Zaklinaczka motyli - Agnieszka Stec-Kotasińska - ebook + książka

Zaklinaczka motyli ebook

Stec-Kotasińska Agnieszka

4,5

Opis

A może by tak wszystko rzucić i wyjechać w Bieszczady…?

Mężczyzna i kobieta – jeszcze się nie znają, ale już przeczuwają swoje istnienie. Ich losy splatają się w Polanie, małej bieszczadzkiej osadzie, w której trudno pozostać anonimowym.

Iga, po tragicznej śmierci męża postanawia rozpocząć tu nowe życie z dala od starych dekoracji.

Michał wraca po latach do domu dziadków, gdzie się wychował. Każde z nich przywozi bagaż swoich wspomnień, traum i niezaleczoną przeszłość.

Pozornie są dla siebie obcymi ludźmi i nawet nie zdają sobie sprawy, że ich wspólna historia rozpoczęła się już dawno temu, na długo przed tym, zanim się spotkali. Czy uda im się pokonać przeciwności losu i czy życie dopisze do niej szczęśliwe zakończenie?

***

Niekiedy wydaje się nam, że kogoś dobrze znamy, a w gruncie rzeczy z czasem na jaw wychodzą jego tajemnice. Ktoś, kto powinien być z nami szczery, okazuje się takim nie być. Przed wami historia, którą napisało samo życie. Pełna bólu, dramatu, emocji oraz poszukiwania samego siebie. Polecam!

Grażyna Wróbel

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (57 ocen)
37
16
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monika999

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się jednym tchem
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo smutna historia bardzo
00
BGosciminska

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa powieść o miłości ,zazdrości,zdradzie,złych wyborach ....po prostu o życiu .
00
mgajek

Nie oderwiesz się od lektury

Super, bardzo dobrze się czyta,można polecić
00
Bogda67

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Agnieszka Stec-Kotasińska

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

Korekta

Maria Ignaszak

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Skład i łamanie

Maciej Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2021

 

eISBN 978-83-66989-29-0

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojemu mężowi

 

 

 

 

 

 

Iga

 

Jak zwykle wszystko musiało wyglądać idealnie. Na samym środku stołu położyłam ciemnogranatową serwetę w drobne folklorystyczne wzory, którą udało mi się znaleźć kilka dni wcześniej w miasteczku. Wkomponowywała się całkiem dobrze w klimat bieszczadzkiej wsi, w której czas zdawał się biec swoim własnym, niczym niezakłóconym rytmem. A może było to tylko złudzenie? Płomień dwóch długich świec o złotawym odcieniu okalał niewielką przestrzeń wokół nas oraz to, co tego dnia zaserwowałam na talerzach: łosoś zapiekany w panierce z orzechów pistacjowych, karmelizowane buraki oraz frytki z batatów. Ogarnęłam wzrokiem całość. Lubiłam mój drewniany domek. Azyl. Miejsce, w którym mogłam wreszcie poczuć się sobą i nie ukrywać prawdziwych emocji. Lubiłam przedmioty, którymi się otaczałam: drewniane figurki zwierząt porozstawiane na regale, poroże jelenia znalezione podczas moich fotograficznych wypadów do lasu. Sprawdzało się całkiem dobrze jako wieszak na ubrania. Lubiłam też żar starodawnego kominka, który właśnie migotał przyjemnie, pierwszy raz w tym roku.

Jeszcze raz rzuciłam okiem na stół. Nie był pierwszej nowości i zajmował zbyt wiele i tak dość ograniczonego miejsca, ale dzięki temu, że był dosyć masywny, również przyjechał tu ze mną, zamiast trafić do kontenera na śmieci.

– No jasne! – powiedziałam na tyle głośno i z takim impetem, że Lara zerwała się na równe łapy ze swojego legowiska w przedpokoju i wbiegła do saloniku, po czym rozejrzała się wokoło.

– Oj nie, moja droga – powiedziałam do niej. – Nie czas na psa. Idź na miejsce i czekaj.

Poszła, udając obrażoną, po czym położyła się z powrotem z wymownym westchnieniem.

Przyjdzie czas na psa – pomyślałam. Na razie jest nasz dzień i nasza godzina.

– Jak mogłam zapomnieć o winie? – upomniałam samą siebie i wróciłam do kuchni. I właśnie wtedy, sięgając po dwa kieliszki schowane głęboko w górnej szafce, zobaczyłam Zośkę. Szła bardzo szybko, prawie biegła drogą prowadzącą prosto do mojego domu. W posiadłości obok, mimo zakończonego już remontu, jeszcze nikt nie mieszkał. Zakładając, że o godzinie dwudziestej pierwszej nie wybierała się sama na spacer do pobliskiego lasu, musiała zmierzać właśnie do mnie.

– No nie – powiedziałam do siebie półgłosem. – Ma wyczucie czasu. Zapomniała, czy co? Wczoraj jeszcze przypominałam jej o dzisiejszym dniu.

