Świst umarłych - Graham Masterton - ebook + audiobook + książka

Świst umarłych ebook i audiobook

Graham Masterton,

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Sierżant Kieran O’Regan tropił najgroźniejszych przestępców. Teraz nie żyje. Na cmentarzu znaleziono jego pozbawione głowy ciało z wetkniętym w gardło fletem…

To makabryczne zabójstwo jest wyraźnym ostrzeżeniem dla potencjalnych informatorów: tylko milczenie może cię ocalić. O’Regan miał bowiem dostarczyć kluczowe dowody w śledztwie dotyczącym korupcji w policji.

Dochodzenie było powiązane z aresztowaniem miejscowego dealera narkotyków, który – choć nie brakowało dowodów jego winy – uniknął kary. Gangstera wsadziła za kratki nadkomisarz Katie Maguire, która za wszelką cenę chce doprowadzić tę sprawę do końca.

Ale kiedy kolejny policjant zostanie zamordowany w ten sam sposób, Katie zrozumie, że ludzie wolą milczeć niż stracić głowę…

Seria z Katie Maguire to wstrząsające thrillery tylko dla czytelników o wyjątkowo mocnych nerwach – tak realistyczne opisy są znakiem rozpoznawczym Grahama Mastertona!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 532

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 36 min

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
4,4 (359 ocen)
214
97
34
12
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
urielclouds

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. Akcja cały czas się zmienia.
20
danielotawa

Całkiem niezła

Czytam tę serię już chyba tylko z uwagi na przywiązanie do bohaterów, ale nie narzekam. Nie ma tutaj nic zaskakującego, mimo to jest całkiem przyjemna i nienudna.
10
morloth3

Nie oderwiesz się od lektury

swietna!
00
PATI12324

Z braku laku…

może być
00
Lusia1997

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam Mastertona cały czas słucham z ciekawością
00

Popularność




DZIEWIĄTA KSIĄŻKA Z KATIE MAGUIRE

To zabójstwo jest wyraźnym ostrzeżeniem dla tych, którzy lubią puszczać parę z ust: TYLKO MILCZENIE MOŻE CIĘ OCALIĆ.

Sierżant Kieran O’Regan tropił najgroźniejszych przestępców. Teraz nie żyje.

Na cmentarzu znaleziono jego pozbawione głowy ciało z wetkniętym w gardło fletem…

To makabryczne zabójstwo jest wyraźnym ostrzeżeniem dla potencjalnych informatorów: tylko milczenie może cię ocalić. O’Regan miał bowiem dostarczyć kluczowe dowody w śledztwie dotyczącym korupcji w policji. Dochodzenie było powiązane z aresztowaniem miejscowego dealera narkotyków, który – choć nie brakowało dowodów jego winy – uniknął kary. Gangstera wsadziła za kratki nadkomisarz Katie Maguire, która za wszelką cenę chce doprowadzić tę sprawę do końca.

Ale kiedy kolejny policjant zostanie zamordowany w ten sam sposób, Katie zrozumie, że ludzie wolą milczeć niż stracić głowę…

GRAHAM MASTERTON

Popularny angielski pisarz. Urodził się w 1946 r. w Edynburgu. Po ukończeniu studiów pracował jako redaktor w miesięcznikach, m.in. „Mayfair” i w angielskim wydaniu „Penthouse’a”. Autor licznych horrorów, romansów, powieści obyczajowych, thrillerów oraz poradników seksuologicznych. Zdobył Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i był nominowany do Bram Stoker Award. Debiutował w 1976 r. horrorem Manitou (zekranizowanym z Tonym Curtisem w roli głównej). Jego dorobek literacki obejmuje ponad 80 książek – powieści i zbiorów opowiadań – o całkowitym nakładzie przekraczającym 20 milionów egzemplarzy, z czego ponad dwa miliony kupili polscy czytelnicy. Wielką popularność pisarza w Polsce, którą często odwiedza, ugruntował cykl poradników seksuologicznych, w tym wielokrotnie wznawiane Magia seksu i Potęga seksu. W ostatnim czasie Graham Masterton skupił się na kontynuacji cyklu kryminałów z Katie Maguire, do którego należy dziewięć powieści: Białe kości, Upadłe anioły, Czerwone światło hańby, Uznani za zmarłych, Siostry krwi, Pogrzebani, Martwi za życia, Tańczące martwe dziewczynki i Świst umarłych.

grahammasterton.co.ukgrahammasterton.blox.pl

Tego autora

Sagi historyczne

WŁADCY PRZESTWORZY

IMPERIUM

DYNASTIA

Rook

ROOK

KŁY I PAZURY

STRACH

DEMON ZIMNA

SYRENA

CIEMNIA

ZŁODZIEJ DUSZ

OGRÓD ZŁA

Manitou

MANITOU

ZEMSTA MANITOU

DUCH ZAGŁADY

KREW MANITOU

ARMAGEDON

INFEKCJA

Wojownicy Nocy

ŚMIERTELNE SNY

POWRÓT WOJOWNIKÓW NOCY

DZIEWIĄTY KOSZMAR

Katie Maguire

BIAŁE KOŚCI(książka wcześniej ukazała się pt. KATIE MAGUIRE)

UPADŁE ANIOŁY

CZERWONE ŚWIATŁO HAŃBY

UZNANI ZA ZMARŁYCH

SIOSTRY KRWI

POGRZEBANI

MARTWI ZA ŻYCIA

TAŃCZĄCE MARTWE DZIEWCZYNKI

ŚWIST UMARŁYCH

Inne tytuły

STUDNIE PIEKIEŁ

ANIOŁ JESSIKI

STRAŻNICY PIEKŁA

DEMONY NORMANDII

ŚWIĘTY TERROR

SZARY DIABEŁ

ZWIERCIADŁO PIEKIEŁ

ZJAWA

BEZSENNI

CZARNY ANIOŁ

STRACH MA WIELE TWARZY

SFINKS

WYZNAWCY PŁOMIENIA

WENDIGO

OKRUCHY STRACHU

CIAŁO I KREW

DRAPIEŻCY

WALHALLA

PIĄTA CZAROWNICA

MUZYKA Z ZAŚWIATÓW

BŁYSKAWICA

DUCH OGNIA

ZAKLĘCI

ŚPIĄCZKA

SUSZA

SZKARŁATNA WDOWA

Tytuł oryginału:

DEAD MEN WHISTLING

Copyright © Graham Masterton 2018

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2020

Polish translation copyright © Anna Esden-Tempska 2020

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Zdjęcie na okładce: Silas Manhood Photography

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8125-926-2

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Podczas czytania tej książki możecie posłuchać melodii granej na flecie irlandzkim low-D.

Zajrzyjcie na:

www.youtube.com/watch?v=hn4Qwr-xA4w

Níl a fhios ag aon duine cá bhfuil fód a bháis.

Nikt nie wie, gdzie dopadnie go śmierć.

Irlandzkie porzekadło

Rozdział 1

O’Reganowie właśnie jedli śniadanie, kiedy rozległo się niecierpliwe dzwonienie do drzwi.

– Ktoś do nas, tato! – powiedziała trzyletnia Grainne z buzią umazaną owsianką.

Kieran popatrzył na żonę, która stała przy kuchence, smażąc placki ziemniaczane. Zrobiła okrągłe oczy i odłożyła szpatułkę, bo dzwonek powtarzał się coraz bardziej natarczywie.

– Mam otworzyć? – spytał pięcioletni Riordan, zsuwając się z krzesła.

