dawaj pan już te dziesięć złotych i łapaj pan swojej gęsi.

– To pan jej łapaj, ja jeszcze nie kupowałem, teraz złamane pięć złotych nie dam! – krzyczał pan Wajskugel, ale głos zamarł mu w gardle, gdyż dostrzegł, że pan Szpic wyrwał mu z ręki monetę 10-złotową, przygotowaną na kupno, i najspokojniej schował ją do kieszeni od kapoty.

Z rozpaczą w duszy puścił się tedy pan Aron w pościg za oddalającą się gęsią.

Zagrożony przedwczesnym zgonem ptak szybował ponad straganami, roztrącał przekupki, przysiadał na głowach handlarzy jabłek i zrywał się do dalszego lotu.

– Cip! Cip! Stój, cipuchna! – krzyczał pan Wajskugel, ale to nic nie pomagało.

Do pościgu przyłączyło się kilku naraz przechodniów i skutek był taki, że otoczoną ze wszystkich stron gęś ktoś po prostu buchnął. Zniknęła jak kamień w wodzie.

Wówczas pan Wajskugel uznał całą transakcję za przymusową i zaskarżył gęsiarza do sądu o przywłaszczenie 10 złotych.

Nie spodziewał się widocznie pan Majloch pomyślnego dla siebie wyroku, bowiem przed samą sprawą zwrócił klientowi 10 złotych, dodając mu jeszcze tytułem rekompensaty za stracone w pościgu zdrowie sporego kurczaka. Wobec powyższego sąd grodzki sprawę umorzył.

Urok wątróbki

– Co pan tu robisz, panie Dzwonko? – zagadnął swego przyjaciela pan Gliksman, spotkawszy go w miłej, choć skromnie umeblowanej poczekalni sądu grodzkiego przy ul. Złotej.

– Co za pytanie? Co się robi w sądzie? Się czeka! – odrzekł chłodno pan Dz.

– Na ile?

– Co znaczy na ile?

– Na ile miesięcy się czeka?

– Kto?

– Pan.

– Ja? Z powodu?

– Z powodu ewentualny wyrok.

– To jeszcze nie wiem.

– Ja pana powiem, tylko muszę wiedzieć, za co panu niewinnie oskarżyli. Znam tutejszą taksę. Wiem, ile za co pan sędzia daje.

– Na przykład?

– Na przykład ukradłeś pan cóś: mniej jak sześć miesięcy pan nie obliczaj.

– Nie, to nie to…

– Powiedzmy dałeś pan kogoś w mordę: siedem dni i obiecanka cacanka, że jak jeszcze raz się to panu trafi, to będzie dwa tygodnie.

– Tyż pan nie zgadywałeś, tu się rozchodzi o zjeść i nie zapłacić.

– Kogo?

– Co znaczy kogo?

– Kogo zjeść?

– Wątróbkie.

– Się pytam, kogo zjeść wątróbkie, psia krew, Gertnera czy ewentualnie innej restauracji.

– Blajmana na Dzikiej.

– Dlaczego pan nie zapłaciłeś?

– Z powodu mnie nie starczyło pieniędzy.

– Sprawa nie jest dobra. Miesiąc pan masz w kieszeni i jeszcze będziesz się pan u pana sędziego za szalbierza nazywał.

– Co znaczy szalbierz?

– Darmozjadek, grandus, co nie ma czem płacić, a chce hulać i podpuszczać pasa. Za to się należy miesiąc.

– Nie powiedz pan to słowo, panie Gie.

– Wołają pana, panie De.

– A szlak zoł trefn! – zaklął pan Dzwonko i pośpieszył na salę, skąd dobiegł go głos woźnego, wywołującego sprawę.

Stanąwszy przed obliczem sędziego, pan Dz. oświadczył ze skruchą, że poczuwa się do winy, ale ma na swoje usprawiedliwienie następujące okoliczności łagodzące:

– Ja rzeczywiście poszłem do tą restaurację na porcję gęsiej wątróbki z cebulką, ale się okazało, że jedna porcja to jest coś nic. To ja zjadłem drugą. A później to jeszcze czwartą też. Bo to nie była wątróbka, ale możno powiedzieć delicja.

Człowiek jest tylko człowiekiem. Niech sobie pan sędzia wyobraża ten zapach, ten smak, ta świża cebulka i niedrogo!