Lubiłam Zosię. Niejedną butelkę wina opróżniłyśmy razem, wspominając to, co przeminęło i marząc o tym, co mogłoby być, gdyby los nie zadecydował inaczej. Chyba mogłabym nazwać ją swoją przyjaciółką. W zasadzie jedyną, jaką kiedykolwiek miałam. Co jednak nie zmieniało faktu, że tego konkretnego dnia i o tej godzinie nie chciałam jej widzieć, o czym doskonale wiedziała, przynajmniej jeszcze poprzedniego wieczoru. Co więc takiego mogło się stać? Co było tak ważne, tak niecierpiące zwłoki, że musiała przyjść do mnie akurat teraz?

Postanowiłam otworzyć jej drzwi, zanim zapuka, i zanim mój posokowiec bawarski, który miał być cichy, spokojny i nieufny jedynie w stosunku do obcych, podniesie alarm, jakby do domu wpadła brygada antyterrorystyczna. Może akurat uda mi się delikatnie dać jej do zrozumienia, że przecież mam, to znaczy mamy z Adamem na ten wieczór zupełnie inne plany niż plotki z przyjaciółką domu.

– Nie uwierzysz, Iga. No nie uwierzysz, mówię ci – zaczęła już na wstępie, nie siląc się nawet na żadne grzecznościowe powitanie i próbując łapać oddech pomiędzy wydyszanymi wyrazami.

– W co takiego mam nie uwierzyć, Zosiu?

– Kto sprowadza się do domu obok. I to już za kilka dni.

– No kto? – zapytałam. Miałam nadzieję, że w moim głosie dało się usłyszeć wyraźną nutę zniecierpliwienia. Liczyłam, że zrozumie, że pojawiła się w nie do końca odpowiedniej chwili.

– Michał Jarocki! – wykrzyczała. Mój wyraz twarzy pozostał wciąż taki sam.

– No nie mów mi, że nie wiesz, kto to! – Zośka powiedziała to takim tonem, jakbym co najmniej nie znała daty jakiegoś ważnego historycznego wydarzenia, albo nie wiedziała, gdzie leży Kraków.

– No ten radiowiec! – mówiła dalej. – I dziennikarz! Przeprowadza się tu wraz ze swoją narzeczoną, uwierzyłabyś w to? Gazety na ten temat milczą, zauważyłabym przecież, gdyby było inaczej. Przyjeżdżają z Warszawy! Tutaj, rozumiesz? Do naszej bieszczadzkiej wsi, gdzie psy szczekają… no wiesz czym.

Lara szczeknęła, słysząc jej podniesiony ton i bynajmniej nie tą częścią ciała, którą Zosia miała na myśli.

– I jeśli to faktycznie prawda, to wiesz, co tu się będzie działo, Iga? Na pewno już nie będzie tak spokojnie. Oj, nie! A ty jeszcze przecież na wiosnę ruszasz z budową studia. I będziesz graniczyła bezpośrednio z nimi. Ludzie, Iga… to się porobiło!

– Zosieńko, kochana – zaczęłam, myśląc intensywnie o naszej stygnącej już kolacji – czy możemy porozmawiać o tym na spokojnie, jutro? A może zadzwonię do ciebie później? Co ty na to?

Zośka złapała się za głowę i rzuciła mi przepraszające spojrzenie.

– Na śmierć zapomniałam.

Nie wyglądała już na tak podekscytowaną, jak jeszcze pół minuty wcześniej. Emocje całkowicie z niej wyparowały. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie. – Przecież dziś jest ten dzień, prawda?

– Zgadza się.

– I mówiłaś mi o tym wczoraj, a ja zapomniałam i pędzę tu do ciebie przez te krzaczory jak głupia.

– Yhm… no właśnie.

– Nie gniewaj się na mnie. Zadzwoń do mnie, jak znajdziesz chwilę. Albo nie, masz rację, pogadamy jutro.

Patrzyłam jeszcze przez kilka minut, jak Zosia wraca już spokojniej do swojego, znajdującego się spory kawałek dalej domu i powoli coraz bardziej otacza ją mrok. Zawołałam Larkę i wróciłam do kolacji, wina i czekającego na mnie Adama.

– Przepraszam, że tak długo, kochanie. To tylko Zosia. Wiesz, jaka ona jest. Uwielbia plotki i wszelakie sensacje w naszej okolicy, ale wiesz przecież, że bardzo ją lubię. I widzisz? Znów mija kolejny miesiąc od naszego ślubu. – Stuknęłam swoim kieliszkiem w jego, po tym, jak do obydwu nalałam po odrobinie wina.