Dzwonienie nie ustawało, a po chwili zaczęło się też walenie pięścią w drzwi. Kieran położył dłoń na ramieniu syna i przytrzymał go.

– Nie, nie, ja pójdę. Ktokolwiek to jest, musi być czymś strasznie wkurzony.

– Kieran… – odezwała się Moira, zestawiając patelnię z ognia.

Była ósma rano. W kuchni panował półmrok. Po okiennej szybie spływały wielkie krople deszczu.

– Nie martw się, to pewnie tylko stary Roddy. Znów będzie marudził, że dzieciaki bawiły się na ulicy i powgniatały mu karoserię. Myśli, że jak jestem gliniarzem, to powinienem czuwać nad wszystkimi w sąsiedztwie dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Wstał i ruszył do drzwi.

– Kieran – powtórzyła Moira, tym razem głośniej, by przekrzyczeć dzwonek i łomotanie.

Mała Grainne, nie wypuszczając z dłoni łyżki ze skapującą owsianką, zakryła sobie uszy.

– Bez obaw, kochanie – uspokoił żonę Kieran, co miało jej przypomnieć, że trzyma pistolet w kieszeni grubej kurtki wiszącej przy wejściu.

Zaledwie jednak wyszedł na korytarz, rozległy się potężny stukot i trzask, a kopnięte drzwi frontowe stanęły otworem. Do środka wpadli trzej przemoczeni od deszczu mężczyźni. Mieli na sobie zakrywające twarze kominiarki, skórzane kurtki i dżinsy. Ten z przodu trzymał obrzyn.

Kieran zrobił dwa chwiejne kroki, cofając się do kuchni. Próbował zatrzasnąć drzwi, ale pierwszy napastnik kopnął je mocno buciorem i uniósł broń; lufa znalazła się ledwie trzydzieści centymetrów od twarzy Kierana.

– Cokolwiek kombinujesz, szefie, daj sobie spokój – wycedził bandyta niskim, ochrypłym głosem. – Chyba że chcesz, żeby twoje smarki żarły mózg tatusia na śniadanie.

Grainne upuściła łyżkę i zaczęła przenikliwie piszczeć, a jej brat rozpłakał się i nerwowo szarpał przód swojego swetra. Pobladła Moira zrobiła krok naprzód.

– Wynoście się z naszego domu! Wynocha! – krzyknęła.

– Każ się małej przymknąć albo sam ją uciszę – odparował facet.

– Nie waż się tknąć moich dzieci – powiedział Kieran. – Nie wiem, czego chcecie, ale ładujecie się w gorsze gówno, niż wam się śniło. Wynocha stąd.

– O, przecież nie wyjdziemy bez tego, po co przyszliśmy. – Napastnik nadal celował z obrzyna w twarz Kierana. – I niech ta gówniara przestanie się tak drzeć, do cholery, dobrze?

Grainne wrzeszczała dalej. Była czerwona na buzi jak piwonia. Łzy spływały jej po policzkach. Moira rzuciła się, żeby wziąć córkę na ręce, ale mężczyzna był szybszy. Ominął Kierana, przełożył broń do lewej ręki i trzepnął małą tak mocno w bok głowy, że dziewczynka spadła z krzesełka na podłogę. Zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej.

Kieran złapał napastnika za rękę i próbował wyrwać mu obrzyn, lecz tamten nie puścił broni i z ogłuszającym hukiem wypalił w sufit. Posypał się na nich tynk, a kiedy opadł niczym płatki śniegu, w powietrzu przez chwilę snuł się szary obłoczek gryzącego w płucach dymu. Kieran zamachnął się na mężczyznę, ale jego pięść ześlizgnęła się tylko tamtemu po ramieniu. Zanim zdołał uderzyć znowu, dopadli go dwaj pozostali i chwycili za ręce. Kieran, choć niski, był barczysty i krzepki, jednak przeciwnicy byli o wiele potężniejsi i silniejsi. W ich oddechach czuł kwaśny odór papierosów i alkoholu.

– Dobra, dość już tej cholernej szarpaniny – powiedział ten z bronią. – Idziesz z nami. Przejedziemy się trochę za miasto, żeby można było spokojnie pogadać.

Kieran próbował wyrwać się jego towarzyszom, wierzgał jak koń, lecz trzymali za mocno; o mało nie wywichnęli mu prawego barku. Ciężko dysząc, skrzywiony z bólu, popatrzył w piwne oczy mężczyzny z obrzynem.

– Poznaję cię. Jestem pewien, że cię znam. Gdybyś miał dość jaj, żeby ściągnąć to z gęby, przypomniałbym sobie twoje nazwisko. Jestem tego pewien.

Facet wyszczerzył zęby.

– Możliwe, szefie. Ale nie chodzi o mnie, co nie? Tylko o ciebie i ten cholerny bałagan, którego narobiłeś. Czemu więc nie pójdziesz z nami grzecznie? Rozumiesz, co mam na myśli, no nie? Musimy wyjaśnić sobie kilka spraw.

– Dokąd go zabieracie? – zaoponowała dzielnie Moira, choć głos jej drżał.

Trzymała teraz córkę na rękach i kołysała ją lekko, żeby ją uspokoić. Riordan z buzią w podkówkę stał obok, uczepiony fartucha matki.

– Nie zrobicie mu nic złego, co?

– Nie marudź, dziewczyno – odparł ten z obrzynem. – Chcemy zabrać twojego staruszka tam, gdzie martwa cisza i da się pogadać o tym i owym spokojnie, bez tych wrzasków. Powiem ci tylko, że nie byłoby dobrze dzwonić na policję czy coś w tym rodzaju. Będziemy wiedzieli, jeśli to zrobisz, a konsekwencje dla twojego staruszka… no, mogłyby być tragiczne.

– Proszę, nie róbcie mu nic złego. – Oczy Moiry były pełne łez. – To dobry człowiek. Najlepszy. Nie chcielibyście chyba, żeby te biedne maluszki dorastały bez ojca, prawda?

– W porządku, Moira – odezwał się Kieran. – Ci faceci wyraźnie mają o coś żal, ale na pewno dojdziemy do porozumienia. Zostań tu i staraj się nie denerwować, dobrze? Wrócę, kiedy tylko wszystko sobie wyjaśnimy. Rób, co on każe. Nie zgłaszaj tego. W ogóle do nikogo nie dzwoń. Kocham cię. I ciebie też, Riordan. I ciebie Grainne, skarbie.

– Dość już tych sentymentalnych bredni – przerwał mu ten z bronią. – Bo chyba zaraz się porzygam. Idziemy.

Kieran nie stawiał oporu, kiedy wyprowadzali go przez wyłamane drzwi na deszcz. Z tego miejsca na St Christopher’s Road, w północnej części Cork, widział czarne burzowe chmury nadciągające szybko od wzgórz po drugiej stronie rzeki Lee. Pomyślał, że przypominają hordę nadlatujących czarownic w poszarpanych płaszczach targanych przez wiatr.

Kiedy prowadzili go do srebrnego mercedesa sedana, ugięły się pod nim nogi. Gdyby nie podtrzymywali go pod ramiona, pewnie by upadł. Choć starał się dodać otuchy żonie, jeszcze nigdy w życiu nie był tak przerażony jak teraz. Nawet kiedy postrzelono go podczas napadu na bank, a tuż obok niego zginął drugi funkcjonariusz. Musiał ściskać mięśnie, żeby panować nad pęcherzem. Czuł, że zaraz może zmoczyć dżinsy.

