Mąż za tysiąc złotych - Stefan Wiechecki Wiech - ebook

Mąż za tysiąc złotych ebook

Stefan Wiechecki "Wiech"

0,0

Opis

Trzeci tom opowiadań przedwojennych Stefana Wiecheckiego WIECHA, bodaj najbardziej warszawskiego z warszawskich pisarzy. W szczegółach znajdziecie próbkę. A ten tom zawiera zdecydowaną komplaet utworów o tematyce żydowskiej opublikowanych przez WIECHA w latach 1932-33 drukowanych w dzienniku "Dobry Wieczzór" a później "Dobry Wieczór. Kurier Czerwony" Tylko niektóre z nich były przedrukowywane w sześciu książkach, jakie Wiech wydał przed wojną. Wioiększość tekstów jest publikowana po razz pierwszy w formie książkowej. Zzam,ieszczono w tym tomie także teksty o charakterze reporterskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 446

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Różowa pończoszka

Co tygrys to nie świnia

Flirt z jąkałą

Zawodowy świadek

Pisz pan testament!

Szczęśliwy los

Pogromca dłużników

Polowanie na kuropatwę

W obronie kantorowego

Hipek z Nowolipek

Klapa bezpieczeństwa

O krok od śmierci

Cierpliwy klient

Siekana wątróbka

Dziki wąż w łóżku

Fałszowany narzeczony

Trup przed sądem

Brzydka propozycja

Kupiec w kagańcu

Zajście nad rynsztokiem

Trzeci kurs

Poetyczny wariat

Figura wygrywa!

Za długi zięcia

Zakręt śmierci

Stary znajomy

Odciski wywrotowca

Głupie ryby

Rotszyld czy szopenista?

Amor w razurze

Tajny detektyw

Profesor fotografii

Szczyt ciekawości

Zbity gąsiorek

Hrabia i jego pies

Anioł i węglarz

Strzały w hotelu

O gęsi pipek

Adwokat amator

Gorliwy detektyw

Zadraśnięta ambicja

Tajemnica butów

Dramat literacki

Skradziony lokal

Na gapę

Świetny pomysł

Mecz bokserski

Złośliwa wiewiórka

Nie przeszkadzać!

Sztuczna kobieta

Ofiara miłości

W obronie radia

Sport w rodzinie

Straszny szewc

Miłość z ogłoszenia

Facet z różą

Ubabranko

Pozory mylą

Skandal w sklepie

Buchalter poeta

Płochliwy świadek

Romeo w orkiestrze

Obcęgi zemsty

Woltyż na świni

Zyskowny fotos

Fatalna licytacja

Niemoralny melonik

Miłość i weksle

Yo-yo koi nerwy

Straszliwe posądzenie

Dokuczliwe dziecko

Sposób na wariata

W krainie marzeń

Dziura w głowie

Łosoś biurowy

Krwawy pojedynek

Kochanka z wyprzedaży

Z przygód birbanta

Przygoda konsulów

W obronie trykotów

Hrabina z Kutna

Konkurent Szerloka

Nie bić żywym towarem!

Przeklęte perfumy

Piegi nie hańbią

Filozof i gaśnica

Pantofelki Hiszpanki

Okropna pomyłka

Jak Kuba Bogu

Nie upierać się!

Dwie sytuacje

Ostrożnie, gryzie!

Wizyta ministra

Nietwarzowy kapelusz

Fikcyjna eksmisja

Wytworny krawiec

Bukiet z jarzyn

Rozrywany gość

Ostatni czardasz

Pilna robota

Niemiła przymiarka

Każdemu się podoba

Solidarna rodzina

Bój handlowców

Serce bankiera

Miłe przyjęcie

Ciekawy wierzyciel

Najpiękniejsze kwiaty…

Samobójca w wannie

Mąż za tysiąc złotych

Gary Cooperstein

Młodzian w skarpetkach

Genialny egzekutor

Zmyślne stworzenia

Czego dziś nie kradną!

Straszna przesyłka

Dwie maszyny

Sahara w Warszawie

Wesoły sąsiad

Kopelman szaleje

Przygoda Holofernesa

Wzorowy narzeczony

Pojedynek sałaciarzy

Parasol w śmietanie

Delegat na wyścigach

Lekkomyślne weksle

Tajemnica kaktusów

Dźwiękowa reklama

To taka niespodzianka?

Rehabilitacja królików

Chciał się przejrzeć

Pożyczona babcia

Bilet najważniejszy!

Na biuście natury

Dwa obstalunki

Wielkie serce

Podsadź mnie pan!

Tajemnice buduaru

Miłość na strychu

Papieros za kołnierzem

Pasażer w skarpetkach

Gołębie serce

Czerwona kołdra

Góry, nasze góry!

Spinki po dziadku

To ja jestem cham!

Pogromczyni komornika

Nos do interesu

Uwłaczająca propozycja

Przez małe pe

Krokodylowa torebka

Teść z zapachem

Biuro zleceń

Pragnącego napoić

Dwa temperamenty

Salomon by zgłupiał

Żywy Budda

Pijany wisielec

Wysoka eksmisjo!

Komornik nie hańbi

Zdolna służąca

Demon zazdrości

Metoda Blaufuksa

Beniek w stratosferze

Żywa golonka

Skupiona mina

Bezczelne żądanie

Pomyłka telefoniczna

Zabawa w chowanego

Manikurczak!

Artysta i komornik

Atak gazowy

Człowiek z nożycami

Może pan się ożenisz?

O krok od śmierci

Pół wieku na cenzurowanym

czyli rzecz o Wiechu

Dygresja o redagowaniu

Ekskursja o nazwiskach

Dygresja o manipulacjach

Przypisy i objaśnienia

Nota edytorska

Spis treści

Wolę książkę, która ma niepoważne zamierzenia i poważne osiągnięcia, od dzieł, które mają poważne za­mie­rzenia i nie­poważne osiągnięcia.

Antoni Słonimski

Uważam Wiecha za jednego z najlepszych polskich pisarzy współczesnych, niewyczerpanego w pomysłach i zajmu-jącego wyjątkową postawę moralną. O Wiechu można nawet po­wiedzieć, że jest wielkim filozofem.

Michał Choromański

Wiech to gentleman, szalenie dowcipny, nigdy jadowity, często wzruszający. Jego felietony są wynikiem obserwacji bardzo uważnej, pracy w swoim rodzaju całkiem twórczej i na wskroś oryginalnej.

Maria Jasnorzewska

Różowa pończoszka

Pan Tymoteusz Zając, właściciel sklepu spożywczego, jest niesłychanie zazdrosny o swą małżonkę, panią Kazię. No, bo i jest o co! Samej żywej wagi sto dwadzieścia pięć kilo, a cóż dopiero mówić o takich walorach jak nieprzeciętna wymowa i talent do handlu.

Cóż tedy dziwnego, że pan Tymoteusz, mając taki skarb, zadrżał, usłyszawszy od dozorcy domu, pana Antoniego Dyni, ta­ką uwagę:

– To nie mój interes, ale zmuszony jezdem zaznaczyć, że jak pan Zając siedzi w sklepie, łazi tu do pana Zająca żony jakiś łatek. Zdaje się, że to nawet będzie Zraelita czyli pudel, bo jakiści cholera na pysku niewyraźny. Moja baba wyniuchała bez dziurkie od klucza, jako że śklepiczarka, niby żona pańska, przy tem owem starozakonnem się ozbiera! Marna pańska godzina, panie Zając, bo te niekrzczone to największe katy na kobietę.

Kudy panu do konkorencji!

Pan Tymoteusz jęknął głucho i chciał biec zaraz mordować, podpalać, ale stateczny pan Dynia wstrzymał go słowami:

– Zara, zara, najsampierw trza ich przykaraulić razem i z be­duinem się oprawić, a potem dopiero szanownej małżonce zdrowo żeberka przemacać.

Umówiono się, że inwigilacja pracować będzie ze zdwojoną czujnością i gdy amant zjawi się w mieszkaniu pana Zająca, dozorca natychmiast go o tym zawiadomi.

Okazja zdarzyła się po kilku dniach. Na alarm pan Zając zamknął sklep i jak burza wtargnął do mieszkania. Już w przedpokoju zauważył obcy parasol i zabłocone kalosze.

W sypialni siedział szczupły brunet o palącym spojrzeniu. Pani Kazia pokazywała mu nóżkę w różowej pończoszce, on zaś patrzył i cmokał z zachwytu.

Jak ranny odyniec runął na rywala pan Tymoteusz i począł go tłuc przyniesionym ze sklepu suchym baleronem.

– Uj, co cóś jest? Zabił mnie na śmierć! Policja! Panie wariat,­ słuchaj pan, ja jestem damski dostawca. Pończochy, trykotaży, podwiązki tudzież reformy. Zapamiętaj się pan chociaż na chwilę!

Po długich szamotaniach udało się wreszcie pani Kazi przekonać męża, że z brunetem łączą ją tylko stosunki handlowe. Piękność, nie chcąc martwić pana Tymoteusza wydatkami, załatwiała swoje sprawunki w tajemnicy.

Zatamowawszy krew, okręcony ręcznikiem kupiec, pan Beniek Kontrabas, wybiegł z fatalnego mieszkania, nie wiedząc, że czeka go jeszcze jedno przejście.

Za drzwiami bowiem czyhał ze wzniesioną w górę miotłą wierny sojusznik zdradzonego męża, pan Dynia.

W chwilę potem przez podwórze galopował pan Kontrabas, przynaglany uderzeniami miotły dzielnego dozorcy. Pościg trwał aż do bramy.

Epilog rozegrał się oczywiście w sądzie grodzkim, gdzie zazdrosny mąż oraz ten, który nie opuścił go w potrzebie, dostali po tygodniu aresztu, na szczęście z zawieszeniem.

Co tygrys to nie świnia

Protest? Przecież to obecnie rzecz tak zwykła jak spisanie ruchomości przez komornika. A jednak są jeszcze ludzie, którzy się protestem przejmują i robią bliźnim piekło z tak błahego powodu. Gdzie indziej leżą weksle na parę tysięcy i jest dobrze, a tu o marny akcepcik taka wielka awantura. Widocznie są weksle szczęśliwe i pechowe.