Pochyliłam się nad własnym talerzem, czując, że odeszła mi ochota na jedzenie. Jacyś znani ludzie wprowadzają się do domu obok. Też mi gwiazdy, nawet o nich nie słyszałam. No, może trochę. Nazwisko „Jarocki” coś mi mówiło i faktycznie kojarzyło mi się z radiem, więc postanowiłam, że sprawdzę go później dokładnie w internecie. Ale co w związku z tym? Przecież jak zwykle będę żyła swoim życiem. Po co robić aferę z przyjazdu ze stolicy jakiegoś nadzianego gościa i jego dziewczyny? Postanowiłam jednak poskubać choć trochę łososia.

– Czas psa! – zawołałam Larkę, a ona natychmiast pojawiła się przy nodze stołu. Położyłam na podłodze talerz, który jeszcze sekundę wcześniej udawał, że należy do mojego męża. – Pies je!

Nie trzeba było jej powtarzać dwa razy. Jak co miesiąc wiedziała doskonale, o co chodzi.

– Tęsknię za tobą – zwróciłam się do Adama, a on jak zwykle nie odpowiedział. Uśmiechał się tylko delikatnie ze swojego zdjęcia, które położyłam wcześniej na stole, naprzeciwko mnie. Ciekawe, o czym wtedy myślał, jakie miał plany, jakie marzenia, na kilka tygodni przed tamtą godziną, w której na zawsze wszystko się zmieniło.

Dokończyłam posiłek w milczeniu.

 

 

 

 

 

 

Michał

 

Pomysł powrotu tam, gdzie zostawiłem sporą część swojego serca – spychając ten fakt na peryferie podświadomości – pojawił się w mojej głowie ponad dwa lata temu. Jego realizacja jednak, z różnych względów, musiała chwilę potrwać.

– To co? Już niedługo jedziemy do tej zapadłej dziury, kochanie! – mówiłem czasem, drocząc się z narzeczoną, którą udało mi się wreszcie przekonać do słuszności mojego pomysłu. Cieszyłem się z osiągniętego sukcesu, jednocześnie przyznając, że wcale nie było łatwo.

To właśnie Ewelina nazywała w ten sposób naszą przeprowadzkę w Bieszczady, do wsi Polany, do domu, w którym kiedyś mieszkali moi dziadkowie i który jako pierwszy pojawiał mi się przed oczami, gdy tylko pomyślałem o błogim czasie mojego dzieciństwa. Dom był murowany, na solidnych fundamentach, a w ciągu ostatnich kilku miesięcy, polecana i ceniąca się ekipa remontowa doprowadzała go do stanu, w którym powinien zachwycić zarówno mnie jak i moją wymagającą kobietę. Za pokaźną sumę, oczywiście.

Tamtego ranka byliśmy już prawie spakowani. Po naszym apartamencie w jednym z wieżowców warszawskiego Mokotowa walały się niewykorzystane szare pudła różnych wielkości. Patrząc na nie, pokiwałem głową sam do siebie, starając się pamiętać, aby za chwilę złożyć je wszystkie na jedną stertę. Te, których użyliśmy, były już opatrzone odpowiednim napisem z informacją o tym, co znajduje się w ich wnętrzu. Czekały na firmę transportową.

Ewelina wyszła z kuchni z kubkiem rozpuszczalnej kawy z mlekiem (ekspres został już spakowany), odsunęła od ściany pudełko z napisem „książki – Michał”, usiadła na nim i popatrzyła na mnie wciąż jeszcze zaspanym wzrokiem. Zegar wskazywał dopiero siódmą.

– Wciąż nie wierzę, Misiu – powiedziała, ziewając i wskazując na ściany, z których pościągaliśmy nasze zdjęcia oraz na pusty salon. Piramida utworzona z pudeł wyrastała tuż przed jej oczami. – Wciąż nie wierzę, że chcesz nas zabrać do tej zapadłej dziury. Miałam nadzieję, że jak wstanę dzisiaj rano to wszystko okaże się tylko jakimś głupim snem.

– Oj, Ewelciu, rozmawialiśmy już o tym. – Usiadłem na podłodze tuż obok niej, a gdy odstawiła kubek z kawą, złapałem ją za obydwie dłonie. – Zobaczysz, że ci się spodoba.

Pokręciła głową, patrząc na mnie jak na głupka.

– To piękna okolica – mówiłem dalej wytrwale, cierpliwie, chyba trylionowy już raz od momentu, w którym pomysł przeprowadzki zaświtał mi w głowie niczym łuna światła niosąca nadzieję na początek naszego nowego, odmienionego życia. – Pobliskie miasteczka wcale nie są daleko, do najbliższego jest niecała godzina drogi. A wsi, samej w sobie, też niczego nie brakuje.

– Ale nawet nie będziemy mieć sąsiadów. Przecież ja tam umrę ze strachu w te dni, kiedy będziesz wracał tu do radia.

– Oczywiście, że będziemy. W okolicy naszego domu są jeszcze dwa. A dalej jest ich więcej. Zresztą jeśli zechcesz to możemy przyjeżdżać tu razem, gdy będę mieć swoje nagrania. Dwa, trzy dni w tygodniu możemy być w Warszawie. Chociaż… myślę, że pokochasz Polanę prędzej, niż ci się wydaje i wcale nie będziesz chciała tak często wracać do stolicy.