Mężczyźni otworzyli tylne drzwi auta i wepchnęli go do środka. Kierowca czekał, paląc papierosa. Jego twarz była zakryta czarną kominiarką. Facet z bronią siadł z przodu, dwaj pozostali z tyłu, po bokach Kierana.

Kierowca sięgnął do skrytki i wyjął z niej kajdanki, jakich używano w Garda Síochána. Podał je typowi z obrzynem, a on przekazał mężczyźnie siedzącemu po prawej ręce Kierana.

– To dla zdrowia i bezpieczeństwa – rzucił. – Naszego, nie twojego, ma się rozumieć.

Jego kumpel zatrzasnął Kieranowi kajdanki na nadgarstkach i pociągnął nosem.

– Dobra, to dokąd jedziemy? – spytał Kieran, siląc się na dziarski ton, gdy mercedes ruszył od krawężnika i skręcili w prawo w Murmont Lawn, w kierunku Ballyvolane.

– Jak ci mówiłem, szefie, tam gdzie martwa cisza – burknął mężczyzna z bronią.

Teraz obrzyn leżał na jego kolanach i Kieran miał ponure przeczucie, że ten człowiek wyszedł dziś rano z domu zdecydowany go użyć.

– O co w tym wszystkim chodzi? – naciskał.

Jechali na północ Ballyhooly Road, deszcz siekł jeszcze mocniej. Chodzące z maksymalną szybkością wycieraczki ledwie nadążały.

Domyślał się, czemu go porwali i kim są, ale nie miał zamiaru im tego mówić. Niech sami powiedzą i przyznają, o co im chodzi.

Facet siedzący z lewej głośno kichnął i otarł nos wierzchem dłoni. Ten z przodu się nie obejrzał, ale powiedział:

– Na litość boską, Hoggy! Chcesz nas wszystkich wpędzić do grobu czy co?

Kierowca i ten, co siedział z tyłu po prawej, zarechotali i pokręcili głowami. Kieran zamknął oczy i pomyślał: Muszę się tylko skoncentrować. Może to wszystko nie dzieje się naprawdę, wcale nie jestem w tym aucie, ale w domu i jem placki z Moirą, Riordanem i Grainne. Kiedy jednak uniósł powieki, mijali właśnie centrum handlowe Dunnes na Ballyvolane, wycieraczki nadal chodziły jak szalone, a on tkwił uwięziony w mercedesie w obstawie tych czterech cuchnących obwiesi. Poza nimi pewnie jeden Bóg wie, dokąd go wiozą i co zamierzają z nim zrobić, kiedy tam dotrą.

– Oglądałeś wczoraj wieczorem mecz kwalifikacyjny? – spytał ten z prawej. – Coen dał dupy. Gdyby nie tamten pieprzony wolny, Connolly nigdy by nie wyrównał.

– O, to tylko głupia wpadka – odezwał się ten z bronią. – Dziś w rozgrywkach krajowych liczy się psychika. Jeszcze zobaczycie. Coen będzie gwiazdą, jak się rozpędzi.

Porywają mnie, pomyślał Kieran. Porywają mnie, a gadają o piłce. Z jakiegoś powodu przepełniło go to jeszcze większym przerażeniem. Bardziej obchodził ich oglądany wczoraj w telewizji mecz niż jego życie.

Przejechali Upper Dublin Hill, a przy Kilcool skręcili w lewo w wąską dróżkę pomiędzy żywopłotami. Minęli kilka ładnych willi i dotarli do pustego parkingu przy długim szarym murze. Kieran dostrzegł za nim krzyże i rzeźby aniołów. Wiedział już, gdzie go przywieźli. Facet z bronią idealnie opisał to miejsce. Panowała tu „martwa cisza”. To był cmentarz Świętej Katarzyny w Kilcully.

Kierowca zaparkował tyłem obok bramy i wysiedli. Choć nadal wiał zimny wiatr, deszcz nagle zelżał. Pomiędzy chmurami ukazywały się prześwity nieba.

– No to chodźmy złożyć uszanowanie – powiedział ten z bronią.

Nikogo nie było widać, więc nie ukrywał obrzyna. Oparł go sobie nonszalancko o ramię. Hoggy, ten kichający, otworzył bagażnik i wyciągnął z niego sporą szarą torbę. Była mniej więcej wielkości bagażu podręcznego do samolotu, ale zanim Kieran mógł się jej przyjrzeć dokładniej, ten drugi chwycił go za ramię i popchnął do niewielkiej bocznej furtki cmentarza z czarnych złoconych sztachet.

Była zamknięta, ale ten z bronią trzy razy mocno ją kopnął i zasuwa puściła. Ruszył przodem i poprowadził ich asfaltową aleją pomiędzy płytami nagrobnymi i rzeźbami. Nikt nic nie mówił. Poza szelestem poruszanych wiatrem liści drzew na cmentarzu panowała cisza. Krzaki i klomby były zadbane. W oddali Kieran widział zielone wzgórza Ballynahiny. Ten panujący dokoła spokój tylko pogłębiał jego strach i Kieran znów się zachwiał.

– Nie najadłeś się jak trzeba na śniadanie czy co, szefie? – spytał ten z bronią.

Doszli do miejsca przy końcu cmentarza. Osłoniętej cisami przestrzeni strzegły stojące w rogach posągi aniołów – trzy miały głowy opuszczone, czwarty spoglądał w niebo na pędzące chmury. Pomiędzy dwoma była metalowa ławeczka.

– To tu – odezwał się facet z bronią. – Usiądźmy i pogadajmy, dobrze?

– Nie mam wam nic do powiedzenia – zaoponował Kieran. – Myślę, że wiem, kim jesteście, a jeśli to prawda, nie zamierzam nic mówić.

– Siadaj, do cholery!

– Ile razy mam powtarzać? Nie mam nic do powiedzenia.

Facet z bronią dał znak kumplowi, który przytrzymywał Kierana, i ten popchnął go na ławkę, zmuszając, by usiadł. Była nadal mokra po deszczu, co Kieran poczuł przez dżinsy.

– Wiesz, kto tu jest pochowany? – spytał mężczyzna z obrzynem. – W tym grobie z aniołem patrzącym w niebo?

Kieran uparcie milczał.

– Billy Ó Canainn – rzucił mężczyzna. – A sam wiesz najlepiej, kto odpowiada za jego przedwczesną śmierć, prawda?

– Co mam ci powiedzieć? – mruknął Kieran. – Nie będę udawał, że go nie znałem, ale nie miałem nic wspólnego z tym, że zginął. Sam był sobie winien.

– Tak sądzisz? Ale to ty na niego doniosłeś, co nie? A wystarczyło udawać, że go nie widziałeś. Gdyby nie ty, łebku, nasz Billy nadal by chodził, gadał i pił w Gerald Griffin.

– Może by chodził i gadał, ale raczej by nie pił. Tłukłby się po celi na Rathmore Road, gdzie zresztą było jego miejsce.

Hoggy stał tuż za nim. Kieran zorientował się, że tamten kładzie torbę na ziemi i rozpina ją. Obejrzał się lekko, ale nadal nie mógł dostrzec, co jest w środku.

