Zaklęci - Graham Masterton - ebook

Zaklęci ebook

Graham Masterton,

5,0

Opis

Gdy Jack Reed zobaczył w strugach deszczu starą posiadłość w gotyckim stylu, natychmiast zapragnął przerobić ją na idylliczny, ekskluzywny hotel. Nie wiedział o tym, że przed 60 laty miejsce to było szpitalem dla psychicznie chorych - morderców i gwałcicieli, a wśród nich dla Quintusa Millera, charyzmatycznego, przerażającego swym wyglądem psychopaty, który przewodził miejscowej społeczności.

Któregoś dnia wszyscy pensjonariusze, 137 osób, znikli bez śladu. Okazuje się, że dzięki starożytnej magii ich obmierzłe dusze zostały zaklęte w pokrywających mury posiadłości płaskorzeźbach. Klątwę, która ich więzi można odczynić w jeden sposób - zamordować osiemset istnień ludzkich, wtedy ściany wypuszczą Quintusa Millera i jego orszak śmierci...

Fala zbrodni, która przetoczyła się przez USA, sprawiła, że Quintus prawie osiągnął swój cel. Zginęło 799 osób. Pozostała ostatnia ofiara. Jack musi powstrzymać zaklętych, którzy, by się wyzwolić, chcą poświęcić życie jego syna.

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Gminna Biblioteka Publiczna w Nowych Ostrowach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 481

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Baska89

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam tę książkę
00

Popularność




 

Graham Masterton, popularny pisarz angielski, urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Po ukończeniu studiów pracował jako redaktor w miesięcznikach — m.in. Mayfair i angielskim oddziale Penthouse’a. Jest autorem licznych horrorów, romansów, powieści obyczajowych, thrillerów, poradników seksuologicznych.

Swój pierwszy utwór z gatunku horroru zatytułowany „Manitou” wydał na początku lat siedemdziesiątych. Aktualnie jego dorobek literacki liczy ponad 30 powieści o łącznym nakładzie przekraczającym dwadzieścia milionów egzemplarzy; ponad dwa miliony książek mistrza horroru kupili polscy czytelnicy. Wielką popularność pisarza w Polsce ugruntował cykl poradników seksuologicznych — przede wszystkim „Magia seksu” i „Potęga seksu”. Jego powieści „Tengu” i „Kostnica” otrzymały wyróżnienia literackie w USA i Europie, „Manitou” zaś została przeniesiona na ekran filmowy z Tonym Curtisem w roli głównej. Najnowsze bestsellery pisarza to „Strażnicy piekła” (The Doorkeepers) i „Syrena” (Rook V: Swimmer).

Graham Masterton mieszka w Montenotte w Irlandii.

 

Graham Masterton

w Wydawnictwie PRIMA

 

BEZSENNICIAŁO I KREWCZARNY ANIOŁCZTERNAŚCIE OBLICZY STRACHUDRAPIEŻCYDUCH ZAGŁADYDWA TYGODNIE STRACHUDZIECKO CIEMNOŚCIKŁY I PAZURYMANITOUSFINKSŚMIERTELNE SNYUCIEC PRZED KOSZMAREMWALHALLAWYZNAWCY PŁOMIENIAZAKLĘCIZEMSTA MANITOUZJAWAZWIERCIADŁO PIEKIEŁ

 

Strona internetowa Grahama Mastertonawww.homepage.virgm.net/the.sleepless/[email protected]

 

graham

MASTERTON

 

Zaklęci

 

Przełożył

JULIUSZ GARZTECKI

 

PRIMA

WARSZAWA 2001

 

Tytuł oryginału:WALKERS

 

Copyright © 1989 by Graham Masterton

Copyright © for the Polish edition by PRIMA 2001Copyright © for the Polish translation by Juliusz Garztecki 1993Cover illustration © Melvyn Grant/Artists Partners Ltd.

 

Prima Oficyna Wydawnicza sp. z o.o.Świętokrzyska 30/52, 00-116 Warszawatel./fax 652-00-09

e-mail: [email protected]

 

Indywidualna sprzedaż wysyłkowa:VIK, Kalinowej Łąki 45, 01-934 Warszawatel. 0-501-104-033

 

Sprzedaż hurtowa i wysyłkowa:Internovator, Zwrotnicza 1/3, 01-219 Warszawatel. (22)-632-23-81, (22)-632-74-37, (22-632-745)

 

Prima Oficyna Wydawnicza sp. z o.o.Warszawa 2001. Wydanie IVDruk: Łódzkie Zakłady Graficzne

 

Na stopniach świetlistego domu wariatów Słyszę, Jak brodaty dzwon wstrząsa trawnikiem lasu W podzwonnym dla mego świata.

 

Gregory Corso „In the Fleeting Hand of Time”

 

Jeśli umrzeć muszę... Oto będzie

W tej żyznej ziemi żyźniejszy pył ukryty

 

Rupert Brooke „The Soldier”

 

,,Merrimack” brzmi tak, jak gaelickie słowo morriomach, oznaczające „z wielkiej głębiny”.

 

Berry Fell „America BC”

ROZDZIAŁ I

Ledwie na moment oderwał wzrok od jezdni, sięgając do schowka na rękawiczki po kasetę Santany, gdy coś niewyraźnego i szarawego, jak dziecko zakutane w płaszcz przeciwdeszczowy, przeleciało przez szosę tuż przed nim.

Wrzasnął: „ach!” i kopnął stopą hamulec. Ześlizgnęła się, więc kopnął ponownie. Na mokrym asfalcie kombi obróciło się w poprzek szosy, piszcząc oponami. A potem podskoczyło, opadło na zaścielone liśćmi pobocze i z głośnym trzaskiem walnęło w pień dębu.

Jack zgasił silnik i trzęsąc się siedział w fotelu. Jezu Chryste! Jezu Chryste Wszechmogący! Kapuśniaczek zaczął osiadać kropelkami na przedniej szybie. Oczywiście jechał szybko, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt mil na godzinę, w kierunku niewyraźnie majaczącego, wznoszącego się po zboczu pagórka zakrętu. Ale przecież widzialność nie była aż tak zła, on zaś skierował wzrok na bok na nie dłużej niż ułamek sekundy. Nie rozumiał, jak, u diabła, mógł przeoczyć dziecko, wybiegające z pobocza szosy.

— Jezu Chryste — powtórzył głośno. Głos miał słaby i nie przekonywający. Ciągle jeszcze się trząsł.

Nabrał pełne płuca powietrza, odpiął pas bezpieczeństwa i wysiadł z samochodu. Wóz stał teraz obrócony maską w kierunku, z którego przybył, karoseria u jego końca była wgnieciona z lewej strony od zderzenia z drzewem. Teraz, gdy umilkł odgłos silnika, droga i otaczający ją las wydawały się dziwnie ciche. Żadnych odgłosów prócz skapywania kropli ze zwisających nad głową gałęzi i od czasu do czasu dalekiego popiskiwania czajki.

Lasy, lasy i jeszcze lasy. To z ich powodu jego dziadek zawsze nienawidził Wisconsinu. Był farmerem i dla niego drzewa oznaczały pniaki.

— Te wszystkie pieprzone drzewa — skarżył się, nawet po odejściu na emeryturę.

Jack pociągnął nosem, zadrżał i rozejrzał się wokół. Na drodze nie leżało dziecko, dzięki Bogu, a także nie było śladu niczyjej obecności na jej skraju. Żadnego szarobiałego płaszcza przeciwdeszczowego, usmarowanego krwią. Żadnego zgniecionego pantofla treningowego.

Podniósłszy kołnierz sportowego płaszcza pobrnął z powrotem przez zmącone błoto, usiłując nie pobrudzić swych nowych płytkich brązowych półbutów. Ponieważ krople drobnego deszczyku nie osiadały na śladach opon, widział dokładnie, w którym miejscu nacisnął hamulec i gdzie wpadł w poślizg. Cztery krzyżujące się ósemki, poprzecznie przecinające smołowaną nawierzchnię. Przykucnął, by przyjrzeć im się z bliska. Nic nie wskazywało, by uderzył kogokolwiek.

Zresztą nie myślał, że kogokolwiek uderzył. Nie przypominał sobie żadnego zderzenia prócz końcowej kolizji z drzewem. Odwrócił się, osłaniając oczy przed deszczem i przyjrzał się z przodu swemu kombi. Nie było wgniecenia na przednim zderzaku, reflektory pozostały nienaruszone. Miał nadzieję, że nie otarł się bokiem o kogoś i nie odrzucił go w ten sposób w paprocie i krzaki leśnego poszycia. Słyszał już o ofiarach piratów jezdni, leżących w krzakach o kilka jardów od ruchliwej autostrady i umierających choćby z zimna.

Cofnął się kilka kroków. Stulił dłonie przy ustach i zawołał:

— Halo? Jest tu kto? Halo?!

Stał całkiem nieruchomo, nasłuchując. Czajka krzyczała pii-uu, pii-uuu, a potem pii-uiddi. Deszcz padał na ziemię tak miękko, jak woal umierającej oblubienicy. Trudno było uwierzyć, że znajdował się ledwie o dwadzieścia minut jazdy od stolicy stanu, Madison, i o mniej niż dwie godziny jazdy od Milwaukee.

Zawołał „Halo?” jeszcze trzy czy cztery razy. Nadal żadnej odpowiedzi. Serce przestało tłuc mu się w piersi, oddech wrócił do zwykłego rytmu. Powoli się uspokajał. Wyciągnął chusteczkę do nosa, otarł twarz i wydmuchał nos. Pomimo chłodu koszulę i całą bieliznę miał przesiąkniętą zimnym potem.

Musiała to być sarna, prawda? Albo może kozioł. W każdym razie jakieś zwierzę. Nie przyjrzałeś mu się dość dobrze, co? To znaczy, Jack, dajże spokój, bądźmy poważni, cóż by dziecko robiło tutaj, tak daleko w lesie, w deszczowe czwartkowe popołudnie, o całe mile od jakiejkolwiek miejscowości? Sam byś się tutaj nie znajdował, nieprawdaż, gdybyś nie musiał sprawdzić starej letniej chatki taty nad Diabelskim Jeziorem, a jedyna przyczyna, dla której pojechałeś tą drogą, jest taka, że przypadkiem skraca ci o piętnaście mil przejazd do szosy numer pięćdziesiąt jeden.

Chciałem powiedzieć, że cóż, u diabła, robiłoby dziecko tutaj tak daleko?

A jednak niepokojące w tym wszystkim było to, że Jack z całą pewnością widział biegnące nogi, wymachujące ręce i podniesiony kaptur. Zdrowy rozsądek mówił mu, że musiało to być zwierzę. Ale nadal miał przed oczami dziecko, zakutane w szarobiały płaszcz przeciwdeszczowy, wyskakujące tuż przed nim w ten dziki, właściwy dzieciom, źle wyliczony sposób.

Odczekał jeszcze parę chwil. A potem powoli, odwracając się kilka razy, wrócił do swego kombi. Była to electra, model z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku, czerwony metalik, teraz pokryty drobnymi kropelkami deszczu. Ostatni wóz jego ojca. Jack odziedziczył go wraz z letnią chatką i pokojami wypełnionymi kwaśno pachnącymi książkami i niezliczonymi ilościami gazet. Zmuszony został do sprzedania apartamentu w Jackson Park, aby opłacić podatki taty oraz koszty pogrzebu — choć przecież nie mógłby za nic przekonać Maggie, by tu zamieszkała, za żadne brylanty, ponieważ Maggie zawsze wierzyła, że rak jest w jakiś sposób zaraźliwy. Całe życie spędzone na pracy i marzeniach nie przyniosło nic bardziej spektakularnego, niż liche auto i kupa książek.

