Manitou - Graham Masterton - ebook + książka

Manitou ebook

Graham Masterton,

3,8

Opis

LEGENDARNY HORROR, KLASYKA GATUNKU!

Na karku Karen Tandy pojawia się nietypowy guz. Zabieg jego usunięcia zapoczątkowuje jednak serię przerażających, kompletnie niezwiązanych z medycyną zdarzeń. W ciele dziewczyny odrodził się bowiem siedemnastowieczny indiański czarownik, który pała żądzą zemsty na białych ludziach. W nowojorskim szpitalu rozpętuje się piekielna bitwa, która może pochłonąć całą ludzkość…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (73 oceny)
23
26
15
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
asiaz951

Całkiem niezła

To moje pierwsze spotkanie z Mastertonem, książka, jak na horror bardzo łagodna, na pierwszy raz się nadaje
10
sylwia201320182022

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam książki Grahama Mastertona. Jak już zacznie się czytać to ciężko się oderwać. gorąco polecam.
10
Master89wt

Z braku laku…

Niestety nie podobała mi się. Aż trudno uwierzyć, że to może być klasyka horroru, bo książka była dziwna, ale na pewno. KE straszna. Dobrze chociaż, że krótka.
00
Ivar2023

Dobrze spędzony czas

fajna i krótka
00
piotreksulkowski

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, wciągająca
00

Popularność




Zapy­tany, jak wygląda ów demon, stary cza­row­nik Misqu­ama­cus zasło­nił sobie twarz, tak że było widać tylko oczy, i zdał szcze­gó­łową rela­cję. Według niego bywał mały i zwarty niczym Wielka Ropu­cha, a innym razem sta­wał się roz­le­gły i mętny niczym chmura, zupeł­nie pozba­wiony kształtu, ale z twa­rzą, z któ­rej wyra­stały węże.

H.P. Love­craft

(prze­kład Wie­sław Mar­cy­siak)

WSTĘP

Prze­waż­nie ama­to­rzy bele­try­styki nie znaj­dują wstępu, gdy zabie­rają się do dobrej książki, szcze­gól­nie jeżeli cho­dzi o powie­ści z dresz­czy­kiem. Z dru­giej jed­nak strony Mani­tou nie jest zwy­czajną powie­ścią.

Jeżeli nie wie­cie, czym jest mani­tou, to nie zamie­rzam pomniej­szać efektu zasko­cze­nia, jaki szy­kuje fabuła, co już wkrótce sami odkry­je­cie. Jako osoba bar­dzo doświad­czona w zgłę­bia­niu ciem­nej strony zja­wisk nad­przy­ro­dzo­nych powiem tylko, że kiedy odda­cie się lek­tu­rze, czeka was spora dawka dresz­czy.

Jeżeli macie jakie­kol­wiek obawy przed nie­zna­nym, przed otwar­ciem drzwi uwal­nia­ją­cych prze­ra­że­nie, które wbrew woli może wpeł­znąć w wasze sny, to odłóż­cie tę powieść i wybie­gnij­cie na słońce. Już! Mani­tou niczym nar­ko­tyk ma nie­sa­mo­witą zdol­ność przej­mo­wa­nia wła­dzy nad umy­słem od chwili, gdy zacznie­cie czy­tać, aż do momentu wypusz­cze­nia książki z drżą­cych pal­ców po skoń­cze­niu ostat­niej strony.

Kiedy cza­ru­jący, mądry i wykształ­cony czło­wiek, taki jak Gra­ham Master­ton, z powo­dze­niem wymy­śla okro­pień­stwa, to naprawdę ogar­nia mnie tro­ska o czy­tel­ni­ków. Master­tonowi udało się utkać tak prze­ko­nu­jącą paję­czynę prze­ra­że­nia i nie­pew­no­ści w dość zwy­kłym i powsze­dnim śro­do­wi­sku, że pomimo naszego prze­ko­na­nia, iż takie rze­czy nie mogą ist­nieć, pozo­staje drę­cząca wąt­pli­wość. Może odkrył coś, czego potem set­nie poża­ło­wał − coś w rodzaju puszki Pan­dory.