– Żyj i daj żyć innym, słyszałeś takie powiedzenie, prawda? – odezwał się ten z bronią. – Dlaczego nie trzymałeś się tego w przypadku Billy’ego? Kto dał ci pieprzone prawo, by go osądzać i wydawać na niego wyrok śmierci? Miał żonę i piątkę dzieciaków, którymi powinien się opiekować. A teraz leży tu, pod aniołem, i nikomu już nie pomoże. A wszystko przez ciebie.

– Nic nie powiem – oświadczył Kieran. – Osobiście nie miałem nic przeciwko Billy’emu Ó Canainnowi. Robiłem tylko to, co do mnie należy. To moja praca.

– Lepiej już było zostać muzykiem, a nie pieprzonym gliną – warknął ten ze spluwą.

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki i wyciągnął błyszczący niklowany flet irlandzki, długi na niemal sześćdziesiąt centymetrów. Pokazał go Kieranowi.

– Proszę, to twoja specjalność, prawda? Dmuchanie w gwizdek, podnoszenie alarmu – powiedział. – Może teraz nam coś zaświstasz? Płynące żagle albo jakiś fajny taneczny kawałek, jak Kropelka brandy?

Kieran popatrzył na flet, a potem w oczy mężczyzny. Milczał. Nie tylko nie wiedział, co powiedzieć, ale też wargi miał jak z drewna. Nawet gdyby umiał grać, nie byłby w stanie. Zdawał sobie sprawę, że to wszystko prowadzi do czegoś potwornego. Ledwie mógł oddychać.

– Nie chcesz więc nam zagrać, co? – spytał gość z bronią. – To niezbyt ładnie z twojej strony, prawda? Czymś cię uraziłem? Z tego, co słyszałem, dmuchałeś w gwizdek ile sił w płucach, zwłaszcza do ucha szefa wydziału wewnętrznego O’Malleya.

Teraz już Kieran był niemal pewien, kim jest ten mężczyzna. Musiał być gliną, inaczej nie znałby nazwiska kierującego regionalnym biurem ujawniania nieprawidłowości. Mimo to Kieran nie miał odwagi zwrócić się do niego po imieniu. Bał się, że wtedy tamten natychmiast użyje broni, by uciszyć go raz na zawsze.

– Hm… jeśli nie chcesz nam poświstać po dobroci, zobaczymy, czy uda się nam wydobyć to z ciebie jakoś inaczej – powiedział tamten. – Patrick, może przytrzymałbyś naszego przyjaciela, a Hoggy obsłuży go jak należy?

Patrick usiadł na ławce po prawej stronie Kierana. Objął go lewą ręką za ramiona i przyciągnął mocno do siebie. Kieran obejrzał się na niego, ale był tak blisko, że nie mógł ogarnąć go wzrokiem; widział tylko te jego przekrwione oczy zza kominiarki i krzywy uśmieszek, w którym brakowało czterech przednich zębów.

– W porządku? – zapytał go Patrick i mrugnął.

Miał tak cuchnący oddech, że Kieran musiał obrócić głowę.

I wtedy usłyszał, jak tuż za nim Hoggy uruchamia piłę łańcuchową. Za pierwszym razem się nie udało, pociągał cztery, może pięć razy. Kiedy wreszcie zaskoczyła, ryknęła jak silnik motocykla podkręcany niecierpliwie przy czerwonym świetle.

Kieran szarpnął się w bok, próbując wstać, ale Patrick ścisnął go jeszcze mocniej i złapał za krótkie kręcone włosy.

– Puszczaj, bydlaku! – wrzasnął Kieran, przekrzykując warkot pilarki. Starał się uwolnić głowę, ale Patrick kurczowo trzymał go za włosy, wpijając paznokcie w jego skórę.

Facet z obrzynem podszedł i zrobił znak krzyża, jakby udzielał mu błogosławieństwa.

– Zastrzel mnie! – krzyknął Kieran. – Jeśli macie mnie zabić, to zastrzel mnie, do cholery!

– Zrobiłbym to, ale ta broń nie jest nawet nabita. – Mężczyzna pomachał uniesioną lufą. – A poza tym nie mam zamiaru się nad tobą litować.

Cofnął się i unosząc kciuk, dał znak Hoggy’emu.

Kieran znów zaczął krzyczeć, ale tym razem był to tylko nieartykułowany przeraźliwy wrzask, który nie ustawał, dopóki zęby piły nie wżarły się w tył jego szyi, rozrywając kołnierz dżinsowej koszuli na strzępy. Rozbryzgi krwi i tkanki poleciały na oparcie ławki. Potem ostrza trafiły na kręgi i przez ułamek sekundy słychać było coś jakby chrupnięcie.

Gdy piła przecięła krtań, Patrick podniósł głowę Kierana. Z szyi tryskała krew, lejąc się na ramiona i przód koszuli.

– Cholera, ale zapaskudziłem sobie kurtkę! – prychnął. – Wygląda tak, jakbym cały dzień pracował w rzeźni!

– Nie zatrudniliby cię tam, chłopie – stwierdził ten z bronią. – Chcą mieć facetów, którzy potrafią zabijać krowy i owce, nie takich padalców.

Patrick trzymał kapiącą krwią głowę Kierana. Patrzyła prosto na mężczyznę z obrzynem. Oczy Kierana były otwarte, podobnie jak usta, ale w twarzy malowało się bardziej zdumienie niż ból. Patrick obrócił trofeum, by mu się przyjrzeć.

– Robi wrażenie zaskoczonego, nie? Ale ogólnie nie zniósł tego najgorzej, nie sądzicie?

Tymczasem Hoggy wyłączył piłę i zaczął ją pakować z powrotem do torby.

– Poszło o wiele łatwiej, niż myślałem – skwitował, znów wycierając nos wierzchem dłoni. – Nie rozumiem, czemu ci z Isis nie używali pił zamiast noży. Są o wiele bardziej skuteczne, co nie?

– Tak, pewnie, problem w tym, że ten nasz gość prawie nic nie czuł. Myślę, że powinien odcierpieć za to, co zrobił. Ale przynajmniej bliscy nie będą mogli pochować go w jednym kawałku, więc pocierpią za niego. Nie zapomniałeś torby na głowę?

Hoggy wyciągnął z kieszeni kurtki plastikową reklamówkę Tesco. Patrick wrzucił do niej głowę Kierana i zakręcił torbą, by zawiązać górę, tak jakby pakował ziemniaki w warzywniaku.

– Dobra, zmywamy się, zanim nadciągną tu jakieś rodzinki odwiedzające groby – powiedział ten z obrzynem. – Hoggy, kajdanki. Nie chcemy przecież zostawiać śladów, prawda?

Hoggy odpiął kajdanki i wsunął je do kieszeni. Ten z bronią odłożył obrzyn na ławkę obok pozbawionego głowy ciała Kierana, po czym starannie upchał flet do tchawicy zabitego, tak że wystawało z niej zaledwie z siedemnaście centymetrów.

– Masz, szefie – powiedział. – Teraz możesz sobie siedzieć, świstać, ile dusza zapragnie, i nikt nie będzie się o to wściekał.

Rozdział 2

– To się pani spodoba – powiedział detektyw Markey, otwierając przed Katie drzwi jej samochodu.

– Naprawdę sądzisz, że powinnam zobaczyć to osobiście? – spytała, zapinając suwak ciemnozielonej parki, po czym podniosła czarny kołnierz ze sztucznego futra.

Dopiero co wyszła z ciężkiego przeziębienia i gdyby Markey tak bardzo nie nalegał, wolałaby zostać w biurze, gdzie było ciepło.