To możno nie zjeść takiej wątróbki?

– No tak, ale jak się je, trzeba płacić.

– A jak mnie zabrakło?

– Trzeba było zapłacić później.

– Ja zapłaciłem na drugi dzień. Ale o tem już się dowiedzieli i pan prokurator, i pan sędzia śledczy, i konna policja, i ja wiem kto jeszcze?! Dlatego jest sprawa.

Sędzia sprawdziwszy, że rachunek istotnie jest uregulowany, umorzył proces, zalecając tylko panu Dzwonce, by na przyszłość mierzył siły na zamiary.

Nienawiść rasowa

Przy oknie natłoczonego przedziału ekspresu Otwock-Warszawa siedzieli wprost siebie dwaj panowie. Jeden ubrany w granatową maciejówkę, z jasnym wąsem na rumianej twarzy, przedstawiał wzorowy typ nordycki.

Drugi wprost przeciwnie i w dodatku był niemiłosiernie rudy.

Jegomość w maciejówce patrzył z prawdziwym obrzydzeniem na swoje vis-ŕ-vis, odwracał się do okna, stękał, kręcił się niespokojnie na ławce i wzdychał, szepcząc niby to do siebie:

– Nie lubię, psia krew, rudych. Rudego spotkać przy poniedziałku, to bez cały tydzień mortus, zmartwienie i chromolone nieszczęście.

Kupiec o ognistej brodzie nie zwracał uwagi na te przycinki, z filozoficznym spokojem poszukując czegoś w swoim uchu przy pomocy zwiniętego w trąbkę biletu tramwajowego.

Doprowadzało to do pasji aryjczyka, który zagadnął wprost:

– Panie starozakonny, czy nie może pan oddać do farby swoich rudych karakułów i nie ściągać na niewinnych ludzi nieszczęścia od poniedziałku?

– Co znaczy karakułów? Kogo pan za karakuła nazywasz?

– Pańską osobistość i to jeszcze za dużo, pudel pan jesteś, rudy pudel! Wybryk natury! Za złotówkie w bałaganie powinieneś się pan pokazywać.

– Uj, żebym się nie bałem, ja by pana pokazałem, co w trawie piszczy.

– Pokaż pan! Tylko żebyś pan sam potem nie piszczał.

– Co znaczy nie piszczał, sam pan będziesz ryczał jak ten pies, hamulec jeden!

Tego pan w maciejówce nie mógł już ścierpieć, zerwał się z ławki, chwycił rudobrodego za wspaniałą ozdobę i począł walić jego głową o tabliczkę z napisem DLA NIEPALĄCYCH.

Powstał szalony tumult, rzucono się do rozbrojenia rozjuszonych przeciwników i po kilku minutach udało się to uczynić.

Kiedy pociąg dojechał do Warszawy, wrogowie spojrzeli na siebie z pogardą, wyskoczyli razem z wagonu i pędem wybiegli z peronu. Jednocześnie prawie wśród podróżnych rozlegały się krzyki przerażenia i zgrozy.

Zginęły cztery portfele, damska torebka i dwa zegarki.

Okradzeni doszli do błyskawicznego wniosku, że rudobrody i jego wróg to byli dwaj wspólnicy, złodzieje.

Puszczono się w pogoń i przy użyciu taksówki dopędzono pana w maciejówce. Okazał się nim znany doliniarz pan Antoni Piskorz, pseudonim Dzwoniec.

Rad nierad pan Piskorz musiał zdradzić nazwisko swego serdecznego przyjaciela i wspólnika, pana Dawida Kuperhanda. Obaj skazani zostali przez sąd grodzki na sześć miesięcy więzienia.

Dramat na balu

Pan Wiktor B., młody artysta malarz, otworzył swoją kawalerską bieliźniarkę z lustrem i wydobył świeżo odprasowany frak, arcydzieło firmy „Ratol”. Pieczołowicie zdmuchnął pył z kołnierza i ułożył starannie frak na łóżku. Tuż obok ulokował bajeczną, śnieżnobiałą koszulę, jedwabne skarpetki i lakierki, poemat. Usiadł na krzesełku, patrzył na wymienione przedmioty i puścił wodze marzeniom.

Marzył o spustoszeniach, jakie będzie szerzył wśród warszawianek na dzisiejszym balu maskowym w Szkole Sztuk Pięknych.