Kiedy zacznie­cie czy­tać Mani­tou, stwier­dzi­cie, że jest to po pro­stu kolejna trzy­ma­jąca w napię­ciu powieść, ale jak pło­nący fos­for, raz zapa­lony, przy­wiera do was, ogar­nia z każ­dej strony i nie odpu­ści, dopóki cał­ko­wi­cie nie pochło­nie.

Dla praw­dzi­wych mania­ków hor­ro­rów Mani­tou posiada wiele zalet. Łącząc skład­niki niczym szef kuchni, autor stwo­rzył coś o zna­jo­mym smaku, co wystar­czy, byście książkę łap­czy­wie pochło­nęli, a potem zro­zu­mieli, że posma­ko­wa­li­ście cze­goś wyjąt­ko­wego.

A teraz, aby­ście mieli się nad czym zasta­na­wiać… Oto zda­rze­nie, które wyda się cał­ko­wi­cie nie­po­wią­zane, ale radzę wam je zacho­wać pośród róż­no­ra­kich infor­ma­cji nagro­ma­dzo­nych w życiu. Niczym glu­ta­mi­nian sodu może póź­niej wzmoc­nić smak. Przed kilku laty u pięt­na­sto­let­niego Japoń­czyka leka­rze wykryli guz w piersi. Im był więk­szy, tym bar­dziej wyda­wał się nie­ty­powy. Osta­tecz­nie oka­zało się, że jest to ludzki płód. To rze­czy­wi­ście się wyda­rzyło, obo­jęt­nie, czy Gra­ham Master­ton wie­dział o tym, czy też nie.

Jeżeli Dziecko Rose­mary dało nam prze­raź­li­wego potomka kobiety i sza­tana, a Egzor­cy­sta to tyta­niczna walka mię­dzy siłami dobra i zła, to Mani­tou zapo­znaje nas z ele­men­tami oby­dwu tych fil­mów oraz z dodat­ko­wym skład­ni­kiem inte­li­gent­nego zagro­że­nia, wobec któ­rego siły krzyża i współ­cze­snej nauki stają się bez­radne. Wyko­rzy­stuje zna­jome kon­cep­cje hor­roru i mani­pu­luje czy­tel­ni­kiem za sprawą cał­ko­wi­cie szo­ku­ją­cego i uni­ka­to­wego połą­cze­nia prze­ra­że­nia two­rzą­cego gęsty splot suspensu.

Bern­hardt J. Hur­wood

PRO­LOG

Zadzwo­nił tele­fon. Dok­tor Hughes, nie pod­no­sząc wzroku, wycią­gnął rękę, aby poszu­kać apa­ratu. Dłoń wędro­wała pośród sto­sów papie­rów, kała­ma­rzy, gazet sprzed tygo­dnia i pozgnia­ta­nych pude­łek po kanap­kach, aż wresz­cie natra­fiła na tele­fon.

Dok­tor przy­ci­snął słu­chawkę do ucha. Był wymi­ze­ro­wany i ziry­to­wany niczym wie­wiórka pró­bu­jąca ukryć orze­chy.

– Hughes? Tu McE­voy.

– Tak? Prze­pra­szam, ale jestem bar­dzo zajęty.

– Nie chcę ci prze­szka­dzać, ale mam tu na dole pacjentkę, któ­rej stan powi­nien cię zain­te­re­so­wać.

Dok­tor Hughes pocią­gnął nosem i zdjął oku­lary bez opra­wek.

– Co to za stan? − zapy­tał. − Słu­chaj, to bar­dzo miłe z two­jej strony, że dzwo­nisz do mnie, ale mam tu cały stos papier­ko­wej roboty i naprawdę nie mogę…

McE­voy nie dał się znie­chę­cić.

– Hm, naprawdę uwa­żam, że to cię zain­te­re­suje. Guzy to twoja spe­cjal­ność, prawda? A tu mamy taki, przy któ­rym wszyst­kie inne bledną.

– A co w nim takiego wyjąt­ko­wego?

– Jest umiej­sco­wiony na karku. Pacjentka rasy bia­łej, dwa­dzie­ścia trzy lata. Żad­nej uprzed­niej histo­rii jakich­kol­wiek naro­śli, zło­śli­wych czy łagod­nych.

– No i…?

– Poru­sza się − oświad­czył dok­tor McE­voy. − Ten guz rze­czy­wi­ście się rusza, jakby pod skórą było coś żywego.

Hughes ryso­wał kwiatki dłu­go­pi­sem. Zmarsz­czył brwi.

– Zro­bi­łeś prze­świe­tle­nie? − spy­tał.

– Będzie za dwa­dzie­ścia minut.

– W dotyku?

– Jak każdy inny guz. Tylko że się wije.

– Pró­bo­wa­łeś naciąć? Może to po pro­stu zaka­że­nie.

– Pocze­kam na zdję­cie.

Dok­tor Hughes w zamy­śle­niu ssał koń­cówkę dłu­go­pisu. W myślach wer­to­wał strony wszel­kich medycz­nych pod­ręcz­ni­ków, jakie w życiu pochło­nął, poszu­ku­jąc podob­nego przy­padku lub pre­ce­densu czy cze­goś choćby pozor­nie łączą­cego się z przy­pad­kiem poru­sza­ją­cego się guza. Może to przez zmę­cze­nie, ale w żaden spo­sób nie potra­fił niczego zna­leźć.

– Jack?

– Tak, jestem. Która godzina?

– Dzie­sięć po trze­ciej.

– W porządku. Zaraz zejdę.

Hughes odło­żył słu­chawkę, opadł na opar­cie fotela i prze­tarł oczy. Dzi­siaj były walen­tynki, a w Nowym Jorku tem­pe­ra­tura spa­dła do minus dzie­się­ciu, na chod­ni­kach leżała pięt­na­sto­cen­ty­me­trowa war­stwa śniegu. Niebo miało sta­lową barwę i było zacią­gnięte chmu­rami. Sznur samo­cho­dów posu­wał się powoli na wyci­szo­nych jezd­niach. Widziane z osiem­na­stego pię­tra Szpi­tala Sióstr z Jero­zo­limy mia­sto przed­sta­wiało się prze­dziw­nie w błysz­czą­cej poświa­cie, jakiej ni­gdy dotąd nie widział.

Zupeł­nie jak­bym zna­lazł się na Księ­życu, pomy­ślał. Albo na końcu świata. Albo w epoce lodow­co­wej.

Popsuło się ogrze­wa­nie, więc nie zdjął płasz­cza. Sie­dział w kręgu świa­tła biur­ko­wej lampy, wyczer­pany czło­wiek w wieku trzy­dzie­stu trzech lat, z nosem ostrym i spi­cza­stym niczym skal­pel i z czu­pryną ciem­no­kasz­ta­no­wych wło­sów. Wyglą­dał bar­dziej na mło­do­cia­nego mecha­nika samo­cho­do­wego niż na kra­jo­wego eks­perta od nowo­two­rów zło­śli­wych.

Nagle drzwi gabi­netu się otwo­rzyły i do środka weszła zażywna kobieta o siwych wło­sach z oku­la­rami w czer­wo­nych opraw­kach na czole, nio­sąca narę­cze papie­rów i kubek kawy.

– Tro­chę wię­cej papier­ko­wej roboty, dok­to­rze. Pomy­śla­łam też, że przyda się panu coś na roz­grzewkę.

– Dzię­kuję, Mary. − Hughes otwo­rzył nową teczkę, którą mu przy­nio­sła, i moc­niej pocią­gnął nosem. − Jezu, widzia­łaś to? Mam tu być eks­per­tem, a nie urzęd­ni­kiem. Wiesz co, zabierz to i pod­rzuć dok­to­rowi Rid­ge­way­owi. On lubi taką robotę. Bar­dziej od ciała i krwi.

Mary wzru­szyła ramio­nami.

– To wła­śnie dok­tor Rid­ge­way przy­słał to panu.

Hughes wstał. W płasz­czu wyglą­dał niczym Char­lie Cha­plin w Gorączce złota. Poiry­to­wany mach­nął teczką i prze­wró­cił jedyną kartkę walen­tyn­kową, którą − jak się domy­ślał − przy­słała mu matka.

– Dobrze, już dobrze. Przyj­rzę się temu póź­niej. Zejdę do dok­tora McE­voya. Ma pacjentkę, którą muszę obej­rzeć.

– Dużo czasu to panu zaj­mie, dok­to­rze? − spy­tała Mary. − Ma pan spo­tka­nie o szes­na­stej trzy­dzie­ści.

Spo­glą­dał na nią zmę­czo­nymi oczami, jakby się zasta­na­wiał, kim jest ta kobieta.