Ewelina prychnęła sarkastycznie, wstała z pudełka „książki – Michał” i weszła z powrotem do kuchni, pewnie po dolewkę kawy.

– To, że mieszkała tam twoja babcia, Misiu, i że tam się wychowałeś, wcale nie oznacza, że ja nagle muszę się zakochać w jakiejś wiosce na Podkarpaciu. Źle nam tu było? – Wychyliła głowę zza drzwi. – No powiedz? Mieliśmy wszystko. Sklepy, kina, restauracje, multipleksy, wszystko w zasięgu ręki. Znajomych. Żyliśmy jak nowocześni ludzie.

Postanowiłem przynajmniej przez chwilę się nie odzywać. Przejdzie jej. Pogada trochę, jak zwykle, i za chwilę jej przecież przejdzie. Temat był już wałkowany wiele razy, więc to tylko jakieś głupie marudzenie, do którego akurat teraz, gdy jesteśmy już na wylocie, postanowiła nagle wrócić.

– Gdy ludzie mają problem – kontynuowała po kilku minutach spokojniejszym i cieplejszym głosem, stając się na nowo moją, od czterech lat tą samą dziewczyną, a od dwóch narzeczoną – taki, z którym nie mogą sobie poradzić, to wiesz co robią? Idą do psychologa. Dostają od niego jakieś rady na dalsze życie i wszystko jest w porządku. A nie przeprowadzają się gdzieś na jakieś pustkowie, gdzie diabeł mówi dobranoc.

Jej zbyt, jak dla mnie, idealistyczne postrzeganie terapii psychologicznej zaczynało mnie trochę bawić. Niemniej jednak wiedziałem, że być może będę musiał wziąć ten pomysł pod uwagę.

– Ale ty zrobisz to dla mnie, prawda, Ewelciu? – zapytałem po dłuższej chwili. – Postarasz się polubić to miejsce?

Podszedłem do niej i objąłem ją w pasie.

– No przecież wiesz, że tak – odpowiedziała z westchnieniem, patrząc na mnie pobłażliwie. – Chociaż kosztuje mnie to sporo.

Zobaczyłem w jej oczach to samo, co tak bardzo urzekło mnie dawno temu i odetchnąłem z ulgą.

– Ale proszę cię – dodała – jak będziesz mieć nagrania, to ja wracam tu z tobą.

 

 

 

 

 

 

Zośka

 

Iga zadzwoniła dopiero następnego dnia rano. I dobrze, wolałam nie robić tego sama wcześniej, aby jej się nie narzucać. Było mi wystarczająco wstyd, że przeszkodziłam jej w świętowaniu wieczoru. Miała te swoje comiesięczne „udawanki” i cóż ja mogłam na nie poradzić? Nic. Jedynie zaakceptować, tak samo jak i całą Igę. I tak też było. Modliłam się o kogoś takiego jak ona i oto pewnego dnia, ni z tego ni z owego, po prostu zjawiła się w domu obok. Zakolegowałyśmy się niemalże z miejsca. Już od momentu, w którym stanęłam w jej progu z całą blachą świeżej, jeszcze ciepłej szarlotki i uśmiechnęłam się do niej, gdy tylko otworzyła mi drzwi.

– Jestem Zośka – powiedziałam, żeby przerwać krótką, niekomfortową chwilę milczenia. – Mieszkam o tam, niedaleko – dodałam, wskazując na mój oddalony o kilkaset metrów dom. – Przychodzę bo… no po prostu chciałam jakoś przywitać nową sąsiadkę.

Pomyślałam, że być może nowa sąsiadka wcale nie życzy sobie jakichkolwiek odwiedzin. Przecież nic o niej nie wiedziałam. Co też mi wpadło do głowy, żeby wygłupiać się z jakimś ciastem? Czy ja naprawdę aż na czole sobie muszę wyryć, że brakuje mi otworzenia ust do kogoś innego niż stali klienci sklepu i pomyślenia dla odmiany o czymś, co nie dotyczy spraw rodzinnych? Och, głupia ja! Ale nie. Rudowłosa, szczupła dziewczyna, na oko młodsza ode mnie o jakieś kilkanaście lat, z nakrapianą piegami twarzą, pomimo tego że na początku sprawiała wrażenie zamkniętej w sobie i niedostępnej, przedstawiła się i zaprosiła mnie do środka. Następnie zaparzyła kawę. I tak oto tamtego dnia, na początku czerwca dwutysięcznego piętnastego roku, siedziałyśmy obie w jej małym saloniku, wypełnionym wciąż nierozpakowanymi rzeczami. Piłyśmy kawę z mlekiem, jadłyśmy moje ciasto i zaznaczałyśmy ten dzień w naszym mentalnym, niewidocznym dla nikogo kalendarzu, jako początek naszej przyjaźni.