Ten należał do tych ostatnich, bo proszę sobie wyobrazić!

Pan Salomon Tygrys otrzymał kartkę od rejenta, że należy do godziny drugiej po południu wpłacić należność za weksel, gdyż w razie przeciwnym… itd. itd.

Pan Salomon odczytał dwa razy treść zawiadomienia, po czym mruknął do siebie:

– Ani do drugiej, ani do trzeciej. Za dwa tygodnie tyż nie, z powodu się nie targuje.

Po czym zwinął kartkę w trąbkę, uczynił z niej coś w rodzaju wykałaczki i dłubiąc w lewym uchu, oddał się rozmyślaniom na tematy pozagrobowe.

Wyrwał go z tego nastroju ostry dzwonek telefonu.

– Panie Tygrys, tu ja mówię, pan Webelman, poznajesz pan mi?

– Nie, nie poznaję. A jak poznaję, to co będę z tego miał?

– Pan nie wykupałeś w terminie weksla z żyrem Lipszyca.

– Niemożliwość. A nawet jeżeli tak jest, no to co?

– To że mam nadzieję, iż mu pan wykupisz od rejenta.

– Nie wiem. Może tak, może nie, ale przypuszczam że wątpię, żeby wykupiłem.

– Lipszyc pana zrobi za to śmierć. Ja już dzwonię do niego i żądam moje pieniądze. Nie płaci wystawca, musi płacić żyrant.

– Adje się z panem. Dzwoń pan do łobuza, niech nie żyruje w tych czasach niepewne weksle.

W dziesięć minut później telefon odzywa się znowu.

– Pan Tygrys?

– Podobno.

– Lipszyc policzkuje się z panem z powodu weksel dwieście złotych.

– Nie szkodzi. Co jeszcze chciałeś pan powiedzieć? Mam czas, do sklepu nikt nie wchodzi.

– Z czem pan motywuje tego protestu?

– Słyszałeś pan może o niejakiego kryzysa?

– Ale towar ja dałem nie kryzysa, tylko Tygrysa.

– To są teraz wspólniki, niech Bóg zabroni!

– Wstydu pan robisz wszystkim tygrysom. Złóż pan podanie w celu zmienić nazwisko na świnia.

– Do wydzenia się z panem w sądzie. Pan u mnie za tę świnię całe życie z kryminała nie wyjdziesz. Szkoda mnie pańskich dzieci, ale dobrze im tak, po co bandytę za tatunia mają.

Powiedzmy, że w pogróżkach pana Tygrysa była pewna przesada. Sędzia grodzki nie wydał wyroku bezterminowego więzienia, zadowolił się 50 złotymi grzywny. Tyleż zapłacił człowiek o drapieżnym nazwisku za bandytę.

Flirt z jąkałą

– Imię?

– Cecylia czyli Cipa.

– Nazwisko?

– Blumszpic.

– Lat?

– Mamunia mówi dziewiętnaście, tatunio dwadzieścia sześć.

– A cóż mówi dowód osobisty?

– On jest tego samego zdania co tatunio.

– Stan?

–Uś, jak pan sędzia może coś podobnego się zapytać? Wszystko w porządku!

– Więc panna czy mężatka?

– Nie wiem, co powiedzieć. Stara się o mnie jeden, ale nie wiadomo, co z tego będzie. Widzi pan sędzia, on nie zarabia, a tatunio bardzo tego nie lubi, bo jak ktoś nie zarabia, to on nie ma pieniędzy. A co dzisiaj można zrobić bez pieniędzy?

– I prawdopodobnie dlatego, żeby ich nie wydawać, jeździ pani tramwajem bez biletu?

– Nic podobnego. Ja chciałam wykupić. Bo czy ja bym się łasiła na dwadzieścia pięć groszy? Za inteligentna osoba na to jestem. Pitigrilli znam na wskroś, poza tym mam piękne futro z brajtszwanców, to czy mnie by wypadało?

– A jednak konduktor twierdzi co innego. Panie Pietrusiński, jakże to było?

Pan Franciszek Pietrusiński, konduktor tramwajów miejskich, zeznaje:

– Zwyczajnie, proszę wysokiego sądu. Wlazła ta pasażerka do wagonu i dawaj się kręcić jak mysz w rosole. To tam, to siam. Wszędzie jej pełno. Ale tak karkulowała, żeby nie płacić. Jak ja na przodzie, to ona w tyle i na odwrót.

Potem zaczęła gazetę czytać, żeby się zasłonić, a w końcu niby tyż to rozmawia z jakiemś starozakonnym facetem… i do wyjścia.

Ja niby nie patrzę, ale wszystko widzę i myślę sobie: „Nie siostro, ten kurs ci się nie uda.” Zatrzymałem wóz, a pan władza zrobił resztę.

– Ależ panie sędzio, to było zupełnie inaczej!

Istotnie, znajomy mój Salek Rabinowicz tak mnie zagadał, że o wszystkiem zapomniałam.

– Trzeba było przerwać na chwilę rozmowę i zapłacić za bilet.

– Pan sędzia nie zna Salka, on by do tego nie dopuścił. Jak zacznie mówić, świata się za nim nie widzi.

– Taki czarujący? – pyta rozbawiony sędzia.

– Nie, ale tak pluje. A przy tem się jąka, niech pan Bóg zabroni. Przez pięć przystanków zdążył mnie tylko powiedzieć: „Ukłony od Zylbersztajnów.” Ale tak mnie tem zajął, że nie miałam czasu zapłacić.

Mimo wielkiego prawdopodobieństwa tych okoliczności su­rowy sędzia skazał pannę Cecylię vel Cipę Blumszpic na 25 zło­tych grzywny, pouczając, że najpierw trzeba zapłacić za bilet, a potem dopiero flirtować z jąkałą.

Tak to czasem niewinny flircik może kosztować grube pieniądze.

Panna Cecylia po wysłuchaniu wyroku zapowiedziała apelację, zaznaczając, że może zapłacić za kurs z Rabinowiczem cztery razy tyle, co kosztuje bilet normalny, ale na sto razy więcej nigdy się nie zgodzi.

Zawodowy świadek

Do sali sądu grodzkiego wchodzi sympatyczny pan o ciemnym zaroście. Korzystając z przerwy w rozprawie zamienia mi-łe uśmiechy ze stałymi bywalcami, wreszcie wita się kordialnie z woź­nym.

– Dzień dobry się z panem, panie Wu. Co słychać? Jak zdrówieczko pana sędziego?

– Nie można narzekać, owszem, zdrów jest.

– To się bardzo cieszę. A pan sekretarz jak sobie miewa?

– Owszem.

– Coś dawno już tu nie byłem.

– A kto pan właściwie jest, bo nie mogę sobie przypomnieć?

– Pan mi nie zna? Ja jestem świadek o pobicie pana Migdalskiego przez pana Bielasa. Pan nie pamięta? się dziwię. Już dwa lata tu przychodzę i czekam, może dzisiaj się doczekam, skąd można wiedzieć?

Świadek przysiada się do dwóch panów i prowadzi z nimi miłą pogawędkę.

Tymczasem wchodzi sąd. Idą jakieś sprawy o kradzieże, a wreszcie:

– Oskarżony Hipolit Bielas, świadkowie Migdalski, Majchrzak i Rozenberg! – woła sędzia.

– Panie Bielasek, chodź pan, sędzia nam prosi – mówi sympatyczny pan do sąsiada i podchodzi wraz z nim do sędziowskiego stołu.

Świadkowie składają uroczystą przysięgę, po czym padają sakramentalne pytania:

– Nazwisko?

– Już mówiłem ładne parę razy… pan sekretarz zapisał też.

– Cóż to znaczy? Proszę odpowiadać na pytania.

– Wszystko od początku? Nie mam pretensję, proszę: Rozenberg.

– Imię?

– Salomon.

– Zajęcie?

– Świadek.

– Pytam, czym się przesłuchiwany zajmuje?

– Tyż mówię, jezdem za świadka.

– Nie chodzi o daną sprawę, tylko zawód pański!

– Panie sędzio kochany, ja pana co powiem: jak ja dwa lata nic nie robię, tylko chodzę tu za świadka, to nie jest moje zajęcie? A co to jest, co?

Raz zachorował pan Bielasek, to się sprawę odkładało. Drugi raz zapomniał przyjść pan Migdalski, to też poszliśmy do domu.

Jak wzięli pana władzego do szkoły, żeby mu wyuczyć na pa­­na przodownika, to się zaczęło prawdziwe siekane nieszczęście.

W ślepe ciotkie poszliśmy się bawić. Jak się jeden pokazał, to się drugi schował. A ja już dwa lata chodzę.

– Dziś sprawa będzie rozpatrzona.

– Daj Boże.

– Jakże to było? Co pan widział? Kto kogo uderzył w tramwaju numer 17 dnia 4 lipca 1929 roku? Bielas Migdalskiego czy odwrotnie?

– Panie sędzio, chwileczkie, ja nie mogie mówić.

– Dlaczego?

– Się mnie chce śmiać.

– Z czego?

– Z kawała. Ja nic nie widziałem. Ja jestem nie ten Rozenberg.

– Jak to? Przecież panu Salomon na imię.

– Co znaczy? W Warszawie są może sto, może dwieście takie Rozenbergi. Dlaczego mi wybrali, nie wiem, może z powodu niedaleko mieszkam.

– Jak to! I nie zna pan ani oskarżonego, ani oskarżyciela?

– Teraz znam, za kolegów jesteśmy, razem loterię trzymamy, ale tu u pana sędziego się poznawaliśmy.

Wobec ustalenia pomyłki sąd uwolnił pana Rozenberga od świadczenia, ale skazał pana Bielasa na 20 złotych grzywny za czynne znieważenie obecnego serdecznego przyjaciela.

Pisz pan testament!

Żadna praca nie hańbi, powiada stare a trafne przysłowie polskie. Tego samego zdania jest widocznie pewien młody, dotychczas nieuchwytny dżentelmen, który, wedle doniesień naszego korespondenta wileńskiego, grasuje na terenie tego pięknego grodu w nader oryginalnym charakterze.

Oto na przykład do siedzącego w restauracji hotelu „George” znanego fabrykanta, pana Jehudy T., który z apetytem sycił się czystą wyborową, podszedł jakiś młodzieniec wykwintnie odziany i z ukłonem zapytał:

– Pozwoli pan?

– Co znaczy pozwoli? – zdziwił się fabrykant.

– Usiąść.

– A właściwie z powodu?

– Przepowiednia.

– Co to jest przepowiednia?

– Widzi pan – zaczął młody, luksusowy facet – ja czytam przyszłość. Tylko spojrzę i wiem, co człowieka czeka. Znałeś pan kupca G.? Przepowiedziałem mu śmierć, toczka w toczkę… A tego grubego F.? Umarł właśnie wtedy, kiedy powiedziałem, i cieszył się, że mu naprzód to zrobiłem, bo mógł załatwić wszystkie interesy.

– To pan by i mnie powiedziałeś? – zainteresował się fabrykant.

– Możno, będzie kosztować sto złotych.

– Co? Dwadzieścia złotych.

– Z byka pan spadłeś, panie Te?

– Niech tam, trzydzieści, więcej ani gronia.

Targ w targ, stanęło na pięćdziesięciu złotych. Przepowiadacz spojrzał głęboko w oczy fabrykanta i lodowatym głosem powiedział:

– Panie Te, zakaraulaj pan testament. Jeszcze najwyżej trzy lata i śmoczkes.

– Panie, to granda!

– Co pan by chciałeś za pięćdziesiąt złotych, sto lat żyć?

Pan T. nie panował już nad sobą, tylko wyrżnął butelką w stronę wróżbity, który na szczęście uchylił głowy i nie czekając na dalszy ciąg uciekł.

Pan T. odwiedził już wszystkich lekarzy.

Kto wie, a nuż istotnie trzy lata?

Szczęśliwy los

W gabinecie słynnego profesora nauk tajemnych i frenologa nazwiskiem Ben Alima panował tajemniczy półmrok. Mistrz trzymał w ręku szklaną kulę i przejmującym głosem określał teraźniejszość i przepowiadał przyszłość siedzącemu naprzeciwko klientowi.

– Psycho-pato-anałyza z pańskiej ręki przepowiada nam, że zajmuje się pan z handlem, pański najlepszy dzień jest piątek. Co się dotyka apropos miłość, owszem potrafisz pan czasem. Interesownie forsy pan nie zarobisz. Spadek pan nie dostaniesz też. Hindusiański fakirzec Ben Alima pana to mówi.

– Szpitalewicz – odezwał się po chwili klient – kogo idziecie­ bujać za indiańskiego Alima Szmalima? Przecież wasz tatunio był mój wspólnik i okradł mnie, niech pan Bóg zabroni, ja znam całej waszej rodziny i wam Beniuchna też.

Jak już jesteście wróżka, to musicie mnie mówić, że ja się zajmuję handlem? Z czem się mam zajmować? Za gienierała pójdę być? Za Wieniawę mnie wezmą, tak? Najlepszy dzień piątek z powodu ryba faszerowana i kugel? To każde dziecko wi. Wy mnie tego nie mówcie, wy mnie nie mówcie o miłość i o analizę! Jak ja potrzebuję analizę, to bierę butelkie i idę do apteki! Wy mnie mówcie o wygrać na loterii, psia krew.

– Już. Słuchaj pan. Księżyc znajduje się obecnie we trzeciej kwadrze, pan natomiast urodziłeś się pod znakiem Byka.

– Szpitalewicz, nie bądźcie idiotoman! Od księżyca ani od byka losu nie kupię. Który to numer i gdzie mieszka kolektor?

Profesor Ben Alima pomyślał chwilę, po czym wymienił numer i określił w przybliżeniu, gdzie los może się znajdować.

Klient, pan Dawid Binensztok, udał się na poszukiwanie losu.

Cały dzień odwiedzał kolektury północnej dzielnicy miasta, aż wreszcie znalazł pożądany numer w niepozornym sklepiku w okolicy placu Muranowskiego.

Pośpiesznie zapłacił i uradowany pobiegł do domu. Czekały go dwa zawody. Na los nic nie padło, a poza tym dowiedział się, że fakir Ben Alima czyli pan Beniek Szpitalewicz jest wspólnikiem kolektora.

Gniew pana Dawida nie miał granic.

„Ja cię zaczaruję, cholera, za byka ci zrobię pod względem ryczyć ze strachu!” pomyślał wzburzony kupiec i udał się do mieszkania profesora. Przede wszystkim z przedpokoju wypędził klientów, a potem jak burza wpadł do gabinetu, stłukł kulę wróżbiarską, podarł na fakirze płaszcz usiany gwiazdami i ściągnął mu z głowy zawój.

Stawiony przed sąd grodzki i skazany na trzy dni aresztu, pan Dawid oświadczył:

– Nie chodzi mnie o tych czterdziestu złotych za los śmos, ale z powodu ja latałem cały dzień jak pies z wywieszonym ogonem. Za to dałem łobuza nauczkę.

Podobno od czasu tego zajścia profesor Ben Alima zreformował wróżenie loteryjne. Obecnie wskazuje szczegółowy numer, wręcza także kartkę z adresem kolektora i uwagą, że „żadne reklamacje przyjmowane nie będą”.

Pogromca dłużników

Pan Mojżesz Szczebiotka ma w okolicach placu Muranowskiego ustaloną ponurą sławę. Imię jego budzi wśród niesumiennych dłużników taką mniej więcej grozę jak nazwisko kata w świecie przestępczym.

– Szczebiotka się z panem zajmie, cholera pana zdechnie, jak pan nie zapłacisz.

To jest pogróżka, po której dłużnik natychmiast wyjmuje pieniądze.

Tak też było w dniu 3 kwietnia w domu przy ul. Pawiej. Dłużnik siedział właśnie przy kolacji, kiedy sławny człowiek wszedł z wekslem w ręku.

– Czy pan zapłacisz tego proteścika?

– Suma sumarum?

– Pięćset złotych plus koszta.

– Wariat, nieszczęśliwa ofiara kryzysu, pomieszaniec zmysłów, współczuwam się z panem! Nie pięćset złotych, ale natomiast grosza pan nie zobaczysz.

– Czy pan wisz, z kiem pan idziesz się dotyczyć? Ja jestem sam Szczebiotka.

– Ja się szczebiotam na takie Szczebiotki i daj mnie pan jeść kolację.

– Więc zatem dobrze! Za nędzarza pana zrobię, który dwa tygodnie z ośmiorgiem dzieci kawałek szczupaka nie widział. „Ociemniały kaleka prosi o wsparcie” pan u mnie będziesz! Na bruk pana idę wypuszczać.

– Czekaj pan troszkie. A pięćdziesiąt złotych też nie będzie?

– Cała suma i wszystkie koszty.

Dłużnik pan Zalc zmiękł wyraźnie. Poprosił pana Szczebiotkę o zaczekanie piętnaście minut w przyległym ciemnym po­koju.

Gdy wierzyciel wszedł, usłyszał za sobą tylko trzaśnięcie drzwi i chrobot zamka. Znajdował się w łazience.

Za chwilę z dziurki od klucza dał się słyszeć szept pana Zalca:

– Szczebiotka, pan paskudnie wpadłeś, niech moje wrogi mają takie szczęście. Pan zginiesz w tej cycadeli, za dziesięciu z Pawiaka pan u mnie będziesz. No, sześćdziesiąt złotych pana wystarczy?

Nieszczęsny więzień w odpowiedzi przypuścił huraganowy­ atak do drzwi, kopiąc w nie i waląc pękatym naczyniem z emaliowanej blachy. Na panu Zalcu nie robiło to wielkiego wrażenia, krzyknął tylko jeszcze:

– Ucho łobuz urwiesz! – i zamilkł.

Doprowadzony wreszcie do rozpaczy pogromca dłużników z całym rozmachem wyrżnął wymienionym wyżej naczyniem w małe okienko umieszczone pod sufitem.

Pocisk wybił szybę i zakreśliwszy wielki łuk, z hukiem legł na środku podwórza.

Oburzyło to do żywego dozorcę domu, który ująwszy pogruchotane naczynie w dwa palce, niezwłocznie przyszedł na górę. On to usłyszał krzyki w łazience i uwolnił pana Szczebiotkę, który zaraz nazajutrz napisał obszerną skargę do sądu.

Wśród niesłychanego napięcia sali sądowej, zapełnionej sfe­rami handlowymi, zapadł wyrok skazujący pana Zalca na 30 złotych grzywny.

Polowanie na kuropatwę

Są nazwiska sprawiające swym właścicielom wiele kłopotu z racji swego nieprzyzwoitego lub humorystycznego brzmienia. Ale żeby mieć tego rodzaju zmartwienie, nosząc tak spokojne miano jak Kuropatwa, to się nie zdarza codziennie.

A jednak bywa. Poucza o tym straszna przygoda, jaką przeżył pan Benjamin Kuropatwa, handlowiec z ul. Zamenhofa.

Pan Kuropatwa, jak przystało na dziedzica takiego nazwiska, pracuje w branży pokrewnej. Gęsie pierze i puch, to są artykuły, którym poświęcił wszystkie dni swej młodości oraz wiek męski.

Wiadomo jednak, jakie są dzisiaj czasy, nikt się tedy nie dziwi, że pan Kuropatwa, dotąd solidny handlowiec, przestał nagle płacić weksle. Nie rozumiał tego tylko jego dostawca, pan Mojżesz Bauman z Kałuszyna, i już w kilka dni po proteście przysłał przez znajomego furmana ustną depeszę następującej treści: „Bauman się pana kłania i jak pan nie wykupisz weksla, za prawdziwe kuropatwę pana zrobi.”

– Co znaczy za prawdziwe, takie co fruwa i śpiewa?

– Tak, fruwać w powietrzu u niego pan będziesz.

– Niemożliwość.

– Się zobaczy.

Wyjaśnienie tajemniczej pogróżki nastąpiło bardzo szybko.­

Po tygodniu przyjechał do Warszawy pan Bauman i z wielką­ walizą w ręku udał się na ulicę Zamenhofa. Już od proga krzyknął:­

– Pan nie jezdeś Kuropatwa!

– A co ja jezdem, co? Przypiórka?

– Myślę świnia! Ale ja pana nauczę być nazad kuropatwa. Już pan płać, albo fruwaj!

To mówiąc, kupiec z Kałuszyna otworzył walizę i wydobył wielką flintę o dwóch potężnych, lśniących rurach, zmierzył do nieszczęśliwego dłużnika i wypalił.

Gdy dymy się rozwiały, w suficie widniała wielka dziura, a w rogach pokoju leżały dwa ciała: wierzyciela i Kuropatwy.

Jak się po przybyciu policjanta i pogotowia okazało, obaj zemdleli z przestrachu.

Kupiec z Kałuszyna, stawiony następnie przed sąd grodzki, tłumaczył się, że chciał tylko zastraszyć pana Kuropatwę. Pożyczył w tym celu dubeltówkę od znajomego. Nie wiedząc, że jest nabita, pociągnął za cyngiel.

Sąd uznawszy tego rodzaju egzekucję należności za niedopuszczalną, skazał Baumana na sześć tygodni aresztu.

W obronie kantorowego

Pan Sylwester Zielonka jest kantorowym. Fach swój traktuje z całą powagą, zna swoją wartość i wymaga od klienteli szacunku zarówno dla siebie, jak i swych pupilek.

W potrzebie potrafi stanąć gorąco w ich obronie.

Zdarzyło się, że państwo Mojżeszostwo Biedermanowie z ul. Stawki, opuszczeni przez poprzednią kierowniczkę kuchni, zapragnęli nowej i drogą protekcji dotarli do pana Zielonki.

Po dwóch dniach w przedpokoju zjawił się idealny kantorowy z kandydatką, panną Olesią Pazio.

Zaczęto przedwstępne pertraktacje. Po kilku stereotypowych pytaniach pani Biedermann, rzuciwszy okiem na pokaźne wymiary panny Olesi, zauważyła:

– Taka coś się mnie zdaje za gruba.

– Albo pani szanowna potrzebuje kuchtę, albo minogie. Jeżeli kuchta, to ta jest w sam raz. Obróć się panna Olesia. Rzeczywiście cienka nie jest, ale za to apropos hygieny zdrowsza, od razu widać, że suchotów nie ma. Co pod względem konsumacji czyli żarcia, także samo zawodu nie zrobi: opychać może, ale specjalnie dla niej gotować nie trzeba, starozakonne dania wtraja chętnie, żeby tylko nie było za dużo czostku.

– Chodzi mnie o pracować. Taka gruba dziewczyna, to ma ciężko się ruszyć.

– Ale co też pani szanowna głowę zawraca, robota pali jej się w rękach. Jeden ma tylko feler, że pyskata, ale o wiele państwo grzecznie i pod ścierkę się nie nawijają, spokój będzie – orzekł kantorowy, nie lubiący ukrywać wad swych protego-wanych.

– Jeszcze chciałabym się zapytać, co się dotyka narzeczonych. Do kuchni u mnie nie wolno przychodzić, z powodu bywają wypadki i kradzieże.

– Co pani szanowna powiedziała, kradzieże? i to przez okoliczność służby domowej z mojej poręki? Czy pani wie, kto ja jestem? Zielonka się nazywam!

Tu pan Sylwester zbladł jak papier, chwycił ustami powietrze i mówił dalej:

– W sam honor żeś mnie pani sztuknęła. Sercowy człowiek jezdem i napyskowałem się dzisiaj dosyć, ale ona pomści tę zniewagie. Olesia, rozpuszczaj mordę!

Wezwana w ten sposób panna Pazio wykazała w dłuższym przemówieniu, że wyrażona przez kantorowego opinia co do jej wymowy była tylko bladym cieniem rzeczywistości. Sypały się jak lawina określenia jędrne, dosadnie malujące całą pogardę dla niedoszłych chlebodawców. Pani B. zemdlała, a pan B. zatelefonował po policję.

Kiedy przybył posterunkowy Michalak, panna Olesia była akurat w połowie oracji. Policjant przerwał popis i wylegitymował wymowną dziewoję.

W dwa miesiące później sędzia grodzki z podziwem odczytał krótki stenogram pamiętnej mowy i nagrodził pannę Pazio trzema dniami aresztu.

Hipek z Nowolipek

Kto nie zna Kranca? Każdy zna. Każde dziecko wie, że Hipek Kranc to najelegantszy facet na całe Nowolipki, choć lekko zezuje lewym okiem.

Rzecz jasna, że tak wytworny gość musiał się cieszyć względami panny Heni, uroczej kelnerki zatrudnionej w luksusowej restauracji koszernej pod firmą „Cymes”.

Pan Kranc zaliczał się do najlepszych gości zakładu, toteż właściciel, pan Szyja Marmurek, bardzo niechętnym okiem patrzył na to, że piękna Henia czyni jednak niejakie awanse pewnemu szmondakowi, który zamawiał zwykle dzwonko śledzia, albo w ogóle mówił, że „czeka na jednego, co tu ma przyjść”.

Po krótkich staraniach restaurator pozyskał sobie dwóch mieszkańców „Cyrku”, panów Józefa Waśko i Mieczysława Przyborę, którzy za skromną opłatą mieli dać taki „manifest” nieproszonemu gościowi, żeby drogi do kawiarni zapomniał.

Umówionego wieczoru panowie Waśko i Przybora zasiedli w odświętnych szatach, z antypkami w rękach, przy bocznym stoliku, pociągając dla kurażu.

Nieszczęście chciało, że obaj amanci panny Heni przybyli do lokalu jednocześnie i natychmiast zaczęli uwodzić piękną kelnerkę.

Restaurator mrugnięciem oka wskazał swym najemnikom gościa, przeznaczonego na wycisk, i czekał dalszego rozwoju wy­padków.

Jakież było jego zdziwienie i przerażenie, gdy pan Waśko podszedł po chwili do pana Kranca, chwycił go za krawat i zręcznym ruchem przesadził z krzesła na stolik.

Zaś pan Przybora, operując z wprawą antypką, zacinał go równomiernie po obydwu bokach.

Mimo krzyku napastowanego i protestów publiczności siepacze powlekli później nieszczęsnego Kranca po podłodze aż do drzwi, tu postawili go na nogi, otrzepali laskami z trocin i umiejętnym kopniakiem wyekspediowali na ulicę, po czym wrócili do bufetu i pan Waśko rzekł:

– Gotowe. Należy się sześć złotych, flacha i dwa ogórki. Ka­tolika marnowanego, czyli jak to mówią śledzia w occie, możesz­ pan dołożyć za ponktualność i precjozyjne robotę.

– Złamcie rękie i nogie, grosza pieniędzy nie dam! Nie tego zbiliście.

– Jakiem prawem nie tego? Przecie żeś pan gospodarz okiem zyza odstawiał, tośmy dali okład zyzowatemu.

Gospodarz opierał się energicznie, wobec czego cyrkowcy zmuszeni byli wywrócić bufet, a tymczasem nadszedł pan Kranc z policjantem i obaj niefortunni mściciele cudzych krzywd zosta­li aresztowani.

W sądzie grodzkim pan Marmurek wytłumaczył się, że o niczym nie wie, a panowie Waśko i Przybora natychmiast po sprawie rozpoczęli odsiadywanie 14-dniowego aresztu.

Klapa bezpieczeństwa

Potrzeba jest matką wynalazków, a poza tym kto dziś nie miewa w mieszkaniu wizyt wszelakiego rodzaju komorników i sekwestratorów?

Dwie te przyczyny sprawiły, że mieszkający obok siebie dwaj kupcy nalewkowscy, panowie Dawid Mucha i Henryk Grynszpan, dokonali epokowego wynalazku. Wykorzystawszy prawdziwy dar losu, że jedno mieszkanie od drugiego dzieliły tylko zamknięte stale i zamaskowane szafami drzwi, w chwilach krytycznych przywracali zawieszoną przed laty komunikację między lokalami.

Wyglądało to w ten sposób.

Dajmy na to, służąca pana Muchy stwierdza przez dziurkę od klucza, że dzwoni właśnie komornik lub poborca podatkowy. Następował alarm. Padały krótkie rozkazy. Zakonspirowane drzwi otwierały się szeroko i wszystkie cenniejsze ruchomości w błyskawicznym tempie przejeżdżały do lokalu pana Grynszpana.

Dzięki niesłychanemu treningowi i ofiarnej współpracy obydwu rodzin przeprowadzka trwała bardzo krótko i kiedy zniecierpliwiony sekwestrator wchodził wreszcie do lokalu, witały go puste prawie ściany i dłużnik, siedzący na polowym łóżku z owiązaną ręcznikiem głową, przepraszał, że „z powodu jest chory” nie mógł dość szybko otworzyć. Oczywiście nie było co zajmować i wysłannik pana ministra skarbu odchodził z pustymi rękami.

Oczywiście pan Grynszpan korzystał z identycznych praw w lokalu pana Muchy.

Sielankowe te stosunki trwałyby nie wiadomo jak długo, gdyby nie położył im kresu przeklęty przypadek.

Pewnego dnia w jednej prawie chwili do drzwi obydwu handlowców zapukali przedstawiciele magistratu i urzędu podatkowego.

Wspólnicy stracili głowę. Drzwi pełniące obowiązki klapy bezpieczeństwa otwarto jednocześnie z obydwu stron i któż zdoła opisać okropną scenę, jaka się w nich rozegrała.

Państwo Muchowie ciągnęli do Grynszpanów swoje pianino i garnitur mebli, Grynszpanowie pchali gwałtem do Muchów piękny mahoniowy kredens.

W przejściu utworzyła się barykada, na której oszalałe z przestrachu rodziny rozpoczęły z sobą bratobójczą walkę. Krzyki: – Kombynator, uj, żeby się nie bałem, to by cię dałem w mordę! – Ja już nie żyję! – itp. tak przeraziły sekwestratorów, że posłali oni po ślusarza i weszli wkrótce na pole walki.