Zabrzmiały mu w uszach dźwięki bluesa i młody człowiek puścił się w pląsy po pokoju.

Nagle jak grom z jasnego nieba w ciszę pokoju uderzył dzwonek. Wkrótce drzwi się otworzyły i w pokoju zjawił się komornik w towarzystwie wierzyciela, policjanta oraz dozorcy domu.

– Na mocy tytułu wykonawczego przystępuję do zajęcia rzeczy pańskich dla zaspokojenia pretensji obecnego tu wierzyciela, Salomona Pietruszki.

– Tak, tak, zajmuj go pan tego fraka! On nie będzie dziś tańczył, on nie będzie dziś się flircił za moje pieniądze!

Za chwilę elegancki frak spoczywał znów na łóżku, ale jakże tragicznie unieruchomiony. Przez środek i obydwa rękawy przechodził sznurek, spięty na końcach lakową pieczęcią.

Po wyjściu gości pan Wiktor siadł na łóżku złamany. Wszystko przepadło. Nie będzie dziś na balu. Co powiedzą znajomi? Co zrobi jego ukochana?

Nagle pan Wiktor zaśmiał się ponuro, wstał z miną samobójcy, ujął nożyczki, przeciął spokojnie urzędowy sznurek i począł się ubierać na bal.

Dochodziła godzina dwunasta w nocy. Gmach Akademii szalał. Pan Wiktor, trzymając pod ręce dwie maseczki, biegł w wesołych podskokach do bufetu, gdy nagle zdrętwiał. Naprzeciw niego szedł poważny, siwiejący pan. Był to komornik. Artysta zatrzymał się i chciał po prostu uciec. Ale było już za późno. Komornik go dojrzał i z surową miną podchodził.

– Jak pan śmiał, panie B… jak pan śmiał… speszyć się mój widok! Ha, ha, ha! Ja tu nie jestem komornikiem i nic mnie nie obchodzi przecięty sznurek. Nie martw się pan, jakoś to będzie. Wesołej zabawy! Serwus, kolego!

I wesoły komornik pobiegł za jakąś maseczką.

Pan Wiktor odzyskał humor i począł tańczyć, gdy po godzinie poczuł, że ktoś go trąca w ramię. Obejrzał się. Stał przed nim gruby szlachcic w kostiumie Zagłoby.

– Pan mnie nie poznajesz? Pietruszka jestem. Pan u mnie zgnijesz w kryminale za ten przecięty sznurek! A teraz baw się pan, podpuszczaj pasa! Hop, hop! Zdziś! Zdziś! mazureczek! – i puścił się w tan.

Wszystko to wypłynęło na wierzch w sądzie grodzkim na sprawie przeciwko panu Wiktorowi, oskarżonemu o nieuszanowanie pieczęci komornika.

Sąd wziął po uwagę niebywałą krótkość obecnego karnawału i skazał artystę na 50 złotych grzywny.

Spokojny wariat

Pan Stanisław Lepieszko, mistrz kunsztu krawieckiego, dziwił się niezmiernie, że od pewnego czasu wszyscy znajomi patrzą na niego jakoś dziwnie. Niby słuchają, co mówi, powtarzają nawet:

– Tak, tak, panie Lepieszko! – ale wypatrują skwapliwie momentu, aby się pożegnać i uciec.

Pan Stanisław dziwił się, ale zbytnio nie dociekał przyczyny. Gdy jednak pewnego razu przyszedł do pana Dawida Blumenzalca w sprawie zakupu podszewki, a kupiec schował się pod ladę, zasłaniając się w dodatku otwartym parasolem, rozdrażniony krawiec postanowił raz wreszcie wyjaśnić sprawę.

Pan Blumenzalc za nic w świecie nie chciał wyjść spod lady, dopiero otrzymawszy od pana Stanisława słowo honoru, że ten nie będzie ani gryzł, ani wierzgał, ani kopał, zamknął parasol i ukazał się na powierzchni.

– Widzisz pan, wszyscy mówią, że pan zwariował, to ja pójdę rezykować życie? Dlaczego? Dla te trzy metry podszewki? Ale ja zauważam, że pan nie jesteś dziki wariat, co on skaka, co on chce udusić drugiemu. Tylko pan sobie jesteś taki idyjotek, co nikogo cichą wodę nie zmąci, to co mnie szkodzi? Pan sobie bądź na dobre zdrowie!