Dzwonek telefonu wyrwał mnie ze wspomnień. Dochodziła ósma. Po odprawieniu chłopaków do szkoły, a Andrzeja do pracy, zaczęłam właśnie delektować się swoją pierwszą poranną kawą i myślą, że tego dnia w sklepie miałam pojawić się dopiero o trzynastej. Za chwilę zamierzałam zabrać się za ogarnianie domu i przygotowanie obiadu dla moich chłopaków.

– No cześć, Zosieńko – usłyszałam wciąż zaspany głos Igi. – Masz chwilę? Nie przeszkadzam ci w pracy?

– No coś ty! – prawie krzyknęłam. – Ty nigdy nie przeszkadzasz. Poza tym mam dzisiaj drugą zmianę.

„Jak tam wieczór?”, miałam ochotę zapytać, jednak nie zrobiłam tego, bo udawanie nie było nigdy moją najmocniejszą stroną. Tylko mojej Mai takie rzeczy przychodziły zawsze z łatwością. Oparłam się o kuchenny blat i zerknęłam na wiszący na drzwiach kalendarz. Piątek, dwudziesty października. Dobrze, że chociaż na Wszystkich Świętych przyjedzie łaskawie do domu.

– Słuchaj, wygooglowałam tego Jarockiego – powiedziała Iga po chwili. – To ten z „Ton Fm” tak? I to on właśnie tutaj przyjeżdża?

– Ten sam. I ta jego dziewucha. Zajmuje się prowadzeniem jakiegoś programu internetowego o ciuchach, czy czymś tam. U mnie w sklepie słyszałam, jak jakieś dwie babki na ten temat rozmawiają. Opuszczają Warszawkę, żeby na wsi siedzieć. Pewnie nie minie kilka tygodni, a narzekać zaczną, że krowy muczą albo obornik czuć. We łbach się ludziom przewraca.

– No cóż… – Iga ziewnęła. Pomyślałam, że pewnie znowu siedziała całą noc nad obróbką zdjęć. – Przynajmniej coś się będzie tu działo, Zosiu. A to dobrze, że ktoś wprowadza się do tego domu. Pamiętasz, jak się zastanawiałyśmy, kto to taki go remontuje i co zamierza z nim zrobić?

– A guzik dobrze, Iga – zignorowałam jej pytanie. – Nie wiem, czemu, ale przeczuwam jakieś kłopoty. A największe dla ciebie, jako ich najbliższej sąsiadki. Chyba niedokładnie o nich czytałaś w tym internecie. Wielcy celebryci – dodałam z ironią. – Wożą się oboje drogimi furami, jedzą w restauracjach dla snobów i ot, tak nagle zapragnęli życia na wsi. Chyba po to, aby się przekonać że mleko nie pochodzi z supermarketu. Węszę problemy.

– Oj, Zośka! – Iga odpowiedziała stanowczo. – To tylko twoje czarnowidztwo, jak zwykle.

Westchnęłam głęboko.

– Obyś miała rację. Wpadnij na kawę i ciasto później, co? Jak uporam się ze sprzątaniem, ale zanim wyjdę do sklepu.

– Nie wiem, czy dziś dam radę, Zośka. Zostało mi sporo zdjęć do przerobienia, ale to już końcówka sezonu, więc później będzie trochę z górki.

– A ten, no… w święta jesteś? Czy wyjeżdżasz? – Starałam się zapytać jak tylko mogłam najdelikatniej. Iga nie przepadała za świętami i spędem rodziny – czemu zresztą wcale się nie dziwiłam – a szczególnie w czasie tego jednego tym bardziej nie była sobą.

– Chyba zostanę w domu – odpowiedziała po chwili. – Wiem, że pewnie powinnam… pojechać do Rzeszowa, odwiedzić groby i tak dalej, ale nie mam na to ochoty. Chyba się stąd nie ruszam.

Powinnaś właśnie się ruszyć! Powinnaś zrobić coś ze sobą i pokazać im wszystkim, że dajesz radę! Że masz się dobrze! – Już chciałam wykrzyczeć do słuchawki, postanowiłam jednak zostawić te wszystkie uwagi dla siebie.

– To może i dobrze – powiedziałam w zamian za to. – Bo moja wyrodna, podmieniona w szpitalu córka przyjeżdża.

– Wiem o tym doskonale! – odpowiedziała wesoło, a ja uśmiechnęłam się sama do siebie. Jak mogłam zapomnieć, że Maja dzwoni do Igi kilka razy w tygodniu, informując ją o wszystkich swoich planach i traktując trochę jak starszą siostrę, przed którą nie ma tajemnic. Od początku miały ze sobą świetny kontakt. Wcześniej nawet byłam o to trochę zazdrosna.