– No, to dość niezwykły przypadek, cała ta scena, a on to w końcu celebryta, myślę więc, że media będą bombardować panią pytaniami. Jakie mogły być motywy i tak dalej.

Na stromym podjeździe domu w Woodhill Park w Tivoli stały trzy radiowozy i dwie furgonetki z wydziału technicznego, a także karetka. Dolna część drogi została zamknięta od strony Lover’s Walk.

Dom, z oknami w stylu art déco, pomalowany na biało i kryty szarą dachówką, był ogromny. Otoczony klombami i krzewami na działce o powierzchni co najmniej dwóch tysięcy metrów kwadratowych, miał z boku szerokie patio z widokiem na płynącą w dole rzekę Lee. Przed garażem na dwa samochody stał czerwony bentley continental GT, usiany kroplami deszczu.

– Wie pani, ile takie kosztują? – spytał detektyw Markey, gdy obchodzili bentleya w drodze do frontowego wejścia. – Ćwierć miliona, lekko.

– O, tylko tyle, Nick? – rzuciła Katie. – W takim razie zamówię sobie dwa.

Przed szerokimi dębowymi drzwiami stała detektyw sierżant Kyna Ni Nuallán. Rozmawiała z detektywem Patrickiem O’Donovanem. Jej krótkie blond włosy zakrywała robiona na drutach zielona czapka. Miała na sobie workowatą fioletową pelerynę i botki do kolan. W tym stroju jeszcze bardziej przypominała aos sí, baśniowego elfa. O’Donovan był nieogolony i potargany, jakby zjawił się tu wyrwany prosto z pościeli.

Gdy Katie się zbliżyła, Kyna obejrzała się na nią i wzrokiem powiedziała jej wszystko to, czego nie chciała mówić na głos. Nie widziały się od dwóch tygodni, bo Kyna była w komendzie głównej w Dublinie na szkoleniu Evo-FIT. Jak się masz? Brakowało mi ciebie.

W odpowiedzi Katie zamknęła na moment oczy, by dać jej znać, że rozumie, co Kyna chce przekazać.

– I co tu mamy? – spytała. – Myślałabym, że Jimmy Ó Faoláin to ostatni człowiek, którego ktoś mógłby chcieć wysłać na zielone łąki Pana.

– Racja, pani inspektor – powiedziała Kyna. – Dziany, urządzał non stop przyjęcia i był najlepszym przyjacielem wszystkich. Żywa legenda.

– Może ma to jakiś związek ze stowarzyszeniem sportowym GAA – zasugerował detektyw O’Donovan. – Był prezesem Rachmasach Rovers, prawda? Poza tym przewodniczył pewnie tysiącom innych organizacji, fundacji charytatywnych i Bóg wie jeszcze czemu.

– I co z tego? – rzuciła Katie.

– Nie słyszałaś? Ostatnio mówiono, że Roversi odpuszczają mecze, bo to są ustawki.

– Po co mieliby coś takiego robić? Sądziłam, że w tym roku chcą znaleźć się w czołówce ligi.

– Nie mam zielonego pojęcia. Hurling to dla mnie czarna magia.

W tej chwili z domu wyszedł Bill Phinner, szef zespołu techników, ściągając z głowy kaptur białego kombinezonu ochronnego. Wyglądał jeszcze żałośniej niż zwykle. Katie wiedziała, że właśnie rzucił palenie, nawet papierosów elektronicznych, co niespecjalnie mu służyło przy jego skłonnościach do pesymizmu. Bill Phinner wierzył, że w sprzyjających okolicznościach prawie każdy w Cork byłby zdolny popełnić jakąś zbrodnię, a kiedy tak się działo, to jego ponurym obowiązkiem było znalezienie dowodów winy, by postawić sprawcę przed sądem.

– Jak ci leci, Bill? – zagadnęła go Katie.

– Możesz już wejść i sama rzucić okiem – odparł. – Jak na razie udało się nam znaleźć tylko jeden pocisk, który poszedł rykoszetem. Poza tym nie mamy żadnego dowodu rzeczowego, czegokolwiek, choć, oczywiście, dostaniemy resztę pocisków do przebadania, kiedy patolog je dla nas wyłuska. Brak śladów włamania. Żadnych śladów butów na podłodze, choć rano było bardzo mokro. Sprawdzamy, ale nie mam wielkich nadziei. Nie było też łusek. Ten, kto strzelał, musiał je pozbierać.

– Jakieś ślady walki?

Bill pokręcił głową.

– Zobaczysz czemu, jak wejdziesz.

– Mamy iPhone’a Jimmy’ego – wtrąciła Kyna. – Otwiera się, rozpoznając twarz, więc nie będzie kłopotu ze sprawdzeniem go. Zabierzemy też komputery, księgi rachunkowe i wyślemy do przejrzenia naszym ekspertom.

– To zajmie nieco czasu – dorzucił O’Donovan. – Ten gość miał chyba dwa razy więcej ksiąg niż biblioteka Watykanu. Tylko że te jego dotyczą wyłącznie spraw finansowych, nie pism świętych.

– Wcale mnie to nie dziwi – stwierdziła Katie. – Niewiele wiem o Jimmym Ó Faoláinie, ale najwyraźniej dla niego zawsze liczyła się przede wszystkim kasa, Bóg był na drugim miejscu.

– Spotkałam go raz na kolacji charytatywnej w Dublinie – powiedziała Kyna. – Prawdziwy złotousty, mówię wam. Gdyby nie był finansistą, mógłby zrobić karierę jako hipnotyzer. Sama prawie się w nim zakochałam.

Katie uniosła lekko brwi, ale nie odezwała się. Tylko ona wiedziała, jak wątpliwe było, żeby Kynie wpadł w oko jakiś mężczyzna.

– Kto zgłosił, że on nie żyje? – spytała po chwili.

– Jego najnowsza dziewczyna – odparł O’Donovan. – Stewardesa Ryanaira, Viona Caffrey. Jimmy dał jej klucze, bo ona wraca o różnych porach, a on często bywa poza domem, jest na jakichś konferencjach i tak dalej. Przyjechała tu prosto z lotniska mniej więcej o dziesiątej czterdzieści pięć i wtedy go znalazła.

– Gdzie jest teraz?

– Jeszcze tutaj. W gabinecie z funkcjonariuszką Malone. Powiedziała, że zostanie tu, póki go nie zabiorą.

– Pogadam z nią za chwilę – zadecydowała Katie. – Na razie skupmy się na naszym nieszczęsnym przyjacielu.

Wyjęła z kieszeni kurtki ochraniacze na buty i założyła je. Wciągnęła też czarne laboratoryjne rękawiczki – na wszelki wypadek, gdyby musiała czegoś dotknąć. Potem weszła za Billem Phinnerem do środka.

Wnętrze było urządzone luksusowo. Posadzkę w holu wyłożono beżowymi i białymi płytami z marmuru, po lewej stronie były łukowate paradne schody, poręcz na dole wieńczył mosiężny posąg nimfy o nagich piersiach. Z sufitu zwisał ogromny żyrandol – kołyszące się w przeciągu od drzwi kryształki dzwoniły lekko. Ściany były ozdobione obrazami olejnymi Waltera Osborne’a i Jamesa Jebusy Shannona. Oryginałami albo przynajmniej ich bardzo wiernymi kopiami.

– Niech pani popatrzy. – Detektyw Markey wskazał kciukiem portret kobiety podającej kotu miseczkę mleka. – To może być warte co najmniej z osiemdziesiąt pięć tysięcy.