Tu dopiero pan Stanisław naprawdę oszalał i zażądał od pana Blumenzalca kategorycznie, by powiedział, kto rozsiewa te wieści.

Okazało się, że źródłem tej złościwości był kolega pana Stanisława, pan Jan Skorupski, który stanął wraz z powtarzającym plotkę panem Blumenzalcem przed sądem grodzkim.

– Dlaczego oskarżony nazwał pana Lepieszkę wariatem?

– Panie sędzio, znamy się z nim od dzieci, byliśmy przyjaciółmi, jakich teraz mało. Żeby o trzeciej w nocy który z nas zadzwonił: „Przyjdź na wódkę”, to ten drugi wstawał i leciał do przyjaciela.

No i pewnego razu zaprosił mnie Lepieszko do siebie, wypiliśmy buteleczkę i ni z tego, ni z owego on lu mnie w ucho, rozerwał mi krawat, podbił oko i krzyczy, że jestem kochankiem jego żony. Potem gonił mnie przez podwórko, ledwo z duszą uciekłem.

Pominąwszy już to, że żona jego ma pięćdziesiąt lat, nigdy nie wykazywała urodziwej konduity, żeby mężczyźni – oprócz, ma się rozumieć, ślubnego małżonka – mieli na nią lecić.

Więc myślę sobie: nic innego, tylko chłop zwariował. Nie tylko o mnie mówił, że jestem kochankiem, ale faktycznie to i o tem panu!

Tu podsądny wskazuje na rumianą osóbkę pana Blumenzalca.

– Panie sędzio, to jest nieprawda, po pierwszego z powodu jestem Zraelita, a po drugiemu ja tą kobyte wcale nie znam! – broni się pan Dawid.

– Tu nie o to chodzi, tylko o powtarzanie plotek.

Ponieważ pan L. wyjaśnił, że awantura, którą zrobił swego czasu panu Skorupskiemu, była wywołana nieumiejętnym doborem zakąsek i że nie podtrzymywał już potem swoich podejrzeń co do niewierności małżonki, sąd uznał, że pan Skorupski działał przez zemstę i skazał go za rozsiewanie krzywdzących wieści na grzywnę w kwocie 30 złotych.

Pan Blumenzalc został uniewinniony.

Strusia polityka

Co może być wspólnego między australijskim strusiem a nalewkowskim kupcem, w dodatku nie mającym styczności z handlem piórami? Zdawałoby się, że nic. A jednak rzeczywistość zadała temu kłam.

Wiadomą jest rzeczą, że strusie na wypadek niebezpieczeństwa ukrywają głowę w piasku. Podobnie postąpił pan Moryc Cytryn, przedstawiciel branży galanteryjnej, używając do tego celu kołdry oraz jaśka, z tej prostej przyczyny, że rzadko kto ma w łóżku piasek, a poza tym oczy można sobie zasypać.

Okoliczności, które zmusiły pana Cytryna do zastosowania strusiej polityki, przedstawiały się następująco.

Państwo Cytrynostwo zajmują dwupokojowy apartament w przemiłej kamienicy na Nalewkach.

Z powodu niezbyt lekkich czasów natychmiast po zamknięciu sklepu małżonkowie wracają do domu i kładą się spać. Skutek jest taki, że długo w noc rzucają się po swym małżeńskim łożu, nie mogąc się doczekać nadejścia upragnionego snu.

Podczas jednej z takich walk z bezsennością pani Cytrynowa usłyszała przy drzwiach wejściowych chrobotanie.

– Moryc? Słuchałeś? – szepnęła do męża. – Co to kto może być?

– Owszem nie wiem.

– Wstań zobacz.

– Nie mogie z powodu się bam.

– Jak ciebie nie wstyd? mężczyzna jesteś wszak.

– Cytrynowa, nie bądźcie dzieckiem! Jak już jestem mężczyzna, to koniecznie muszę być wariat, tak? Z bandytami pójdę się walczyć? Za kowboja na rozbrykanem koniu się zostanę? Z czem się mam na nich rzucić, z gołą głową? Na czem się psia krew rozbrykam, na łóżku? A jak mnie zbiją mordę, to co mnie pomoże być mężczyzną? Trzebno się nakryć na głowę i spać. Chrapajmy!