Dokończyłam kawę i zaczęłam swoją codzienną bieganinę z mopem, odkurzaczem i przygotowaniem obiadu dla mojej głodnej watahy, która po południu wróci z pracy i szkoły. Myślałam o Idze. O jej rudych włosach, piegowatej, wciąż jeszcze bardzo dziewczęcej buźce i smutnych oczach, które znałam przecież tylko w takim wydaniu, pomimo że ich właścicielka czasami się śmiała. Wciąż jednak za mało.

Nawet nie zauważyłam, kiedy zrobiło się już wpół do pierwszej.

 

 

 

 

 

 

Maja

 

Patrzę na znajome dróżki, domy, drzewa, te ostatnie pokryte mieniącymi się barwami złota, miedzi i brązu. Mijam jedyny sklep wielobranżowy w naszej wiosce i wychylam się ze swojego miejsca, starając się dojrzeć, czy za ladą stoi teraz mama. Chyba nie. Pewnie czeka na mnie w domu, bo wie że przyjeżdżam. Biorę głęboki wdech i posyłam przepraszający uśmiech tęgiej kobiecie, siedzącej obok mnie. Wyraźnie nie jest zadowolona z tego, że musi wykonać kilka niewygodnych manewrów, aby mnie przepuścić. Powoli, ostrożnie, świadoma podskoków autobusu na wyboistych kocich łbach, podchodzę do kierowcy.

– Pan się zatrzyma teraz, co? Bardzo proszę – mówię nieśmiało, dość jednak wyraźnie i głośno, by mógł mnie usłyszeć poprzez warkot silnika i lecącą z radia muzykę.

– A w życiu! Zaraz przystanek, pani poczeka. Nie pali się. I proszę wrócić na miejsce.

– Ale to jest pilna sprawa – dodaję prędko łamiącym głosem. Przykładam ściśniętą pięść do oczu, pocieram je, zerkając co chwilę na reakcję kierowcy, następnie patrzę intensywnie na dyndającą przy lusterku zapachową choinkę. Jest efekt. Moje oczy zachodzą łzami. Kierowca patrzy na mnie z wyraźnym niepokojem. – Chodzi o mojego młodszego brata – mówię, pociągając nosem. – Jest chory, a lekarz jeszcze nie przyjechał. Mama musi pilnie wyjść do babci, która złamała nogę. I nie ma go z kim zostawić. Jeśli się pan tutaj zatrzyma, za tym zakrętem, to skróci mi pan czas o dobre dwadzieścia minut. Bardzo proszę.

– Niech będzie – odpowiada kierowca. – A ma pani jakąś torbę w bagażniku?

– Nie. Wszystko mam przy sobie.

– Który to zachorował?

Dopiero teraz dostrzegam zajmującą jedno z pierwszych siedzeń Jadźkę Kogut, dalszą sąsiadkę, stałą klientkę maminego sklepu. Jest jedną z największych plotkar z okolicy. Udaję, że nie słyszę jej pytania i jak tylko autobus się zatrzymuje, wyskakuję z niego i pędzę w kierunku domu. Domu Igi, oczywiście.

Pamiętam jak dziś, gdy przeprowadziła się do Polany ponad dwa lata temu, a mama – po tym, jak zdążyła ją zobaczyć i trochę poznać – oznajmiła mi, że pani Iga Wawrzyniak wygląda niczym moja ulubiona bohaterka z dzieciństwa. Sięgnięcie do pamięci i próba wygrzebania z niej jakiejś niby mojej bohaterki, rzekomo ulubionej, zakładając, że faktycznie taką miałam, zajęło mi dobre kilka minut. Mama w tym czasie opowiadała tacie o nowej sąsiadce, i pomiędzy jej zwyczajowym krzątaniem się w kuchni, odpowiadaniem na tysiące pytań bliźniaków i swobodnym rzuceniem: „Ot, taki sympatyczny rudzielec, z piegami”, doznałam nagłego olśnienia umysłu.

Ania z Zielonego Wzgórza. Moja pierwsza, „poważna” rola, wystawiana w szkolnym kółku, która – jak mi się wtedy wydawało – przyciągnęła chyba wszystkich, a na pewno zdecydowaną większość mieszkańców Polany i po której zebrałam najprawdziwsze owacje na stojąco. Byłam trochę młodsza niż postać, którą grałam. Miałam rudą perukę, pod którą było mi nieziemsko gorąco, panią Małgosię Słowik, nauczycielkę, która stała za kulisami i płakała ze wzruszenia rzewnymi łzami, oraz klaszczący w dłonie tłum mieszkańców wsi, choć nie mogłam wyraźnie dostrzec ich twarzy z powodu wciąż przygaszonego światła. Miałam też rodziców, których wtedy ze mną nie było, bo mama w miejskim szpitalu wydawała właśnie na świat bliźniaków. No i Sebastiana. Starszego ode mnie o całe pięć lat brata, który pomimo osłabienia po przebytym niedawno zapaleniu płuc i absolutnego zakazu wychodzenia z domu, przywlókł się do szkoły, by móc zobaczyć mnie w akcji. I miałam coś jeszcze. Pewność, że stanie na scenie, znacznie większej i znacznie poważniejszej niż prowizoryczne deski szkolnego teatrzyku podstawówki w Polanie, jest czymś, co chcę robić już do końca życia. Sporo tego było jak na dziesięciolatkę.