– Dużo? Nie, raczej nie. Tylko tyle, ile trzeba.

Wyszedł z gabi­netu na kory­tarz oświe­tlony jarze­niów­kami. Szpi­tal Sióstr z Jero­zo­limy był kosz­towną pry­watną kli­niką, ni­gdy nie pach­niało tu niczym tak prak­tycz­nym jak fenol czy chlo­ro­form. Pod­łogi wyło­żono gru­bym, czer­wo­nym dywa­nem, a na każ­dym rogu stały świeże kwiaty. Bar­dziej przy­po­mi­nał hotel, do któ­rego dyrek­to­rzy w śred­nim wieku zabie­rają swoje sekre­tarki na week­end grzesz­nego wyuz­da­nia.

Hughes wezwał windę i zje­chał na pięt­na­ste pię­tro. Patrząc na swe odbi­cie w lustrze kabiny, uznał, że wygląda na bar­dziej cho­rego od nie­jed­nego ze swo­ich pacjen­tów. Może zrobi sobie urlop. Mama zawsze lubiła Flo­rydę, może nawet odwie­dzą jego sio­strę w San Diego.

Prze­szedł przez dwie pary waha­dło­wych drzwi i dalej, do gabi­netu dok­tora McE­voya. Ten niski, mocno zbu­do­wany męż­czy­zna nosił kitle o wiele za cia­sne pod pachami. Przy­po­mi­nał parówkę prze­braną za chi­rurga. Twarz miał dużą i okrą­głą jak księ­życ, dzio­batą cerę i per­katy nos Irland­czyka.

Kie­dyś gry­wał w dru­ży­nie fut­bo­lo­wej szpi­tala, do momentu aż w gwał­tow­nym zwar­ciu pękła mu rzepka kola­nowa. Obec­nie cho­dził, prze­sad­nie uty­ka­jąc.

– Dobrze, że przy­sze­dłeś − przy­wi­tał Hughesa z uśmie­chem. − To bar­dzo szcze­gólny przy­pa­dek, a wiem, że jesteś naj­więk­szym eks­per­tem na świe­cie.

– Bez prze­sady − odparł Hughes − ale dzię­kuję za kom­ple­ment.

McE­voy wetknął palec do ucha i obra­cał nim z wiel­kim namy­słem i uwagą.

– Zdję­cia rent­ge­now­skie będą za pięć lub dzie­sięć minut. Tym­cza­sem nic innego nie przy­cho­dzi mi do głowy.

– Mogę zoba­czyć pacjentkę? − spy­tał Hughes.

– Oczy­wi­ście. Jest w pocze­kalni. Raczej zdjął­bym płaszcz na twoim miej­scu. Pacjentka pomy­śli, że spro­wa­dzi­łem cię z ulicy.

Dok­tor Hughes odwie­sił bez­kształtny, czarny płaszcz i poszedł za kolegą do jaskrawo oświe­tlo­nej pocze­kalni. Były tam fotele, cza­so­pi­sma i kwiaty oraz akwa­rium pełne kolo­ro­wych, egzo­tycz­nych rybek. Przez rolety wpa­dał nie­sa­mo­wity, meta­liczny poblask popo­łu­dnio­wego śniegu.

W rogu czy­tała gazetę szczu­pła, ciem­no­włosa dziew­czyna. Miała pocią­głą, deli­katną twarz. Zupeł­nie jak elf, pomy­ślał Hughes. Nosiła pro­stą sukienkę koloru kawy, przy któ­rej policzki kobiety nabrały zie­mi­stej barwy. Jej zde­ner­wo­wa­nie zdra­dzała jedy­nie popiel­niczka wypeł­niona nie­do­pał­kami oraz chmura dymu w powie­trzu.

– Panno Tandy − ode­zwał się McE­voy − oto dok­tor Hughes. Spe­cja­li­sta od takich przy­pad­ków jak pani. Chciałby panią obej­rzeć i zadać kilka pytań.

Panna Tandy odło­żyła gazetę i uśmiech­nęła się.

– Oczy­wi­ście − odpo­wie­działa z cha­rak­te­ry­stycz­nym akcen­tem z Nowej Anglii.

Dobre pocho­dze­nie, pomy­ślał Hughes. Nie musiał zga­dy­wać, czy jest zamożna. Nie szu­kało się porady w Szpi­talu Sióstr z Jero­zo­limy, jeżeli czło­wiek musiał się liczyć z każ­dym gro­szem.

– Pro­szę się pochy­lić − pole­cił.

Panna Tandy tak zro­biła, a Hughes uniósł włosy na jej karku.

W zagłę­bie­niu u nasady czaszki znaj­do­wała się gładka, okrą­gła narośl mniej wię­cej wiel­ko­ści i kształtu szkla­nego przy­ci­sku do papieru. Lekarz prze­su­nął po niej pal­cami; wyda­wało się, że ma nor­malną kon­sy­sten­cję łagod­nego włók­niaka.

– Jak długo to pani ma? − spy­tał.

– Dwa lub trzy dni − odparła panna Tandy. − Umó­wi­łam się na wizytę, gdy tylko zaczęło rosnąć. Prze­stra­szy­łam się, że to… rak albo coś podob­nego.

Hughes spoj­rzał na kolegę, marsz­cząc czoło.

– Dwa lub trzy dni? Jest pani pewna?

– Tak − odpo­wie­działa pacjentka. − Dzi­siaj jest pią­tek, prawda? Wyczu­łam go po raz pierw­szy we wto­rek rano po prze­bu­dze­niu.

Hughes ści­snął deli­kat­nie guz pal­cami. Był twardy, ale lekarz nie wyczu­wał żad­nych ruchów.

– Czy to boli? − spy­tał.

– Jakby łasko­tało. Nic wię­cej.

– Pani odczu­wała to samo, gdy ja naci­ska­łem − wtrą­cił McE­voy.

Dok­tor Hughes opu­ścił włosy panny Tandy i powie­dział, że może się już wypro­sto­wać. Przy­su­nął sobie krze­sło i zna­lazł w kie­szeni wymięty skra­wek papieru. Zaczął pisać pospiesz­nie, jed­no­cze­śnie mówiąc do kobiety:

– Jak duży był guz, gdy go pani pierw­szy raz zauwa­żyła?

– Bar­dzo mały. Mniej wię­cej wiel­ko­ści ziarna fasoli.

– Rósł cały czas rów­no­mier­nie czy tylko w pew­nych momen­tach?

– Wydaje się, że rośnie tylko w nocy. To zna­czy co rano, kiedy się budzę, jest więk­szy.

Hughes doko­ny­wał szcze­gó­ło­wych zapi­sków na kawałku papieru.

– Czy czuje go pani stale? Na przy­kład czy czuje go pani teraz?

– Nie wydaje się bar­dziej dole­gliwy niż jaki­kol­wiek inny guz. Ale cza­sami mam wra­że­nie, że się poru­sza. – Dziew­czyna miała ciemne oczy, a kryło się w nich wię­cej obaw, niż zdra­dzał to głos. − Hm. − Zasta­no­wiła się. − To zupeł­nie tak, jakby komuś było nie­wy­god­nie w łóżku: wierci się, a potem nie­ru­cho­mieje.

– Jak czę­sto to się dzieje?

Kobieta wyglą­dała na zmar­twioną. Wyczu­wała zdez­o­rien­to­wa­nie u dok­tora Hughesa i to ją nie­po­ko­iło.

– Nie wiem. Może cztery albo pięć razy dzien­nie.

Lekarz napi­sał coś jesz­cze i zagryzł wargę.

– Panno Tandy, czy zauwa­żyła pani jakieś zmiany w ogól­nym sta­nie zdro­wia w ciągu ostat­nich kilku dni, odkąd poja­wił się ten guz?

– Jedy­nie lek­kie zmę­cze­nie. I pewne kło­poty ze snem, ale nie stra­ci­łam na wadze ani nic w tym rodzaju.

– Hm… − Napi­sał coś jesz­cze i długo przy­glą­dał się notat­kom. − Dużo pani pali?

– Prze­waż­nie tylko pół paczki dzien­nie. Nie jestem nało­gową palaczką. Teraz się dener­wuję.

– Panna Tandy nie­dawno miała prze­świe­tle­nie klatki pier­sio­wej − wtrą­cił dok­tor McE­voy. − Wszystko w nor­mie.

– Mieszka pani sama? − spy­tał Hughes. – I gdzie?

– Tym­cza­sowo miesz­kam u cioci. Pra­cuję dla wytwórni pły­to­wej jako oso­bi­sta asy­stentka. Chcia­łam wyna­jąć sobie miesz­ka­nie, ale rodzice uwa­żają, że powin­nam pomiesz­kać tro­chę z cio­cią. Ona ma sześć­dzie­siąt dwa lata. To wspa­niała star­sza pani. Dobrze się rozu­miemy.

Dok­tor Hughes pochy­lił głowę.

– Pro­szę się nie obra­zić, że o to zapy­tam, panno Tandy, ale chyba zro­zu­mie pani, że to konieczne. Czy pani cio­cia cie­szy się dobrym zdro­wiem i czy miesz­ka­nie jest czy­ste? Nie ma w nim żad­nego zagro­że­nia dla zdro­wia, jak kara­lu­chy czy zapchane odpływy albo resztki jedze­nia?

Panna Tandy nie­mal się zaśmiała, po raz pierw­szy, odkąd dok­tor Hughes ją zoba­czył.

– Cio­cia jest zamożną osobą, dok­to­rze. Zatrud­nia na stałe sprzą­taczkę i pomoc do goto­wa­nia i towa­rzy­stwa.

Lekarz ski­nął głową.

– Dobrze, na tym poprze­sta­niemy. Dok­to­rze, zoba­czymy, co z tymi zdję­ciami?

Wró­cili do gabi­netu i usie­dli. McE­voy wycią­gnął listek gumy do żucia i zgiął ją w zębach.

– Co o tym sądzisz?

Hughes wes­tchnął.

– W tej chwili nic nie sądzę. Ten guz wyrósł w dwa lub trzy dni, a ja ni­gdy wcze­śniej się z czymś takim nie spo­tka­łem. Do tego docho­dzi to wra­że­nie poru­sza­nia się. Sam czu­łeś, jak się rusza?

– Oczy­wi­ście − odparł McE­voy. − Nie­znaczne prze­miesz­cza­nie, jakby w środku coś było.

– To mogą powo­do­wać ruchy szyi. Ale tak naprawdę niczego się nie dowiemy, dopóki nie zoba­czymy zdjęć.

Sie­dzieli w mil­cze­niu przez kilka minut, a zewsząd docie­rały do nich odgłosy pracy szpi­tala. Hughes był zmar­z­nięty i zmę­czony i zasta­na­wiał się, kiedy wróci do domu. Nie spał do dru­giej w nocy, zaj­mu­jąc się papie­rami i sta­ty­styką. Zano­siło się na to, że dzi­siaj sytu­acja się powtó­rzy. Pocią­gnął nosem i spoj­rzał na swój zdarty, brą­zowy but na dywa­nie.

Po pię­ciu lub sze­ściu minu­tach drzwi gabi­netu się otwo­rzyły i weszła pani radio­log z dużą brą­zową kopertą. Czar­no­skóra lekarka była wysoka, miała krót­kie włosy i trak­to­wała wszystko nie­zwy­kle serio.

– Co o tym myślisz, Seleno? − spy­tał McE­voy, idąc z kopertą przez pokój do pod­świe­tla­nej tablicy.

– Nie wiem, dok­to­rze. Zdję­cie jest wystar­cza­jąco wyraźne, ale to nie ma naj­mniej­szego sensu.

Lekarz wycią­gnął zdję­cie i przy­piął do tablicy. Włą­czył świa­tło i wszy­scy zoba­czyli tył czaszki panny Tandy widziany z boku. Była też duża sza­rawa narośl, wewnątrz któ­rej zamiast nor­mal­nych włó­kien znaj­do­wał się splot tka­nek i kości.

– Widzisz tutaj − powie­dział McE­voy, wska­zu­jąc dłu­go­pi­sem. − Wydaje się, że są tu jakieś kostne korze­nie utrzy­mu­jące narośl na karku. Do dia­ska, co to jest?

– Nie mam poję­cia − odparł Hughes. − Ni­gdy nie widzia­łem niczego, co byłoby choćby po czę­ści do tego podobne. To wcale nie wygląda jak guz.

McE­voy wzru­szył ramio­nami.

– Dobra, to nie guz. W takim razie co?

Hughes przyj­rzał się uważ­niej zdję­ciu. Plą­ta­nina tka­nek i kości była zbyt bez­kształtna i pomie­szana, aby cze­goś się w tym dopa­trzyć. Pozo­stała tylko jedna rzecz: ope­ro­wać. Wyciąć i zba­dać dokład­nie. A zwa­żyw­szy na tempo, w jakim to coś się roz­ra­stało, ope­ra­cję nale­żało prze­pro­wa­dzić szybko.

Pod­niósł słu­chawkę tele­fonu na biurku kolegi.

– Mary? Jestem u dok­tora McE­voya. Mogła­byś spraw­dzić naj­bliż­szy dostępny ter­min ope­ra­cji? Mam tu coś, czym trzeba pil­nie się zająć. Tak jest. Tak, guz. Ale jest bar­dzo zło­śliwy i mogą być pro­blemy, jeżeli nie zope­ru­jemy go szybko. Wła­śnie. Dzię­kuję.

– Zło­śliwy? − spy­tał McE­voy. − Skąd wiemy, że jest zło­śliwy?

Hughes pokrę­cił głową.

– Nie wiemy, ale dopóki się nie dowiemy, czy jest groźny, czy nie­szko­dliwy, będę go trak­to­wać jako groźny.

– Do dia­bła, chciał­bym wie­dzieć, co to takiego − powie­dział ponuro McE­voy. − Przej­rza­łem lek­sy­kon medyczny i nie ma w nim niczego podob­nego.

Hughes uśmiech­nął się ze zmę­cze­niem.

– Może to nowa cho­roba. Może nazwą ją twoim nazwi­skiem. Cho­roba McE­voya. W końcu sława. Zawsze chcia­łeś być sławny, prawda?

– Teraz wolał­bym kubek kawy i kanapkę z woło­winą na cie­pło. Nagrodę Nobla mogę dostać w każ­dej chwili.

Zadzwo­nił tele­fon. Hughes pod­niósł słu­chawkę.

– Mary? Och, dobrze. Świet­nie. Tak, pasuje. Podzię­kuj dok­to­rowi Sna­ithowi.

– Jest wolny? − spy­tał McE­voy.

– Jutro rano o dzie­sią­tej. Pójdę prze­ka­zać wia­do­mość pan­nie Tandy.

Dok­tor Hughes wszedł przez podwójne drzwi do pocze­kalni, a dziew­czyna na­dal tam sie­działa, paliła kolej­nego papie­rosa i nie­wi­dzą­cym wzro­kiem wpa­try­wała się w cza­so­pi­smo na kola­nach.

– Panno Tandy?

Szybko pod­nio­sła wzrok.

– Tak? − ode­zwała się.

Lekarz przy­su­nął krze­sło i usiadł obok niej, spla­ta­jąc dło­nie przed sobą. Sta­rał się wyglą­dać poważ­nie, zde­cy­do­wa­nie i wia­ry­god­nie, aby ją uspo­koić, bo naj­wy­raź­niej się bała, ale był tak zmę­czony, że wyglą­dał jedy­nie na poważ­nie cho­rego.

– Pro­szę posłu­chać, zdaje się, że będziemy musieli ope­ro­wać. Nie wygląda na to, że powin­ni­śmy się mar­twić tą naro­ślą, ale skoro rośnie w takim tem­pie, chciał­bym ją usu­nąć jak naj­szyb­ciej. I pani chyba też.

Unio­sła rękę do karku, a potem ją opu­ściła i kiw­nęła głową.

– Rozu­miem. Oczy­wi­ście.

– Gdyby mogła pani być tu jutro przed ósmą, to umó­wię dok­tora Sna­itha na zabieg na dzie­siątą. To świetny chi­rurg; ma wie­lo­let­nie doświad­cze­nie z takimi guzami.

Panna Tandy pró­bo­wała się uśmiech­nąć.

– To bar­dzo miłe z pana strony. Dzię­kuję.

Hughes wzru­szył ramio­nami.

– Pro­szę mi nie dzię­ko­wać. Wyko­nuję jedy­nie swoją pracę. Ale nie ma się pani czym mar­twić. Nie będę uda­wał, że takie naro­śle są powszechne, bo tak nie jest. Jed­nak jeste­śmy po to, aby zaj­mo­wać się takimi nie­zwy­kłymi przy­pad­kami. Tra­fiła pani we wła­ściwe ręce.

Karen Tandy zga­siła papie­rosa i zabrała swoje rze­czy.

– Czy coś będzie mi potrzebne? − spy­tała. − Zdaje się, że dwie koszule nocne i szla­frok?

Hughes ski­nął głową.

– Pro­szę też przy­nieść pan­to­fle. W zasa­dzie nie będzie musiała pani leżeć.

– Dobrze − odpo­wie­działa.

Lekarz odpro­wa­dził ją do drzwi. Patrzył, jak pospiesz­nie idzie kory­ta­rzem do windy, i znowu przy­szło mu do głowy, że przy­po­mina mu elfa. Nie nale­żał do leka­rzy, któ­rzy myślą o pacjen­tach jedy­nie w kate­go­riach ich cho­roby. Był prze­ci­wień­stwem dok­tora Paw­sona, pul­mo­no­loga, który pamię­tał poszcze­gólne scho­rze­nia jesz­cze długo po tym, jak zapo­mniał twa­rze dotknię­tych nimi osób. Życie to coś wię­cej niż tylko nie­koń­cząca się parada guzów i naro­śli, pomy­ślał. Przy­naj­mniej taką miał nadzieję.

Na­dal stał na kory­ta­rzu, kiedy McE­voy wysta­wił swoją księ­ży­cową twarz zza drzwi.

– Jack?

– Tak?

– Możesz wejść na moment i spoj­rzeć na to?

Zmę­czo­nym kro­kiem wszedł za McE­voyem do jego gabi­netu. Kiedy roz­ma­wiał z panną Tandy, kolega prze­glą­dał pod­ręcz­niki medyczne, a całe jego biurko pokry­wały ryciny i zdję­cia rent­ge­now­skie.

– Zna­la­złeś coś? − spy­tał Hughes.

– Sam nie wiem. To wydaje się tak sza­lone, jak wszystko inne w tym przy­padku.

McE­voy podał mu ciężki tom otwarty na stro­nie z ryci­nami i dia­gra­mami. Hughes zmarsz­czył czoło i uważ­nie im się przyj­rzał, a potem pod­szedł do pod­świe­tla­nej tablicy i prze­stu­dio­wał czaszkę panny Tandy.

– To sza­lone − stwier­dził.

McE­voy stał z rękami na bio­drach i kiwał głową.

– Masz rację. Ale musisz przy­znać, że jest cał­kiem podobne.

Hughes zamknął książkę.

– Jed­nak nawet jeżeli masz rację… w ciągu dwóch dni?

– Hm, to moż­liwe, wszystko jest moż­liwe.

– Skoro tak, to Red Sox wygrają następne roz­grywki.

Dwaj pobla­dli leka­rze stali w gabi­ne­cie na pięt­na­stym pię­trze szpi­tala i spo­glą­dali na zdję­cie rent­ge­now­skie, nie wie­dząc, co o nim myśleć.

– Może to kawał? − zasu­ge­ro­wał McE­voy.

Hughes pokrę­cił głową.

– Abso­lut­nie nie. Jak by to było moż­liwe? I po co?

– Nie wiem. Ludzie robią sobie kawały z róż­nych powo­dów.

– Możesz podać powód dla tego przy­padku?

McE­voy się skrzy­wił.

– A wie­rzysz, że to jest praw­dziwe? − spy­tał.

– Tego nie wiem − odparł Hughes. − Może. Może to jeden przy­pa­dek na milion, który jest praw­dziwy.

Znowu otwo­rzyli książkę i przyj­rzeli się zdję­ciu, a im dłu­żej porów­ny­wali ryciny z guzem panny Tandy, tym wię­cej odnaj­dy­wali podo­bieństw.

Zgod­nie z pod­ręcz­ni­kiem Gine­ko­lo­gii kli­nicz­nej plą­ta­nina tka­nek i kości, którą panna Tandy nosiła na karku, była ludz­kim pło­dem wiel­ko­ści odpo­wia­da­ją­cej ósmemu tygo­dniowi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Mani­tou

Copy­ri­ght © Gra­ham Master­ton, 1975

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Wie­sław Mar­cy­siak 2012

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii: Iza­bella Mar­ci­now­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Krzysz­tof Rych­ter

Ilu­stra­cja na okładce: Pho­arto/Pixa­bay

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Mani­tou, wyd. III popra­wione, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-931-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer