Trup przy telefonie - Stefan Wiechecki Wiech - ebook

Trup przy telefonie ebook

Stefan Wiechecki "Wiech"

0,0

Opis

Piąty tom opowiadań przedwojennychnajbardziej warszawskiego z warszawskich pisarzy Stefana Wiecheckiego WIECHA. Edytor Robert Stiller przygotował nadto obszerne Przypisy i objaśnienia. Ten tom zawiera komplet opowiadań żydowskich z lat 1937-39 drukowanych w dzienniku z podwójnym tytułem "Dobry Wieczór! Kurier Czerwony". Zdecydowana większość z nich publikowana jest zatem w formie książkowej po raz pierwszy, gdyż tylko nieliczne weszły w skład książek opublikowanych przez Wiecha przed wojną. Trup przy telefonie jest kontynuacją dwóch tomów wcześniejszych o tematyce żydowskiej czyli tomów: "Mąż za tysiąc złotych i "Głowa spod łóżka"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Wąż w pociągu

Agent negusa

Kobieta i klejnoty

Plaża, miłość i weksle

Zakazany owoc

Ludwik XIV i Rabinowicz

Obrońcy moralności

Taki rok na stary rok!

Tępy uczeń

Sylwester z szefuniem

Warzywo na kapeluszu

Syn puszty

Starozakonna bakalia

Ponure nazwisko

Autor syna

Ja cię zaziębię!

Fatalne nazwisko

Rozkoszne muśnięcie

Spełnione marzenia

Otello i masażysta

Polowanie na tygrysa

Pojedynek amerykański

Swatki przed sądem

Palestyna po raz pierwszy

Przemytnicy wątróbki

Anioł pokoju

Wariat czy artysta?

Zazdrość i marynarka

Ewolucje z belką

Tajemnicza pogróżka

Klient nasz pan

Tryb urzędowania

Prezes doliniarzy

Kawał nieboszczyka

Niezłomna kobieta

Przygoda w slipingu

Marzenia o wojnie

Obnoszone nazwisko

Twarda broda

Zjedzony parasol

Przerobiony Szekspir

Bomba w pociągu

Tanie gęsi

Pierścień Alfonsa XIII

Niewinny żart

Amerykańskie małżeństwo

Gdzie jest ruletka?

Morderczy wyścig

Idziemy na maskaradę

W jaskini gry

Licytacja z przeszkodami

Niezwykły kolekcjoner

Człowiek bez nazwiska

Chrzciny z przeszkodami

Nie kręcić głową!

Kupiecki żart

Maskarada w tramwaju

Miłość i dyskonto

Cichy bohater

Mahoniowa sałatka

Żona Lota

Niknący portfel

Doskonały żart

Trup przy telefonie

Nie zaczepiać rodziny!

Wytworni włamywacze

Wykąp się pan!

Spóźniony wystrzał

Wyścigi brydżystów

Tortura dźwiękowa

W krzyżowym ogniu

Zmartwienie pana Kłopotera

Sportowiec mimo woli

Niespodzianka pod łóżkiem

Pechowy weksel

Niknąca głowa

Łakomy nieboszczyk

Salomonowy wyrok

Przychyl się pan!

Pan Boczkowski

Niebezpieczni pacjenci

Samson na jaskółce

Szczyt roztargnienia

Buzia z albumu

Płacz pan spokojnie!

Sprawdzić sygnał!

Niezwykła miłość

Kupiec i nagistka

Pluskwy trzeszczą!

Figiel teścia

Aparat podsłuchowy

Stu świadków

Darmozjadek

Pożyczona pluskwa

Miłość w biurze

Duch z brytfanną

Fryzjerski majstersztyk

Wstydź się pan!

Niefortunna transakcja

Czerwony sygnał

Gdzie jest dyrektor?

Niebezpieczna pożyczka

Przeprowadzka z przeszkodami

Rozbrykany kupiec

Salomon i dywanik

Fatalne kichnięcie

Przypisy i objaśnienia

Nota edytorska

Wąż w pociągu

W zatłoczonym przedziale trzeciej klasy pociągu, idącego w stronę Tłuszcza, siedziało dostojne towarzystwo złożone z kilkunastu panów z rozłożystymi brodami, odziane jednolicie w długie czarne anglezy. Ożywiona rozmowa dotyczyła najwidoczniej spraw handlowych, gdyż co pewien czas jeden z biorących udział w dyskusji udawadniał coś innym za pomocą skomplikowanych wyliczeń ołówkiem na odwrocie biletu kolejowego.

Nagle czarno ubrani handlowcy przerwali konferencję matematyczną i z uwagą przysłuchiwać się poczęli rozmowie prowadzonej przez jakichś dwóch panów w strojach letniskowych.

Jeden z letników mówił:

– Faktycznie w takiem na przykład Kłębowie masz pan węży, żmij, jaszczurek i inszych gadów do cholery i trochę. W zeszłym tygodniu podobnież wąż Żyda w lesie ugryzł, to chociaż przyleciał zaraz do doktora do Tłuszcza, nic nie pomogło. Puchł, puchł i pod wieczór zakitował.

– Bo dochtór nie umiał go leczyć. W takiem wypadku trzeba tylko dać choremu wypić butelkie wódki i na drugi dzień przyjdzie do siebie.

– A ja panu powiem, że doktór nie frajer. Żydzi do wódki nie zwyczajne. Mogłoby mu nie pomóc, a jeszcze by białej gorączki dostał i całe urządzenie z szafą z nożamy i ceratową kanapą w drebiezgi doktorowi porozbijał.

– I to racja. Ale powiedz mnie pan, co to jest, że żmije po największej części na starozakonnych się rzucają?

– Bo czostku nie lubią, w oczy ich szczypie.

– To tak jak człowieka.

– Wiadomo, gad także samo stworzenie i nie ma życzenia bez dania racji łzamy się zalewać.

– W taki sposób i do kolei za tem zapachem żmija czyli też wąż może się czasem wślizgnąć?

– Rzecz naturalna. Dlatego tyż jak się ma usiąść, zawsze ławkie trzeba detalicznie obejrzeć, żeby gada nie przydusić, bo może być krewa.

Handlowcy poruszyli się niespokojnie, unieśli się nieco, obejrzeli za siebie i już mieli usiąść z powrotem, gdy nagle na górnej półce wśród walizek coś się zakotłowało. Zaszeleścił papier i szarostalowy, sprężysty, długi, śliski, wijący się kształt przeciął powietrze, spadając wprost na szyję jednemu z brodatych pasażerów.

Kupiec zbladł jak chusta, schował głowę w ramiona, potem nagle wynurzył szyję jak tylko mógł najdłużej, zerwał się z ławki i machając rękami począł skakać nerwowo po całym przedziale. Przypominał do złudzenia wschodnią tancerkę z wężem. Ale nie wywołał zachwytu wśród współwyznawców, którzy z okrzykami trwogi tłoczyli się do wyjścia lub nakrywali głowy połami haweloków. Nie stracił przytomności tylko jeden z letników. Skoczył na kupca występującego w charakterze egzotycznej bajadery, zerwał mu z szyi węża, zawinął w papier, owiązał sznurkiem i zawołał z pasją:

– Teraz już mnie, draniu, nie pryśniesz! Patrz pan, od Łomianek go wiezę w papierze i taki jeszcze wesoły.

– A kto to jest?

– Węgorz cholera. Prezent od teścia dla żony.

Tu dwaj letnicy uśmieli się serdecznie i chcieli zmienić temat rozmowy, kiedy zaprotestowali przeciwko temu przerażeni kupcy, zapowiadając na stacji interwencję policji.

Jakoż po zatrzymaniu się pociągu do przedziału wkroczył policjant celem spisania protokołu za nielegalny przewóz kolejami dzikich zwierząt. Wysłuchawszy jednak opowiadania pasażera o teściu rybaku i obejrzawszy węgorza, odmówił interwencji.­

Kupcy zapowiedzieli skargę do samego ministra.

Agent negusa

Pan Alojzy Knapik wracał z imienin swego przyjaciela Wacusia w stanie wiadomym. Jakkolwiek zamieszkuje przy ul. Puławskiej, solenizant zaś na Pradze, droga dziwnym trafem wypadła mu przez ogród Krasińskich.

Stanąwszy w głównej alei, pan Alojzy długo patrzył z niemym wyrzutem na kilku kupców siedzących na ławkach, wreszcie podszedł do nich i zawołał:

– Do Abisynii, pudle karakułowe, pieska wasza niebieska!

Handlowcy zaniepokoili się i chcieli się zerwać z ławki, ale pan Alojzy stał już przed nimi z pamiątkową antypką i mówił:

– Do Abisynii, beduiny, za ondulowane brody szarpane! To wy tu na ławkach się opalacie, w październiku plażę sobie uskuteczniając, a Musolińszczaki waszych wujaszków na puszczy grzeją w kuchnię jak w kaczy kuper?

To wy tu jajka na twardo w Krasińskiem ogrodzie opychacie, a Włochy Abisyńczykom Abdułę i Ali Babę zabierają.

Wstydu w oczach za grosz trzeba nie mieć, żeby na to pozwolić!

Chorzy ze szpitali się wypisują, na gołego z majchramy w ręcach, boso, na pozycje lecą, a wy sobie piegi na słońcu przypalata? Dosyć tego! już się w pary ustawiać i jazda na kolej, do Abisynii wujaszków bronić!

Widząc drogę do Nalewek odciętą, kupcy postanowili pertraktować z panem Alojzym.

– Szanowny panie Pe.

– Dlaczego Pe?

– Co znaczy dlaczego? Pijany jesteście, nie? A poza tym z powodu mamy jechać do Abisynii?

– Bo Abisyńczyki także samo podobnież starozakonne i przez nieboszczyka króla Salomona jezdeście krewniaki. W kurierach czytałem, że cwaniak Salomon abisyńskie królowe Sabinę, co za wróżkie się zatrudniała, sobie przygruchał i na wiarę parę ładnych lat z nią żył. A wiadomo, że starozakonne na kobiety zawzięte i stąd się właśnie te Murzyny starego destamentu wzięli.

Skoro jeżeli ojciec wykształcenia jem nie dał, majątku także samo nie zostawił i taki mortus cierpią, że nawet butów sobie nie mają za co kupić, wasze prawo famielii teraz dopomóc.

Chciało się Salomonowi Sabiny, to wam się musi chcieć teraz, psia wasza nędza, w murzyńskiem wojsku służyć!

Przychodzisz, beduinie, do wróżki, to jej prepozycji nie rób, tylko słuchaj, co ci przepowieda, a nie umiesz się w przyzwoitem mieszkaniu zachować, to ci potomków na wojnę zabieram!

Dosyć tego gadania i jazda do Abisynii!

Tu pan Alojzy, ustawiwszy rekrutów w pary, ruszył z nimi w stronę dworca Gdańskiego.

Na szczęście spotkali po drodze policjanta, który, uwolniwszy poborowych, odprowadził ich przewodnika do komisariatu.

Przed sądem starościńskim pan Alojzy oświadczył, że wobec zmiany sytuacji wojennej w Abisynii mobilizację w Krasińskim ogrodzie uważa za niepotrzebną i poprzednie swoje zarządzenia całkowicie cofa.

Niewiele to jednak pomogło. Sąd bowiem uznał, że ogłaszanie tego rodzaju aktów w miejscu publicznym stanowi zakłócenie spokoju, i skazał agenta negusa na 30 złotych grzywny.

Kobieta i klejnoty

Od wieków wiadomo, że żadna prawdziwa kobieta nie oprze się czarowi drogich kamieni, zwłaszcza ofiarowywanych jej przez dyskretnego mężczyznę i to po wyjątkowo przystępnej cenie.

Pani Rózia Cukier nie byłaby prawdziwą córą Ewy, gdyby nie zareagowała przychylnie na propozycję kupna za 200 złotych trzech wspaniałych brylantów z berła cara Mikołaja, uczynioną jej szeptem przez tajemniczego bruneta w meloniku i ciemnych okularach.

Toteż pani Cukier weszła do bramy za zagadkowym brunetem i wzięła w drżące ręce historyczne klejnoty.

Pan w meloniku opowiadał jej tymczasem niezwykłe dzieje kamieni.

– Ja jestem prima nastajaszczyj ruski generał gubernator i figiel adiutant! Z nieboszczyka cara Mikołaja za kolegów byliśmy. Uj, to on mnie lubiał. Nieraz to mówił do mnie: „Słuszaj, kniaź Szczerbatow, jak broń Boże kiedyś umrę, możesz sobie zabierać do domu to berło, bo rzeczywiście na co umarłego takie coś? W trumnie ze złotą pałką, wysadzoną brylantami po tysiąc rubli sztuka w sztukie, pójdę machać, tak?” Ale się potem zrobiło nieszczęście, berło go odebrali i ja musiałem wykradać to jak zwyczajny złodziej z ogniotrwałej kasy od bolszewików. O mało mi nie rozstrzelili przy tem też.

Z dalszego opowiadania księcia Szczerbatowa wynikało, że z ledwością przeniósł przez granicę bezcenny przedmiot, przebrawszy się z kapiącego złotem munduru w zwyczajną jesionkę, melonik i ciemne okulary.

Piętnaście lat przeżył, wyjmując z berła kamień po kamieniu. Teraz zostały mu ostatnie trzy sztuki, które chce sprzedać za jednym zamachem, ale tylko w ręce jakiejś inteligentnej osoby, która potrafi otoczyć pieczołowitą opieką te historyczne klejnoty.­

Pani Cukier po krótkim targu kupiła kamienie za 180 złotych. Kniaź Szczerbatow oblał je gorącymi łzami i znikł w tłumie.­

W jakiś czas potem okazało się, że Mikołaj II fatalnie nabrał swego przyjaciela, ofiarowując mu berło wysadzane szli-fowanymi szkiełkami. Trzy kamienie nabyte przez panią Rózię warte były bowiem tylko 1 zł 80 gr.

Przepłaciwszy tak grubo, pani Rózia postanowiła odszukać księcia Szczerbatowa i istotnie spotkała go na Gęsiej ulicy.

Okularów ani melonika już nie miał, tym niemniej gubernatorskie rysy go zdradziły.

Nie pomogło zapieranie się, nie pomogło nawet okazanie dowodu osobistego, widocznie sfałszowanego, opiewał bowiem na nazwisko Salomona Załkinda. Książę stanął przed sądem.

Świadkowie dowodowi, przyjaciele pana Salka, twierdzili zgodnie, że on nigdy nie był gubernatorem, nigdy nie miał melonika ani okularów.

– Pan sędzia sobie wyobraża, jak on by wyglądał w meloniku? To możno by było po prostu pęc ze śmiechu, zobaczyć go! – mówili.

Poza tym dowodzili kategorycznie, że chodzą z nim stale razem i absolutnie nie przypominają sobie, aby kiedykolwiek widzieli na oczy panią Cukier.

Argument ten był rzeczywiście nie do pobicia, boć jeden człowiek mógłby nie pamiętać rysów twarzy pani Rózi, ale żeby dwunastu osobom, stale razem chodzącym po mieście, mogły one zupełnie wyjść z pamięci: to niepodobieństwo.

I rzecz dziwna, mimo tak nieodpartego dowodu sąd uznał pana Salka za byłego generała fligel-adiutanta i skazał go w tym charakterze na sześć miesięcy więzienia.

Plaża, miłość i weksle

Pierwsze gorące promienie majowego słońca powoli nadawały pomarańczowo-czekoladową barwę okolicom ponadkostiumowym ciała pana Salka Lejzerowicza, leżącego na piasku plaży „Poniatówka”. Pan Salek z lubością poddawał się namiętnym całusom słońca i marzył z przymkniętymi oczami. Obok niego spoczywała urocza znajoma, panna Norma Gelbfisz.

– Posłuchajcie, Norma! Czy domyślacie się natomiast, o czym idę marzyć, patrząc na was z przymkniętym wzrokiem?

– Świnia… zostawcie to…

– Zgadliście. Właśnie o tego myślałem… więc zgadzacie się?

– Co znaczy zgadzam się… ja was proszę zostawcie… chyba że matrymonialnie.

– Apropos matrymonialnie… to ile?

– Co znaczy ile?

– Ile daje tatunio w posagu?

– Przede wszystkiem kryzys, niezależnie brak gotówki, a co za tem idzie wekslami.

– Nie mówmy o tego, Gelbfiszówna! Grzejcie się na słońcu, dojrzewając, czekajcie, jak będzie łatwiejsze dyskonto. Dziś nie jesteście interesem. Nie mogę się narazić na posiadanie zaprotestowanej żony.

– Lejzerowicz, liczcie się ze słowami. O protesty nie ma mowy. Poza tem ostatecznie dwa tysiące gotówką.

– To jest pusty szał… i gdyby nie wasz wdzięk kobiecy, tudzież ciało, po prostu łosoś… nie wracałbym do tego temata. Ostatecznie trzy tysiące i murowane żyra… Och! Gelbfiszówna, patrząc na was rachunek się traci…

– Pomówię z tatuniem.

– Podawajcie rączkę, niech się napawam z rozkoszą ugryźć tego kawałka kobiety.

– Perwersjusz… macie… gryźcie…

Tak się zaczęły konkury pana Salka. Dalszy ciąg miał tempo błyskawiczne i obfitował w dramatyczne momenty. Tegoż dnia szczęśliwy narzeczony wziął od przyszłego teścia 500 złotych zaliczki, a nazajutrz nadesłał list tej treści:

Niniejszem kwituję z pożyczonej mi sumy 500 złotych,

którą teraz poniekąd nie mam i z powodu to nie zwrócę. Dla panny Normy ukłony i życzenia szybko wyjść za mąż,

jakby się kto broń Boże trafił, co myślę, że nie, z powodu

trudne dyskonto.

Z poważaniem Salek L.

Papa Gelbfisz przeczytawszy list zbladł, wskoczył w tramwaj i pojechał do komisariatu, gdzie oskarżył Lejzerowicza o podstępne wyłudzenie 500 złotych.

Jednak sąd grodzki nie dopatrzył się cech przestępstwa i na rozprawie, w miesiąc później odbytej, pomysłowego pożyczkowicza uniewinnił.

Zakazany owoc

Któryś ze współczesnych filozofów powiedział, że dwie są tylko rzeczy, dla których warto żyć na świecie: zakazane i niezdrowe.

Według tej filozoficznej maksymy układał swoje dotychczasowe życie pan Bogumił Wiśniewski z ulicy Węgierskiej na Ochocie. Czerwone szyldy z napisem RESTAURACJA III RZĘDU DO WYPICIA W MIEJSCU przejmowały go abominacją, natomiast jeśli ujrzał gdzie na szybie słowo KAWIARNIA, a pod nim na półmisku nogi na zimno i cielęcy mostek, ożywiał się, wchodził, przymrużał oko, prztykał się w kołnierzyk i mówił:

– Pani gospodynia cyknie setkie mocnej kawy.

Po chwili bezbarwny płyn bulgotał wesoło w jego gardle.

Zbyt jednak intensywne stosowanie filozofii w życiu codziennym przyprawiło w końcu pana Bogumiła o bardzo niemiłe przygody.

Pewnej nocy przed kawiarnią „Nasza Riviera” przy ul. Stawki, należącą do pana Lejzora Kiszki, zatrzymała się zabytkowa drynda warszawska. Z wehikułu wysiadł oczywiście pan Bogumił, tuląc się z płaczem do liberyjnego rękawa dorożkarza, który pomagał gościowi wysiąść. Towarzyszył tej parze ozdobnie wymalowany motyl brukowy.

Gdy towarzystwo, wybijając po drodze szybę w drzwiach, znalazło się w lokalu, personel „Naszej Riviery” z właścicielem na czele krzyknął jednogłośnie:

– Uj, co się robi, co? Wódki nie ma! Tu kawiarnia jest!

– Ja właśnie… tylko… w kawiarni… Trzy dziecinne… dla mnie… dla sałaty i dla dziewczynki! Tylko na jednej nodze, bo będzie… nieprzyjemność! A po co?

Gdy perswazje nie pomogły i wódka się nie zjawiała, pan Bogumił wybił słojem korniszonów szybę wystawową, porozpędzał kelnerki, podarował dorożkarzowi gęś, motylowi indyczkę i przystąpił do rozdzielania między obecnych luster i mebli. Ale zjawił się policjant.

– Panie władza, dobrze, że pan przyszedł – ucieszył się pan Wiśniewski. – Widzi pan, jakie tu nieporządki… Wódki nie dają… Zmuszony byłem szybę wybić… i lokal cokolwiek wy-remontować… A teraz proszę aresztować tego starozakonnego Izraelitę za krzywoprzysięstwo.

Przysięgę mi złożył… że wódki nie ma… a ja ją czuję.

Bo nie naszego brata bujać na kawę z kożuszkiem!

Policjant zasiadł za stołem i długo pisał.

Wszystkie te okoliczności wyszły na jaw podczas rozprawy w sądzie grodzkim, przeciwko panu Kiszce, o sprzedaż wódki w kawiarni.

Pan Bogumił zeznawał tylko jako świadek, bardzo zresztą lojalnie wobec pana Kiszki, stwierdzając, że wódki w lokalu istotnie, pomimo skrupulatnego przewrócenia bufetu, nie znalazł.

Sędzia uniewinnił kawiarza, który wolny jak ptak powędrował na Stawki.

Gorzej będzie z panem Wiśniewskim, ponieważ w sądzie wyszedł na jaw udział w zabawie motyla. Obecna na sali pani Wiśniewska, przed którą mąż ten szczegół zataił, zacisnęła mocno w ręku parasolkę i zawołała pod adresem, którego się wszyscy domyślili:

– Już ja cię w domu osądzę, że w niebie będzie słychać.

Ludwik XIV i Rabinowicz

– Imię?

– Judka.

– Nazwisko?

– Czy koniecznie?

– Cóż to za pytanie?

– Z powodu się krępam.

– Czego? Przecież nazwisko podsądnego brzmi przyzwoicie.­ Mam je tu przed sobą.

– Jak pan sędzia ma go przed sobą, to czy nie szkoda czasu się zapytać?

– Procedura tego wymaga. Proszę nie rezonować.

– Już. Się nazywam… Kozak, dla starozakonnego to nie wy­pada… coś nieładnie.

– Zawód?

– Co?

– Czym się oskarżony zajmuje?

– Kupcem.

– Czy posiada odznaczenia, ordery?

– Jakoś coś nie. Może z powodu mam platfus i do wojska mnie, broń Boże, nie wzięli? Nie wiem, ale nie mam.

– Czy był karany?

– Jeszcze nie. Dalej zależy od pana sędziego.

– Czy pobiera renty i zapomogi państwowe?

– Pan sędzia żartuje. Podatków owszem płacę.

– Zwracam uwagę, że jeśli podsądny będzie odpowiadał dowcipami, ukarzę go grzywną.

– Już!

– Judka Kozak oskarżony jest o to, że nie mogąc wyegzekwować należności, wpadł do mieszkania dłużnika i połamał mu meble. Czy przyznaje się do winy?

– Proszę wysokiego sądu. Przede wszystkiem nie wpadł, tylko grzecznie wszedł i zapytał, rzucając czarującego uśmiecha: „Czy pan będziesz płacił, Rabinowicz?” I wyobraża sobie pan sędzia, co on na to: „Jak pana zapłacę, to pan odjedziesz z Ostatnią Posługą, panie Kozak.”

Co miałem robić? Się zdenerwowałem i… szafa się przewróciła, lustro tyż owszem się zbiło.

– Jak to… samo?

– Ja wiem? Rabinowicz się rzucił, skakał, krzyczał, może od tego…

Zeznawał następnie świadek i zarazem poszkodowany Rabinowicz.

– Czy istotnie były to meble Ludwika XIV? – pyta go się sędzia.

– Jakiego tam Ludwika – przerywa oskarżony. – Lejzor on się nazywa. Lejzor Rabinowicz! Że córkę wydał za doktora, to już jest Ludwik? Niech on pokaże paszport, pan sędzia się przekona. On jest taki Ludwik jak ja hrabia Potocki.

– Proszę o spokój. Chodzi mi o styl mebli. Więc czy to były drogie stylowe meble, usprawiedliwiające tak wysokie powództwo cywilne, jakiego pan żąda?

Ponieważ poszkodowany nie potrafił uzasadnić swego żądania, a oskarżony zgłosił nowych naocznych świadków, sprawę ku zadowoleniu stron odroczono.

Obrońcy moralności

Jest w Warszawie pewna ulica specjalnie ulubiona przez zakochane pary. Dziwna to bowiem arteria, dziwna jak sama miłość. Dołem toczą się auta i wozy, płynie wielkomiejskie życie, a na zboczach zielonych gór, stanowiących ściany tej oryginalnej ulicy, panuje wieczorową porą niepodzielnie Amor.

Za każdym niemal krzaczkiem rozlegają się miłosne zaklęcia.

Ulica ta nazywa się Agrykola.

Jest prócz tego rzeczą notorycznie znaną, że zakochani nie lubią, by im przeszkadzać. Zrobiwszy tego rodzaju odkrycie i biorąc pod uwagę właściwości terenu, dwaj młodzi mieszkańcy pobliskiej ulicy Solec, panowie Antoni Wypych i Franciszek Malina, postanowili wyzyskać to do celów zwalczania kryzysu.

– Idziemy, Franuś, na ksiuty w Agrykolę, tam zawsze od spietranych frajerów parę złotaków da się wydusić – rzekł do kolegi pan Antoni.

I poszli. Zaraz na wstępie natknęli się na siedzących rączka w rączkę w rozmarzeniu pana Beńka Zylberblata i jego narzeczoną, pannę Różę C.

Stanąwszy nad nimi pan Antoni krzyknął urzędowym tonem do pana Beńka:

– To to tak? Toś pan tu przyszedł niemineralność odstawiać? I to na palcie o jedenastej w nocy pod samem pomnikiem króla Sobieckiego, co z Turkiem draniem wojował!

Paskudnieś pan wleciał i z kryminału nie wyjdziesz. Dziewczynka też przegrana na całe życie: czarna książeczka i spokój.

Komisarz jestem z obyczajówki, dalej zabierać się do mamra!

Zakochana para zdrętwiała z przerażenia, zaczęła prosić, błagać pana komisarza o darowanie, przysięgając, że moralność nie była obrażona ani razu.

– Jak to ani razu? Nawet pan facetki nie pocałowałeś?

– Nie.

– No toś pan dęty frajer. Dawać po pięć złotych kary i jazda do domu.

Pan Beniek zapłacił skwapliwie, ale już za chwilę zreflektował się i począł wrzeszczeć jak opętany:

– Policja! Policja!

Nadbiegli prawdziwi policjanci i samozwańczych kolegów aresztowali.

Stawieni przed sąd grodzki panowie Malina i Wypych tłumaczyli się, jak następuje:

– Faktycznie ani ja, ani mój koleżka do policji obyczajowej nie należem, ale jako że jesteśmy obywatele Solca, boli nas to, że pętaki z całego miasta przychodzą znieważać obyczajowość właśnie w nasze strony. Znakiem tego chcieliśmy oddać ich do sądu, żeby się nauczyli, gdzie z miłosnem zapotrzebowaniem należy chodzić.

– A czemu to później zgodziliście się wziąć po pięć złotych i nie robić użytku ze swoich spostrzeżeń?

– Wyszliśmy z tak zwanego założenia, że faktycznie szkoda tych młodziaków gubić. Może się jeszcze poprawią. Bo proszę wysokiego sądu, złamać życie komuś łatwo, ale później go wyratować trudno.

Powiedzmy, oddajemy tego pana w ręce sprawiedliwości i co się z niem dzieje?

Wsadzają go do mamra, między oprychów i złodziei. Chłopak wychodzi po dwóch tygodniach i jeżeli nie nauczony kraść, to na pewno umiejący używać wyrażeń publicznych. Jak tak w domu przy gościach się odezwie, ojciec go wydziedziczy i ofiara losu gotowa. A z tą facetką jeszcze mogłoby być gorzej…

Tu sędzia przerwał ponury horoskop i oświadczył wręcz, że nie do oskarżonych należy opieka nad moralnością publiczną.­

A żeby ich na przyszłość zabezpieczyć od pokus, zaaplikował im po jednym miesiącu aresztu z zawieszeniem na przeciąg lat trzech.

Taki rok na stary rok!

– Taki rok na ciebie! – Mawiają mieszkańcy północnej dzielnicy Warszawy, jeśli komuś niezbyt dobrze życzą.

Ubiegły 1936 rok to był właśnie „taki rok”. Może niezupełnie, bo podobno zaznaczył się pewną poprawą gospodarczą. Nie wszyscy ją zauważyli, ale zawsze… Za to pod względem zgodnej współpracy narodów w wielkim dziele utrzymania pokoju i ogólnego rozbrojenia był to na pewno „taki rok”. I dlatego żegnamy go wszyscy z ulgą i nadzieją, że ten nowy będzie lepszy. Pełna nadziei Warszawa powitała zmianę kalendarza entuzjastycznie.

W nocnym dancingu, w takt black bottoma i oberka, depta-li­ sobie ludzie po odciskach, zamieniając w przelocie urywane zdania.

– Winszuję się z panem, panie Ka.

– Z powodu?

– Co za pytanie? Nowy Rok!

– Co pan będziesz z niego miał?

– Co znaczy co będę miał? Myślę, że pan wykupisz swoich zeszłorocznych protestów.

– Tańcz pan oberka, panie Ka! Uj dziś, dziś dziś! Dzisiaj nic! Może jutro! Może jutro! Ale wątpię też. Hop! hop!

Salony recepcyjne restauracji „Pod Minogą” na Targowej też były czynne całą noc.

– Panie Szparaga, uważaj na winklach, boś mnie pan befsztyk kapotą z talerza śmignął na ziemię i ten łysy gość się przez niego wykoleił, i znakiem tego ma życzenie mordę panu troszkie okurzyć.

– Tak jest! Bo albo się pan bawisz po ludzku, jak artykuła towarzyskiego kodeksu karnego przykazują, albo łachudra, pętak i łobuz pan jesteś, to wont z interesu, poszukaj pan sobie odpowiedzialniejszego dla pańskiej osoby miejsca!

Na szczęście wykwalifikowany personel nie dopuścił do krwi rozlewu i żale utonęły w wyborowej.

Reduty sylwestrowe przeżyły się na ogół, ale nie wszędzie. „Pompejańska” sala przy ulicy Bonifraterskiej pełna była po dawnemu kozaków, oberpolicmajstrów i kontuszowej szlachty. Szczególnym zainteresowaniem cieszył się pan Moniek Cytryn, przebrany za bardzo niepopularnego w tej dzielnicy głośnego męża stanu. Jego brązowa koszula, uczesanie w ząbek i mały wąsik bu­dziły dreszcz zgrozy i sensacji.

Konkurowała z nim w pewnym stopniu panna Rita Szmalcmanówna – trzykrotnie! – przebrana za Simpsonową, we wspaniałym gronostajowym płaszczu królewskim na prawdziwych królikach.

Towarzyszył jej w roli eks-króla młody Szpinak (wyroby gumowe), wybrany do tej funkcji prawdopodobnie dzięki angielskiej chorobie, którą przechodził w dzieciństwie, a czego widome ślady zostały mu po dziś dzień.

Beztroską zabawę zakłóciło na chwil parę następujące niemiłe zdarzenie.

Wśród szalejącej młodzieży wyróżniał się elegancją, urodą i znakomitym tangiem pan Benito Sołowiejczyk (manufaktura).

Nic też dziwnego, że panny po prostu tłoczyły się do niego, zawistnym patrząc okiem na zamożną jedynaczkę króla siatki drucianej, pannę Malcię Palestrant, która dumnym okiem toczyła dokoła, przyciskając się do tancerza i szepcąc mu czule:

– Bosko się z wami tańczy, Sołowiejczyk.

– Wszyscy mnie to mówią. W przeszłym tygodniu Greta Zyskind to się po prostu wściekała apropos rozkosz ze mną tańczyć.

– W ogóle jesteście słodki chłopak, Beniek.

– Nie ukrywam się z tego. Tak jest. Niezależnie jestem pierwszy letkoatletnik co do skok w dal, rzut z kulą i inne artykuły sportowe. Spójrzcie, Malwina, na ten gors, co? Jest kawałek piersi! Doruszcie tego muskuła. Asfalt prasowany, co? W ogóle non plus minus.

Dialog ten usłyszał przesuwający się obok w tańcu pan Kuba Miodownik, dotychczasowy konkurent do ręki panny Palestrantówny, którego gwiazdę zaćmił olśniewający Sołowiejczyk.

Pan Kuba wtrącił ze zjadliwym uśmiechem:

– Kto pana zaprzecza, panie Es? Wszyscy wiedzą, że masz pan siłę. Nikt by nie wytrzymał tyle protesty przez całe życie, co pan przez miesiąc.

– Malwina, czy ten szmondak do mnie idzie się dotyczyć?

– Niewątpliwie.

– Radzę pana, panie Em, nie doczepiaj się pan.

– A ja pana radzę, daj pan pokrycie! – krzyknął wielkim głosem pan Kuba, dramatycznym ruchem wyciągając zza pazuchy gruby plik weksli z ogonami protestów i paczkę czeków.

Efekt był piorunujący. Goście stanęli jak wryci, muzyka przestała grać.

Sportowa krew zawrzała w Sołowiejczyku, rzucił się jak ranny tur na weksle i począł drzeć je w drobne kawałki. Pan Kuba Miodownik szybko się nachylił, by je pozbierać, i tu zaszła rzecz jeszcze straszniejsza.

Zapomniałem dodać, że pan Kuba miał na sobie obcisły kostium Stańczyka, słynnego trefnisia ostatniego z Jagiellonów. Przyciasny trykot nie wytrzymał napięcia nerwów swego chwilowego posiadacza i pękł na całej prawie swej szerokości. Błysnęła kość wewnętrzna Stańczyka.

Królewski błazen, spostrzegłszy nieszczęście, usiadł natychmiast w głębokim fotelu, ale to niewiele pomogło. Oburzeni ojcowie dorastających córek, okrywszy go pożyczonym z bufetu obrusem, wyrzucili wraz z wekslami za drzwi.

Szał sylwestrowy zaczął się z nową siłą i trwał aż do rana pod hasłem:

– Taki rok na stary rok!

Tępy uczeń

Ach, jak pan tańczysz, panie Zalc?

To nie jest mazur, to jest walc!

mówi staropolska piosenka. Nic tedy dziwnego, iż niejeden Zalc, nie chcąc się narazić na podobny zarzut, uczęszcza do szkoły nowoczesnych i stylowych tańców, gdzie już za 2 zł 50 gr miesięcznie można zgłębić najzawilsze tajniki wiedzy choreograficznej.

Szkół takich w północnej dzielnicy naszego miasta są tysiące, a już kilkadziesiąt jest ich na pewno.

Nadchodzący karnawał, liczne luki w wykształceniu tanecznym oraz tzw. żyłka dziennikarska sprawiły, że postanowiłem przeżyć miesiąc jako pilny elew takiej uczelni.

Przyświecał mi w tym przykład znakomitych kolegów po piórze, którzy w ten właśnie sposób zdobywali bezcenne, bo na bezpośrednich doznaniach oparte materiały do reportaży.

Jednym słowem, zapisałem się do mieszczącej się w okolicy placu Muranowskiego głośnej szkoły mistrza Rafała Grynszpana, przybrawszy dla lepszego zamaskowania stylowe imię i nazwisko: Mietek Cynamon.

W ubiegły poniedziałek starannie wygolony subiekt branży galanteryjnej, Mietek Cynamon, stanął przed obliczem profesora Grynszpana.

Mistrz obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem, po czym zapytał, z których Cynamonów się wywodzi. Kandydat na ucznia speszył się nieco, ale odrzekł przytomnie, że z linii falenic-kiej, której dwaj członkowie wyemigrowali w pierwszej połowie­ XX wieku do Michalina.

Uspokoiło to widocznie profesora, bo powiedział ciepło:

– A sof! Płać pan wpisowego i proszę antre na salę. Mniemam was, Cynamon, być człowiekiem z salonowym wykształceniem, znaczy się, nie potrzebuję nadmienić na podłogie się nie pluje tudzież danserek się nie szczypa i nie klepa też.

Do wydzenia za chwilę! Ja tam już dochodzę.

Nowo przyjęty z biciem serca wszedł do skromnie ale wytwornie urządzonego salonu, gdzie oczekiwało już spore grono wychowańców wszechnicy. Jedni, stojąc we framugach okien, zabawiali błyskotliwym flirtem mniej lub więcej urocze koleżanki. Inni, z minami więźniów skazanych na długoterminową katorgę, siedzieli w milczeniu na wąskich kanapkach, z których przez czerwony niegdyś plusz przeglądały gdzieniegdzie mosiężne sprężyny.

Ten drobny na pozór szczegół nader pochlebnie świadczył o frekwencji, jaką cieszyć się musiała szkoła przez długie lata swego istnienia.

Ale nie było czasu na obserwacje. Profesor, ukończywszy zapisy, zgodnie ze swą zapowiedzią stanął w drzwiach i zawołał:­

– Orewuar, hau du judu, zdrastwujtie czyli dobry wieczór!

Po czym wystąpiwszy na środek sali, takie wygłosił przemówienie:

– Ledi und gientelmanes oraz panie Cynamon. Za chwilę my pójdziemy zacząć naszą lekcję.

Już staroświeckie Greki w tak zwanych wiekach średnich lubili się podpuścić w pląs.

Dlaczego oni to robili? Z powodu chcieli się każdego spodobać i ożenić z posagiem.

Od tamte pore istnieją na świecie szkoły tańca, a najpierwsza na Warszawę jest szkoła profesora dyrektora Rafała Grynszpana, to jest mi!

Z każdego chambała, wieśniaka prosto od krowy, za dwa złote pięćdziesiąt groszy miesięcznie ja się idę podjąć zrobić prima baletnika, kutego na cztery wiatry apropos co się dotyka najnowsze i najstarsze tańce, że się tu wymienię z tangiem, karioka, rumbę, wyjmując walc figurowy oraz oberka.

Zaczem my zaczniemy naszej lekcji, zmuszony jestem zrobić uwagie, że tańczyć to nie dosyć, trzebno się też umieć zachować w towarzystwie.

Tu profesor udzielił uczniom kilku wskazówek z dziedziny savoir-vivre’u. Kiedy, dajmy na to, do damy przebywającej w salonie czy na dancingu podchodzi pan, z którym ona nie ma ochoty tańczyć, w odpowiedzi na jego zaproszenie dama nie może w żadnym wypadku odrzec pogardliwie: – Paszoł wont szmondak! – czy też: – Się mnie nie chce tańczyć z byle kogo. – Ale ująwszy się obiema rękami za głowę winna wycedzić przez zęby: – Taka coś się odczuwam znużona. Spróbuj mnie pan zapraszać drugą razą.

W wypadku, kiedy tancerz odpowiada wymaganiom, należy odrzec z uśmiechem:

– Awek pur buar, czyli z przyjemnością!

Po krótkim wstępie mistrz Rafał przeszedł do właściwej lekcji, która potoczyła się dość sprawnie.

– Raz, dwa, trzy, cztery… wszyscy panowie za mną… i raz, dwa, trzy, cztery…

Rabinowicz, proszę wolniej… gdzie się pan spieszysz, to nie licytacja, psia krew!… Karabińczyk, anawa, równo, równo, w tańca też musisz się pan jąkać?!

Cytryn, co pan skaczesz obiema nogoma, mordę pan chcesz sobie rozbić? Raz, dwa, trzy, cztery…

Cynamon, ja nie żądam od was być na pierwszej lekcji Parnell, ale za kalekie tyż tu nie możecie się kręcić. Raz, dwa…

Przy tańcach z udziałem dam szczególnie mocno denerwował mistrza niejaki Beniek Zimnomordzik, który przy każdym obrocie zdradzał tendencje wywrotowe. Ratował się w ostatniej chwili, kurczowo chwytając za szyję swą partnerkę.

– Uj, udusi kobitę! Zimnomordzik, co pan robisz, co? Ile razy mam pana powtarzać? Obcasy każ pan sobie przybić. Tancerz na biegunach… psia krew. Raz, dwa, trzy, cztery…

Mietek Cynamon też uległ kilkakrotnie druzgocącej krytyce, co go tak zniechęciło, że postanowił więcej nie pójść do szkoły tańca na Muranów.

Na tym miejscu składa mistrzowi Grynszpanowi serdeczne podziękowanie za ciężki, pełen poświęcenia trud, jakiego zacny profesor nie żałował, by zrobić zeń baletnika.

Że się nie udało, winien tylko tępy uczeń.

Sylwester z szefuniem

– Na protesty, obrotowy, dochodowy, Kasa Chorych, kasa zdrowych, fundusz bezrobotny, Pekao, Kakao, Pupu, Zupu i tak nie starczy… to co mam zrobić! Pójdę się zagryźć jak pies na łańcuszku? Przeciwnie, chcę się wyszumieć i podpuścić pasa, panom radzę tak samo. Sylwester jest psia krew, cholera ciężka, złam rękie i nogie. Hop! dziś! dziś!

Tymi słowy odezwał się niespodzianie przed samym zamknięciem sklepu do grona swych subiektów właściciel magazynu bławatnego, pan Salomon Wajnszprycer.

Personel spojrzał po sobie i rzekł jednogłośnie:

– Ale jak to zrobić, jak, z powodu nie mamy mamony?

– To jest drobnostka.

– A nawet jeżeli to jest drobnostka, też trzebno mieć, bez niej wszak wyproszą nas z restauracji paszoł wont na zbity łeb.

– Kto mówi zaraz restauracja, już moje mieszkanie jest dla was nie dosyć?

– Jest aż zanadto, ale kto nam tam zaprosi?

– Szefunio wam zaprosi. Nie tylko zaprosi, ale przyjmie swojego personala z rybką, z nogą wołową na zimno, tudzież cures, ozór, cymes i farfelki. Niezależnie będziecie się mogli pokariokać z samą szefową.

Subiekci stali chwilę w odrętwieniu, wreszcie najstarszy z nich, pan Kuba Kranc, podszedł do pryncypała i dotknął jego czoła.

– Uspokój się pan. To przejdzie. Może szklaneczkie wody lub natomiast pogotowie?

– Nie potrzeba wodę, nie potrzeba pogotowie, dziś jest szał, zabawa, Sylwester i bolsze niczewo!

– Wajnszprycer, nie bądźcie zwariowany staruszek. Kogo idziecie bujać? Krancowi, swojej prawej ręki idziecie bujać, apropos dacie zjeść i wypić darmo?

– Kto mówi darmo? Należy się po trzy złote od osoby.

– Tak to już możno cóś nie cóś zrozumieć. Zgadzamy się – odrzekła załoga sklepu, obliczywszy błyskawicznie, że ten Sylwester wypadnie jednak niedrogo.

Zamknięto magazyn i wszyscy udali się do łączących się z nim apartamentów właściciela.