Oczywiście, że musiałam poznać Igę Wawrzyniak, która już po pierwszej próbie nie pozwoliła mi zwracać się do siebie „pani”.

Mamy ze sobą coś wspólnego. Iga też robi to, co kocha, i jej rodzina również nie skakała kiedyś ze szczęścia z powodu jej decyzji. Iga ma to gdzieś. Postawiła na swoim, w dodatku to, co robi, oprócz satysfakcji, przynosi jej dobrą kasę, więc chyba nikt już nie widzi w tym problemu. Gdyby jeszcze tylko rozliczyła się z przeszłością i zaczęła żyć pełnią życia, byłoby już całkiem cudnie.

Skręcam w pobliskie krzaki, gratuluję sobie w myślach sprawnie rozegranej akcji w autobusie, odsuwam torbę podróżną i wyciągam z niej przebranie. W salonie świeci się światło, dobry znak, zastanę ją. Wcześniej trochę się obawiałam, że może pstryka jeszcze fotki gdzieś po okolicy, choć nie sądziłam, że to możliwe. Nie w przeddzień Wszystkich Świętych, dnia w którym absolutnie nic nie jest w stanie zerwać z niej tej smutnej, szarej powłoki, którą przywdziała jakiś czas temu, zanim się poznałyśmy.

Świadoma tego, jak wyglądam, idę już teraz powoli wąską ścieżką, prowadzącą do jej drzwi. Mnie na pewno uda się ją rozweselić.

 

 

 

 

 

 

Ewelina

 

Zapukałam do pokoju, który Michał już od samego początku wybrał na swoje miejsce pracy. Siedział wyprostowany przy biurku i stukał w klawiaturę. Artykuł. Kolejny i kolejny, a po nich pewnie nastąpi zbieranie jakichś materiałów do audycji radiowej, po czym możemy myśleć już tylko o wyjeździe do Warszawy. Dopiero co zamieszkaliśmy w Polanie, a ja odliczałam każdą godzinę do tych dwóch dni w tygodniu, kiedy mój narzeczony będzie siedział w studiu „Tonu Fm”, a ja będę mogła odetchnąć pełną piersią w opustoszałym, ale wciąż przecież naszym mieszkaniu. Mieliśmy wyjechać następnego dnia rano. Żyłam dla tych chwil. Nie mogłam sobie przypomnieć, abym kiedykolwiek wcześniej cieszyła się tak z powodu Święta Zmarłych.

– Dzięki, Ewelciu – powiedział, nie odrywając wzroku od ekranu komputera.

Postawiłam kubek herbaty na blacie biurka i usiadłam na krześle obok. Dopiero wtedy odwrócił się i spojrzał na mnie. – Co jest?

– Nic. – Wzruszyłam ramionami. – Misiu, jesteś zły że… no wiesz… nie mogę się przyzwyczaić?

– E, no coś ty. Myślę, że kwestia czasu, nie? – zapytał, ale chyba nie oczekiwał odpowiedzi, bo odwrócił się z powrotem do komputera i wznowił swoje rytmiczne stukanie.

– A o to, że nie interesowałam się tym całym remontem, no i wiesz, tym wszystkim?

Owszem, wybierałam płytki, meble, blaty kuchenne i kolory ścian, wszystko z podsuwanych przez Michała katalogów i, mówiąc szczerze, sprawiało mi to całkiem niezłą frajdę. Jednak fakt, że pojawiłam się w Polanie tylko jeden jedyny raz od momentu, kiedy zapadła decyzja, że będziemy tu mieszkać, zaczynał trochę gryźć moje sumienie. A wyrzutów sumienia nie miałam już dawno i bardzo ich nie lubiłam. Teraz – w związku z przeprowadzką do tej dziury – przypomniały mi o swoim istnieniu i zaczynały zakłócać spokój.

Przyjechałam na prośbę Michała. Wtedy, gdy chciał, abym zobaczyła na własne oczy, że zakładana pompa ciepła faktycznie będzie najlepszym rozwiązaniem i nie powinnam się obawiać o to, że przeprowadzka tuż przed zimą okaże się idiotycznym pomysłem.

– O to też nie jestem zły, daj spokój. Stać nas na to, abyś nie musiała się niczym interesować. Od tego są ludzie.

Znów oderwał się od komputera, sięgnął po herbatę i przyjrzał się mi uważniej.

– Rozglądałaś się już za suknią ślubną? Może w Warszawie pochodzisz po jakichś salonach z dziewczynami?