Tylne światła samochodu były rozbite; na zbutwiałych liściach leżały rozrzucone odłamki czerwonego plastyku. Wgniecione tylne drzwi wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu jak warga Elvisa Presleya i bez względu na to, jak ostro Jack próbował wbić je na miejsce, nie chciały się zamknąć jak należy. Przyszło mu na myśl, że mogło być gorzej. Mógł zderzyć się z dębem czołowo i zranić się poważnie, nawet zabić. Chyba dobrze się stało, że nie potrafił opanować poślizgu przednich kół. Gdyby był lepszym kierowcą, prawdopodobnie by zginął.

Wsiadł do wozu i uruchomił silnik. Pasek klinowy chłodzenia piszczał, ale poza tym wyglądało, że samochód nadaje się w pełni do jazdy. Gdyby tylko dowiózł go z powrotem do Milwaukee — było mu obojętne, czy będzie takie nawet wydawał dźwięki, jak orkiestra Pfister Bierkeller.

Tuż przed włączeniem przednich wycieraczek wydało mu się, że coś dostrzega przez srebrzystą mgiełkę kropel mżawki, pokrywającą szybę. Białawy błysk w lesie po prawej stronie. Gdy szyba została przetarta, przyjrzał się ponownie, ale zjawisko znikło. Otworzył drzwiczki i wychylił się do połowy, by lepiej widzieć. I znowu leciutki ruch, ledwie widoczna szarobiała plama.

Sięgnął do tylnego siedzenia i wyciągnął płaszcz przeciwdeszczowy. Bez wątpienia był tam ktoś w głębi lasu; ktoś albo coś. A cokolwiek to było, prawie załatwiło ich oboje. Jeśli to zwierzę, nie będzie w stanie nic już zrobić, tylko o tym zameldować. Ale jeśli to dziecko, chciał, do jasnej cholery, dowiedzieć się, co ono zamierza, biegając samotnie po lesie.

Wysiadł, zatrzasnął drzwiczki i zaczął ukosem schodzić z pagórka. Pod stopami miał grubą warstwę mokrych, zbutwiałych liści, więc co drugi krok ześlizgiwał się w bok. Gdy już dotarł do bardziej płaskiego terenu, jego buty pociemniały od wilgoci, a ciernie jeżynowych krzaków powyciągały mu nitki ze spodni moherowego garnituru. Zatrzymał się na moment, by odzyskać oddech.

— Cholera — mruknął pod nosem. Co też go opętało, by wyruszyć w dół po mokrym, nierównym stoku w pogoni za dzieckiem, które prawdopodobnie nie było dzieckiem, tylko głupią zabłąkaną kozą. Mógł sobie w tej chwili siedzieć w suchym, ciepłym samochodzie w drodze do domu, słuchając „Abraxasa” Santany, włączonego na cały regulator, by zagłuszyć odgłosy piszczącego paska klinowego.

I mam nadzieję, że czujesz się lepiej... i mam nadzieję, że dobrze się czujesz!

Czekał nasłuchując i rozglądając się wokoło. Z tyłu ledwie mógł dostrzec matowoczerwony tylny zderzak swego kombi stojącego wysoko w górze na poboczu szosy. Przed nim teren nadal opadał w dół, teraz już w stronę ciemnego i zarośniętego jaru, pełnego jeżyn i ociekających wilgocią paproci. Usłyszał, że gdzieś płynie woda, klekocze strumyczek. Ale tego mokrego popołudnia pod ciężko zwisającym szarym niebem szmer potoczka zamiast być wesoły, brzmiał głucho i przygnębiająco.

Powinien zawrócić. Kontynuowanie tego jest nielogiczne, kapitanie. Nawet, jeśli szarobiała postać jest dzieckiem, z całą pewnością go nie zabił. A jeśli to koza, z łatwością potrafiła go przegonić i skakać po górach i dolinach, w których jego obuwie nie tylko było nieprzydatne, ale wręcz niebezpieczne.

— Halo! — zawołał po raz ostatni. — Jest tam kto?

Znów zadrżał, tym razem z zimna. A prócz tego pilnie musiał zrobić siusiu. Przysunął się do kępy paproci i jego mocz okrył się parą w popołudniowym chłodzie. Zdawało mu się, że trwa to wiecznie. Ale nie był nawet w połowie, gdy znów ujrzał szarawobiałą postać, ledwie na sekundę, daleko w dole wąwozu, między drzewami.

— Hej! — zawołał. — Hej, ty! — Zapiął suwak w spodniach i zaczął się przedzierać w tamtą stronę. — Hej, dziecko, poczekaj trochę!

Grunt pod jego stopami nagle zaczął stromiej opadać. Poślizgnął się ze trzy czy cztery razy, aż został zmuszony do pochwycenia paproci, by uchronić się od upadku. Rozciął sobie skórę dłoni. Wysysając krew, kulejąc, klnąc pod nosem przepychał się coraz dalej w głąb wąskiego wąwozu.

Ty głupi skurwysynu — pomyślał pod własnym adresem. — Wspinanie się pod górę, by powrócić do wozu, zajmie ci całe godziny. I do diabła, deszcz pada coraz gęściejszy.

Ześlizgnął się w dół po naniesionych potokiem, mokrych kamieniach, chwycił za paprocie, by odzyskać równowagę, a potem padł ciężko na plecy.

— O, kurwa! — zaklął. — Niech to szlag trafi!

Powoli, z wysiłkiem stanął na nogach. Spodnie miał z tyłu przemoczone i oblepione błotem. Jego nowe buty nadawały się tylko do wyrzucenia na śmieci. Prawa dłoń nadal krwawiła, do tego nabił sobie siniaka na lewym łokciu.

No to koniec. Dziecko czy nie dziecko, zawracam i Jadę do domu.

Wyprostował się, nabrał głęboko powietrza, a potem wrzasnął:

— Dziecko! Słyszysz mnie? To już koniec! Daj sobie spokój! Jeśliś się zgubiło, to twoje zasrane szczęście! Słuchaj, co ci mówię! — Zaczął nasłuchiwać, ale dolatywało do niego tylko echo własnego głosu, padający deszcz i szemrzący strumyk. — Cholerne, głupie dziecko — mruknął pod nosem. — Cholernie głupie... cokolwiek to jest, choćby koza. Kogo to obchodzi?

Rozpoczął wspinaczkę po zboczu wąwozu. Ale właśnie wówczas kątem oka dostrzegł na brzegu, na lewo od siebie, ledwie ze dwadzieścia jardów dalej — szarobiałą postać. Nie poruszała się, nie biegła, po prostu stała z pochyloną głową wśród chwiejących się paproci. Zatrzymał się i wpatrzył w nią, szczękając z zimna zębami. Tym razem z jakiegoś powodu nie miał ochoty wołać.

— Dobra, teraz cię dopadłem, skurwysynu — mruknął pod nosem i zaczął się przedzierać do góry przez paprocie i jeżyny. Tym razem postać pozostała na miejscu, odziana w szarawobiały płaszcz przeciwdeszczowy, podniósłszy szpiczasty kaptur i opuściwszy ramiona. Jack pomyślał, jakie to dziwne, że nie odwróciła się i w ogóle nie drgnęła. Przecież musiała go słyszeć. Pchał się w górę zbocza tak subtelnie, jak to robił we Francji generał Patton ze swą Trzecią Dywizją Pancerną.

Już prawie dotarł do postaci, ale nadal się nie poruszyła. Stała tuż przy ogrodzeniu z drutu kolczastego, biegnącym ukośnie wzdłuż boku doliny. Zdecydowanie było to dziecko, a nie zwierzę. Ale wyglądało na dziecko dziwacznie przygarbione, dziecko zdeformowane i po raz pierwszy Jack poczuł autentyczny niepokój.

— Hej, dzieciaku! — zawołał ochryple, bardziej by popisać się odwagą niż ze złości. — Hej, dzieciaku, prawie zabiłeś nas dwoje tam na drodze.

Stało nieporuszone, oparte o ogrodzenie. Jack dotarł wreszcie do niego i chwycił za górny drut, by uchronić się przed ześlizgnięciem z pagórka.

Dopiero w chwili gdy prawie go dotykał, zorientował się, że to wcale nie jest dziecko. I nawet nie zwierzę. Chwycił za jego „kaptur” i oderwał je od płotu. A w ręce miał tylko przemoczony egzemplarz gazety „Milwaukee Sentinel” z zeszłej niedzieli. W jakiś sposób rozwinął się i niesiony wiatrem przybrał na jednym z słupów ogrodzenia kształt dziecka w kapturze.

Jack długo stał w deszczu. Miał srogą minę, a w każdej dłoni trzymał mokry kłąb stronic działu sportowego dziennika. Nie mógł nic z tego zrozumieć, a w jakiś szczególny sposób wydarzenie okazało się bardziej niepokojące, niż gdyby znalazł prawdziwe dziecko. Widział przecież przelatującą tuż przed nim przez szosę taką samą postać. Widział, że zbiegła po zboczu aż do doliny. Z dołu, z wąwozu, wyglądała dokładnie tak, jak zakapturzone dziecko. Czy naprawdę, u diabła, mogła stać się niczym więcej, tylko gazetą?

Rozwinął mokre stronice i sprawdził datę. Ostatnie piątkowe wydanie. Nic w nim szczególnego. Zmiął je powoli, a potem machnął ręką do tyłu i wyrzucił papier. Po raz ostatni rozejrzał się po lesie. Nie było tam niczego nawet odlegle przypominającego dziecko, które — jak sądził — ścigał. Żadnych zwodniczych przebłysków szarobiałego płaszcza przeciwdeszczowego wśród paproci. Wciągnął powietrze, otarł czoło wierzchem dłoni i zaczął przygotowywać się do długiej, męczącej drogi do swego auta.

Ale właśnie w tym momencie dostrzegł wśród drzew coś przypominającego szczyt dachu. Wszedł o parę jardów wyżej po zboczu pagórka i wkrótce ujrzał go całkiem wyraźnie — potężny budynek z wieżycami z żółtej cegły, dachem krytym błyszczącymi, niebieskoszarymi płytkami i z wieloma rzędami gotyckich okien. A cóż to, u diabła, za budowla?

 

Jack rozsunął druty kolczaste ogrodzenia, schylił głowę i przecisnął się na drugą stronę. Budynek stał, patrząc od strony szosy, po przeciwnej stronie doliny. Wieże miał przesłonięte ogromnymi białymi dębami. W rezultacie choć zbudowano go w taki sposób, by górował nad otaczającymi lasami, prawie nikt nie mógł go dostrzec od strony szosy.

Od świata zewnętrznego — jak zamek Śpiącej Królewny — chroniło go dzikie otoczenie naturalne. Jack ocenił, że las został prześwietlony jeden raz, dwadzieścia, może trzydzieści lat temu. Obecnie jednak by posuwać się naprzód, musiał walczyć z cierniami i krzakami dzikich róż. Zanim osiągnął kępę dębów o jakieś dwieście jardów poniżej na południowy zachód od budowli, poły jego płaszcza dwukrotnie się rozdarły, a skarpetki miał w strzępach. Buty za sto siedemdziesiąt dolarów można było spisać na straty.

Ale najbardziej zaintrygował go sposób, w jaki został tu zwabiony: tak jakby przez całe życie przeznaczony był do odkrycia owego budynku, tego właśnie popołudnia, o tej właśnie godzinie. Jakby czekał on na niego.

Jako chłopiec spędzał niemal każde wakacje letnie w tej okolicy, nad jeziorem Mirror, nad Diabelskim Jeziorem lub jeziorem Wisconsin. W towarzystwie przyjaciół przemierzał te lasy podczas setek pieszych wycieczek albo „wypraw badawczych”.

Ale nigdy dotychczas nie widział tego budynku, o tak przecież imponujących rozmiarach. Nigdy nie dowiedział się o jego istnieniu. Był tak wspaniały i otaczała go tak tajemnicza aura, że Jack poczuł się prawie dotknięty, iż nie odkrył go, gdy miał jedenaście lat. Pomyśleć tylko, w jakie gry mogli się tutaj bawić z Dongiem McLeishem! W Księcia Niezłomnego! Żelazną Maskę! Drakulę! Bawiliby się fantastycznie! Czemu musiał z tym odkryciem czekać aż do dziś, gdy jest czterdziestotrzyletnim żonatym mężczyzną i mieszka w Milwaukee, kierując siecią warsztatów natychmiastowego montażu tłumików?

Budowla wyglądała jak zamek lub hotel albo imponujący dworzec kolejowy. Zbudowano ją z takiej samej jasnożółtej cegły, jak stary browar Pabsta w zachodniej części Milwaukee; tej samej, dzięki której Milwaukee zyskało przezwisko „Kremowego Miasta”. Stworzono ją w stylu gotyku austriackiego, z kwadratowymi wieżami na obu końcach dwustustopowej fasady, oba skrzydła zwieńczono grupami pięciu iglic, dekoracyjna balustrada z kutego żelaza ciągnęła się przez całą długość rynien.

Wszędzie były twarze. Szare twarze, odlane z ołowiu, u wylotów wszystkich rynien. Wykute z kamienia koloru żółtej ochry twarze nad oknami. Czarne, żelazne twarze w załomach balustrady. Chyba razem ponad setka. Lecz w przeciwieństwie do większości chimer na świecie żadna z nich nie była brzydka ani groteskowa. Wszystkie cechował wyraz spokoju, pogody, nawet świątobliwość. Co dziwniejsze, wszystkie miały zamknięte oczy, jakby były ślepe, śpiące lub martwe.

Jack utorował sobie drogę między drzewami, aż wreszcie wydostał się na wysypaną białym żwirem drogę, okrążającą cały budynek. Żwir poprzerastał bluszcz i trawa. Na zachodniej wieży bluszcz wspiął się aż po okna drugiego piętra, tuląc się do cegieł jak mroczna i zaborcza kochanka.

Nie ulegało wątpliwości, że budynek stoi pusty od lat, może nawet dziesięcioleci. Rynny były fatalnie skorodowane, a woda sączyła się po bokach głównego wejścia, pozostawiając na cegłach smugi rdzy, sięgające całej wysokości fasady. Okna były ciemne, zakurzone i puste, a wszystkie oprawne w ołów, kwadratowe szybki popękane. W prawie wszystkich kominach tkwiły porzucone ptasie gniazda; podobne gniazda widniały wciśnięte między dekoracyjne iglice na dachu.

Cała ta budowla, trwając tak wśród padającego drobnego deszczu, tchnęła atmosferą cichej rozpaczy i tęsknoty za przeszłością.

Jack podszedł do głównego wejścia, wspiął się po kamiennych stopniach i spróbował pociągnąć za masywną klamkę z brązu. Okazało się, że drzwi są zamknięte na klucz, być może także na sztaby. A przecież nie groziło budowli niebezpieczeństwo zniszczenia przez wandali, nie tutaj w głębi lasów, gdzie nikt nie mógł jej znaleźć.

Obok drzwi wisiał staromodny dzwonek odlany z brązu, ozdobiony wizerunkiem twarzy — twarzy świętego z zamkniętymi oczami. Jack pociągnął za rączkę, ale jedynym tego skutkiem była opadająca chmura rdzawego pyłu. Pociągnął po raz drugi mocniej i tym razem usłyszał gdzieś w głębi ostre dzwonienie, dzwonienie długie i uporczywe, jakby ktoś wściekle wymachiwał ręcznym dzwonkiem.

Cofnął się zakłopotany. Wielki Boże, a jeśli w środku ktoś tam jest? Niemalże oczekiwał, że twarz na dzwonku otworzy oczy i spojrzy na niego z dezaprobatą.

Ale dzwonienie wewnątrz wreszcie zamarło i budynek znów stał cichy. Twarz na dzwonku pozostała nie zmieniona: błoga i ślepa. Jack potrząsnął głową i powiedział pod własnym adresem: „dupek”, drwiąc ze swego zaniepokojenia.

Odszedłszy od głównego wejścia skierował się do narożnej wschodniej wieży. Spróbował zajrzeć do środka przez któreś z okien, ale szyby okazały się tak ciemne, że prócz niejasnego konturu czegoś, co mogło być kanapą, nic innego nie dojrzał. Z boku budynku trawa i chwasty wyrosły prawie na wysokość piersi. Znalazł więc jakąś gałąź i odłamawszy parę bocznych gałązek, użył jej do walki z zielskiem. Indiana Jones. Stanley w poszukiwaniu doktora Livingstone’a.

Cisza, przejmująca wilgoć i osamotnienie w lesie wzbudziły w nim uczucia, jakich nie doznawał od wieku chłopięcego. Zaczął cicho pogwizdywać przez zęby — dramatyczna ścieżka dźwiękowa, towarzysząca jego przedzieraniu się przez zarośla chwastów. Gdy spłoszył wiewiórkę, podrzucił do ramienia swój kij jak strzelbę i udał, że strzela za nią, kiedy uciekała na jeden z pobliskich dębów. Bum! Bum! Bum!

Minął drzwi, pomalowane łuszczącą się teraz niebieską farbą. Musiały prowadzić do kuchni. Przycisnąwszy czoło do okna dostrzegł wewnątrz potężny, staromodny trzon kuchenny i dwa wielkie zlewy z prostopadłymi kurkami. Przy ścianie stał oszklony kredens, wypełniony stosami białych talerzy obiadowych oraz filiżanek.

To było niesamowite. Wszystko wyglądało tak, jakby budynek opuszczono pozostawiając to, co się w nim znajdowało — meble, zastawę i dywany. Na parapecie stał nawet szklany wazon, a w nim bukiet wyschniętych chryzantem.

Jack dotarł do tylnej fasady budynku. Przez całą jej długość ciągnęła się cieplarnia o szkielecie z kutego żelaza, teraz paskudnie zardzewiałego, z tuzinami potłuczonych szyb i szklanym dachem zasłanym grubą warstwą liści i brudów. Z cieplarni kamienne stopnie prowadziły w dół, do położonego w zagłębieniu terenu ogrodu, w którym żwirowane ścieżki biegły zgodnie z konwencjonalnym wzorem liści koniczyny. Wszystkie klomby były teraz zapuszczone i zarośnięte, a pergola dla róż, stojąca pośrodku, częściowo się zawaliła. Za ogrodem teren wznosił się tarasami w kierunku lasu. Dalej na zachód zbudowano korty tenisowe, a zaraz koło nich znajdował się otwarty basen pływacki, obramowany pasami ceramicznych płytek.

Idąc wzdłuż szklarni dotarł aż w okolicę kortów. Całą dolinę wypełniała padająca mżawka, przykra i chłodna, ale Jack osłonił stuloną dłonią czoło, by ochronić oczy przed kroplami deszczu, i stał tak przez prawie pięć minut, patrząc w dal. W letni dzień piękno widoku na lasy musiało zapierać dech w piersi.

Po trawiastym zboczu ześlizgnął się do samych kortów. Ze słupków zwisały przegniłe siatki, z wplątanymi w oczka zeschłymi ciałkami ptaków. Ale czerwona nawierzchnia była nadal w dobrym stanie i niewiele trzeba by pracy, by doprowadzić korty do pierwotnego stanu.

Zbliżył się do basenu. Wyłożony białymi płytkami, przy brzegu miał brązowy pasek o wzorze pnączy, w stylu edwardiańskim, tak że przypominał wyglądem umywalnię. W jednej czwartej wypełniała go zielonkawoczarna woda. W wodzie, tuż pod powierzchnią, leżało coś nieokreślonego, bezkształtnego i bladego. Próbował to przyciągnąć swym kijem, ale było zbyt daleko. Poruszyło się, zahuśtało i podryfowało w wodzie. Mogło to być cokolwiek.

Wiesz co — rozmyślał sobie Jack — tu tkwią ogromne możliwości. Piękny budynek, z gruntu zdrowy. Wspaniale położenie. Masa przestrzeni dla urządzeń sportowych. Mądrze odrestaurowane, to miejsce może stać się najlepszym hotelem wypoczynkowym na całym Środkowym Zachodzie.

Wolnym krokiem przeszedł przez korty i wrócił przed front budynku. W jego głowie zrodził się pomysł. Pomysł na biznes. Pomysł na karierę. Pomysł, który wyzwoli go z ciasnych granic miasta i codziennej nudy Towarzystwa Tłumików i Opon Reeda. Pomysł, który da mu wolność, spełnienie, prestiż, a także radość — wszystko za jednym zamachem.

Jeśli budynek pozostawał tak długo pusty, oznaczało to w oczywisty sposób, że nikt go nie chciał albo nikt nie pojął kryjących się tu możliwości. Powinno być możliwe zdobyć go za — ile? — pół miliona? Trzysta tysięcy? Może nawet mniej. Jego przyjaciel Morris Tucker z banku Menomonee Savings z pewnością pomoże mu w sfinansowaniu transakcji. Obaj byli absolwentami Wisconsin Business College, rocznik sześćdziesiąty siódmy, i każdego lata nadal wyprawiali się trzy albo cztery razy na ryby nad zatokę Whitefish, nosząc na głowach obwisłe kapelusze przeciwsłoneczne i zabierając sześciopuszkowe transportery piwa Pabst Blue Ribbon oraz taśmy Beatlesów do potężnego odtwarzacza stereo.

Bez wątpienia na doprowadzenie wszystkiego do poziomu międzynarodowego wczasowiska potrzeba będzie milionów. Ale gdyby Morrisowi udało się zgromadzić odpowiedni kapitał... — no cóż, to by było cholerne ryzyko. Naprawdę cholerne ryzyko. Ale co miał do stracenia, nawet jeśli wszystko pójdzie nie tak? Dom na przedmieściu Milwaukee, powgniatane kombi oraz druzgocąco łatwą do przewidzenia przyszłość, polegającą na instalowaniu tłumików w cudzych autach? To nie będzie strata, to będzie wyzwolenie, nawet jeśli wszystko się zawali, on zaś zostanie zmuszony do powrotu do pracy biurowej.

Dotarł do żwirowanego podjazdu, podszedł wprost do budynku i przycisnął dłoń do mokrych cegieł. Jeden raz przez całe życie człowieka, tylko jeden raz, nadarza się wielka okazja. Jack żywił pewność, że odnalezienie tego budynku jest jego wielką okazją. Musiało nią być. Tylko popatrz, jak dziwacznym sposobem zostałeś tu doprowadzony. Przez niesioną wiatrem gazetę, wyglądającą jak biegnące dziecko. Jeśli to nie jest przeznaczenie, przyjacielu, to nie wiem, czym, u diabła, ono jest.

Widział już wszystko oczami wyobraźni. Budynek odremontowany, teren całkowicie uporządkowany, elegancko ubrane pary wchodzące i wychodzące z oranżerii. Lądujące na tarasach helikoptery, niosące gości wprost z Chicago czy Milwaukee. Kort do squasha, szklany dach nad basenem pływackim, tor golfowy wycięty poprzez las.

Nazwie to Klubem Wiejskim Merrimac Court. Właściciel i prezes John T. Reed, Jr.

Powoli odsunął się od budynku, zacierając ręce i pociągając nosem z zimna. Gdy tylko dotrze do domu, dowie się, kto jest właścicielem budynku oraz za ile gotów będzie go sprzedać. Następnie każę go zbadać, po prostu by upewnić się, że konstrukcja nie ma żadnych defektów, których naprawa kosztowałaby więcej niż to wszystko warte. Dalejże, okażesz się rozsądny i praktyczny w całej tej sprawie. Nie dasz się ponieść emocji.

Ale wiedział, że już nie ma odwrotu. Jego życie zostało wywrócone do góry nogami. Nawet jeśli ten budynek okaże się nie do naprawy, znajdzie sobie inny w dobrym stanie i tak czy inaczej otworzy swój klub wiejski, choćby miał przy tym zginąć.

Posuń się, Leono Holmsley. Jack Reed zwycięży.

Po raz ostatni obdarzył budowlę długim spojrzeniem, starając się na zawsze zapamiętać jej wygląd, i właśnie w tym momencie dostrzegł twarz w jednym z mansardowych okienek, wysoko na dachu. Białą, małą twarz, jak dziecka.

Stał nieruchomo, wpatrując się w okno, mrugając od wpadających mu do oczu kropli deszczu. Przejęło go ostre zimno, czuł się bardzo zmęczony. Ale to nie było złudzenie. Widział ją zupełnie wyraźnie. Oczywiście tylko przez moment. Ale widział twarz dziecka wysoko w oknie, spoglądającą na niego z góry.

Nie bardzo wiedział, co zrobić. To było to samo dziecko, które ujrzał na szosie, i które przywiodło go tutaj. Gazeta przylepiona do płotu — to przecież nie mogło być nic więcej jak zbieg okoliczności. Ale nawet jeśli w budynku znajdowało się dziecko, cóż, u diabła, on miał z tym zrobić? Nie jego budynek, nie jego dziecko. Być może powinien zadzwonić do miejscowej policji na wypadek, gdyby dzieciak okazał się uciekinierem albo groziło mu jakieś niebezpieczeństwo moralne czy fizyczne. Ale nie uważał, by jego odpowiedzialność miała sięgać dalej.

Niemniej... dziecko musiało się dostać do domu w jakiś sposób, to zaś oznaczało, że gdzieś są otwarte drzwi albo okno, przez które można wejść do środka. Nawet jeśli nie uda mu się odnaleźć dziecka, może przynajmniej rozejrzeć się we wnętrzu i przekonać, w jakim jest stanie.

Znów poszedł na tyły budowli. Spróbował oszklonych drzwi obok zachodniej wieży, ale były zamknięte i dostrzegł także, że zaryglowane.

Dotarł do drzwi oranżerii i znów spróbował. Początkowo nie drgnęły, ale kiedy nacisnął klamkę do samego dołu i pociągnął, jedno ze skrzydeł zadrżało i otwarło się.

Zawahał się. Formalnie rzecz biorąc, już wdarł się do cudzej posiadłości przez sam fakt, że bez zaproszenia spacerował po terenie; ale jeśli wejdzie do środka, popełni czyn nielegalnego wkroczenia. Bo pomimo zaniedbanego wyglądu, budynek mógł być przez kogoś zamieszkany, a jeśli okaże się, że ten ktoś jest w środku, Jack będzie musiał tłumaczyć się gęsto i niezręcznie.

— Halo? Jest ktoś w domu?! — zawołał, zastukawszy kłykciem w okno.

Za oknem oranżeria stała cicha, mroczna i grubo przysypana kurzem. Stolik z lanego żelaza leżał przewrócony na bok, obok niego pozostały rozsypane odłamki zielonego, ceramicznego wazonu, który roztrzaskał się spadając. Pod przeciwległą ścianą znajdowała się cała kolekcja wielkich kamionkowych donic, z których wychylały się martwe, zżółkłe rośliny. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i jeszcze czegoś ostrzejszego, jakby octu.

— Jest tu kto? — powtórzył Jack. Ale oranżeria milczała, jeśli nie liczyć uporczywego kapania deszczówki przez skorodowane obróbki blacharskie.

Rusz mózgiem, Reed—powiedział sobie Jack. — Nikt tu nie mieszka. Może co najwyżej dzicy lokatorzy, włóczędzy albo dzieci na gigancie. Nikt nie ma większego prawa przebywania tutaj niż ty. Nikt nie jest uprawniony.

Popchnął drzwi odrobinę szerzej i wszedł do środka. Podłoga była zapiaszczona i spod jego butów wydobywał się zgrzytliwy, piszczący odgłos. Wstrzymał krok na chwilę, a potem przeszedł przez całą oranżerię i wspiął się po dwóch schodkach do drzwi prowadzących do wnętrza samej budowli. Te także stawiły mu opór, ale udało mu się je otworzyć.

Uwaga, pustka — pomyślał, otwierając drzwi nieco szerzej i przepychając się do wewnątrz.

Znalazł się w sali wyglądającej jak wielka świetlica czy pokój wypoczynkowy. Wokoło stały pomalowane na kremowy kolor trzcinowe fotele, z pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt, i równie kremowe trzcinowe stoły. Na niektórych stolikach stały filiżanki ze spodkami, noszące na dnie mahoniowe ślady dawno wyschniętej kawy. Na pokrytej zieloną wykładziną dywanową podłodze walały się magazyny i gazety. Jack schylił się, by podnieść egzemplarz „Collier’s”. Wstępniak nosił tytuł „Wszechamerykańska drużyna Waltera Campa” i miał datę z tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego roku. Podniósł z kolei gazetę z wielkim napisem na tytułówce: ZACZYNA SIĘ PROCES HALLA-MILLSA O MORDERSTWO. Dwudziesty pierwszy czerwca tego samego roku.

Przez chwilę stał na środku pokoju, a potem starannie odłożył oba egzemplarze na pobliski stół. Odczuwał niewytłumaczalną klaustrofobię, jak gdyby pokój począł go uciskać. Pierwszą jego reakcją była chęć natychmiastowego powrotu na dwór. Ponieważ, Jezu, w czerwcu tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego roku w tym pokoju musiał znajdować się tłum ludzi i z jakiegoś powodu wszyscy oni wstali i wyszli, a budynek zamknięto na klucz, dokładnie zamknięto, i przez sześćdziesiąt dwa lata nikt tu niczego nie dotykał.

Wziął głęboki oddech. Powietrze w budynku było jeszcze zimniejsze niż na zewnątrz i ciągle czuło się w nim ów ostry, wyraźny zapach octu.

Zaczął nasłuchiwać, ale w budynku panowała cisza. Usłyszał tylko, jak deszcz bębni o dach oranżerii. Rozejrzał się po świetlicy i pomyślał: To się nadaje na fantastyczny coctail bar. Długie stylowe lustro przez całą szerokość tylnej ściany, kontuar z marmurowym blatem, stylowe, pozłacane fotele. Przeszedł przez świetlicę w stronę lekko uchylonych drzwi wewnętrznych. To może być lokal z klasą.

Otworzył drzwi i znalazł się w olbrzymim, przepastnym holu, otoczonym w górze przez długość wszystkich ścian galeriami. Po dwóch stronach holu prowadziły na drugie piętro marmurowe schody. Cóż za westybul recepcyjny! Z wysokiego sufitu zwisała potężna, żelazna latarnia. Otulały ją płachty pajęczyn, jakby pokrowiec z całunu. Podłoga holu, ułożona w szachownicę z czerwonego i białego marmuru, była grubo zasłana kurzem, piaskiem, odłamkami tynku i gałązkami z ptasich gniazd.

U stóp schodów stały naturalnej wielkości kamienne posągi jakichś świątobliwych osobistości w strojach biblijnych, dwie identyczne statuy, obie z zamkniętymi oczami. Jack podszedł do jednej z nich i długo się przyglądał. Nie wiedział, czemu te wszystkie twarze z zamkniętymi oczami robią na nim tak niepokojące wrażenie, ale właśnie tak było. Chciałbym zapytać, kto, u diabla, robi posągi z zamkniętymi oczami? Czy to dlatego, że zakłada się, iż te postacie są martwe lub śpiące, czy też po prostu dlatego, że nie chcą one patrzeć na nas, gdy my na nie patrzymy?

Bez względu na to, jaki był powód, nie podobało mu się to. Powodowało niemiłe wrażenie, że gdy odwraca się do nich plecami, otwierają oczy i śledzą człowieka wzrokiem.

Wszedł na dwa czy trzy schodki i zawołał:

— Halo? Halo? Jest tam kto na górze?!

Nie było odzewu. Ale usłyszał cichy odgłos jakby szurania gdzieś wewnątrz budynku. Może wiewiórka. Albo ptak. Albo mały chłopiec, który wiedział, że źle zrobił przebiegłszy szosę nie rozglądając się i ukrył się w jednym z pokoi na górze.

— Halo! — wrzasnął Jack. — Czy mnie słyszysz? Bo wchodzę na górę i złapię cię, chcesz czy nie chcesz!

Wszedł na schody i po kilka schodków naraz wspiął się na pierwsze piętro. Gdy dotarł do podestu, obejrzał się na dwa posągi stojące w holu. Światło zaczęło blaknąć, ale statuy błyszczały, jakby wydzielały prawie nienaturalne promieniowanie barwy kości słoniowej. Żadna nie otworzyła oczu, żadna się nie poruszyła.

Jack, przyjacielu, musisz okiełznać wyobraźnię.

Z podestu biegły w dwóch przeciwnych kierunkach dwa długie korytarze, jeden w kierunku wieży zachodniej, drugi wschodniej. Oba były mroczne, ale na ich wyłożonych linoleum podłogach Jack mógł z trudem dostrzec połyskiwanie odbitego światła. Wyjął dziesiątaka z kieszeni płaszcza i podrzucił. Orzeł zachód, reszka wschód — powiedział sobie. Dycha padła na podłogę reszką do góry.

Poszedł korytarzem prowadzącym na wschód. Był długi, wąski i ciemny, ale osądził, że zawsze może kazać wybić tu dodatkowe okna. Po obu stronach widział szeregi pomalowanych na kremowo drzwi, wszystkie zamknięte na klucz. A w każdych mały judasz, przykryty ruchomą mosiężną klapką. Zajrzał do trzech czy czterech pokoi. Ujrzał tylko łóżka i krzesła, w jednym zaś z nich nic, prócz materaca.

Co szóste drzwi odchodził w bok krótki boczny korytarz prowadzący na tyły budynku i zakończony oknem. Ale każde z okien zakrywała czarna, stalowa siatka w romby, bardzo gęsta, która zatrzymywała prawie połowę światła. Co więcej, siatka nie była po prostu umocowana na sworznie, lecz zaspawana. Uderzyło Jacka jako całkiem absurdalne, że właściciel budynku chciał zabezpieczyć wszystkie okna na piętrze, nie przyszło mu natomiast do głowy, by zrobić to z parterowymi.

Skręcił w pierwszy boczny korytarz, doszedł do samego okna i wyjrzał przez nie. Przez pozatykane kurzem oczka siatki i brudne szyby udało mu się dostrzec część kortów tenisowych oraz narożnik basenu i ów zarośnięty, opuszczony ogród. Pozostał przy oknie ze dwie czy trzy minuty, wyglądając na zewnątrz. Deszcz nadal padał, niebo miało kolor szarego granitu, trawa jadowitej zieleni. Popatrzył na zegarek i stwierdził, że jest już czwarta trzydzieści po południu. Nie uda mu się dotrzeć do domu wcześniej jak dobrze po zmroku.

Na końcu korytarza znalazł się przed podwójnymi drzwiami z bejcowanego dębu, nie tylko zamkniętymi na klucz, ale dodatkowo zabezpieczonymi stalową zasuwą i ciężką, pancerną kłódką. Szarpnął ją, ale nawet nie drgnęła. Jasne było, że cokolwiek przechowywano we wschodniej wieży, jego właściciele życzyli sobie, aby tam pozostało. Może cenna biblioteka albo zbiory sztuki? A może zawaliły się stropy i po prostu chciano, dla ich własnego bezpieczeństwa, odciąć ludziom możliwość wejścia? Ale dalej, na lewo, inne węższe schody wznosiły się w ciemności, prowadząc na następne piętro.

Na ścianie znalazł wyłącznik światła, nacisnął go w górę i w dół, ale oczywiście bez rezultatu. Prawdopodobnie w całym budynku, od strychu do piwnic, trzeba będzie wymienić instalację elektryczną.

W połowie wysokości schodów dostrzegł okno, również zakryte stalową siatką. Była wgięta w wielu miejscach, jakby ciskano w nią wielokrotnie czymś ciężkim.

Jack postawił nogę na stopniu, a potem zawahał się. Robiło się coraz później i ciemniej, a on nie miał latarki. Być może powinien uznać, że zrobił dość jak na dziś i pomyśleć o powrocie do domu. Wiedział, że Maggie zacznie się o niego martwić, a indyk na kolację będzie zupełnie wysuszony. Był zawsze tak punktualny, zawsze dzwonił do Maggie, by ją uprzedzić, jeśli sądził, że się spóźni.

Z drugiej jednak strony nigdy jeszcze nie natknął się na coś takiego jak ten budynek, tę szansę całego jego żyda. Była warta wszystkiego. I czym, u diabła, była jedna wysuszona kolacja Głodnego Mężczyzny w wielkim planie ludzkiego przeznaczenia?

Zaczął wspinać się wyżej, szurając butami po marmurze. I wtedy znów wydało mu się, że usłyszał jakiś dźwięk. Stanął więc, wstrzymał oddech i wytężył słuch.

Był to ponury, drapiący, ciągnący się odgłos, trochę podobny do hałasu przy mieszaniu betonu, bardzo jednak niewyraźny i Jack nie mógł zorientować się, skąd dolatuje. Zresztą niemal natychmiast ucichnął, więc nie miał pewności, czy naprawdę go usłyszał, czy nie.

Stał w miejscu nieruchomo, wsłuchując się, aż kark zaczął mu trzeszczeć z wysiłku, ale hałas się nie powtórzył. Mogła to być woda deszczowa bulgocząca w rynnach. Mogły to być wiewiórki, harcujące pod okapami.

Zaczął kontynuować wspinaczkę, ciszej tym razem. Na następnym podeście panowały jeszcze większe ciemności i jeszcze mocniej pachniało octem. Zapewne mocz jakichś zwierząt. Cały budynek był pewnie ogromnym hotelem dla tchórzy, skunksów, wiewiórek i ptaków. Przypomniał sobie, jak pewnego razu oglądał zrywanie dachu z domu na przedmieściu Madison. Przez pięć lat gnieździły się tam wiewiórki i pod okapami dało się widzieć masę twardo ubitych kawałków wyrwanej izolacji z waty szklanej, w niej zaś mnóstwo na pół zgniłych trupów młodych wiewiórek. Smród śmierci był przejmujący i od tej pory Jack nigdy nie potrafił patrząc na wiewiórkę pomyśleć, że jest ładni utka.

Rzucił okiem wzdłuż korytarza drugiego piętra. Ale przecież to w jednym z mansardowych okien ujrzał twarzyczkę dziecka — jeśli to rzeczywiście była twarz małego dziecka, a nie sowa, gołąb czy przypadkowe odbicie światła w szybie okiennej, czy coś podobnie fantazyjnego. Udał się więc schodami dalej, na samą górę. Znów w połowie ich wysokości znajdowało się okno i znów chroniła je gruba, stalowa siatka.

Nagle przyszła mu do głowy dziwna myśl. Stalową siatkę umieszcza się zwykle na zewnątrz okien, aby nie można było stłuc szyb rzuconym kamieniem, a przede wszystkim aby nie można było ich dosięgnąć z parteru. Natomiast tą siatką okryto okna tak, by ich nie można było stłuc z wewnątrz.

Ale któż mieszkający w tak wspaniałym budynku miałby chronić okna przed samym sobą?

Dotarł do najwyższego podestu schodów. Tutaj połacie dachowe nachylały się do środka, tworząc mansardy. Ale choć znalazł się na samym szczycie domu, Jack czuł się jeszcze bardziej przytłoczony niż dotychczas. Gdyby miał stąd umknąć z pośpiechem, musiałby przebiec w dół trzy kondygnacje schodów, długi i wąski korytarz, znów kondygnację schodów, pobiec przez hol, przez świetlicę i przez oranżerię.

Odczekał chwilę głęboko oddychając. Nigdy dotychczas nie cierpiał na klaustrofobię, ale coś w tym budynku powodowało, że czuł się jak schwytany w pułapkę. Zapewne przyczyną były okna, sposób, w jaki wszystkie zabezpieczono siatką. A do tego pozamykane na klucz drzwi. Do tej pory nie znalazł powyżej parteru ani jednego nie zamkniętego pokoju.

Ruszył korytarzem, ciągnącym się pod dachem przez całą długość budynku. Teraz było ciemniej i przed sobą widział nie dalej niż na dwanaście stóp. Sunął dłonią po górnym skraju boazerii z barwionej dębiny, by nie tracić orientacji. Przy każdych drzwiach zatrzymywał się i próbował klamkę. Jeśli dziecko pojawiło się w jednym z mansardowych okien, musiało jakoś dostać się do któregoś pokoju. A jeżeli nie miało klucza i wobec tego nie mogło zamknąć drzwi za sobą — odnajdzie jego kryjówkę.

— Halo! — zawołał. — Jest tu kto?

Szarpnął następną klamkę. Zamknięte. Zrobił kilka kroków i szarpnął kolejną. Także zamknięte.

Znajdował się w połowie korytarza, gdy wydało mu się, że znowu słyszy ów drapiący odgłos. Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. To było z tyłu, za nim. Głęboki, niski odgłos, jakby ciągniętego worka cementu. To było za nim i zdawało się przybliżać. Odwrócił się czując, jak włos mu się jeży z trwogi. Nie zobaczył nikogo. Widział przecież, że korytarz jest kompletnie pusty. A mimo to odgłos nadal się rozlegał. Szszszszszszszsz-szszszszsz; ochrypły, niski i nieustępliwy.

Jack przez chwilę stał cicho, przysłuchując się. A potem szybciej ruszył korytarzem, oddalając się od głosu w stronę zachodniego skraju domu. Jeszcze próbował dwóch czy trzech klamek, ale odgłos nadal postępował za nim, więc zignorował resztę z nich i zaczął biec truchtem. Szszszszsz-szszszszsz-szszszszsz wzdłuż ścian, przerywane dziwnym, głuchym stukaniem przy każdych drzwiach.

Brzmiało to tak, jakby coś ogromnego i niewidzialnego goniło go po korytarzu, ciągnąc swe dało po ścianach i grzechocząc o drzwi. Zaczęło rozbrzmiewać głośniej i głośniej, szybciej i szybciej, szszszszsz-knokk! Szszszszsz-knokk! Szszszsz-knokk!

Jack rzucił się do biegu. Korytarz tańczył w ciemności przed jego oczami. Miał w Bogu nadzieję, że na tamtym końcu znajdzie drugie schody. Gdy zaczął biec, nie przyszło mu do głowy, że mogą być tylko jedne.

Dźwięk puścił się w ślad za nim, szszsz-knokkk! Szszszsz-knokkk! Nie wiedział, co by to mogło być i co, u diabła, mogło mu zrobić, ale chciał się wydostać z tego domu tak szybko, jak go nogi poniosą.

Niemal dotarł do końca korytarza. Były tam drugie schody, dzięki Bogu! Dał w nie nura, przeskakując po cztery i pięć schodków naraz, za każdym skokiem z trudem chwytając powietrze. Ale dźwięk podążał za nim, szakka-takka, szakka-takka, w dół po schodach.

Chwycił za poręcz i skoczył w dół przez ostatnie pół tuzina schodków, ślizgając się i naciągając ścięgna w kostce. A potem na pół biegnąc, na pół skacząc korytarzem pierwszego piętra do podestu, w dół ostatnią kondygnacją schodów, przez hol, przez świetlicę, przez oranżerię wypadł na mokrą, wieczorną mżawkę.

Odwrócił się ciężko dysząc. Cokolwiek to było, mógł teraz stawić mu czoło, tu na otwartej przestrzeni. Ale na wszelki wypadek wyciągnął z ziemi cegłę z obramowania żwirowanej ścieżki i zważył ją w dłoni.

Zdawało mu się, że słyszy dolatujący ze świetlicy dźwięk szszszsz. Usłyszał, jak jej drzwi otwierają się hałaśliwie. A potem dach oranżerii zagrzechotał i zatrząsł się, jakby zderzył się z nią samochód, i kilka szyb roztrzaskało się hałaśliwie na marmurowej posadzce.

Jack cofnął się o krok i zamachnął cegłą. Ale wtedy nastąpiła cisza. Dźwięk przestał się rozlegać. Jack czekał i czekał, lecz hałas już się nie powtórzył. Słyszał przelewający się rynnami deszcz i daleką czajkę, wyśpiewującą piiuuu, piiuuu! Ale niczego więcej.

Zrobił parę ostrożnych kroków w stronę oranżerii i zajrzał do środka. Zawołał: — Halo? — ale nikt nie odpowiedział, bo nikogo tam nie było.

Przez chwilę przysłuchiwał się biciu własnego serca, a potem znów wszedł do środka. Nie da się wystraszyć temu budynkowi, a w szczególności nie pozwoli się zastraszyć własnej wyobraźni, od której dostawał małpiego rozumu. Został przyprowadzony tutaj, prawda, przez los i ten budynek będzie Klubem Wiejskim Merrimac Court, właściciel i prezes John T. Reed, Jr, albo się rozleci.

Dupku — powiedział do siebie. — To był twój własny oddech, twoja krew pulsująca w uszach. To tak samo, Jak słuchanie szumu morza, gdy przyciśnie się muszlę do ucha. Po prostu pozwoliłeś sobie zbyt się podkręcić.

Podniósł jedną ze stłuczonych szyb, które spadły z dachu oranżerii. W tym także nic tajemniczego. Drzwi zatrzasnęły się za mną, a te żelazne ramy są tak cholernie skorodowane. Wcale mnie nie dziwi, że parę szyb wypadło.

Wrócił do świetlicy. Pusta. Nie zmieniona. Ani jednego przewróconego krzesła. Gdyby go naprawdę coś goniło, musiałby to zobaczyć, prawda? Podniósł jakąś gazetę, zawrócił do oranżerii i zamknął drzwi za sobą.

No dobrze, jeszcze nie do końca przekonał sam siebie, że to, co słyszał, nie było niczym więcej niż jego własnym pulsem, szumiącym w uszach. Ale spójrz na to racjonalnie, Jack. Coś takiego jak duchy nie istnieje; a coś, czego nie widzisz, nie jest w stanie zrobić ci krzywdy, nieprawdaż? W najgorszym razie mogła to być wiewiórka, biegnąca równolegle z tobą wewnątrz muru szczelinowego. Tak, to właśnie to. Wiewiórka, niech ją cholera, goniąca za tobą, Jack, by obronić swe młode. Potrafią być tak zawzięte, prawda? Szczególnie tutaj, wśród lasów.

Teoria wiewiórki uspokoiła go. Gdy da budynek do zbadania, poleci rewidentom sprawdzić szczeliny izolacyjne w ścianach.

Teraz już robiło się całkiem ciemno, choć deszcz zaczął ustawać. Jeszcze raz obszedł w koło budynek, próbując ocenić go tak pesymistycznie jak tylko możliwe, przyglądając się jego najgorszym stronom, załamanym rynnom, brakującym płytkom dachowym, zardzewiałym stalowym ozdobom.

Dajże spokój, Jack, to wymaga piekielnej pracy, a ile piekielnych zmartwień, nim zostanie ukończone. Możesz sobie odejść i zostawić to jak jest i tak się to skończy. Z powrotem do Milwaukee, z powrotem do Tłumików i Opon Reeda.

Ale wiedział, że nigdy już nie będzie takim człowiekiem, jakim był dotychczas. Został uwiedziony przez podstarzałą, lecz powabną panią i nigdy już nie potrafi przestać o niej myśleć.

Prześlizgując się i ostrożnie przeciskając między drzewami, oddalał się od budynku, a potem w dół, przez paprocie i jeżyny do ogrodzenia z drutu kolczastego. Prawie dotarł do niego, kiedy zauważył tablicę, płasko leżącą wśród chwastów. Przykuśtykał bliżej i już miał ją podnieść, gdy dostrzegł, że pokrywają ją w całości czarne połyskujące ślimaki bezskorupowe. Wobec tego odwrócił ją nogą.

Przez zielonawoczarne porosty, zasłaniające większą część tablicy, Jackowi udało się odczytać tylko słowa WŁASNE RYZYKO. Upuścił ją z powrotem w podszycie. Po raz ostatni spojrzał na szczyt dachu przyszłego Klubu Wiejskiego Merrimac Court, a potem dał nura między druty kolczaste i podążył z powrotem do swego kombi.

ROZDZIAŁ II

Jadąc do domu przygotował sobie w myśli stosowne przemówienie, ale mimo to Maggie była ciągle wściekła. Gdy siedział na ławie z piwem Pabst przed sobą, maszerowała tam i z powrotem po kuchni. Kompletna kolacja Głodnego Mężczyzny, wraz z indykiem oraz czekoladą orzechową, została odesłana dwie godziny wcześniej do nieba, w którym spoczywają nietknięte, gotowe do spożycia po podgrzaniu potrawy.

— Powiedz mi! — domagała się. — Powiedz mi! Powiedz mi choć jedną znaną ci rzecz o kierowaniu klubem wiejskim! Tylko jedną rzecz i to wystarczy, a być może wówczas będę mogła zacząć brać cię na serio!

Jack wzruszył ramionami. Usilnie starał się pozostać opanowany, rzeczowy i nie oszaleć. Po pierwsze Randy już spał. Po drugie zawsze przegrywał w sporach z Maggie, jeśli zaczął się wściekać, bo musiał ją przepraszać za to, że się wściekł, a z jej punktu widzenia oznaczało to także przeproszenie za sam spór, bez względu na to, że racja była po jego stronie.

Punkt pierwszy, wiem, jak się kieruje dochodowym interesem — powiedział jej.

„Dochodowym” odpowiedziała jej milcząca twarz, natychmiast wyrażając pogardę.

— Punkt drugi, tak się składa, że mam bardzo dobre wyobrażenie o tym, czego powinienem oczekiwać po klubie wiejskim jako jego płacący klient.

— A niby jak to możliwe, żebyś miał jakiekolwiek wyobrażenie, czego wymagasz od klubu wiejskiego? — odpaliła. — Nigdy nawet nie postawiłeś nogi w klubie wiejskim.

Jack skierował spojrzenie na swe piwo.

— Cóż — powiedział — przykro mi, ale właśnie z tego widać, jak mało wiesz. Byłem w Klubie Golfowym Kenosha z Harrym Whitemanem i byłem w Klubie Tenisa i Rakietek Mud Lake, gdy mieliśmy tam w Madison zjazd dealerów tłumików.

Och, zapomniałam — stwierdziła Maggie. — Klub Tenisa i Rakietek Mud Lake. Pół tuzina brzuchatych panów w hawajskich koszulach, próbujących przerzucać rakietami pozbawione lotek piłeczki do wolanta nad szeregiem składanych krzeseł.

— Siatka była w naprawie — odwarknął, a potem pomyślał: Cholera, ona zawsze próbuje złapać mnie na szczegółach.

— I to jest twoje bardzo dobre wyobrażenie, czego oczekujesz po klubie wiejskim? Mud Lake?

Podniósł głowę i popatrzył na nią złym wzrokiem. Ale udało mu się opanować. Rozczarował ją i wiedział o tym. Rozczarowywał ją od chwili, gdy się pobrali. Wyobraziła sobie, że on jest kimś innym, innym gatunkiem mężczyzny, i przez jedenaście lat nie potrafił wykryć, jakim to innym gatunkiem mężczyzny miał być.

Czego, u diabła, ty ode mnie chcesz? — ryczał po zbyt wielu piwach. Ale nigdy mu nie powiedziała. Po prostu zamykała się na klucz w swej sypialni i zakładała podgrzane lokówki. Było bardziej niż prawdopodobne, że sama nie wiedziała, czego po nim oczekuje.

Oczywiście nadal łączyła ich miłość, choć Jack odczuwał trudności w określeniu jakiego rodzaju. Gdy wychodzili razem, nadal wyglądali na „szykowną parę”. Jack był wysoki, o długich kończynach; miał kasztanowate włosy, zawsze wyglądające tak, jakby wymagały przycięcia, oraz podłużną, przystojną twarz jak Dick van Dyke, z powodu której ludzie nigdy nie traktują cię do końca poważnie. Miał nawyk noszenia się w zbyt oficjalny sposób, choćby zakładania krawata, gdy wszyscy inni występowali w rozpiętych pod szyją koszulach — nawet teraz, gdy osiągnął wiek czterdziestu trzech lat, trudno mu było otrząsnąć się z przemożnej ceremonialności, narzuconej mu przez ojca.

Zbyt późno pojął, że sztywność manier ojca nie była objawem tradycjonalizmu ani siły, lecz bojaźliwości i nieustannego poczucia zagrożenia.

Maggie — albo Margaret-Ann — jak ją nazywał, gdy czuł prawdziwą wściekłość — urodziła się w Milwaukee, ale jej rodzice pochodzili z Niemiec. Platynowa blondynka z oczami zielonymi jak winogrona, miała mocny germański podbródek z głębokim pionowym dołkiem, podobnie jak jej ojciec. Szczęśliwa — promieniowała kobiecością. Gotowa wówczas była tańczyć boso na swych pulchnych stopach. Ale zła — nabierała odpychająco męskiego wyglądu. Miała wielkie piersi, ale i grube ramiona. W lecie obsypywały ją piegi i wciąż skarżyła się na swe zbyt ciężkie uda.

Jej ojciec, emerytowany drukarz, zawsze oddawał się mglistym złudzeniom, iż jest kimś w rodzaju europejskiego intelektualisty. Miał regały wypchane nigdy nie przeczytanymi egzemplarzami dzieł takich, jak „Narziss und Goldmund” czy „Podróż na okręcie «Beagle»”; prenumerował również czasopismo „Współczesna Psychologia”. Palił cygaretki i opowiadał o „światach wewnątrz światów”.

Maggie, niegdyś całkiem zadowolona ze swej półetatowej pracy nauczycielki gry na fortepianie na Uniwersytecie Marquette, ostatnio wykazywała objawy podobnych omamów. Zapisała się na wieczorowy kurs o ekspresjonizmie, który miał się rozpocząć w marcu. Jack zupełnie nie wiedział, co to jest ekspresjonizm. Zapytywał nieustannie: — Co to jest, u diabła, ten ekspresjonizm? Ale ona nie chciała albo nie potrafiła mu powiedzieć.

— Będziemy żyli na stopie, jakiej sobie nigdy nie wyobrażałaś — oznajmił.

— Czy nie uważasz, że nasza obecna jest wystarczająco zła? — odparła. Pomaszerowała w kąt kuchni, zawróciła i pomaszerowała z powrotem.

— Uważasz, że jest zła? — zapytał. — Uważasz, że źle żyjemy?

— Na litość boską, Jack, nie miałam na myśli złej. Nie... źle złej. Chciałam powiedzieć, no nie wiem... stresująca.

— Co za stres? — zażądał wyjaśnienia. — Jaki stres? Jedynym naszym stresem jest brak stresu. Nie stoją przed nami żadne wyzwania.

— A ty uważasz, że prowadzenie klubu wiejskiego stanowi wyzwanie? Jezu! Niektórzy mają ładne wyobrażenie o wyzwaniu.

Maszerowała sześć kroków w jedną stronę, sześć z powrotem. Pięć miesięcy i cztery dni temu rzuciła palenie, bez ostrzeżenia. Przody dębowych szaf w stylu kolonialnym były zeszpecone plamami od wody, a elektryczny zegar na ścianie nigdy nie wisiał całkiem prosto i nigdy nie był należycie wyregulowany.

Jack potrząsnął głową, starając się zrobić taką minę, jakby żałował, że nie potrafi jej zupełnie zrozumieć.

— Ten dom, kochanie... to coś jak z bajki. Pamiętasz Śpiącą Królewnę? Zamek ściśle otoczony cierniami i tym podobnym? Będziesz musiała go obejrzeć, by w to uwierzyć.

— Nie chcę tego oglądać — oświadczyła Maggie. — Nie interesuje mnie to absolutnie. Cały ten pomysł... to coś, jakbyś postradał zmysły. Jakbyś wrócił do domu i zawiadomił mnie, że zaraziłeś się AIDS, czy coś w tym rodzaju.

— AIDS! — prawie na nią wrzasnął. — AIDS? To jest budynek, Maggie. Fantastyczny, stary budynek w samym sercu puszczy. Stwarza możliwości, w jakie nigdy byś nie uwierzyła! Ma w sobie wszystko, o czym można zamarzyć! Na litość boską, czy nie dasz mi szansy? — Przerwał cały drżący, a potem powiedział: — Na litość boską AIDS.

Maggie przerwała marsz i przycisnęła dłoń do czoła.

— Nigdy nie słyszałam czegoś tak głupiego — stwierdziła, jakby mówiła przez telefon do kogoś innego. — Nie mogę uwierzyć, że wróciłeś do domu spóźniony o dwie i pół godziny i powiedziałeś mi, że chcesz otworzyć klub wiejski. Być może obudzę się jutro i okaże się, że tego nie mówiłeś.

Jack wstał z miejsca. Boże, użycz mi trochę siły, proszę. Był o włos od wybuchu wściekłości.

Maggie — zaczął tonem tak łagodnym, jaki tylko udało mu się wydobyć — czy myślisz, że zrezygnowałbym z dwudziestu pięciu lat istnienia Tłumików i Opon Reeda dla czegoś, co miałoby się nie udać? Czy doprawdy tak myślisz? Maggie, nie jestem durniem. Jestem człowiekiem praktycznym. Ale musisz zrozumieć, że mam także wyobraźnię. Mam wizję. Mogę mieć czterdzieści trzy lata, ale nadal pozostała mi ambicja.

— Ambicja — powtórzyła kiwając głową, jakby nadal rozmawiała przez wyimaginowany telefon.

— Czy to tak źle mieć ambicję?

Nagle zwróciła na niego swe zielone oczy.

— Mówisz o swojej ambicji, przyjacielu. Twojej ambicji. Nie o mojej. Jack rąbnął pięścią w stół kuchenny, rozlewając piwo.

— Dobra, do jasnej cholery! To moja ambicja! Ale jak, u diabła, mogę dopomóc twojej ambicji, kiedy nie wiem, do jasnej cholery, na czym ona polega?

Trzasnęły drzwi sypialni. Z sufitu posypał się tynk. Jack siedział samotnie w kuchni, gapiąc się na rozlane piwo. Znów wszystko zepsułem — powiedział sobie, czując znajomy, mdlący smak goryczy w gardle. — Znów wszystko zepsułem. Teraz pozostały mi tylko do wyboru: a) rezygnacja z klubu wiejskiego albo b) rozwód.

Ciągle jeszcze siedział na miejscu, gdy drzwi otwarły się ponownie. Przez jeden irracjonalny moment myślał, że może to Maggie, wracająca, by mu powiedzieć, że go przeprasza. Ale był to Randy, rozczochrany, z zapuchniętymi oczami, ubrany w piżamę z napisem ,,A-Team”, dźwigający to okropne, beżowe, bezpłciowe stworzenie, które jedna z feministycznych przyjaciółek Maggie zrobiła mu na drutach, ponieważ było totalnie obce dyskryminacji seksualnej.

Randy nazywał to Waflem, bo powierzchnia tego czegoś miała fakturę taką jak wafel. Jack nazywał to Kupą.

— Jak ci idzie, kolego? — spytał Jack syna, sadzając go na stole.

— Ty i mama obudziliście mnie — odparł oskarżycielsko Randy.

— No cóż, śpiewaliśmy — rzekł Jack.

Randy potrząsnął głową.

— Kłóciliście się.

— Niii. To nie była kłótnia, to coś, co można by nazwać dyskusją.

— Mama zamknęła drzwi na klucz, a kiedy zajrzałem przez dziurkę, zakładała lokówki.

Jack westchnął.

— Dobrze, panie posterunkowy, nie będę stawiał oporu. To była kłótnia.

— A tym razem o co?

Jak na dziewięciolatka, Randy był bardzo znużony żydem.

— Och, nie wiem. To i tamto. Jak zwykle. Niemożliwość wspólnego przyjemnego i pełnego zadowolenia żyda dwojga dorosłych, którzy mają własne zdania wykraczające poza opinię o stanie pogody. Czy wszechświat ma kształt pączka, a jeśli tak, to gdzie jest nadzienie. Twoja mama i ja potrafimy się sprzeczać o cokolwiek. — Przerwał na chwilę, wypił duży łyk piwa, a potem odezwał się: — Randy, czy chciałbyś się stąd wyprowadzić?

Randy mocniej przytulił Kupę i spojrzał na ojca ze zmarszczonymi brwiami.

— Masz na myśli w jakieś inne miejsce?

— No pewnie. Na przykład... nie wiem... może do lasu.

— Lasu?

Jack energicznie skinął głową.

— Zgadza się, do lasu. Zaczynasz mówić, jak twoja mama. Ja mówię „lasu”, ona mówi „lasu?” i ja mówię „lasu”, i tak kontynuujemy, ad nauseam, ad infinitum i już na zawsze.

Zdumiony Randy popatrzył na niego. W końcu Jack pozwolił sobie na uśmiech i powiedział:

— Słuchaj uważnie, Randy. Teraz opowiem ci wszystko o lesie.

 

Następnego ranka, gdy Jack jechał do Tłumików i Opon Reeda na West Good Hope Road, tuż obok Wisconsin Cuneo Press, nadal padało. Zaparkował na miejscu oznaczonym ZAREZERWOWANE i pośpieszył do warsztatu po pełnej kałuż betonowej płycie. Wyglądało na to, że jego mechanicy mają pełne ręce roboty. Dwa samochody stały na podnośnikach i wymieniano ich układ wydechowy, natomiast z boksu, gdzie reperowano opony, dolatywał wibrujący pisk wiertarek elektrycznych i ogłuszający hałas nadmuchiwanych opon.

Brygadzista warsztatu Jacka, Mikę Karpasian, zasalutował mu zaolejoną pięścią, a potem podszedł przez warsztat, kołysząc w biodrach swym muskularnym dałem, odziany w ogromnego rozmiaru kombinezon. Mikę uprawiał przedtem boks i gdy się odzywał, mówił bełkotliwie. Ale z pewnością był najodpowiedzialniejszym i najbystrzejszym członkiem całej załogi.

— Co się stało z twoim wozem? — dowiadywał się, kiwając głową w stronę powgniatanego kombi Jacka.

— Wpadłem w poślizg i uderzyłem w drzewo — powiedział Jack. — Będziesz zajęty przez cały dzień?

— Na to wygląda. Dziś rano mamy pięć nowych zgłoszeń, dwie wymiany tłumików i trzy badania spalin. Boks opon nie jest tak zapchany, ale nigdy nie wiadomo. Ludzie zaczynają martwić się oponami, gdy robi się ślisko. — Pociągnął nosem, a potem zaproponował: — Mój kuzyn Waldo może ci naprawić ten tył. Prowadzi warsztat karoserii w Cudahy. Ceny preferencyjne.

— Jeśli jest podobny do twego kuzyna, który naprawiał mój ubijak śmieci, to myślę, że się obejdę. Posiadam obecnie jedyny na całą Amerykę ubijak, który powoduje, że śmieci zwiększają objętość.

Jack przedostał się przez warsztat do biura. Karen zajęta była wypisywaniem faktur na składopisie, ale popatrzyła na niego, gdy otwierał drzwi i uśmiechnęła się.

— Nie spodziewałam się ciebie tutaj w dniu dzisiejszym — powiedziała. — Myślałam, że pojedziesz do Wauwatosa.

— Przyszedłem, by się z tobą zobaczyć — odparł, zamykając drzwi biura za sobą.

Karen pracowała u niego od trzech lat. Była dwudziestosześcioletnią pulchną brunetką, bardzo ładną, urodą typu laleczka z odętymi wargami plus cztery-pary-sztucznych-rzęs. Ubierała się zawsze w głęboko wycięte sweterki, przy czym nie wkładała stanika, oraz krótkie, obcisłe spódniczki, idąc zaś kręciła tyłeczkiem. To przede wszystkim ona przyciągała męską klientelę do Tłumików i Opon Reeda, ale ją interesował tylko Jack.

Co nie oznaczało, by romansowali. Karen właśnie uzyskała wyrok rozwodowy w sprawie przeciw swemu drugiemu mężowi, trzystofuntowemu kierowcy ciężarówki imieniem Cecil, który złamał jej szczękę w dwóch miejscach, i w tej chwili była, jak to określała, „na uczuciowych wakacjach”, lecząc swe złamane serce i wychowując córkę z pierwszego małżeństwa, Sherry (co stanowiło zdumiewający skrót imienia Sherrywine).

Od czasu do czasu po zamknięciu warsztatu Karen i Jack szli razem do położonej po drugiej stronie ulicy piwiarni, by pogadać sentymentalnie o tym, co się zdarzyło, i o tym, co się nie zdarzyło, oraz tym, co nigdy się zdarzyć nie mogło, ale dalej się nie posunęli.

— Znów pożarliście się z Maggie? — zapytała go.

— No, niezupełnie. — Jack zasiadł za biurkiem i przetarł twarz dłońmi. Za jego głową wisiał kalendarz z gołą dziewczyną, wychwalający zalety opony HRS-71 o płytko rzeźbionym bieżniku.

— Chcesz kawy? — spytała Karen. — Wyglądasz, jakbyś przejechał czterdzieści mil ciężkiej drogi.

Jack potrząsnął głową.

— Czego mi potrzeba, to jacka danielsa, popitego piwem Blue Ribbon.

— Życie nie może być aż tak złe — orzekła Karen, obciągając sweterek z różowej angory, tak że ukazała jeszcze głębiej bruzdy między piersiami oraz pozłacany naszyjnik z własnym imieniem.

— Nie wiem — odrzekł Jack. — Może jednak może. To znaczy... pomyśl, że przypadkiem natrafiłaś na coś, czego zawsze pragnęłaś, nawet o tym nie wiedząc, ale nie możesz tego mieć, przynajmniej nie tracąc wszystkiego, co masz.

To jakaś zagadka czy co? — zapytała Karen.

— No, coś w tym rodzaju — przyznał Jack.

Karen patrzyła na niego przez długi czas żując gumę i nie odzywając się. W końcu zaproponowała:

— Chcesz mi powiedzieć, co tu nie gra?

— Nie jestem całkiem pewien, czy potrafię — odparł Jack. Nagle zdał sobie sprawę, że jeśli powie Karen o zamiarze sprzedania Tłumików i Opon Reeda i otworzenia klubu wiejskiego, wyrwie jej spod nóg pewność posiadania posady, jakby to był tani nylonowy dywanik sprzed kominka. Przecież musiała zajmować się Sherry, zresztą wszyscy mężczyźni w firmie Reeda również mieli rodziny na utrzymaniu. Gdzie znajdzie pracę Mike Karpasian, bełkoczący pięćdziesięciosiedmiolatek, obdarzony talentem ograniczającym się wyłącznie do instalowania nowych tłumików przy samochodach?

Być może zachowywał się bardziej samolubnie, niż myślał. W „Reader’s Digest” czytał o męskim klimakterium. Po latach trzeźwej odpowiedzialności mężczyźni w średnim wieku mogli niespodzianie dać dęba jak rozpieszczeni młodzieńcy w wieku dojrzewania. Gonić za kobietami, prowadzić samochody z nadmierną szybkością. I snuć rojenia o nieosiągalnych wspaniałościach, jak posiadanie klubu wiejskiego.

— Rozwiązałam zagadkę — odezwała się Karen. — Natrafiłeś na coś, czego zawsze pragnąłeś. Być może nie wiedziałeś, że tego chcesz, w każdym razie zanim na to natrafiłeś, ale kiedy już tak się stało, pomyślałeś: to jest to, to jest coś, czego zawsze pragnąłem.

Jack potwierdził ruchem głowy, a potem uśmiechnął się.

— Więc co to jest? — chciała wiedzieć Karen. — Będziesz mnie trzymał siedzącą jak na szpilkach?

Jack zastanowił się przez chwilę, a potem powiedział:

— Wczoraj pojechałem nad Diabelskie Jezioro, tylko po to, by sprawdzić, w jakim stanie jest letni domek mego taty. W drodze powrotnej rozbiłem samochód. Niepoważnego. Z poślizgu uderzyłem bokiem o drzewo, to wszystko. Ale gdy wysiadłem, by obejrzeć szkody, trafiłem na ten nieprawdopodobny budynek.

Karen nic nie powiedziała, tylko przesunęła gumę do żucia pod drugi policzek, co oznaczało, że słucha i że interesuje ją to, co jej opowiada.

— Trudno opisać, jak on wygląda — kontynuował Jack. — Jest ogromny, naprawdę ogromny i stary. Ale także wręcz imponujący. Nie był zamieszkany przez całe lata.

— A ty go zapragnąłeś — powiedziała cichutko Karen.

— Tak — odrzekł. — Zapragnąłem go.

— Potrafię zgadnąć, że go pragniesz — rzekła. — Mówiłeś takim samym tonem zwierzenia, jakiego używał Cecil opowiadając o sześćdziesięcioośmiokonnej barrakudzie.

— Coś ci powiem, Karen — Jack uśmiechnął się z przymusem. — Gdybym miał ten budynek, zmieniłoby się całe moje życie.

— Ale Maggie nie życzy sobie, abyś go kupował, mam rację? Ale czemu ona tego nie chce?

— Bez powodu. Po prostu nie chce, bym go kupił.

— Aha — powiedziała Karen i kiwnęła mocno utapirowaną głową do góry i w dół, a potem powtórzyła: — Aha. — W końcu jednak odezwała się: — Wybacz, że pytam, ale właściwie dlaczego chcesz go kupić?

— Ja, aaa... chcę rozszerzyć działalność, rozumiesz? Zróżnicować, tak to się określa. W tej chwili, z powodu TiOR, stawiam wszystko tylko na jedną kartę. Chcę także zacząć przyjmować gości.

— Zamierzasz otworzyć przytułek?

— Nie, nie, hotel. Klub wiejski. Miejsce, gdzie ludzie odbywaliby zjazdy, grali w tenisa, pływali w basenie i chodzili do sauny. Gdzieś w eleganckim otoczeniu, jeśli rozumiesz, co mam na myśli, z doskonałą kuchnią i doskonałymi winami.

— Brzmi to, jakbyś mówił o raju na ziemi — zauważyła Karen.

— Tak — zgodził się Jack. — Tak to brzmi, prawda? Ale Maggie jest temu w stu procentach wroga. W stu procentach. Ona uważa, że prowadzenie klubu wiejskiego jest ponad moje możliwości.

Karen przyglądała mu się, żując gumę.

— Więc co zrobisz? — odezwała się w końcu.

— Nie wiem — przyznał. Widział przez okno biura, jak z podnośnika opuszczają na pokrytą plamami oleju podłogę warsztatu rivierę; widział sylwetki swych mechaników pod szare światło deszczowego dnia. Zgoda, tamten dom go uwiódł. Mógł go sobie z łatwością wyobrazić, stojący wśród mżawki, opuszczony.

Ocal mnie — błagał go ten obraz. — Przywróć mi wspaniałość.

I być może w tym głosie rozpoznawał echo własnego pełnego rezygnacji życia, swych nigdy nie urzeczywistnionych ambicji.

— Pójdźmy na tego drinka, co? — powiedziała Karen. — Zdaje się, że jest ci potrzebny. Wyglądasz jak żywy trup.

Ramię w ramię przeszli przez jezdnię West Good Hope Road, Jack podniósłszy kołnierz, Karen stukając swymi absurdalnie wysokimi szpileczkami.

— Zawieź mnie, bym go obejrzała! — zawołała Karen, w chwili gdy wśród deszczu przeleciała obok nich ciężarówka.

— Co?! — odwrzasnął.

— Budynek! Zawieź mnie, bym go obejrzała!

Większą część popołudnia przesiedział w biurze, telefonując do rozmaitych pośredników handlu nieruchomościami w Madison, zanim wreszcie odkrył, kto zajmuje się tym budynkiem. Nikt z pytanych nie okazał się pomocny. Gdy tylko wyjaśniał, co go interesuje, odpowiadali: — Och, ten budynek —jak gdyby wspomniał o jakimś grzesznym krewnym, którego portret odwrócono twarzą do ściany.

Tak, ten budynek — odpowiedział mówiącej łamiącym się głosem kobiecie w biurze nieruchomości Capitol. Poprosiła go, by nie odkładał słuchawki i wysłuchiwał przez trzy minuty zdartej, sklejonej w pętle taśmy z „Galopem Pocztyliona”, nim powróciła, by mu oświadczyć, że ta-a-a-a-k, ten budynek jest w gestii Capitolu, przynajmniej w pewien sposób, ale najpierw będzie musiał umówić się na spotkanie z panem Danielem Bufo.

— Zgoda, świetnie. Umówię się na spotkanie z panem Danielem Bufo.

Tego wieczoru wrócił wcześnie do domu, przynosząc kwiaty. Przypominały aż nazbyt mocno owe pośpiesznie wybierane bukiety, które mężowie przynoszą żonom na przeprosiny, ze zbyt wielką ilością zieleni i zbyt wielu szklarniowymi różami. Maggie weszła przez drzwi i stojąc w niekorzystnym świetle holu patrzyła na nie przez chwilę, jakby oczekując, że zwiędną pod jej spojrzeniem. Potem powiesiła swój beret koloru liści mirtu oraz płaszcz z dzianiny, który Jack zawsze nazywał jej strojem mudżahedina, i szybkim krokiem przeszła do kuchni, pozostawiając kwiaty tam, gdzie były.

— Kwiaty — powiedział Jack, skinąwszy głową w stronę holu.

Obdarzyła go sztywnym uśmiechem.

— Nie zacząłeś kolacji?

Rzucił okiem na Randy’ego, siedzącego na stołku kuchennym przed telewizorem.

— Randy dostał miskę lucky charms. Nie wiedziałem, kiedy wrócisz.

— Sekcja kobieca kończy zebranie o szóstej trzydzieści, wiesz o tym. Nie przyniosłeś do domu nawet pizzy?

— Przepraszam. Myślałem, że może zjemy na mieście. Może u Schneidera, hę? Kiełbasa, Sauerkraut? Deutschland über alles? Nic nie może się równać z podładowaniem etnicznych akumulatorów.

Prawda była taka, że w ogóle nie pomyślał o jedzeniu, zbyt zajęty Klubem Wiejskim Merrimac Court oraz jutrzejszym spotkaniem z panem Danielem Bufo o jedenastej rano. Już zdążył nabazgrać skomplikowany nagłówek papieru firmowego dla klubu wiejskiego: litera M jak Merrimac, a za nią wznoszące się iglice budynku.

— Zamówiłeś opiekunkę do dziecka? — chciała wiedzieć Maggie.

Zielone oczy bez wyrazu, czekające. Randy odwrócił się i zobaczył, że wróciła, ale się nie odezwał. Wiedział, że najpierw musi odbyć się kłótnia, zanim on uzyska priorytet. Popatrzył z nadzieją na ojca.

— Nooo... nie złożyłem definitywnego zamówienia — przyznał Jack.

— Planowałeś zabranie mnie do Schneidera, ale nie złożyłeś definitywnego zamówienia?

— Pomyślałem, że może Randy mógłby pójść z nami.

Głos Maggie przybrał ów okropny, protekcjonalny ton, który zawsze doprowadzał go do skraju furii.

— Jack, on jest w piżamie. Jutro idzie do szkoły. Ty zamierzasz zabrać go do Schneidera?

— A co, u diabła? — odciął się Jack. — Mówię: co, u diabła? Ma już dziewięć lat, może pójść do Schneidera.

— Jack, on chodzi do szkoły.

— Może jeden dzień opuścić.

— Jack — oświadczyła — oszalałeś.

O mały włos nie odpowiedział: Tak, oszalałem — trzasnął szklanką piwa o stół i spoliczkował Maggie. Zamiast tego pochylił głowę i głęboko odetchnął, by nie dopuścić do realizacji owego alternatywnego scenariusza.

Randy popatrzył na matkę, potem na ojca. Z oczekiwaniem, ale bez lęku.

— Zgoda — wyrzekła Maggie po długiej chwili, jak gdyby w ogóle nie obchodziła ją dotychczasowa sprzeczka. — Ale jeśli opuści szkołę, ty będziesz musiał się nim zająć. I będziesz musiał napisać list do jego nauczyciela.

— Na litość boską, zrobię to — zapewnił ją Jack. — Chcesz listu, napiszę ci list. Na litość boską.

— Piłeś — skarciła go Maggie.

Zakrył dłonią oczy, jakby był zmęczony i światło go raziło. Ale nie oszukujmy się, Jack, masz nadzieję, że gdy otworzysz oczy, wszystko się zmieni. Maggie będzie uśmiechnięta, Randy szczęśliwy i okaże się, że tych wszystkich złośliwości w ogóle nie było.

— No cóż — powiedziała Maggie — jeśli naprawdę mamy pójść do Schneidera, muszę się odświeżyć. Randy, idź się przebrać. I na litość boską, włóż coś przyzwoitego. Nie tę koszulkę tenisową z Alfem.

Randy zgasił telewizor i pobiegł do swego pokoju, by się przebrać. Jack popatrzył na Maggie, a Maggie popatrzyła na Jacka.

— Wiesz co? — zaczął Jack. — Nie takie z nas złe małżeństwo, ty i ja. Nie jesteśmy niedopasowani. Oddalamy się po stycznych i to wszystko. Jakoś nie trafiamy do siebie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

— Takiego jesteś zdania, nieprawdaż? — zapytała Maggie.

W jej czystych, zielonych oczach nie dostrzegł niczego, co mogłoby mu powiedzieć, że ją sobie pozyskał.

Kiwnął głową. Nie potrafił wymyślić żadnej odpowiedzi. Maggie stała patrząc na niego przez parę krótkich chwil, a potem poszła do swej sypialni, by się odświeżyć. Słyszał, jak przekręca klucz w zamku.

Jezu, to małżeństwo się skończyło. Martwe i pogrzebane. Powinienem dokończyć tego piwa, pomaszerować natychmiast do drzwi i nigdy już nie wracać.

Ale w tym momencie zjawił się Randy w nowych levisach i jaskrawoczerwonym golfie, cały w uśmiechach i gotów do wyjścia do Schneidera. Jack wyciągnął do niego ramiona i objął go mocno, czując ów właściwy chłopcom zapach gorących biskwitów i przeklął Boga za to, że kazał ojcom kochać swych synów.

 

Padał gęsty deszcz, gdy dotarli do pochyłego odgałęzienia o milę za Lodi. Oczywiście pan Daniel Bufo czekał na nich w swym ciemnobrązowym sedanie de ville. Jack zatrzymał się za nim i zgasił silnik. Ponieważ na przedniej szybie pojawiło się zamglenie, opuścił boczne okno o kilka cali. Deszcz szeleścił głośno w przydrożnych krzakach laurowych i bębnił nierówno po dachu samochodu. Przez chwilę nic się nie działo, a potem drzwiczki sedana otworzyły się i wysiadła potężna postać w szarym plastykowym płaszczu przeciwdeszczowym i szarym plastykowym kapeluszu przeciwdeszczowym. Podeszła do nich kulejąc.

— O, mój Boże! — powiedziała Karen. — To Moby Dick.

Daniel Bufo doszedł do ich wozu i wsadził ociekającą deszczem twarz w otwarte okienko Jacka.

— Pan Reed? Jak się żyje? I pani Reed? Miło mi panią spotkać, ma’am.

Karen założyła nogę na nogę, potem znów je wyprostowała, obciągnęła rąbek swej minispódniczki i roześmiała się wyjątkowo piskliwie.

— A kogóż my tam mamy z tyłu? — zapytał Daniel Bufo. — Czy to najmniejszy Reed?

— To Randy — odrzekł Jack.

Daniel Bufo wytarł twarz wierzchem dłoni.

— Randy, hej? Miałem kiedyś psa imieniem Randy. Bez obrazy. Fantastyczny pies. Przysięgam, że on zacząłby mówić, ów pies, gdyby na dość długi czas przestał jeść.

Jack spostrzegł serdelko watę palce z grubymi, złotymi pierścieniami.

— Państwo jedźcie za mną w dół, bardziej z lewej. Łatwo wypaść z zakrętów, więc bez pośpiechu.