Przeciwnicy zwrócili się wówczas przeciwko przedstawicielom władz, których obrzucili całym chórem brzydkich wyzwisk. Sporządzono protokół.

Tą drogą opis genialnego wynalazku znalazł się w akcie oskarżenia, a wspólnicy w sądzie grodzkim, gdzie uzyskali po jednym miesiącu aresztu.

O krok od śmierci

Nie wiadomo, od czego właściwie zaczęła się odwieczna nie­nawiść dwóch znanych w całym bazarze Różyckiego na ul. Tar­­gowej rodzin. Dość że pani Gitla Pałasz potłukła fatalnie pannę Rojzę Płatkowską i odpowiadała wczoraj za ten brzydki czyn przed praskim sądem grodzkim.

– Jakże to było? – pyta sędzia Michałowski.

– Zwyczajnie. Ta Kwiatkowska złapała mnie na podwórku za włosy i zaczęła trząsać z moją głową jak z ćwiartką cielęciny.

– Jaka Kwiatkowska?

– Ta właśnie!

– To jest Płatkowska, nie Kwiatkowska.

– Płaczkowska… Kwiatkowska… wszystko jedno. Dosyć na tem, ta cholera. A potem przyleciał jej mąż i wołał do okna jednego sąsiada: „Panie Moniek, wydaj mnie pan na chwilę krzesło, zaraz zwrócę, tylko pójdę zabić tej starej czarownicy.” I oni oboje tak mnie bili, tak bili z krzesłem i ze szczoteczką od zębów, że ja się dziwię, dlaczego właściwie jeszcze żyję?

– No, a pani jej nie pobiła?

– Ja? Pan sędzia żartuje. Ja delikatna kobieta jestem, z palcem jej nie doruszyłam!

– Więc któż w takim razie zadał jej te rany głowy i obrzęki w okolicach mostka?

– Po pierwszego to nie było na mostku, tylko w bazarze, a po drugiemu nie wiem.

Świadek pan Josek Szwarcman zbił jednak twierdzenia oskarżonej, oświadczając kategorycznie:

– Pan sędzia wi, że dzisiaj się nie zarabia. To z powodu nie zarabiam mam dużo czasu, to siedzę w oknie i wyglądam na podwórku, to widzę się biją, to dlaczego nie mam patrzyć?

– I cóż pan widział?

– Widziałem, jak pani Pałasz zbiła pani Płatkowskiej na kwaśne gruszkie, a potem stanęła i krzyczała: „Policja, policja!” A jak przyszedł pan władza, to poleciała do domu i położyła się do łóżka.

– Jak ja mogłam nie polecić do domu, jak ja mogłam nie położyć się do łóżka, kiedy zobaczyłam, że jestem konająca, proszę najwyższego pana sędziego!

Sąd jednak, porównawszy kwitnący wygląd pani Gitli i jej atletyczną budowę z mizerną posturą oskarżycielki, nie dał wiary, że chluba rodu Pałaszów była o krok od śmierci, i na podstawie całokształtu sprawy skazał ją na trzy dni bezwzględnego aresztu.

Pani Gitla, rozżalona na świadka Szwarcmana, natarła na niego w korytarzu po wyjściu z sali sądowej i oświadczyła, że musi go zabić na śmierć.

Przerażony świadek wpadł z powrotem do izby rozpraw i drżącym głosem oświadczył:

– Panie sędzio kochany, niech pan mi gdzie tu schowa! Ja nie mogie iść do domu z powodu pani Pałasz chce mnie zabić ze spluwaczką. Co prawda się nie zarabia, ale ja wiem? może się poprawić, to ja pójdę rezykować umierać?

Sędzia wysłał na korytarz woźnego, żeby sprowadził z powrotem wojowniczego Pałasza, ale okazało się, że bojowa niewiasta już zbiegła ze schodów, porzucając spluwaczkę.

Mimo to pan Szwarcman pozostał na sali jeszcze pół godziny.

Cierpliwy klient

– Dosyć cię już mam, psia krew, przy drzwiach stać i dwadzieścia groszy od gościa żądać za oczyścić, kiedy ja cały zakład z brzytwą, mydłem plus minus woda kolońska dołożyć muszę, żeby zarabiać dwadzieścia pięć groszy za golenie.

Od dzisiaj ubierasz cholera fartuch, nazywasz się pan Moniuś i golisz, a ja będę czyścił.

Z tymi słowami pan Dawid Cukierman, właściciel salonu męskiego pod firmą „Elegant”, wyrwał miotełkę z rąk chłopca zakładowego Mońka Pracowitego i wręczył mu komplet złożony z białego płaszcza, grzebienia, brzytwy, maszynki, miseczki i pędzla.

Moniek przyjął insygnia nowego swego stanowiska w zakładzie z miną obojętną, zauważył tylko:

– Z powodu jeszcze dobrze nie znam robotę, za zarżnąć gościa nie odpowiadam.

– Jak cię klient mordę rozbije, się nauczysz – odparł krótko szef.

Moniek Pracowity wzruszył ramionami i wszedł za przepierzenie poskarżyć się manikiurzystce, pannie Rózi.

W tej chwili w drzwiach zakładu stanął nieproszony klient. Pan Cukierman obrzucił go badawczym spojrzeniem, po czym krzyknął:

– Panie Moniuś, proszę do rezury!

Nowo kreowany subiekt zabrał się tak raźno do roboty, że wkrótce wśród białej mydlanej maski, jak dwa rodzynki, czerniały tylko oczy klienta. Mydło pryskało wszędzie.

Pan Cukierman tego nie przewidział. Jako człowiekowi niezwykle oszczędnemu serce mu się krajało na widok takiej rozrzutności, podszedł więc i szepnął przez zęby:

– Kogo pan właściwie golisz, kogo? Gościa, mnie, sufita, wieszaka, czy może pannie Rózi?

– Gościa.

– Jak gościa, to z powodu nam wszystkiem mydłasz, czy ja dodatki zbieram w śmietniku? No już, proszę golić.

Incydent z mydłem był niestety tylko wstępem do dalszych ciężkich przeżyć pana Cukiermana.

Moniek zgodnie z zapowiedzią zacinał klienta bezustan-nie, ale gość był wyjątkowo wyrozumiały i zupełnie na to nie reagował.

Za to szef zżymał się przy drzwiach, aż wreszcie nie mógł opanować nerwów, podbiegł i z okrzykiem: – To jest golenie! To jest golenie! – trzasnął dłonią po najbardziej sfuszerowanych miejscach.

Cierpliwy klient podniósł się, otarł ręcznikiem mydło i zapytał:

– Nie wiem, dlaczego właściwie lejesz mnie pan po pysku? Jak mnie chłopak okaleczał raz koło razu, nic nie mówiłem, bo rozumie, że młodziak musi się na kiemś fachu nauczyć, ale za co, pudlu starozakonny, grzejesz w szczękie?

Tu gość, jak się potem okazało, pan Sebastian Grochowski zirytował się do tego stopnia, że potłukł dwa lustra, szefa oraz subiekta.

Za to właśnie wyrokiem sądu grodzkiego skazany został na trzy dni aresztu z dwuletnim zawieszeniem.

Siekana wątróbka

Pan Kuba Sołowiejczyk, znany kupiec warszawski, nie wierzy swojej żonie, płomiennookiej i kruczowłosej pani Guci.

– Co mogę zrobić? Ja ją nie wierzę i już! – mówił raz do przyjaciela.

– Czy może złapałeś ją pan się inflagrandzić z jakim szmondakiem?

– Co znaczy złapałem? Nie mogłem złapać, bo primo on był bokser, wisz pan, taki od uderzyć w mordę z sierpniowym ruchem, po drugie natomiast drzwi byli zamknięte na klucz, ale ja wszystko widziałem przez dziurkę od klucza.

Pół godziny patrzyłem. To co się tam nie działo? Od tej pory straciłem do niej zaufanie.

Nie wiem, co jest, ale ja ją nie wierzę.

– Jeden raz, panie Es, to nie jest dużo. Trzebno rozumieć wybryka zmysłów średniowiecznej kobiety lat trzydzieści.

– Przede wszystkiem, kto pana powiedział jeden raz? To było co dzień przez dwa tygodnie, aż bokser wyjechał z Ciechocinka.

– I pan mogłeś się na to patrzyć?

– Się przyzwyczaiłem, a jeżeli by nawet nie, to co miałem się pójść walczyć z takiem Garkowienkiem?

– Pan powinieneś go zabić, zastrzelać na śmierć, zbić w pysk i zaaresztować.

– Zaraz, słuchajcie, Zylberman, ja nie mam pozwolenia na broń.

– Świnia, psia krew, nie mąż pójdzie tak zrobić! Żona się boksuje, a on patrzy przez dziurkę od klucza! Bez pozwolenia się strzela, zabija i…

– I idzie na dziesięć lat do kryminała.

– Tak, ale honor jest w ten sposób zbawiony, zresztą nie dostałeś byś pan więcej jak cztery lata z powodu okoliczności łagodzące.

– Dziękuję. Ale nie rozumie, co znaczy, że pan się rzucisz jak stary wariat? Czy to jest pańska żona? Nie.

W duszy nieszczęśliwego męża kiełkować zaczęło straszne podejrzenie. Śledził swą żonę i przyjaciela przez dwa tygodnie, wreszcie przyłapał ich, jak wychodzili z koszernej paszteciarni „A la Fourchette” na Marszałkowskiej. Nikt za darmo nie funduje cudzej żonie siekanej wątróbki. To utwierdziło pana Kubę w podejrzeniach i na rogu ulicy Złotej wpadł na nędzników jak burza z okrzykiem:

– Za murzyna Otełła dzisiaj jestem i z powodu na laskie nie trzeba pozwolenia, masz, łobuz!

Tu począł okładać rywala mahoniowym kijem. Pan Zylberman cwałował środkiem ulicy, aż wpadł w objęcia policjanta. Kres zwykły. Sąd starościński. Obaj panowie skazani na grzywnę po 50 złotych.

Dziki wąż w łóżku

Pan Dawid Kucyk jest kupcem z urodzenia, zawodu, przekonań i zamiłowania. Dzień, w którym nic nie sprzedał lub też niczego nie kupił, uważa za bezpowrotnie stracony, zmarnowany, po prostu wrzucony do śmietnika.

W takim dniu pan Kucyk niemal choruje ze zmartwienia i gotów jest iść na każdą transakcję, aby tylko był ruch w interesie.­

Nic tedy dziwnego, że wracając z bezskutecznej wędrówki po placu Kercelego, zaczepiony przez młodzieńca z zawiniątkiem pod pachą, chętnie przystanął.

– Co jest?

– Kupisz pan jaszczurkie?

– Na co mnie jaszczurkie? A ile pan chcesz za niego?

– Półtora złotego.

– Nie daj się pan naśmiać! Złoty pięćdziesiąt! Wyplatanego fotela, furę węgla, koszernego koguta za ten pieniądz dostanę.

– Ale jaszczurki podrożeli.

– Nieprawda. Po pół złotego pana dostarczę wagon tyż.

– Możliwość, ale nie ten fason.

– Jeszcze modniejszy. No już a sof, bierz pan sześćdziesiąt groszy.

– Nie mogie! Samych pluskiew mnie cholera zeżarła dzisiej za dychę.

– Co znaczy zeżarła? A po pierwsze powiadaj pan, co to jest za towar?

– Zwierzyna.

– Do czego się używa?

– Do śmiechu czyli rozrywki. Lata, skika, łapie muchy, w ogóle amatorska rzecz.

– Gryzie tyż?

– Wiadomo.

– Zabierz pan, nie kupię.

– To czego, pudlu, cenę targujesz i człowieka na deszczu z zeologicznem artykułem trzymasz?

– Zaraz, nie rzuć się pan, panie młody! On pluskiew lubi?

– Przepada. Nastarczyć draniowi nie można. Ciotce ją pożyczyłem na dwa dni, to wszystkie z materaca wypłoszyła.

Pan Dawid zrobił szybko rachunek, dodał dziesięć groszy i wkrótce niósł klatkę z jaszczurką do domu.

Cała rodzina z biciem serc odwinęła gazetę. W klatce miotał się zielony potworek. Oswobodzona w pobliżu łóżka jaszczurka dała susa wprost między sprężyny materaca.

Rodzina Kucyków cały dzień obserwowała z zadowoleniem ewolucje jaszczurki wśród kołder i pierzyn, ale wieczór miał przynieść tragedię.

Już o zmroku jaszczurka przepadła bez śladu. Na próżno ustawiono otwartą klatkę na podłodze, na próżno pan Dawid wołał: – Cip, cip… cip… cip! – Płaz się nie zjawiał. Oczywiście w tych warunkach nie było mowy o kładzeniu się do łóżek. Kucykowie owinięci w kołdry przesiedzieli noc na krzesłach. Nad ranem jednak wybuchł skandal.

Z pokoju sublokatora rozległ się nieludzki krzyk pana Mońka Zalcmana, któremu jaszczurka wlazła pod koszulę i spłoszyła rozkoszny sen po pracy.

Oburzony podnajemca nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień i zaskarżył pana Kucyka o zamach na życie w chęci wygryzienia go z mieszkania za pomocą dzikiego węża. Tytułem zwrotu kosztów przestrachu pan Zalcman żądał trzydziestu złotych.

Sąd, wysłuchawszy tłumaczenia kupca, wydał wyrok uniewinniający.

Fałszowany narzeczony

Przed sądem grodzkim stanął wczoraj znany donżuan z ulicy Twardej, pan Beniek Alfabet, pod zarzutem wyłudzenia od panny Cypojry Zyskindówny 150 złotych tytułem zaliczki na posag.

Do ślubu nie doszło, gdyż okazało się, że pan Beniek jest ojcem pięciorga dzieci, a co gorsza, człowiekiem od sześciu lat najzupełniej żonatym.

Zawiedziona w miłości dziewica chciała uratować chociaż pieniądze, ale fałszowany kawaler był nieugięty.

– Nie mam i natomiast nie dam – odpowiedział zimno nagabującej go piękności.

– A kiedy wy będziecie mieli, panie Beniek?

– Ja wiem? Prorok pójdę być? Stary Cygan się zostanę apropos powróżyć z ręki i przepowiadać wam przyszłość, Zyskindówna?

Wobec takiej deklaracji nie pozostało nic innego jak użycie kodeksu karnego.

W sądzie pan Alfabet przyznawał należność swej narzeczonej w sumie złotych osiemdziesięciu.

– Przecież ona dała panu sto pięćdziesiąt – stwierdza sędzia.­

– Dała, ale siedemdziesiąt to ona sama zjadła.

– W jaki sposób?

– Zwyczajnie. Ona mówiła do mnie: „Chcę się szaleć, hulać i podpuszczać pasa.” To ja jej miałem zabronić? Proszę bardzo. To my chodziliśmy do tureckiej cukierni. Ja sam na własne oczy widziałem ją zjadać po sześć ciastek. Ja mówiłem: „Zyskindówna, obliczajcie się z kryzysa!” „Wszak masz pan moich pieniędzy, panie Alfabet.” Owszem, mam, proszę bardzo. Na sale tańca u Wajcmana na Pańskiej 37 jest bufet. Każdy sobie walcuje, ewentualnie się flirci, a Zyskindówna ji. Stoi ciągle przy bufecie oraz ji. Proszę bardzo, ale za zjeść trzeba płacić. Niezależnie ona cóś byle co nie skonsumowała: szprotka wędzona, boczek od gęsi, arbuz, woda też musiała być z malinowym sokiem! Siedemdziesiąt złotych liczę i to jest za bezcen, grosza nie mogę opuścić. Ja by wolałem Garkowienkie żywić niż tej pani Zyskind. Uj, to ona może zjeść? To nie jest narzeczona na dzisiejsze czasy,­ proszę wysoki sąd.

Nie wiadomo, czy sąd uznałby ten sposób regulowania należności za wspólny szał, gdyby nie to, że pan Alfabet dał w swoim czasie na wzięte pieniądze weksel gwarancyjny.

Jego obrońca miał wdzięczną pracę udowodnienia, że chodzi tu o zwykłą pożyczkę. Wobec czego sąd wydał wyrok uniewinniający, radząc tylko pokrzywdzonej pannie zaprotestować weksel.

– Ja już to dawno zrobiłam, ale pan Alfabet się nie boi, bo on wszak nie ma nic oprócz żony i pięć córek.

Oskarżyciel publiczny posmutniał, a sędzia rozłożył bezradnie ręce.

Trup przed sądem

Znany kupiec muranowski pan Dawid Rozensztok czuł się coś niedobrze. Czuł jak gdyby zimny powiew śmierci, jednak znajomy lekarz oświadczył mu:

– Pan masz końskie zdrowie, panie Er! Więcej takich pacjentów, a zmuszony będę zwinąć gabinet i otworzyć kolekturę.

Pan Rozensztok, nie dowierzając, udał się do słynnego fakira i jasnowidza Ben-A-Bisa. Znawca tajemnic pozagrobowych spojrzał bystro na handlowca i oświadczył:

– Uj, cóś niedobrze jest z pana, panie Rozensztok. Pan będziesz taki chojzyk jeszcze trzy miesiące, może cztery, a potem już widzę pana leżyć w charakterze zimny trup na najdroższem miejscu w głównej alejki cmentarza przy ulicy Gęsiej.

Pan Rozensztok zdrętwiał: istotnie posiadał miejsce w głównej alei. Opanował się jednak i rzekł:

– Się mówi trudno, ale chociaż tego cholerę Rabinowicza nie zapłacę jednego złamanego protesta. I patent tyż nie potrzebuję wykupować?

– Zrozumie się, po co trupa patent?

– Masz pan rację. Co się należy za powróżyć?

– Pięć złotych mnie samemu kosztuje.

– Kogo pan idziesz bujać, kogo, Rozensztoka? Gadanie panu kosztuje. I tak pan siedzisz u Braci Studnia w cukierni, darmo pan tam gadasz z Grinsztajnem, co dzień pana widzę, jeszcze za czarnej kawy musisz pan zapłacić. Złotówka będzie dosyć.

– Powiem pana tylko tyle: to dla nieboszczyka wypada? Zabierzesz pan tych pieniędzy ze sobą do trumny?

– Co znaczy nie wypada? A pogrzeb to mnie nie będzie kosztował?

– Zresztą nie pójdę się targować ze zwłokami! Wszak egipcjański fakirzec jestem, nie? Dawa pan jeszcze złotówkie i do wydzenia się z panem na tamtejszem świecie.

– Cześć!

Nikt nie może wyobrazić sobie satysfakcji i zimnej krwi, z jaką od tego dnia przyjmował pan Rozensztok wizyty komorników i sekwestratorów.

Z humorem przyjął również kupiec protokół kontrolera skarbowego, naznaczający karę 2000 złotych za nieposiadanie patentu.

– Uś, można się ześmiać ze śmiechu, pan myślisz, że ja to zapłacę?

– Tak mi się zdaje.

– Grosza pan nie zobaczysz. Żywy trup pana to mówi. Adje się z panem w sądzie ostatecznym.

Skoro jednak zapowiedziane cztery miesiące przeszły i pan Rozensztok żył ciągle, a nawet cieszył się coraz lepszym zdrowiem, komornicy zaś powyznaczali licytacje, urząd skarbowy zajechał pod sklep po ruchomości, niedoszły nieboszczyk zaniepokoił się nie na żarty. Toteż spotkawszy kiedyś fakira na placu Broni zapytał wprost:

– Panie Ef, co jest z moim pogrzebem?

– Ja wiem? Widocznie prolongowany.

– To ja cię, szmondak, zrobię protest!

Tu pan Rozensztok obliczył szybko w pamięci wszystkie straty poniesione przez fałszywą wróżbę i dał fakirowi taki wycisk, że na Dworcu Gdańskim było słychać.

Nadbiegły stamtąd policjant sporządził protokół i żywy trup stanął przed sądem grodzkim, który skazał go na trzy dni bezwzględnego aresztu.

Brzydka propozycja

Panna Fela Jozefsohn, jako niebywale zdolna ekspedientka,­ jest – a właściwie była – oczkiem w głowie szefa firmy I. Adelfang, przybory podróżne, torebki damskie, Warszawa, ul. Bielańska.

Otóż o ile pan Adelfang oceniał wysoko handlowe walory panny Feli, pani Adelfangowa zupełnie ich w niej nie mogła się dopatrzyć i tolerowała sklepową jedynie z musu, a ściśle mówiąc z powodu istnienia rocznego kontraktu. Ta różnica poglądów na zdolności panny Feli sprawiła, że pani Adelfang ciągle jej dokuczała. Nie chcąc jednak zwracać się do niej bezpośrednio, mówiła pewnego razu w jej obecności do praktykanta sklepowego Mońka Goldberga:

– Moniuś, powiedzcie pannie Feli, co znaczy, że te walizki zostawione są leżyć porozrzucane jak kiełbasa z kapustą? I kto to ma sprzątać w sklepie, wszak nie ja, z powodu jestem szefowa.­

– Panie Moniek – odpowiedziała niezwłocznie ekspedientka – zapytajcie się u szefowej, co znaczy to? Czyż zamierza się ze mną znowu kłócić?

– Moniuś, odpowiadajcie. Istotnie.

– Panie Moniek, w takim razie ja nie pójdę stać dłużej w sklepie z przekupką.

– Moniuś, z kim?

– Z przekupką, panie Moniek!

Oczywiście praktykant nie zdążył powtórzyć ani jednego zdania z tej całej rozmowy, machnął tylko rozpaczliwie rękami, dialog zaś toczył się w błyskawicznym tempie, aż doszedł do momentów drażliwych, przy czym strony odrzuciły fikcyjne pośrednictwo młodego Goldberga i rozmawiały oko w oko.

– Za chudą szkapę cię uznaję!

– Nie szkodzi, na zdrowie, gruba małpa, ze zwierzyńca przysyłali po ciebie z klatką.

– Już masz milczyć. Z ironią się odzywam do ciebie: ja cię cholero nauczę!

– Powieś się w…

Tu panna Fela wymieniła dokładnie miejsce, którego nazwy powtórzyć nie możemy, zaznaczamy tylko, że ten rodzaj samobójstwa jest tam ułatwiony ze względu na możność użycia haka przeznaczonego do wieszania papieru.

Usłyszawszy, jaki to lokal upatrzyła jej ekspedientka na wydanie ostatniego tchnienia, pani Adelfang niezwłoczne rozchorowała się na serce, wsiadła w taksówkę, pojechała do domu i dwa tygodnie przeleżała w łóżku. Panna Fela zaś pobiegła wypłakać się do sąsiedniej owocarni.

Spotkały się znowu dopiero w sądzie grodzkim, przed który szefowa pociągnęła pannę Felę o ciężkie obelgi.

Sprawa ta była sensacją dla całej Bielańskiej i połowy Nalewek. W sądzie zjawiły się delegacje wszystkich prawie położonych tam sklepów. Przed sędzią Dietrichem przedefilował korowód świadków, w którym, oprócz wymienionego już wyżej pana Goldberga, było jeszcze trzech panów noszących wdzięczne miano Moniek.

Inne imiona były reprezentowane równie solidnie.

Wobec niezbitych dowodów winy panna Jozefsohn skazana została na 100 złotych grzywny albo dziesięć dni aresztu, do wyboru.

Kupiec w kagańcu

– Szczypiorek był?

– Co znaczy nie był?

– Cóś mówił?

– Co za pytanie? On nie mówił! Morda się go nie zamykała. Ściana jeszcze jest mokra. Wszystkie klienci pouciekali.

Taka mniej więcej rozmowa toczyła się codziennie w kantorze składu sukna pod firmą Zylbersztajn i Minerał przy ul. Gęsiej między buchalterem i właścicielem interesu, panem Dawidem Minerałem.

Jak łatwo się domyślić, pan Szczypiorek był w tym wypadku natrętnym wierzycielem, pan Minerał zaś dłużnikiem.

Spodziewając się ciągle nieprzyjemnej wizyty wymownego pana Szczypiorka, kupiec stale przebywał na mieście i wpadał do składu tylko na chwilę, by się dowiedzieć, że Szczypiorek już był i jeszcze przyjdzie.

Każda wizyta wierzyciela była popisem oratorskim w rekordowym stylu. Pan Szczypiorek podnosił taki wrzask, że słuchaczom uszy puchły. A że miał przy tym wadę organiczną, polegającą na nadmiarze śliny, nikt nie mógł ustać w promieniu dwóch metrów od mówcy.

Pan Dawid znosił to do czasu, aż wreszcie uknuł szatański plan.

Wbrew zwyczajowi nie wyszedł pewnego dnia na miasto, ale z męstwem rozpaczy oczekiwał przybycia groźnego Szczypiorka.

Jakoż po pół godzinie wierzyciel się zjawił i od razu rozpoczął orację:

– Ja pana nauczę, panie Em! Wisz pan, kto tak zrobi? Żuliworek, grandus, Szprycbródka, psia krew, kasiarz i kanciarz, a nie kupiec bławatny!

– Zaraz. Nie pluj pan trochę, panie Es. Jedna chwileczka… Moniek, podawa pan parasola.

Kiedy subiekt dostarczył szefowi żądany przedmiot, pan Minerał rozpiął go z powagą i rzekł:

– A teraz pluj pan dalej, o co się rozchodzi.

– Się rozchodzi o zapłacić ten protest na pięćset złotych.

– A jak się nie zapłaci, to co będzie?

– To ja tu przyjdę co dzień pyskować. Za pożarne sikawkie się zrobię. Towaru zniszczę. Nędzarz wypuszczony bez sztuki sukna, chory na astmę, żebrak prosi się o wsparcie, pan u mnie będziesz.

– A wisz pan, za kogo ja pana zrobię? Rasowy buldog z góry­ świętego Bernarda. Personał, proszę podawać oświaty kaganiec.

Na klaśnięcie w dłonie podskoczyli dwaj subiekci oraz służący, ujęli pana Szczypiorka pod ręce i wtłoczyli mu na głowę wielki, specjalnie obstalowany u ślusarza, metalowy kaganiec.

Pan Minerał szybkim ruchem zatrzasnął kłódeczkę i wypchnął oniemiałego pana Szczypiorka na ulicę.

Nieszczęsny wierzyciel wierzgał, skakał, chciał zerwać druciankę z głowy, aż wreszcie galopem pobiegł do domu, skąd przerażona jego małżonka zatelefonowała po straż ogniową.

Przy pomocy dzielnych toporników udało się wreszcie kaganiec usunąć i pan Szczypiorek złożył w sądzie grodzkim obszerną skargę o gwałt na swej osobie przeciw dłużnikowi i jego współpracownikom.

W sądzie pan Minerał tłumaczył się, że to był tylko żart, mimo to uzyskał siedem dni aresztu, wprawdzie z dwuletnim zawieszeniem. Musiał jednak przeprosić „buldoga” i przyrzec wykupienie weksla do dnia 1 maja rb.

Zajście nad rynsztokiem

Pani Małgorzata Skowronek dzierży niepodzielną władzę w bramie i podwórzu nr 23a przy ul. Wroniej.

Urzędowe stanowisko daje duże przywileje, ale też i stwarza niemiłe często obowiązki. Władze zaś powinny wzajemnie się wspierać. Nic też dziwnego, że gdy na podwórzu pozostającym pod dyrekcją pani Katarzyny zjawił się komornik, by zająć dorożkę stanowiącą własność lokatorki tego domu, pani Gitli Wajnsztok, dozorczyni, acz z ciężkim sercem, bez wahania wskazała sądownikowi miejsce pobytu poszukiwanego wehikułu.

Pani Gitla uznała to za osobistą szykanę i po odejściu komornika jak burza spadła na pełniącą właśnie obowiązki urzędowe panią Katarzynę. Zawirowały w powietrzu słowa ciężkie i kanciaste. Sięgnięto do rodowodów, wypominając sobie wzajem domniemane grzechy młodości matek obu stron biorących udział w sporze.

Po przemówieniach obu stron pani Gitla z okrzykiem:

– Uj, ja cię zabiję, stara cholera! – zaaplikowała przeciwniczce stosowany przez bokserów prawy sierpowy cios w lewą szczękę.

W odpowiedzi na to pani Skowronek zanurzyła trzymany w ręku symbol swej władzy w rynsztoku i przejechała nim czterokrotnie wzdłuż i wszerz po rasowej twarzy pani Gitli.

A w chwilę po tym obie panie tworzyły przewalającą się po bruku podwórza, jak gdyby żywą, wrzeszczącą kulę, z której wystrzelały w górę dwie pary rąk oraz takaż ilość nóg, ozdobiona z uwagi na chłodną porę w trykotowe zabezpieczenia.

Zawody cieszyły się olbrzymim zainteresowaniem widzów i zostały przerwane z wielkim trudem przez posterunkowego Walendziaka.

Pani Wajnsztok, nie chcąc być zaskoczona przez stronę przeciwną, pierwsza złożyła skargę do sądu grodzkiego, oddział XIV. Tej też okoliczności zawdzięczać należy, że pani Małgorzata stanęła przed kratkami w charakterze oskarżonej o pobicie i zwymyślanie lokatorki.

– Za przeproszeniem z mietłą, umazaną z tem co już pan sędzia wi, dozorczynia szorowała mnie twarz może godzinę! – skarżyła się rzewnie poszkodowana.

– No, a pani jej nie podrapała? – zapytał sędzia Nowacki.

– Ja nic, tylko stałam się blada jak ręcznik, możno powiedzieć.

– Skąd pani wie, że pani była blada?

– Z powodu się cała trzęsiłam, a zresztą mnie potem mówili.­

– Zdziebko w pysk panią Wajnsztok zajechać mietłą zajechałam, ale co „złodziejko” to jej nie powiedziałam, proszę ostatecznego sądu, i na to przed ołtarzem będę przysięgać! – tłumaczyła się pani Skowronek.

Sędzia uznał jej winę za udowodnioną, ale doszedłszy do wniosku, że zajście wywołała pani Gitla, postanowił żadnej kary nie wymierzać.

Trzeci kurs

– W jakim charakterze oskarżona zamieszkuje u Szpigielsztajna?

– W charakterze Leontyny Biodro.

– Nie pytam o nazwisko, tylko o charakter zamieszkania!

– Charakter mam, nie mogie powiedzieć, żeby najgorszy. Cicha jezdem ma się rozumieć kobieta, ale jak mnie taka ślaja kuchnię zaświnia, swoją przemowę mam. No, bo czy wysoki sąd byłby lepszy? Jakby się wysoki sąd naszorował jak ten haman, a któś by wysokiemu sądowi na podłogie nocną nieczystość rozlał? A mnie za to państwo płacą, żeby porządek był.

– A więc oskarżona jest służącą u Szpigielsztajna, oskarżycielka Królik zaś zamieszkuje tam jako sublokatorka?

– To jest nagła śmierć, nie suplikatorka, ona mnie całe zdrowie zabrała – odpowiada sędziemu nie pytany pan Kuba Szpigielsztajn, oskarżony wraz ze swą służącą o znieważenie słowne i czynne sublokatorki, pani Cypojry Królik.

– Jakże to było krytycznego dnia? – pyta sędzia w dalszym ciągu pannę Biodro.

– To nie było krytycznego dnia, tylko w niedzielę! Ta owa pani Królik idzie bez wszystkie pokoje z pełnem naczyniem i chlap, chlap po podłodze. Ja nic nie mówię, tylko patrzę. Idzie drugi raz, ja znowuż nic, ale za trzecim razem już odezwałam się: „Skończ że pani te noszenie, bo panią obsztorcuję, jak święty Michał diabła.”

Tu nerwowy chlebodawca znowu nie wytrzymał i przerywa wiernej służącej:

– W ogóle nie rozumie, skąd oni tyle tego bierą… dwoje ludzie! To trzebno być chyba wodospad Misipipi, żeby zdążyć. Oni się za wybryków natury mogą w cyrku pokazywać i zarabiać ładny pieniądz! ale na suplikatorów z krępującem się wejściem są do niczego.

Trzeba wyjaśnić, że pani Królik wraz ze swym mężem zajmuje w apartamentach pana Szpigielsztajna tak zwany ostatni pokój i chcąc się do niego dostać, albo zeń wyjść, musi przechodzić przez wszystkie inne; to ją właśnie naraża na konflikty w rodzaju tego, który był przedmiotem sprawy w sądzie grodzkim.

Zajście powstało, jak już zaznaczyliśmy, na tle różnicy poglądów na potrzeby naturalne człowieka i według dalszych zeznań miało następujący epilog.

Męki, które znosiła wierna służąca w kuchni, były niczym w porównaniu z tym, co cierpiał jej pracodawca leżąc w łóżku, w swoim pokoju.

Przy trzecim kursie pani Królikowej wyskoczył spod kołdry i krzyknął:

– Może dosyć będzie, nie? Ja nie wymagam od was być króliki, ale nie mogę trzymać w mieszkaniu wołów do karety!

– Co znaczy do karety, obliczaj się pan ze słowami!

Ponieważ pan Szpigielsztajn nie chciał się obliczać, pani Królikowa podniosła również głos, w sukurs szefowi przybiegła kierowniczka kuchni i wspólnymi siłami zmaltretowali panią Królik zupełnie.

Sędzia, wziąwszy pod uwagę okoliczności łagodzące, skazał pana Szpigielsztajna i jego adiutantkę na grzywnę po 30 złotych od osoby.

Poetyczny wariat

– Co pan robisz tutaj, panie Be?

– Co się robi w cichy letni podwieczorek w Saskim Ogrodzie? Ja się marzę na piersiach natury w charakterze melomana.

– Apropos na piersiach, dlaczego bez żony?

– Cóś dużo gada. Żyć by ptaszkom nie dała. Nie mieliby kiedy po prostu pyska otworzyć, o śpiewać mowy by nie było. A co jest warte nasze życie bez ptaszęcego zaświergotu?

– Blajwajs, wy macie podniesionej temperatury! Trzebno się leczyć! Kupiec drugiej kategorii żeby pół godziny mówił o drobiu i to nie wagonowo, a na sztuki? Się mnie to nie spodoba.­

– Spójrz pan, jak księżyc słodko wzdycha, przeglądając się jednocześnie na falach niniejszej wsadzawki! Wesoła rybka podskoczy tu i tam, dziobnie śpiącego motylka, wypije szklankie wody i zakąsi z listkiem róży.

– Uj, szkoda człowieka! Wariat! Pomieszaniec zmysłów! Panie Be! Po raz ostatni przeklinam pana we wymieniu pańskich dzieci, oprzytomnij się pan.

– Starodziejskie drzewa, co za nich ciężki pieniądz zapłacił dawniejszy magistrat, szumią jak tysiąc lat temu nazad! O czem szumicie, drzewki wy moje?

Zimny pot wystąpił na czoło pana Izaaka Korensztajna, siedzącego na ławce z biednym szaleńcem. Postanowił go ratować za wszelką cenę, sprowadzając rozmowę z niebezpiecznej poezji na codzienne tory. Wyzyskał w tym celu okoliczność, że szalony poeta był kupcem drzewnym.

– Nie możno powiedzieć, drzewo ładne, może masz pan na składzie podobne?

– Mam, ale natomiast nie sprzedam, z powodu nie handluję z poezją.

– Panie Be, przeklinam pana na wszystko! Sprzedaj pan mnie pan trzydzieści sążni takie drzewo.

– Nie mogie. Zresztą bierz pan.

Chcąc całkowicie doprowadzić pana Blajwajsa do przytomności, zacny pan Korensztajn wypisał zamówienie na własnym blankiecie firmowym, przy czym nawet nie wytargował ceny, którą zwariowany kupiec oznaczył bardzo wysoko. „Wszystko to żarty!” myślał sobie nabywca niepotrzebnego mu do niczego drzewa. Jutro Blajwajsowi zrobi się lepiej i fikcyjna transakcja zostanie umorzona.

Tymczasem czekała go przykra niespodzianka.

Blajwajs drzewo nadesłał i żądał zapłaty po umówionej cenie, twierdząc, że o żadnych poetycznych żartach nie wie.

Dowodzenie swoje podtrzymywał w sądzie grodzkim mówiąc, że jeśli kto był wariatem, to w każdym razie nie on… że pan Korensztajn całą historię zmyślił wobec spadku cen drzewa, jaki nastąpił od chwili dokonania zamówienia.

Sędzia grodzki, opierając się na dokumentach, przysądził panu B. całą należność.

Pan K. wychodząc z sądu oświadczył, że choćby w przyszłości cały Saski Ogród miał zwariować, on się nie będzie tym przejmował.

Figura wygrywa!

– No i dalej panowie! Grać i wygrać! Nie potrzebujem mieć ciotki nieboszczki w Ameryce, nie potrzebujem roboty szukać, forsa sama pcha się do kieszeni, tylko łapać, tylko chapać, tylko capać! Za pięć – dziesięć, za dziesięć – dwadzieścia, za dwadzieścia – trzydzieści. Grać i wygrać! Figura wygrywa!

Cała zasadniczość naukowa grontuje się na tem, żeby lusterko z figurą okiem przytracić i palcem pokazać.

Każden jeden gość ma swoje prawo szczęśliwe lusterko przyuważyć, czy to będzie robociarz, czyli też starozakonny, blondyn czy rudy, tłusty czy chudy, albo poniekąd nawet małoletni w szkolnem wieku, wygrana bez chwestii i najmniejszego mordobicia, niezwłocznie czyli z ponktu się wypłaca. Kantu nie ma, grandy nie ma, jest tylko magnetyczne trajlowanie ludzkiego oka! Figura wygrywa!

Tymi wymownymi słowy zachęcał do gry w trzy lusterka na rogu ulicy Waliców i Prostej sympatyczny i wytwornie odziany pan liczne grono widzów.

W chwilę później ktoś z otaczających krupiera postawił pięć złotych i wygrał dziesięć. Następnie znowu ktoś inny podwoił swą fortunę dzięki magnetycznemu lusterku.

Nic zatem dziwnego, że obserwujący dotąd grę z wielką dozą sceptycyzmu pan Pinkus Czeczotka postawił srebrną pięciozłotówkę na lusterko, na którego odwrocie mieściła się, według jego starannej obserwacji, złotodajna figura. Była nią zresztą miniatura Ewy flirtującej z wężem pod rajskim drzewem.

Zapomniał pan Pinkus o magnetycznem trajlowaniu. Lusterko z figurą w ostatnim momencie żonglerskim ruchem krupiera zostało przerzucone na inne miejsce. Zanim pan Czeczotka doszedł do wniosku, że wzrok jego nigdy nie nadąży błyskawicznym posunięciom wytrawnego pana, przegrał już trzy piątki.

Podniósł tedy pełen rozpaczy protest.

Dyrekcja lotnego kasyna postanowiła wobec tego zwinąć przedsiębiorstwo. Lusterka gdzieś znikły, ale pan Pinkus oddał w ręce posterunkowego głównego krupiera. Jak się okazało, był nim pan Wacław Biskup, stawający w miesiąc później przed sądem grodzkim, oddział XIV.

Pan Biskup, przy którym znaleziono trzy piątki pana Czeczotki, wypierał się winy, twierdząc, że stanął przy kasynie ot tak sobie. Pan Pinkus poznał go jednak kategorycznie.

– Cóż pana skłoniło do tej gry? – pyta sędzia.

– Ja wiem? Cóś tak roznamiętosiłem się. Mi namówili. Poszłem zakusić fortunę hazardu. Ten pan był taki cóś elegancki facet, nie spodziewałem się. Zresztą kto dziś nie dąży do wygrać?

– Czy oskarżony był już kiedyś karany za podobne przestępstwo?

– Nigdy, panie sędzio! Pierwszy raz w życiu mam takie podejrzenie.

– No, a miesiąc aresztu w przeszłym roku?

– To nie za to! Tylko za para nie para na cukierki dla towarzyskiej rozrywki.