Tak. Oczywiście, że miałam taki plan.

– Mam coś na oku. Na pewno teraz przejdę się w kilka miejsc.

Warszawa, wypad do sklepów z kumpelami i siostrami, przeglądanie sukien ślubnych. Przymierzenie tej w najnowszym salonie w centrum, tej jednej, która tak bardzo zachwyciła mnie ostatnio, gdy surfowałam po internecie. Tak! Tego właśnie było mi trzeba na poprawę nastroju. Rozmarzyłam się, myśląc właśnie o niej. O jej pięknym, srebrzystym dole wysadzanym kryształkami, o jej górze…

– O kurwa! – krzyknęłam, gdy spojrzałam za okno.

Michał cisnął we mnie pouczającym, zawiedzionym spojrzeniem. Dawniej nie przeszkadzało mu moje przeklinanie, co więcej, rzucał mięsem równo ze mną, teraz, po tej jego pieprzonej metamorfozie, zamienił się w jakiegoś wyimaginowanego rycerza z dawnej epoki. Albo przynajmniej do takiego aspirował. Zignorowałam jego moralizatorski wzrok i wskazałam palcem za okno.

Do domu obok, posuwistym krokiem zmierzała postać w przebraniu czarnego ducha z filmu Krzyk. Peleryna powiewała na dość silnym, prawie listopadowym już wietrze, a na twarzy widniała ta okropna, biała maska z wykrzywionymi otworami na usta i oczy.

Michał zaczął się śmiać tak głośno, że wyjęłam mu z rąk kubek z herbatą i postawiłam z powrotem na blacie, gdyż istniało ryzyko że zaleje całą klawiaturę.

– No i widzisz sama – powiedział rozbawiony – a ty myślałaś, że tu się nic nie będzie działo.

– Jesteś pewien – zapytałam całkiem poważnie – że chcesz zapoznać się bliżej z tymi naszymi sąsiadami? Bo jeśli o mnie chodzi, to mam wątpliwości.

– Teraz jeszcze bardziej jestem pewien. I robimy to zaraz po powrocie z Warszawy. – Z uśmiechem na ustach ponownie położył dłonie na klawiaturze i wlepił wzrok w ekran. – Skończę za jakąś godzinę, góra dwie.

Odebrałam to jako znak, że powinnam wyjść i zająć się swoimi sprawami. Tak też zrobiłam.

Wróciłam do naszego nowocześnie urządzonego salonu, z płaskim kominkiem usadowionym na jego środku, telewizorem na całą ścianę i eliptycznym stołem, przy którym mój narzeczony miał nadzieję na przyjmowanie sporej liczby gości.

Mogłam naprawdę bardzo wiele znieść dla Michała. Dzięki niemu zaistniałam. Przestałam być nieznaną nikomu dziewczyną pracującą na etacie w gabinecie kosmetycznym, a stałam się podziwianą vlogerką z nieskończoną liczbą fanek. Regularnie, kilka razy w tygodniu, oglądały mój program o najnowszych modowych trendach, a ja dzięki niemu mogłam darować sobie harowanie u kogoś. Kosiłam całkiem niezłą sumkę, ale wiedziałam że wypłynęłam na wierzch właśnie dzięki Michałowi. Dzięki temu, że byłam narzeczoną sławnego, lubianego radiowca, a nie zwykłą dziewczyną, która coś tam sobie papla na YouTubie. Nie jakąś nieznaną, anonimową Eweliną Krycz, tylko „tą od Jarockiego”. Nawet w najgorszych snach nie dopuszczałam myśli, by miało się to zmienić. No i oczywiście, że wciąż bardzo go kochałam, choć tęskniłam za dawnym Michałem, tym, sprzed tamtego dnia ponad dwa lata wcześniej. Za Michałem, który podróżował ze mną po świecie, nie przepuścił żadnej imprezy i nawet do głowy by mu nie przyszło, aby wracać wspomnieniami do sentymentów z przeszłości. Dlaczego wszystko musiało się zmienić w jednej chwili?

Tymczasem dzielnie znosiłam jego nawracający stres i natarczywe wspomnienia związane z tamtym wydarzeniem, koszmary albo bezsenne noce, modląc się o to, by dawny Michał jeszcze do mnie wrócił. Na początku kategorycznie nie chciałam się zgodzić na przeprowadzkę. Przecież byłam stworzona do miasta, do ludzi. Zmieniłam zdanie, widząc jakie to dla niego ważne. Musiałam pójść na kompromis. Zacisnąć zęby i znieść dla niego wiele. Dla dobra sprawy.

Usiadłam na skórzanej, kilkuosobowej sofie i wróciłam do marzeń o swojej przyszłej sukni. O jej górze, obszytej oryginalną wenecką koronką. Była to zdecydowanie rzecz z górnej półki, na co również wskazywała metka. Jednak było nas przecież na nią stać.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej