Pożycz mi rewolweru! - Stefan Wiechecki Wiech - ebook

Pożycz mi rewolweru! ebook

Stefan Wiechecki "Wiech"

0,0

Opis

XI tom opowiadań przedwojennych Wiecha zawiera komplet opowiadań Stefana Wiecheckiego drukowanych w dzienniku "Dobry Wieczór! Kurier Czerwony" z 1936 i 1937 roku, z wyjątkiem żydowskich, które weszły w skład tomu "Trup przy telefonie", oraz tych, które ukazały się w sześciu książkach wydanych przed wojną i które znalazły się w dwóch pierwszych tomach niniejszej edycji pt. "Bitwa w tramwaju" oraz "Zakochany złodziej" . Wiech jednakowo zachwyca już czwarte pokolenie Polaków. Przedtem dziadków i rodziców. Teraz znów dzieci i wnuków. Pokładamy się ze śmiechu i zarazem ciarki nas przechodzą. Przedwojenna jakość.  Przedwojenne opowiadania

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 264

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

To się nazywa pies!

Moje sobowtóry

Pijany kanarek

List uwiedzionej

W cichą noc

Nietakt pedikiurzysty

Symboliczna złotówka

Ostatnia niedziela

Okno w okno

Sublokator w balii

Najpiękniejsze oczy

Nagłe zastępstwo

Świetny kawał

Honorowy strzał

Patentowana śmigusówka

Pożycz mi rewolweru!

Wybryk natury

Noc przedślubna

Dziadek winien

Nietrunkowy pijak

Piękna gangsterka

Perła kelnerów

W obronie honoru sędziego

Mania prześladowcza

Kto się nadaje do klatki?

Serce Warszawy

Mokry gentelman

Pół szczupaka

Gronostajowa pelerynka

Skarb za gorsetem

Wybraniec fortuny

Olimpijska fajerka

Trująca mucha

Ofiary hiszpańskiej rewolucji

Józef i Putyfara

Za winy charta

Genialny wynalazek

Przepisowy formalista

Kusicielka w okularach

Opiekunowie wdowy

Precz z bamboszami!

Kot w teczce

Szklarz z rudą brodą

Z niespodziewaną wizytą

Gejsze jadą

Dziwak w rynsztoku

Taką mamy młodzież!

Skrzydlaty zwycięzca

Kłótnia z Kopernikiem

Miękkie kości

Kto miał prosiaka?

Konkurent poczty

Ślimak po francusku

Niebezpieczni świadkowie

Pas ratunkowy

Kłopoty z dolarem

Niespodzianka dla żony

Sędziwy szczupak

Wytrzymałe płyty

Witaminy go zgubiły

Tragiczny krawat

Spółka z huraganem

Wojna o minogę

Odżyła po latach

Ostrożnie z lunatykiem!

Zamówiony stolik

Zegarek w żołądku

Pochwała wódki

O honor remizy

Zięciowie trzymają z zięciem

Katastrofa lotnicza

Absolutna cisza

Niemowlę z brodą

Próba wierności

Kawałek podszewki

Wesele na Czerniakowskiej

Wysłańcy z Marsa

Przestrzelone trykoty

Uważaj na smoking!

Świąteczna wałówka

Życie nie jest teatrem

Protest panny Aurelci

Czyja to rączka?

Szynka to nie kwiatek

Zaklęte rewiry

Drobna pomyłka

Zdolny sublokator

O honor Grety Garbo

Wesele na Siekierkach

W pętach sobowtóra

Wesele w telegrafie

Czy on musi na rogu?

Kto tam może być?

Powrót z koronacji

Tylko nie siekane!

Papieros i pranie

Kradzież czy przywłaszczenie?

Zalany anarchista

Wynalazek za 30 groszy

Przecież bilet był!

Grymaśna narzeczona

Szukamy ojca!

Honorowy tajniak

Utleniony sędzia

Z życia wyższych sfer

Blondynka i buldog

Aresztanci na plaży

Uparty pechowiec

Skrucha skazańca

Ambitny oblubieniec

Czy sąd by pociągnął?

Miłość rodzinna

Spowiedź fordanserki

Kawał siostrzeńców

Bajkiewiczowa straszy!

Kanarki w tramwaju

Pogawędka w kuluarach

Z kryminalnym zakończeniem

Nota edytorska

Nota redakcyjna

To się nazywa pies!

– A pan, panie Gaik, co tu robi? – zagadnął w poczekali starostwa jeden klient drugiego.

– Ja, panie Żołądkowski szanowny, względem mojego Bukieta.

– A detalicznie o co się rozchodzi, hycel go złapał, czy jak?

– Niedoczekanie jego magistrackiej łachudry, żeby miał Bukieta złapać! On żeż by, panie szanowny, instrument hyclowi odebrał, czapkie by mu ściągnął, kazionny mundur w drobny mak na niem podarł, a kto wie, czy inszych psów z budy by mu nie powypuszczał!

– Po mojemu, pan Gaik ciut ciut zalewa.

– Bo pan Bukieta nie znasz. Cwaniak to jest jak rzadko z wyższem wykształceniem. Smykałkie ma takie, że jak jestem podgazowany, wystarczy mu tylko powiedzieć: „Bukiet, do domu!” Za frak mnie bierze i z knajpy do domu taszczy. A jak żonę w karafkie umie foniaga nabijać! Kapelusz mój leży stale i wciąż na komodzie, żeby żona miała go na oku, czy czasem nie mam zamiaru na miasto prysnąć.

Totyż kiedy zamiaruje po cichutku doskoczyć na jedną większą, jakby nigdy nic bez kapelusza do przedpokoju wychodze, niby tyż to w sprawie naturalnego zapotrzebowania. Ale wystarczy, żebym na wierne stworzenie mrugnął, w trymiga mój kapelusz tak żonie spod ręki gwizdnie, że się ta moja najukochańsza cholera nigdy nie sporutuje. No i ma się rozumieć idziem wtenczas oba na miasto.

Nie mogie powiedzieć, żeby Bukiet był ankoholikiem, ale także samo jak i ja mleka nie lubi. Za to bepsztyk po tatarsku z musztardą i korniszonamy opycha jak stary, nawet ogona nie skrzywi.

– Faktycznie rzadka zwierzyna domowa! Ale powiedz że pan mnie nareście, jaki interes starostwo do niego ma?

– Słuchaj pan, panie Żołądkowski, bo to pouczające. Każden pies kawałek dobrego mięsa wrąbie z przyjemnością, ale lubi mieć starą kość, taką z letkiem gazikiem. Zęby sobie na niej ostrzy i rozrywkie swoją ma pod łóżkiem. Ma się rozumieć, Bukiet także samo taką kość posiadał.

Wczoraj małżonka moja gotowała zupe pomidorowe na kościach, którą strasznie obóstwia, a ja nie znosze. Siedliśmy do obiadu, Ona wsuwa, zjadła jeden talerz, zasunęła drugi, ale jakoś nosem kręci, że zupa jej czemciś zalata.

„Zobacz no, boginio moja, czyś ty jej czasem na zabawce Bukieta nie ugotowała, bo faktycznie w pokoju czuć jak powietrze.”

Obszukała żona mieszkanie, kości nie ma. Zagląda do garnka: jest! No i ma się rozumieć, z punktu zaczyna cierpieć na żołądkową słabość. A potem za kij i chce psa naparzać. Stanęłem w obronie przyjaciela i zrobiła się Sodoma i Gomora. Sąsiedzi przylecieli nas rozbraniać, a Bukiet do nich. Wyjechał na nich z mieszkania, po schodach wykotłował, galanterie jem podarł, a sześć osób poważnie pokaleczył.

To ja, rozumie pies, co? Mam się czem pochwalić. Nie tylko przez samopoczucie wolnego żartu stare kość do zupy potrafi wrzucić, ale i do najścia domu nie dopuści.

– No, no?­ Aż się wierzyć nie chce.

– Jak pana szanuję, słowa lipy w tem nie ma. Zresztą chodź pan ze mną na salę, pod przysięgą sędziemu wszystko powtórzę.

Zaciekawiony pan Żołądkowski udał się do sali posiedzeń sądu starościńskiego, wysłuchał raz jeszcze przedziwnej opowieści, która, o dziwo! nie zachwyciła sędziego, bo skazał pana Gaika na 30 złotych grzywny za brak dozoru nad psem.

Moje sobowtóry

Tak już podobno jest, że każdy człowiek ma gdzieś w świecie swego sobowtóra, podobnego doń w najdrobniejszych szczegółach. Po prostu natura, nie chcąc wysilać swej fantazji, odbija parę ludzkich egzemplarzy według jednego wzorku i puszcza w kurs, starając się tylko w miarę możności, aby się zbyt często nie spotykały i nie utrudniały wzajemnie życia. Czasem jej się to nie udaje, kopie się odnajdują i powstają zabawne konflikty.

Sam padam dość często ofiarą takich wypadków. Widocznie powielono mnie w zbyt wielkiej ilości odbitek.

Bo jakże na przykład inaczej wytłumaczyć fakt, który spotkał mnie wczoraj w redakcji.

Otrzymuję telefon, że w holu oczekuje niejaki pan Śmietanko, mój dobry znajomy, który pragnie się ze mną zobaczyć.

Jakkolwiek nie przypominałem sobie wśród swych znajomych pana o tym nazwisku, wyszedłem na jego spotkanie.

Przy oknie stał czerstwy brunet w butach z cholewami, baranim półkożuszku z żółtą, skórzaną, szoferską czapką w ręku. Poinformowawszy się, że jest to właśnie pan Śmietanko, podszedłem doń żwawo. Pan Śmietanko już z daleka wyciągnął do mnie ramiona i zawołał:

– Gieniek, słoniu mokotowski, jak się masz! Daj pyska! – I zanim się spostrzegłem, wycałował mnie z dubeltówki, po czym odsunąwszy się o krok w tył ogarnął mnie zdziwionym spojrzeniem i rzekł z pewnym wahaniem: – Aleś się, bracie, zmienił przez te pare miesięcy! No, no, no! – Po czym przymrużył oczy, podszedł do mnie blisko i wyjąkał: – Przepraszam, to... chyba nie pan?! Czy z panem Wiechem mam zaszczyt?

– No... tak.

– Dziwna rzecz! A czy pan szanowny leżał w szpitalu na Czystem, na trzeciej sali przy piecu, i na nogi pan nie mógł chodzić?

Sięgnąłem w głąb pamięci. Nie! Nie leżałem nigdy w szpitalu na Czystem, a na nogi zawsze chodziłem bez żadnych trudności. Jakaś straszliwa zagadka, którą pan Śmietanko natychmiast jednak rozwiązał.

– Znakiem tego zostałem uderzony w kant. Uważa pan szanowny, pare miesięcy temu w tył leżał ze mną w szpitalu niejaki Gieniek Kopyciński, któren zaznaczał nieraz, że streszcza do „Kuriera Czerwonego” pod pseudonimem „Wiech”.

Chcąc się dowiedzieć czegoś bliższego o swym cudem odkrytym sobowtórze, poprosiłem pana Śmietankę usiąść i zasypałem go gradem pytań. Jak wygląda ten drugi Wiech, czy jest sympatyczny, przystojny?

– Faktycznie wstydu panu nie robi, owszem, wesoły jest chłopak, humorystyczny żart zawsze odstawić potrafi czy w dzień, czy w nocy. A tak obsztorcować kogoś, jak on, to rzadko kto umi. Sadysfakcja posłuchać. Ja jako szofer jestem obsłuchany co pod względem publicznego wyrazu i tyż swoje wymowe posiadam, ale naprzeciw Gieńka Kopycińszczaka za małoletniego dzieciaka mogie uchodzić.

Pamiętam, jak raz zesobaczył posługaczkie za to, że mu za małe jajka na miętko na śniadanie przyniesła, to trzy godziny musieli ją doktorzy czucić.

Inszą znowuż razą kołdrą się nakrył i wściekłego buldoka zaczął odstawiać – bo i do tego ma zdolność – to mówie panu, najcięższe chorzy z łóżek powyskakiwali i pryskali, gdzie który mógł. Cały starozakonny szpital na równe nogi się zerwał.

Tak, tak, operus był chłopak i za bardzo wypierać go się pan nie potrzebuje! – powiedział z uznaniem pan Śmietanko, ale zaraz dodał, że mimo całej sympatii za to nabicie w karafkę przy pierwszem spotkaniu nie omieszka tak się na niem odegrać, że mój sobowtór znowi straci władzę w nogach na czas dłuższy.

Starałem się ułagodzić wzburzenie pana Śmietanki, oświadczając, że nie mam najmniejszego żalu do wesołego pana Gienia, gdyż jestem przyzwyczajony do sobowtórów.

Według krążących o mnie wieści uchodzę w niektórych kołach za starszego przodownika policji, chociaż nigdy nic wspólnego z policją nie miałem z wyjątkiem pewnego drobnego wypadku, który zresztą został objęty amnestią. Gdzie indziej znów uważają mnie za młodego studenta, względnie starszego adwokata z Grodziska.

Trudno. To są ciernie popularności, które znoszę w pokorze, pomnąc, ile wycierpieć musieli tacy ludzie jak słynny Hipek Wariat albo Cichocki Szpicbródka.

Pijany kanarek

Pan Hipolit Rączka nie pije, nie pali, na wyścigi nie chodzi, ma tylko jedną niewinną namiętność: kanarki.

Niestety słabostka ta jest dość kosztowna, jeśli się zważy, że piękny turkot kosztuje kilkadziesiąt złotych. Toteż p an Hipolit musiał się kontentować posiadaniem jednego tylko egzemplarza imieniem Miecio, w sędziwym zresztą wieku i z lekka ochrypłym głosie. Rzecz prosta, nie mogło to zadowolić wybrednego jego gustu i biedny człowiek długo czekał na okazję taniego kupna innego śpiewaka, aż wreszcie się doczekał. Znajomi donieśli mu, że pewien hodowca zamieszkały w Grochowie byłby skłonny rozprzedać po umiarkowanej cenie młode, świeżo opierzone kanarki, osobiście wysiedziane przez niezwykle rasową samiczkę.

Pan Hipolit mimo protestu żony spieniężył dwutrybową maszynkę do siekania mięsa oraz parę ślubnych lakierków i pojechał na Grochów.

Nie było go trzy dni.

Żona nie niepokoiła się zbytnio, gdyż wiedziała, że gdy człowiek niepijący zacznie przy jakiejś okazji pić, musi to potrwać nieco dłużej. Jakoż przewidywania jej były słuszne. Czwartego dnia pan Rączka zjawił się w domu bez kapelusza, z podbitymi oczami, zmizerowany, strasznie zataczający się na nogach, ale promieniejący jakąś wewnętrzną radością.

– Kupiłem... sztukie buzi dać... Młodziak... flimon... doświadczenia w swojem fachu jeszcze nie posiada, ale się wyrobi... Głos cieniutki jak włos!

– No dobrze, ale gdzie go masz?

– W kieszeni...

Tu pan Rączka sięgnął do jesionki, wydobył stamtąd torebkę od cukierków, otworzył i omal nie padł bez zmysłów.

Kanarek leżał bez życia. Nie wytrzymał trzy dni trwających targów, litkupu i podróży tramwajem z Grochowa na Ochotę.

Nikt nie zdołałby opisać rozpaczy pana Hipolita. Nieszczęsny miłośnik kanarków tłukł głową o szafę; wyrywał sobie włosy; rozdarł poduszkę i wypuścił wszystkie pierze. Nagle przy oknie rozległ się radosny śpiew Miecia. To zamiast pocieszyć pana Rączkę doprowadziło go do ataku szału.

– Gdzie sprawiedliwość? – krzyknął. – Młodziak w tramwaju życie oddał, a stary drań po klatce skika i denerwuje właściciela! Ale ja cie, cholero, wykończe, koło tego pętaka zimnem trupem położe, za to, że z cudzego nieszczęścia się cieszysz!

To mówiąc, zrozpaczony hodowca wziął w rękę laskę i otworzył drzwi klatki. Kanarek wyfrunął, zatoczył kilka okrążeń po pokoju i usiadł na szafie. Pan Hipolit zamachnął się laską i trafił w gąsior z wiśniowym sokiem. Trysnął rubinowy płyn, zalewając obficie pana Rączkę i pościel na łóżku. A Miecio z wesołym szczebiotem usiadł na żyrandolu. Nowy cios laską i z żyrandola pozostał tylko mosiężny szkielet.

Kanarek siedział na gzymsie i śpiewał sobie dalej.

Pan Hipolit wlazł na krzesło, ale jego małżonka, nie chcąc dopuścić do całkowitego zdemolowania mieszkania, chwyciła go za nogi i ściągnęła wraz z firankami nam okno. Pękła antaba i owinięty w tiul pan Rączka z brzękiem szyb runął na ulicę, ciągnąc za sobą całą oranżerię roślin doniczkowych, które stały na parapecie. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że pod oknem przechodził akurat miejscowy dzielnicowy. Jakkolwiek wchodził tu w grę parter, policjant zaskoczony niespodziewanym sfrunięciem nań pana Rączki w białym obłoku firanek padł jak długi na ziemię.

Rzecz jasna, że musiało się to skończyć protokołem i rozprawą sądową.

W sądzie pan Hipolit przyznał się do winy i powiedział, że z radością poniesie wszelką karę, ponieważ się okazało, iż młody kanarek nie zdechł, tylko stracił przytomność z powodu nadużycia alkoholu, bowiem pan Rączka karmił go w drodze z własnych ust.

Z powodu tak radosnego obrotu rzeczy sąd skazał pana Hipolita tylko na 50 złotych grzywny.

List uwiedzionej

Jak niewdzięczna jest czasem rola pośredniczki między zakochanymi, dowodzi niemiła przygoda, która spotkała pannę Olesię Kiełbikównę, uczynne dziewczę z ulicy Freta.

A było tak.

Panna Olesia jest bliską sąsiadką niejakiej panny Pelagii Wywrotek, która znów zaręczyła się rok temu z panem Karolem Skublińskim, malarzem pokojowym, jak wszyscy artyści bardzo niestałym w uczuciach. Przez pierwszy miesiąc pan Karol był jako tako wierny swej wybranej, ale gdy w przepisowym czasie po zaręczynach wspomniała mu, że należałoby pomyśleć o kupnie przyzwoitej kołyski na biegunach, ochłódł zupełnie i przestał bywać w panieńskim pokoiku na Freta.

Rozżalona narzeczona przez wspólnych znajomych napomykała, że jeśli to się nie zmieni, będzie zmuszona zagotować garnek wody i złożyć z nim wizytę ukochanemu celem poparzenia mu oblicza.

Na razie jednak napisała czuły list, w którym nawet między wierszami nie można było nic wyczytać o ukropie. Wśród zaklęć miłosnych niejasno tylko przewijała się obietnica poprzetrącania panu Karolowi gnatów, za pośrednictwem wuja uwiedzionej. Chcąc, by list doszedł adresata jak najprędzej, panna Pelagia nie powierzyła go poczcie, tylko uprosiła wyżej wzmiankowaną Olesię Kiełbik o wręczenie dokumentu plastykowi i przyniesienie ustnej odpowiedzi.

Pan Skubliński, zawiadomiony przez dozorcę, że na ulicy czeka poselstwo od narzeczonej, wyszedł przed bramę, odebrał list, nie czytając schował go do kieszeni i jako odpowiedź zbił pannę Olesię na kwaśne jabłko, dodając tylko w zakończeniu, że panna Pelcia ze stanu, w jakim ujrzy niebawem swą wysłanniczkę, winna się zorientować, jak by w przybliżeniu wyglądała, gdyby nie użyła pośrednictwa osoby trzeciej, a zjawiła się pod bramą sama.

Panna Wywrotek zrozumiała dokładnie myśl ubóstwianego mężczyzny, nie próbowała więc fatygować się już na rozmowę, tylko pospieszyła wraz ze swą pełnomocniczką do komisariatu.

Tam doradzono im wystosować umotywowaną skargę sądową, co też zostało uskutecznione.

Po miesiącu mistrz pędzla stanął przed sądem grodzkim i oświadczył, że absolutnie nie ma zamiaru zrywać z ukochaną kobietą, że izolując się na czas jakiś od niej pragnął tylko dokonać na sobie próby, czy potrafi żyć bez niej. Okazało się jednak, że nie, wobec czego w najbliższym czasie wprowadza się do niej z rzeczami. Jakkolwiek panna Olesia swym zjawieniem psuła mu bieg doświadczenia, nie za to dostała po krzyżu.

Chodziło o co innego. A mianowicie o robienie konkurencji poczcie przez doręczanie nieofrankowanych listów. Pan Skubliński dość ma malarstwa, stara się teraz o posadę listonosza, nie może więc dopuścić do podkopywania bytu instytucji, na której rozkwicie zamierza oprzeć swój dobrobyt i dalsze szczęście narzeczeńskie.

Mimo tych nieodpartych argumentów sąd zawyrokował dwa tygodnie aresztu...!...???

W cichą noc

Pan Wincenty Ciuchna jest karnym obywatelem, dla którego każde rozporządzenie władz to ewangelia, do jakiej nie tylko trzeba się stosować osobiście, ale jeszcze należy pilnować, by czynili to inni. Nic tedy dziwnego, że wracając nocy wczorajszej do domu pan Wincenty, pomny, że ma to być w myśl zarządzenia komisariatu rządu pierwsza „cicha noc” w stolicy, nie tylko szedł na palcach, ale jeszcze dawał baczenie, by inni przechodnie zachowywali się idealnie cicho.

W razie usłyszanej głośniejszej rozmowy pan Wincenty przystawał, przykładał sobie wskazujący palec prawej ręki do ust i patrząc surowo na zakłócających spokój szeptał:

– Ciiii!

Przebrnął tak z pół miasta, konstatując z zadowoleniem, że mieszkańcy Warszawy na ogół szanują nadzwyczajne przepisy, gdy nagle stało się coś, co napełniło pana Ciuchnę zdziwieniem i najwyższym oburzeniem.

Dłuższe maszerowanie na palcach, nie stanowiące zapewne nic specjalnie trudnego dla Lody Halamy, mogło zmęczyć pana w średnim wieku, wracającego w dodatku z koleżeńskiego przyjęcia. Toteż pan Wincenty, przechodząc przez jezdnię na placu Napoleona, miał ruchy nieco balansujące i znużone. Prawdopodobnie skutkiem tego byłby wpadł pod przejeżdżającą taksówkę. Szofer w obliczu niebezpieczeństwa zapomniał o rozporządzeniu i rozpaczliwie zatrąbił. To właśnie tak wzburzyło pana Wincentego, że uchwyciwszy się latarni zatrzymał wóz i zawołał:

– Szoferak, co jest za trąbienie?! To pan nie czytałeś nowego paragrafu, jak się trzeba zachować wśród nocnej ciszy? Władzy nie szanujesz, łobuzie, trąbkie przyduszasz, spoczynek milionowej stolicy przerywasz?!

Gdyby kierowca się upokorzył i przeprosił pana Wincentego, skończyłoby się prawdopodobnie na tym lekkim monicie. Ale ponieważ zachował się nietaktownie i odburknąwszy coś na temat pijaków włóczących się po jezdni chciał jechać dalej, pan Ciuchna zbladł i krzyknąwszy: – Ach, ty smolipysku, spirytusową mieszanką pędzony, ja cię naucze idealną cisze szanować! – pamiątkową laską wyrżnął w boczną lustrzaną szybę.

Szkło pękło z hałasem, czym zdenerwowany obrońca spokoju powybijał resztę szyb w taksówce, nie wyłączając latarni frontowych. Zdumiony szofer przyglądał się temu czas jakiś, ale wreszcie wysiadł i korbą starał się wyperswadować panu Wincentemu dalsze szerzenie zniszczenia. Ponieważ zachowywał się przy tym ordynarnie, używając głośno nieprzyzwoitych wyrażeń, pan Ciuchna znowu musiał go uciszyć przy pomocy wyrwanego ze skwerku drzewka akacji.

Niezwykły ruch na ulicy pobudził okolicznych mieszkańców, którzy stojąc w oknach z przerażonymi minami obserwowali pierwszą cichą noc w Warszawie.

Na szczęście nadbiegła wkrótce policja i zabrała nie tylko niesfornego szofera, ale także i ofiarnego kontrolera wykonywania swych rozporządzeń! I jakże w tych warunkach współdziałać z władzami?

Nietakt pedikiurzysty

Czasem prosta i błaha na pozór sprawa sądowa może się stać przyczyną kompromitacji wytwornej kobiety, uchodzącej w szerokich kołach swych znajomych za nieprzystępną piękność.

Wypadek taki zaszedł właśnie wczoraj w XI oddziale sądu grodzkiego przy ul. Długiej podczas procesu pana Teofila Pietrasika o kradzież źrebakowej kurtki, sześciu par jedwabnych pończoch „cztery ósemki” oraz pół tuzina srebrnych łyżeczek do kawy.

Przyznać trzeba, że pan Pietrasik, posądzony o tę kradzież, z początku usiłował zachować dyskrecję i nie wyjawiać intymnych szczegółów, które mogły rzucić jakiś cień na zamieszaną w to damę, panią Genowefę Karaluch, ale pod koniec załamał się psychicznie i wszystko powiedział.

Zresztą nie uprzedzajmy wypadków, które w opowiadaniu oskarżonego wyglądały następująco:

– Pokłóciłem się, proszę sądu wysokiego, z żoną i poszłem się użalić do swojej cioci, ale cioci nie było w domu. Tu mnie żal serce ściska, tu ciocia nieobecna, nie wiem, co robić, aż w końcu pomyślałem sobie, że może ciocia bawi u pani Karaluch, bo są, jak to się mówi, serdeczne przyjaciółki. No to ma się rozumieć, idę do pani Karaluch.

– A ta pani Karaluch jest służącą u państwa O., gdzie popełniono kradzież? – pyta sędzia.

– Właśnie poniekąd tak jest. Przychodze, dzwonie i pytam się przez łańcuch, czy nie ma tu mojej cioci. Pani Karaluch mówi, że nie ma, ale wpuściła mnie do mieszkania i pyta się, jaki mam interes do cioci. Wtenczas opowiedziałem jej o swojej miłosnej tragedii, a pani Karaluch zaznacza, że także samo kochała się w jednem panu, któren potem kuferek jej oderwał, wziął 950 złotych i zegarek z bransoletką. Pani Karaluch z początku chciała go oddać w ręce policji, ale miłość przemogła i wzięła od niego 38 weksli po 25 złotych. Ma się rozumieć ani jednego łobuz nie wykupił.

Jak tak sobie opowiadamy, pani Karaluch nareszcie mówi:

„Panie Teoś, jeżeli tak się stało, że oboje za ofiary sercowego zawodu się zostaliśmy, to może pan się u mnie przenocować.”

– No i nocował pan tam cały tydzień – przerywa sędzia, zaglądając do akt.

– Detalicznie osiem dni, ale najmniejsza szczegóła z mojej ręki tam nie zginęła.

– No więc gdzież się podziało to futro, pończochy i łyżeczki?

– Nie moja rzecz, proszę sądu najwyższego. Tam po dwadzieścia osób dziennie nocowało, bo te państwo, gdzie pani Karaluch służy, wyjechali za granice i pani Karaluch całe towarzystwo znajomych na noclegi zapraszała.

W tym miejscu oskarżycielka, pani Genowefa, osóbka licząca na oko lat około pięćdziesięciu, imponującego wzrostu, spogląda z żalem na pana Pietrasika i mówi:

– I za co pan mnie tak obczernia, panie Teoś, za moje miętkie serce, za to, że zlitowałam się nad panem, jeść i pić dałam i te pare groszy na papierosy?

Niemile dotknięty w swej męskiej ambicji pan Teoś nie wytrzymał, podniósł dumnie głowę i odrzekł:

– No, ja się tam pani za to odwdzięczyłem, pedikur musiałem pani robić, bańki stawiać, smarować panią szanowną i w... ogólności.

Rewelacja z życia buduarowego pani Genowefy jest tak niespodziewana, że sala wybucha śmiechem, nawet sędzia z trudnością powstrzymuje uśmiech.

Nie chcąc wystawiać na widok publiczny dalszych przeżyć prywatnych oskarżycielki, sąd szybko kończy przewód, który wyjaśnia, że futro itd. ulotniło się z mieszkania razem z uprzejmym pedikiurzystą. Wyrok zapada łagodny, 6 miesięcy z zawieszeniem.

Ta ostatnia okoliczność była potem komentowana w kuluarach, jak następuje:

– Łagodny wyrok dostał, bo faktycznie dosyć się młodziak nacierpiał. Pedikur takiej cholerze robić, bańkamy takiego drakona od stóp do głów obstawić i jeszcze potem żywokostem ją nacierać... to męczące.

Symboliczna złotówka

Najpiękniejsze kobiety Marymontu ubiegają się od dawna o serce i względy perły tamtejszej złotej młodzieży, pana Konstantego Wypłoszka. Nikt by nie zliczył, ile serc przebitych strzałą Amora porzucił on na szlaku swych zwycięstw, aż trafił na ognistą o typie Carmeny brunetkę, pannę Eugenię Sitko. Po upływie kilku upojnych miesięcy pan Wypłoszek zatęsknił widocznie do spokojnej, bez wstrząsów i burz, cichej sielanki, bo zwrócił swe afekty w stronę niebieskookiej, złotowłosej blondyny, panny Rozalii Kminkowskiej.

Okazało się jednak, że nie docenił walorów płomiennej brunetki, która absolutnie nie chciała zrezygnować ze swych praw do jego serca, i wszczęła akcję obronną, jaka zaprowadziła ją wreszcie przed sąd grodzki przy ul. Złotej. Według słów świadków akcja ta wyglądała jak następuje:

– Przyleciała, proszę sądu najwyższego, panna Sitko do mieszkania pani Kminkowskiej, na środku pokoju uklękła i zaznaczyła, że zmuszona będzie rudzielcowi ślepie witrolejem wypalić, o wiele nie otrzyma na rękie pięćdziesiąt złotych.

– Za co?

– Bo tyle właśnie pan Konstanty Wypłoszek miał podobnież na panne Kminkowskie wydać. Faktycznie kupił jej maszynkie do siekania mięsa, durszlak, boty, do kina zaprowadził, przy bufecie postawił i kazał jeść, a także samo pić, ile jej dusza zamarzy, dwa złote dwadzieścia groszy sam bufet uczynił. A wszystkie sprawonki razem kosztowali czterdzieści dziewięć złotych.

Z dalszych zeznań tego świadka wynikało, że panna Sitkówna zaokrągliła żądaną sumę do złotych 50, wliczając w to symboliczną złotówkę strat moralnych.

Inny świadek, pan Teodor Smaczny, właściciel domu, w którym mieszka blondynka, stwierdził, że słyszał pogróżki, miotane pod jej adresem przez brunetkę, będąc na podwórzu, ale wszedł do lokalu, w którym tragedia miłosna się rozgrywała, dopiero wtedy, kiedy doszło do jego uszu, iż płomiennooka mścicielka, oprócz pozbawienia wzroku rywalki, obiecała także obrócić w perzynę jego kamienicę wraz ze wszystkimi lokatorami.

– Jakżem to, proszę sądu najwyższego, usłyszał, weszłem ma się rozumieć do mięszkania państwa Kminkowskich i zobaczyłem te daną osobistość, jak na środku pokoju klęczy i choleruje i zaznacza, że musi mnie dom spalić.

Wtenczas ja do niej mówię grzecznie:

„Dlaczego pani szanowna chce mnie taką krzywdę zrobić, przecież ja jestem osobą postronną i pani szanownej nie nadużyłem?” A ona nic, tylko że nafty kupi, schody podleje i dom z dymem puści.

Dwa tygodnie potem co noc z kubłem wody na schodach siedziałem, żeby w razie czego dom ratować.

Obietnice brunetki były wypowiedziane tonem tak poważnym, że prócz właściciela domu przejęła się bardzo także i blondynka, nie do tego wprawdzie stopnia, by miała zwrócić żądane pieniądze, ale w każdym razie nosiła przez dłuższy czas w skunksowej mufce duszę od żelazka owiniętą w gazetę.

Te wszystkie względy sprawiły, że sąd widział się zmuszony skazać pannę Eugenię za groźby karalne na jeden miesiąc aresztu z zawieszeniem na przeciąg lat trzech.

Ostatnia niedziela

Panowie Feliks Ptasikowski i Józef Królik postanowili skończyć z życiem. Powody po temu mieli bardzo poważne, przepili bowiem niemal doszczętnie sporą sumę uzyskaną za sprowadzone do Warszawy na wspólny rachunek mięso. Obaj zaś bardzo bali się żon, odznaczających się dużą wymową i nieobliczalnych w ruchach.

Postanowiwszy umrzeć, nieszczęśni wspólnicy wybrali z początku śmierć za pomocą powolnego zatrucia związkiem chemicznym CH2OH czyli alkoholem i kazali dać jeszcze jedną butelkę wyborowej.

Ale agonia nadchodziła bardzo powoli, a pieniądze kończyły się błyskawicznie.

Trzeba było działać niezwłocznie, przyjaciele uchwalili więc, że udadzą się na dach drapacza chmur na Placu Napoleona, ucałują się po raz ostatni i złączeni w braterskim uścisku skoczą na dół. Już się podnieśli od stolika, już mieli zamiar pójść tam, dokąd ich wołało przeznaczenie, kiedy nogi ugięły się pod nimi i obaj upadli na krzesło.

Chęć życia przemogła. Pan Królik spojrzał zamglonym okiem na przyjaciela i wyszeptał:

– Nie ma, Feluś, innej rady, tylko musiem kazać zagrać „Ostatnią niedziele, to jest podobnież takie tango, że chociaż byśmy forsy nie przepili, chociaż byśmy po mordzie w domu nie mieli dostać, tyż pod te muzykie życie byśmy sobie odebrali... Apetytu, rozumiesz Feluś, na trumienkie się nabiera, jak to słyszysz.

– No to w taki sposób każ, Józiu, zagrać.

W chwilę potem orkiestra wyciągała ponure tony „Ostatniej niedzieli”. Dwaj samobójcy pili pod każdą zwrotkę i pod każdy refren oddzielnie, a gdy koszmarna muzyka się skończyła, pan Królik znowu zapytał druha:

– No i jak, Feluś, nabrałeś apetytu?

– Owszem, na bigosik z pomidoramy...

– Widocznie nieuważnie słuchamy... Niech grają jeszcze raz.

– A bigos i flacha swojem porządkiem?

– No ma się rozumieć.

Na żądanie gości kapela przegrała niesamowite tango jeszcze trzy razy, ale skutek był taki, że reszta samobójczych myśli wyparowała z serc przyjaciół. Postanowili żyć nadal, ale do dotychczasowych trudności przyłączyły się nowe w postaci dodatkowego rachunku na trzydzieści sześć złotych, groszy dwadzieścia pięć, na które absolutnie nie mieli pokrycia.

Nie było innej rady, tylko doprowadzić do samobójstwa kelnera oraz bufetowego. Gdy ci dwaj odbiorą sobie życie, panowie Królik i Ptasikowski będą mogli opuścić lokal bez przeszkód.

W realizacji tego planu przyjaciele kazali znowu grać „Ostatnią niedzielę”. Ale straszliwe tango znowu nie wytrzymało próby życia na warszawskim gruncie.

Bufetowy mrugnął na kelnera, kelner na orkiestrę i zażądano od gości uregulowania rachunku.

Oczywiście skończyło się na procesie o szalbierstwo gastronomiczne.

Samobójcy skazani zostali przez sąd grodzki na grzywnę w wysokości 100 złotych.

Niestety przewód sądowy nie ustalił, dlaczego dziwne tango, przyczyna tylu samobójstw w Budapeszcie, absolutnie nie działa w Warszawie. Może trzeba je grać pod gulasz z papryką, nie zaś bigos z pomidorami?

Okno w okno

Robak się lęgnie i w bujnem kwiecie...

Piękne to powiedzenie poety musiało przyjść do głowy każdemu, kto widział przy pulpicie dla oskarżonych w sądzie grodzkim przy ul. Złotej panią Pelagię Królik.

Oczywiście może tu być tylko mowa o robaku nienawiści, który jakoby obrał sobie siedlisko w bujnym biuście pani Pelagii i kierował jej krokami w stosunku do sąsiadki z lewej oficyny, pani Genowefy Wiatrakowskiej.

Podłoże, na którym wylągł się ów insekt moralny, było niezwykle i na pozór niewinne, a jednak dało tak potworne rezultaty, iż pani Pelagia wynajęła podobno za skromną opłatą bezrobotnego pana Marcelego Miętusa, któremu powierzyła delikatną misję uśmiercenia znienawidzonej sąsiadki.

Pani Genowefa wszystko wykryła, zrobiła odpowiednie zameldowanie i pan Miętus znalazł się w sądzie obok swej mocodawczyni.

Sędzia długo kręcił głową nad aktem oskarżenia, wreszcie zapytał:

– Jakże to było, pani Wiatrakowska, z tym zamachem na pani życie?

– Z tem zamachem, proszę sądu wysokiego, to było tak. My z tą daną osobistością panią Królik mieszkamy już dwanaście lat okna w okna. Bez cały ten czas pani Królik znosi mnie jak sól w oku i spokojności mnie w mojem właściwem mięszkaniu nie daje.

– W jaki sposób?

– W taki sposób, że jak na jemieniny kwiatów sobie kupi, zaraz ich w okno pcha, żeby mnie serce ranić. Mówie anu sędziemu, kwiacentamy i tulipanamy cały parapet obstawi, ale jej łatwo, bo obchodzi w marcu. A ja się na niej odegrać nie mogie, bo jak najwyższemu sądowi wiadomo, święta Genowefa wypada w styczniu. To z czemże ja w takiem miesiącu do szyby wyskocze? Z choinką?

To samo jest z ciastem na Wielkanoc. Napiecze placków, babków z dziesięć kila mąki i w okno, żeby mnie w oczy kłuć. Zakalcowate to, koślawe, ale lukrem po wierzchu pomaże i z daleka jako tako wygląda.

– No to nie może pani zrobić tego samego?

– Owszem, mogie, ale w ten deseń na koszta mnie pani Królik napuszcza, bo ja tyle ciasta nie potrzebuje, jako że jestem wdowa bezdzietna.

– Mniejsza z tym, niechże pani mówi o tym usiłowaniu pobicia.

– Już mówie. Nie dosyć było pani Królik mojej zgryzoty z tem ciastem, jeszcze pana Miętusa wynajęła, żeby kalekie ze mnie zrobił na całe życie.

– Jakież ma pani na to dowody?

– Prosze przyniesłam ich ze sobą.

Tu pani Wiatrakowska otwiera z trzaskiem duży żółty sakwojaż i wyciąga zeń wielkie krawieckie nożyczki, młotek tapicerski i blaszaną puszkę.

– Cóż to jest?

– Takiem właśnie narzędziem miał mnie pan Miętus za ofiarę losu uczynić. Nożyczkami kazała mnie oczy powyjmować, młotkiem w ciemie walić, żebym pamięć straciła, a później perskiem proszkiem struć.

– A skąd pani wzięła te przedmioty?

– Kupiłam. Dwanaście złotych z groszamy wydałam, żeby najwyższemu sądowi dowody rzeczowe pokazać, co to za ziółko z tej pani Królik!

Z dalszych słów pani Genowefy wynikało, że oskarżenie swe opiera na proroczym śnie, w którym widziała pana Miętusa i wymienione narzędzia zbrodni. We śnie wszystko było jak żywe, mimo to sąd wydał wyrok uniewinniający.

Pani Genowefa wyszła rozżalona, wyrażając zdanie, że jakkolwiek przywiązana jest do życia, wolałaby, żeby się zamach powiódł, wówczas bowiem analiza jej wnętrzności wykazałaby niewątpliwie obecność perskiego proszku, a co za tem idzie, pani Królik zgniłaby w kryminale.

Sublokator w balii

Bardzo dziwną przygodę przeżył pan Franciszek Kwiczoł, zamieszkały do niedawna w charakterze sublokatora u państwa L. przy ul. Chłodnej. Wrócił mianowicie pewnej nocy do domu z koleżeńskiego przyjęcia, otworzył sobie drzwi własnym kluczem i... Zresztą posłuchajmy, jak to pan Franciszek opowiedział o swym przeżyciu sądowi grodzkiemu, przed który pociągnięto państwa L. o samowolę.

– Wchodze ja, proszę wysokiej amnestii, do zamieszkalnego przez siebie pokoju. Światła nie zapalam, bo zapałki pożyczyłem na ulicy koledze Orpiszewskiemu, któremu jako człowiekowi żonatemu zależało, żeby wchodząc do mieszkania mebla jakiego nie potrącić... A ja poniekąd w kawalerskiem stanie się znajdując nie mam się kogo obawiać nawet o siódmej rano i takiem prawem dałem...

– Niechże pan opowiada o tym, co pan zastał w pokoju.

– Właśnie mówie. Wchodze prosze szanownej instancji, z rękamy przed siebie wyciągniętemi, żeby się w czoło rurą od piecyka nie wyrżnąć i od razu odczuwam, że cóś mnie ugryzło w serdeczny palec.

Co to jest? myślę sobie. Komarów w styczniu nie ma. Mysza nie będzie po pokoju fruwać. A ja żadnej zwierzyny domowej nie trzymam.

A tu jaki mnie, proszę sądu najwyższego, nie chapnie cóś drugi raz za ten sam palec, jak nie poprawi w tak zwany wskazujący, krzykłem z bólu i cafłem się w tył, a tu jak się nie rąbne krzyż o jakieś żelazne tryby, wszystkie gwiazdy mnie się pokazali.

No to ja, ma się rozumieć, daje przez ostrożność dwa kroki w lewo. Trafiam na łóżko. No! myśle sobie, łóżko jest w porządku. Widocznie to byli tak zwane senne marzenia, że mnie cóś ugryzło i że się w pacierzowe kość sztukłem. Rozbieram się po cichu i właże pod kołdre, ale patrze, że cóś mnie jest za ciasno. Macam ręką i czuje, że trzymam kogoś za nos, puszczam... żywo biere niżej i mam w palcach cóś tak jak brode.

Ściskam... faktycznie broda, cholera.

Przelękłem się, ma się rozumieć, wyskakuje z łóżka, latam jak głupi po pokoju i od razu czuje, że cóś mnie nogi podcięło i lece w tył.

Chlup i leże w balii z mokrą bielizną. Tyrkoty przemoczone, dreszcze mnie trzęsą, mydliny w oczy gryzą.

A tu z łóżka ktoś wstaje, sztorcuje mnie na czem świat stoi i zapala lampkie. Patrzę, niby moje mięszkanie, a nie moje.

Trzy łóżka pełne ludzi. Z lewej strony maszyna do szycia stoi. Przy suficie klatka wisi, wiewiórka w niej skika. Na środku stoi jakiś facet z bródką hiszpanką i co i raz na mamusie mnie wjeżdża.

Myśle sobie, tu jest jakieś nieporozumienie.

Istotnie nieporozumienie było tego rodzaju, że właściciele mieszkania państwo L. chcąc się pozbyć niewygodnego sublokatora podczas jego nieobecności wyeksmitowali go z pokoju, wynajmując lokum panu z bródką.

Zanim wszystko się wyjaśniło, pan Kwiczoł wpakował nowego sublokatora dwa razy do balii z kolorami, sam zaś dostał ciężki wycisk od jego rodziny złożonej z dwunastu osób.

Ale to nie było przedmiotem niniejszej sprawy.

W tym procesie oskarżonymi byli jedynie państwo L., którzy zostali skazani na dwa tygodnie aresztu z zawieszeniem.

Najpiękniejsze oczy

Gdy nie pomagały już najtkliwsze zaklęcia, gdy mężczyzna stał się obojętny nawet na łzy ukochanej do niedawna dziewczyny, pozostaje jej jeszcze jeden wypróbowany środek miłosny, mianowicie witriolej.

Rzadko który nikczemnik usłyszawszy, że będzie miał wypalone oczy, nie ulęknie się. A co zatem idzie, prawie każdy, bodaj na czas jeszcze jakiś, wróci do stęsknionej bogdanki. Niejeden nawet, bojąc się panicznie najstraszliwszego kalectwa, jakim jest bezwzględnie ślepota, błyskawicznie wyrabia potrzebne dokumenty i opłaca ślub za indultem, czyli bez zapowiedzi.

Z powyższych przesłanek wychodziła panna Sabina Wątrobińska, obiecując ten nieprzyjemny, ale niestety konieczny zabieg okulistyczny byłemu swemu narzeczonemu, panu Alojzemu Migdałowi.

Pan Alojzy uląkł się groźby i istotnie pośpieszył natychmiast, ale nie do parafii, tylko do komisariatu.

Zwierzył się ze swej troski dyżurnemu przodownikowi, który udzielił mu cennej rady, żeby się pilnował, bo faktycznie szkoda oczów.

Pan Alojzy chodził przez kilka dni po tym z przymkniętymi powiekami, ale nie był pewny, czy zabezpiecza go to istotnie przed ewentualnym zamachem, z drugiej znów strony narażał się przechodniom urażając niejednego w serdeczny odcisk.

Sąsiedzi radzili mu wprawdzie, żeby nosił z sobą miedzianą patelnię, którą można w ostatniej chwili zręcznie się zasłonić.

Ale sposób ten uznał wkrótce za niepraktyczny, zwłaszcza w lecie, gdy wytworny mężczyzna w jednej ręce trzymać musi parę skórkowych rękawiczek, w drugiej zaś laskę. Nie wszędzie zresztą można pójść z patelnią.

W strasznej rozterce ducha złożył wreszcie pan Alojzy skargę do sądu grodzkiego z prośbą o ukaranie mściwej Sabiny za pogróżki. Stanąwszy przed sądem, tymi słowy opowiedział pan Alojzy o swej tragedii:

– Jak wysoki sąd widzi, mężczyzna jestem sobie nieduży, ale już co oczy, to mam rzeczywiście nadzwyczaj ładne, w niebieskiem kolorze. U nasz w rodzinie wszyscy mają niebieskie oczy, ale moje zawsze byli najładniejsze. Teraz może tak detalicznie tego nie widać, bo jak raz na jednem i drugiem zrobili mnie się jęczmienie, ale jest tu za świadka moja mamusia, która pod przysięgą to wysokiemu sądowi może potwierdzić.

Z dalszych słów pana Alojzego wynikało, że nie mogąc dopuścić do uszkodzenia najpiękniejszych oczu w rodzinie Migdałów prosi on o unieszkodliwienie oskarżonej.

Panna Sabina podczas przemówienia pana Alojzego wzruszała ramionami i uśmiechała się ironicznie, w końcu zaś na pytanie sędziego, czy przyznaje się do winy, odrzekła, że jest to nikczemne oszczerstwo. Owszem, była mowa o oczach pana Alojzego, nie wchodziło w grę tylko ewentualne ich podbicie, którego miał dokonać brat oskarżonej, nie zaś ona sama.

Ponieważ dalszy przewód nie dostarczył niezbitych dowodów winy, sąd wydał wyrok uniewinniający.

Nagłe zastępstwo

Mówi się, że w dzisiejszych zmaterializowanych do głębi czasach nie ma miejsca na prawdziwą przyjaźń. Kłam temu twierdzeniu zadała odbyta przed kilku dniami sprawa w sądzie starościńskim.

Tak cudnie zakwitły tam kwiaty najpiękniejszych uczuć ludzkich, że sala sądowa wydawała się wszystkim przez chwilę rajskim ogrodem, pełnym przecudnych zapachów.

Niestety później się wyjaśniło, że to nie uczucia tak pachną, a po prostu świadek Miętus podjeżdża alkoholem.