Nieproszeni goście uporali się z zamkiem i weszli na palcach do mieszkania. Spojrzeli na łóżko, posłuchali zgodnego chrapania małżonków i wzięli się do plądrowania.

Pan Cytryn mocno zaciskał oczy, aby mu się niechcący nie otworzyły, i powtarzał niby to przez sen:

– Uj, to ja mocno śpię! Się mnie już zdaje, że wygrywam na loterii i jadę się kąpać do Ciechocinka.

Na szczęście złodzieje nie słyszeli tego, co pan Cytryn mówił. Zapakowawszy w tłumok zawartość szafy wyszli.

Pan Moryc do rana leżał z zamkniętymi oczami, ale jego energiczna małżonka natychmiast po wyjściu złodziei wszczęła alarm i przestępcy zostali ujęci na strychu.

Przed sądem stanęli panowie Hieronim Topielec oraz Piotr Andrejew. Zeznający w charakterze świadka pan Cytryn na pytanie sędziego, czy poznaje swych nocnych gości, odrzekł:

– Skąd? Wprost przeciwnie z powodu posiadam grubą kołdrę, a niezależnie trzymałem zamknięte oczy też.

Mimo to dowód w postaci worka z rzeczami państwa Moryców całkowicie wystarczył i obaj panowie dostali po sześć miesięcy więzienia.

Przerobiony Szekspir

Dawno już nie mieliśmy okazji pisać o panu Mońku Hirszbajnie. Słynny ten na ulicy Pawiej artysta dramatyczny i dyrektor teatru amatorskiego, a zarazem pierwszy subiekt salonu golarsko-kosmetycznego pod firmą „Diana Rabinowiczowa”, znowu dał się we znaki policji i znowu, oczywiście, z racji swych artystycznych zamiłowań.

Tym razem zespół dyrektora Hirszbajna wystawił w wynajętej sali kina wspaniałą sztukę nieboszczyka Szekspira pod tytułem „Wenecjański handlujący, czyli z nożem chciał go urżnąć kilo ciała”.

Zarówno afisz, jak i sama sztuka została opracowana przez dyrektora Hirszbajna z zastosowaniem koniecznych dla współczesnego widza przeróbek i wstawek.

Uwidoczniło się to już w samym tytule dzieła.

Według Szekspira kupiec wenecki Szajlok zażądał od swego niewypłacalnego dłużnika funta ciała.

Dyrektor Hirszbajn przerobił funt na kilo, bo przede wszystkim funt to jednostka przestarzała, zabroniona przez Urząd Miar i Wag, a poza tym żądanie od kogoś kilograma ciała zrobić musi znacznie większe wrażenie.

Po dłuższych przygotowaniach sztukę wreszcie wystawiono. Szajloka grał oczywiście sam dyrektor. Jessyką była panna Dorcia Rozenblumówna, pierwsza manikiurzystka zakładu. Niewypłacalnego dłużnika inkarnował pan Kuba Próżniak z damskiego salonu.

Przedstawienie szło gładko aż do wielkiej sceny przed sądem.

– Się dyszam z zemstą i pragnę go wyrżnąć, nie w mordę nie, ale wprost przeciwnie, kilo prima gatunek mięso bez kości, z piersi – szeptem rzekł Szajlok.

– Panie Sz. – odparł splajtowany dłużnik. – Nie bądźcie zwariowany staruszek. Po pierwszego nie mam piersi z powodu nie jestem kobieta, a po drugiemu dlaczego kilo? Piętnaście deka nie będziesz pan miał dosyć?

– Co znaczy dosyć? Ja mogłem by zażądać przeszło dwa razy tyle za moje pieniądze, ale nie chcę. Tu nie ma targu i żartów zostaw pan też. Za wariata idziesz pan mnie teraz nazywać, a jak pan brałeś pieniądze, to ja nie byłem u pana wariat, tylko ten kochany, szanowny Szajlokuchna, psia krew!

No już, dosyć tego i podawaj pan ciało do rżnąć.

Niewypłacalny dłużnik opuścił głowę z rozpaczy i odsłonił pierś.

Kupiec wenecki wydobył brzytwę, przeciągnął ją dwa razy na pasku, wypróbował na paznokciu i chciał przystąpić do dalszej akcji.

Ale dłużnik otworzył oczy i krzyknął przerażony:

– Moniek, co jest? Z brzytwą dochodzisz