– Powinieneś specjalizować się w aukcjach, Nicky – wtrącił O’Donovan.

– Mój kumpel zajmował się konserwacją obrazów w Crawford Gallery – powiedział Markey. – Opowiadał mi, że niektóre obrazy wyglądały tak, jakby malarz upaćkał je flakami i kaszanką, ale nie szkodzi. Nigdy nie mieli problemu, by znaleźć jakiegoś snobistycznego fiuta, który był gotów zapłacić za to tysiące.

Przeszli do salonu. Dwoje szerokich oszklonych drzwi wychodziło na patio. Parkiet lśnił. Kanapy i fotele naśladowały styl rokoko, na bocznych stolikach stały antyki: lampy, porcelanowe figurki i złocone wazony. Po przeciwnej stronie pokoju dominował duży marmurowy kominek, a nad nim wisiał ogromny pejzaż przedstawiający wybrzeże przy Old Head w Kinsale – morze ze statkami rybackimi i chmury na niebie.

Katie zauważyła, że w kominku jest sporo popiołu po spalonym drewnie.

– Nie przygotowano paleniska. Nie mówcie mi, że ten facet nie ma tu kogoś do pomocy w domu.

– Ależ oczywiście, że ma – powiedziała Kyna. – Codziennie przychodzi tu jedna Polka, by rozpalić w kominku, zmienić pościel, pomyć okna i tak dalej. Poza tym jakaś kobieta z okolicy gotuje mu w razie potrzeby. Jest i ogrodnik, pełniący też funkcję człowieka do wszystkiego.

– A gdzie byli dziś rano?

– Polka miała wolne, bo musiała iść do dentysty, a ogrodnik przychodzi tylko dwa razy w tygodniu.

– Możliwe więc, że ten, kto go zastrzelił, wiedział, że nikogo poza gospodarzem nie będzie.

– Powiedziałbym, że nasuwa się taki wniosek – odparł O’Donovan.

– Widzicie ten chiński wazon w czerwone wzory? – odezwał się Markey. – Można za niego dostać parę tysięcy, lekko.

Bill Phinner poprowadził ich do korytarza po drugiej stronie salonu. Wchodziło się z niego do kuchni. W połowie drogi były otwarte drzwi, przy których krzątało się czterech techników w białych kombinezonach. Wyglądali jak stadko bałwanów. Sprawdzali podłogę zielonym światłem lasera, robili zdjęcia z fleszem i posypywali pudrem lakier, by odkryć odciski palców.

– Hej, chłopaki, dajcie nam chwilę, dobrze? – poprosił Bill Phinner i kiedy technicy wycofali się dalej do korytarza, podszedł i zamknął drzwi. Kilka centymetrów nad środkową belką było pięć znajdujących się blisko siebie otworów po pociskach, a nieco wyżej jeszcze dwa. Do drzwi przyczepiono plakietkę z drewnianym serduszkiem, na którym był wyryty napis WYGÓDKA.

– Dopadli go na tronie – powiedział detektyw O’Donovan.

– Pewnie nawet nie wiedział, kto go zabił – dodała Kyna. – Chyba że zanim strzelili, krzyknęli, by upewnić się, że tam jest.

– No dobra, popatrzmy – rzuciła Katie.

Wyciągnęła poperfumowaną wodą Chanel chusteczkę, którą zawsze nosiła w kieszeni, i przyłożyła do twarzy. Nie chciała poczuć tego zapachu, a w dodatku zaczęło jej ciec z nosa.

Bill Phinner otworzył szeroko drzwi. Jimmy Ó Faoláin nadal siedział na sedesie, choć oparty bokiem o ścianę. Ciemnowłosy mężczyzna o włoskiej urodzie z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi i silną, ale wąską brodą. Oczy były otwarte, ale już pociemniały, podbiegły krwią. Miał na sobie jedwabną bordową górę od piżamy, z wzorkiem w lilie, i spodnie spuszczone do kostek.

Jeden pocisk trafił go pięć centymetrów nad lewym okiem, borując małą, porządną dziurkę w czole; musiał jednak rozerwać się wewnątrz czaszki, bo włosy w tyle głowy sterczały niczym dzika korona. Kawałki krwistej tkanki mózgu rozprysły się po białych kafelkach na ścianie za nim i poprzylepiały do bladoniebieskiej fugi. Kiedy Katie przypatrywała się im, jeden spory odpadł i pacnął na posadzkę.

Phinner wskazał na trójkątny odprysk na jednej z płytek.

– Tu trafił któryś z tych wyższych strzałów – powiedział. – Pocisk odbił się rykoszetem i jak mówiłem, znaleźliśmy go, więc dość szybko możemy ustalić kaliber. Jeśli anioły uśmiechną się do nas, pewnie poznamy też typ broni, a może nawet jej pochodzenie. A jeśli uśmiechnie się sam Pan Bóg, to możliwe, że już kiedyś jej użyto i mamy ją w swojej bazie.

Delikatnie, jakby odchylał kotarę w teatrzyku kukiełkowym, uniósł połę piżamy ofiary. Katie zobaczyła, że pięć pozostałych pocisków trafiło dokładnie w okolicę serca. Strużki krwi zaschły na fałdach brzucha i ciemnych kręconych włosach łonowych.

– Nieźle opalony ten wasz gościu, co? – odezwał się detektyw Markey. – Z tego, co słyszałem, lubił sobie często wyskoczyć na Karaiby. A ja nie mogę sobie nawet pozwolić na dłuższy weekend w Santa Ponsa.

– O, daj spokój! – ofuknął go O’Donovan. – Wolę już być biedny jak mysz kościelna, niż dziany leżeć w grobie. Jak sądzisz, czemu na cmentarzach nie ma sklepów?

Katie przerwała im te dywagacje, zwracając się do Phinnera:

– Przypuszczalny czas śmierci, Bill?

– Sądząc po oczach i temperaturze ciała, powiedziałbym, że koło dziewiątej trzydzieści dziś rano.

– Przejdziemy od domu do domu – odezwała się Kyna. – Choć w okolicy jest ich niewiele, a po żadnej stronie Lover’s Walk nie ma kamer.

– Dobra – zgodziła się Katie. – Pogadam z dziewczyną Jimmy’ego. Zobaczymy, czy zna kogoś, komu mogłoby zależeć na jego śmierci.

* * *

Viona Caffrey siedziała po jednej stronie białej ręcznie wykańczanej kanapy na przeszklonej werandzie, trzymając w dłoni wilgotną chusteczkę. Funkcjonariuszka Malone stała tuż za nią ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Wyglądała na znudzoną. Często przydzielano jej zadanie pilnowania podejrzanych kobiet, które mogłyby chcieć uciekać, bo potrafiła z nimi rozmawiać, okazać im współczucie i uspokoić je, a jednocześnie była dobrze zbudowana i silna, a w dodatku szybko biegała. Detektyw Ó Doibhilin nazywał ją „górą Knocknaskagh na nogach”, choć nie powiedziałby jej tego prosto w oczy.

Weranda miała ogrzewanie podłogowe. Stały na niej ogromne ceramiczne donice z roślinami. Powietrze było przepojone słodkim zapachem wawrzynu, stefanotisu i begonii. Idąc po wyłożonej kafelkami podłodze, Katie mimowolnie pomyślała o dwóch zasuszonych fiołkach na parapecie w swojej kuchni.

– Pani Viono, jestem nadkomisarz Maguire. Jak się pani czuje?

Viona uniosła wzrok. Miała czerwone, podpuchnięte od płaczu wielkie szafirowe oczy. Atrakcyjna dziewczyna o pociągłej twarzy, tyle że z dość wydatnym nosem. Blond włosy o popielatym odcieniu miała splecione w warkocz francuski. Wyglądała jak typowa stewardesa z reklam linii lotniczych. Nadal miała na sobie granatowy uniform Ryanaira, ale zdjęła różowy płaszcz. Leżał przewieszony przez oparcie kanapy. Katie poznała po wszywce, że to Sies Marjan. Kiedyś przymierzyła taki w domu towarowym Brown Thomas, ale go nie kupiła. Był przydługi, a poza tym kosztował dwa tysiące czterysta dwadzieścia euro.

Popatrzyła na buty dziewczyny. Różowe szpilki z paseczkiem nabijanym złotymi nitami. Nigdy takich nie mierzyła, ale niewątpliwie był to model Valentina Garavaniego. Przynajmniej siedemset euro.

Katie mniej więcej wiedziała, ile zarabia się w Ryanairze, domyśliła się więc, że Jimmy Ó Faoláin nie szczędził na tę dziewczynę pieniędzy.

– Będziemy musieli porozmawiać z panią na komendzie – powiedziała, siadając przy Vionie. – Ale na razie muszę spytać panią o kilka rzeczy, jeśli nie ma pani nic przeciw temu.

Viona skinęła głową.

– Po prostu nie mogę uwierzyć, że Jimmy nie żyje – jęknęła żałośnie. – Wie pani, wciąż wydaje mi się, że lada chwila tu wejdzie, roześmieje się i powie, że to tylko żart.

– Kiedy widziała go pani po raz ostatni?

Dziewczyna wydęła usta. Z głębi piersi wyrwał się jej szloch.

– W poniedziałek rano. Spędziliśmy razem weekend. Rzadko mieliśmy taką okazję, bo on zawsze miał tyle zajęć. Pojechaliśmy do Kinsale, zjedliśmy lunch w Finns’ Table… to była ulubiona restauracja Jimmy’ego… Finns’ Table. Uwielbiał pieczone homary.

– A gdzie pani była od poniedziałku rano?

– Na Maladze. Poprosili mnie, żebym wzięła zastępstwo, bo jedna z dziewczyn się rozchorowała.

– Kontaktowaliście się z Jimmym w tym czasie? Jakieś esemesy, maile?

– W poniedziałek wieczorem wysłaliśmy sobie esemesy. A we wtorek po południu posłałam mu wiadomość, kiedy wracam.

– Odpowiedział?

– Tylko emotikonem. Palec w górę.

– Nie miała więc pani wrażenia, że może dziać się u niego coś złego albo że się czymś martwi?

Viona pokręciła głową.

– Wiedziała pani o jakichś jego kłopotach w interesach? Kłócił się z kimś?

– Jimmy nigdy się z nikim nie kłócił. Zawsze był uśmiechnięty. Zawsze mówił, że urodził się w garncu złota na drugim końcu tęczy, jak w tej baśni.

– Nie słyszała pani, żeby ktoś mu groził?

– Czemu ktoś miałby mu grozić?

Katie spojrzała na Kynę i detektywów Markeya i O’Donovana.

– Na ile możemy się zorientować, nic nie zostało skradzione – powiedziała Kyna. – W gabinecie pod obrazem jest sejf, ale nie wygląda na to, żeby ktoś próbował go otworzyć. Raczej nie brakuje żadnych obrazów, rzeźb czy innych przedmiotów dekoracyjnych.

– A co z rodziną Jimmy’ego? – zwróciła się Katie do Viony. – Utrzymywał z nią dobre stosunki?

– Rodzice nie żyją, ale ma dwie siostry. Jedna mieszka w Macroom, a druga… nie jestem pewna… chyba gdzieś w Anglii. Był kiedyś żonaty. Jego była wyszła ponownie za mąż i mieszka w Carrigaline.

– Dzieci?

– Syn, z tamtego związku. Spotkałam go tylko raz. Ma dopiero jakieś dwanaście lat i wydawał się pogodzony z sytuacją. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie.

– Czy Jimmy kiedykolwiek wspominał pani o Rachmasach Rovers? – zapytał detektyw O’Donovan.

– Roversi? Grają w sobotę w Thurles. Miał mnie tam zabrać.

– Ale nie mówił nic o ustawianych meczach?

Viona znów pokręciła głową.

– Opowiadał o swoich interesach, ile kto mu zapłaci i kiedy, ale niewiele więcej. Nic o Roversach, nie.

– Od jak dawna byliście ze sobą? – zagadnęła Kyna.

– Sześć miesięcy, mniej więcej. Poznaliśmy się podczas lotu powrotnego z Neapolu. Zapytał wprost, czy umówiłabym się z nim na kolację. Spotykałam się z pewnym facetem, ale to nie było nic na serio, więc się zgodziłam.

– A związek pani i Jimmy’ego był według pani czymś poważnym?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Z nim to nigdy nic nie było wiadomo. No bo zawsze się uśmiechał, żartował, prawił mi komplementy, ale wiecznie strzelał oczami na boki, rozumie pani?

– Kto jeszcze miał klucze do domu poza panią? – zapytał detektyw Markey.

– Agata… Jego służąca. I Maeve, kucharka. Musiała. Bo czasami dzwonił do niej i prosił, żeby przyszła przygotować mu kolację, zanim on wróci do domu.

– Czy swój klucz zawsze nosi pani przy sobie? Czy jest możliwość, że ktoś go sobie wypożyczył bez pani wiedzy, choćby na chwilę?

Viona sięgnęła po różową torebkę Mulberry – według oceny Katie wartą ponad tysiąc euro. Matko Boska, pomyślała, robię się okropna, zupełnie jak Markey. Wszystko przeliczam na pieniądze. Ale ten płaszcz, buty i torebka bardzo wiele mówiły o uczuciach Jimmy’ego do Viony. Może prezenty rekompensowały brak autentycznego zaangażowania emocjonalnego. Pewnie świadczyły też o tym, jakie oczekiwania wobec niego miała ta dziewczyna.

Viona wyjęła z torebki i pokazała detektywowi Markeyowi klucz na srebrnym breloku z krzyżem świętej Brygidy.

– Proszę. Jest zawsze u mnie w torbie. Nie wyobrażam sobie, jak ktoś mógłby go sobie pożyczyć.

– Czy Jimmy kiedykolwiek dawał pani w prezencie pieniądze albo może wypłacał jakieś kieszonkowe? – spytała Kyna.

– Płacił za taksówki, jeśli musiałam wracać nimi do siebie. I kupował mi różne rzeczy. Ale nigdy nie dał mi większej sumy w gotówce, jeśli o to pani pyta. A ja go o coś takiego nigdy nie prosiłam.

– No tak – rzuciła Katie. – To chyba na razie wszystko. Jak mówiłam, pewnie poprosimy panią jeszcze o pofatygowanie się na komendę na Anglesea Street, kiedy nasi technicy skończą badania.

– Czy to mogłoby być jutro rano? Po południu mam lecieć na Lanzarote, chyba że dostanę urlop okolicznościowy, ale biorąc pod uwagę obecną sytuację w Ryanairze, za bardzo na to nie liczę.

– Dobrze – zgodziła się Katie. – Porozmawiamy jeszcze z Agatą i Maeve. I z ogrodnikiem. Jak on się nazywa?

– Dermot – odparła Viona. – Nazwiska nie znam. – Wahała się chwilę, po czym spytała: – Co stanie się z Jimmym?

– Zabierzemy jego ciało do uniwersyteckiego szpitala w Cork na sekcję. Potem, jeśli koroner wyda zgodę, będzie można go zabrać do domu pogrzebowego. Wyobrażam sobie, że uroczystość pożegnalna będzie wydarzeniem, skoro miał tylu przyjaciół.

– No nie wiem – wybąkała Viona. – Znał tysiące ludzi, wszyscy go lubili, ale właściwie nie miał przyjaciół. Ja próbowałam kimś takim dla niego być, ale to nie było łatwe. Wiecznie żartował. Nie pamiętam, żeby mówił coś całkiem serio, nie przypominam sobie ani jednego takiego razu. Byliśmy parą, ale być z kimś to nie to samo, co kogoś kochać, prawda?

– Dobre pytanie – przyznała Katie.

Rozdział 3

Ledwie zdjęła kurtkę i usiadła za biurkiem, zadzwonił do niej Conor.

– Co tam? – spytała, przeglądając papiery, które nagromadziły się pod jej nieobecność.

– Nadal masz zmieniony głos, nie jesteś jeszcze zdrowa – powiedział.

– Musiałam wyjść. Ale zaraz wezmę znów lemsip. Czuję się całkiem nieźle.

– Fajnie, a ja mam wiadomość, przez którą poczujesz się jeszcze lepiej. Właśnie dzwonił do mnie chirurg z Gilabbey. Twierdzi, że operacja Barneya udała się na sto dziesięć procent. Na szczęście czaszka nie była pęknięta. Udało się im usunąć krwiak mózgu i znormalizować ciśnienie wewnątrzczaszkowe.

Katie się rozpłakała. Jej asystentka, Moirin, usłyszała to przez otwarte drzwi i wychyliła zza framugi swoją pyzatą buzię Śnieżki, żeby sprawdzić, co się dzieje. Katie pomachała do niej i uśmiechnęła się na znak, że wszystko w porządku. Jej seter irlandzki, Barney, został porwany przez Travellersów, inaczej Pavee, członków tutejszej koczowniczej grupy etnicznej. Pies został ciężko pobity i porzucony na jej progu. Była pewna, że nie przeżyje.

Conor zawiózł go od razu do szpitala weterynaryjnego Gilabbey w Togher. Przyjaźnił się z jednym z najlepszych tamtejszych chirurgów, doktorem Domnallem O’Sullivanem. Z początku rokowania były kiepskie. Barney miał połamane nogi i kilka żeber, a także poważne obrażenia głowy – prawdopodobnie został wielokrotnie uderzony cegłą.

– O Jezu, już myślałam, że więcej go nie zobaczę. – Katie wyciągnęła papierową chusteczkę z pudełka i wytarła oczy. – A co ze złamaniami?

– Wszystko w swoim czasie, kochanie – odparł Conor. – Teraz starają się usunąć płyn z klatki piersiowej, a potem przeprowadzą pełne badania radiologiczne, żeby zlokalizować wszystkie miejsca złamań. Ale Domnall mówi, że pies jest niesamowity. Nigdy nie widział, żeby po tak ciężkich obrażeniach zwierzę zdołało przeżyć. Trzeba będzie podziękować świętemu Rochowi.

– Conor, nie wiem, co ci powiedzieć. To tobie powinnam dziękować, nie świętemu Rochowi.

– Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę.

– Co takiego?

– Przecież nie byłoby niespodzianki, gdybym ci to zdradził, prawda? O której będziesz w domu?

– Późno. Mieliśmy zabójstwo. Muszę poprowadzić konferencję prasową przed wiadomościami o szóstej. Słyszałeś o kimś takim jak Jimmy Ó Faoláin?

– Żartujesz! Kilka razy go spotkałem, głównie na kolacjach z tańcami. Jak to nazywali go w „Evening Echo”? Król akcji węglowych. Jezu… Kto go zabił?

– Gdybym wiedziała, to nie siedziałabym do późna w biurze. Zastrzelono go w jego własnym domu. W Tivoli. Napastnik musiał jakoś dostać się do środka i posłał mu siedem kul przez drzwi toalety.

– O święty Michale. Masz pomysł, jaki mógł być motyw? Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś powiedział o Jimmym Ó Faoláinie coś złego. Nigdy.

– No właśnie, dlatego wszyscy jesteśmy zdumieni. Ale słuchaj, wrócę do domu, kiedy tylko będę mogła. Co chcesz zjeść wieczorem? Zostało trochę gulaszu, możesz sobie podgrzać.

– Nie wiem, pewnie po prostu zadzwonię i zamówię pizzę w Apache.

Katie wzięła wdech i powiedziała:

– Jeszcze raz dziękuję, że zająłeś się tak Barneyem. Gdybym już cię nie kochała, to po tym zakochałabym się w tobie na zabój.

– Przed nami jeszcze długa droga, Katie, ale Domnall jest dobrej myśli.

– A ty dalej mi nie powiesz, co to za niespodzianka?

– Nie. W żadnym wypadku. Do zobaczenia. Kocham cię.

Odłożyła słuchawkę. W tej chwili do jej gabinetu wszedł, szurając nogami, komendant Denis MacCostagáin. Jak zwykle miał na sobie koszulę z długimi rękawami, workowate szare spodnie i czerwone szelki. Jego cienkie białe włosy sterczały jak naelektryzowane. Do tej pory Katie zawsze myślała, że szef wygląda na doświadczonego i sprawnego stróża prawa, ale tego dnia popatrzyła na jego przygarbione ramiona, wydęty brzuch i uświadomiła sobie, że strasznie się postarzał.

– Słyszałem, że pojechałaś zobaczyć nieodżałowanego Jimmy’ego Ó Faoláina – powiedział, przyciągając krzesło, by usiąść po drugiej stronie jej biurka.

– Tak jest. I mam dla pana zagadkę, jeżeli w ogóle coś może pana zaskoczyć. Zginął najpopularniejszy człowiek w Cork. No… może drugi co do popularności… po naszym prezenterze telewizyjnym Daíthím Ó Sé. I to nie wygląda na wypadek podczas włamania rabunkowego. Chyba że w domu było coś szczególnego, po co specjalnie przyszedł zabójca, a czego braku nie można stwierdzić. Może dałam się zwieść, ale wydaje mi się, że to bardzo profesjonalnie zorganizowane zabójstwo.

– Będziemy pod wielką presją, żeby jak najszybciej zamknąć to śledztwo, Kathleen. Słyszałaś, co wyszło wczoraj na temat Mulligana przed komisją badającą nieprawidłowości? O Józefie i wszyscy święci! W dodatku sąd rejonowy w zeszłym tygodniu odrzucił nasz pozew przeciwko Joemu Falseyowi. Zaczynamy wyglądać na bandę przygłupów.

– Mam tego świadomość, panie komendancie – powiedziała Katie. – Jest jednak o wiele za wcześnie na wnioski co do motywów. Jimmy Ó Faoláin był rzeczywiście lubiany, ale angażował się w tak wiele spraw, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby komuś nadepnął na odcisk, nawet niechcący. W każdym razie ktokolwiek go zastrzelił, znał się na rzeczy, i jeśli nie znajdziemy śladów DNA czy wiarygodnego świadka, niełatwo będzie wytropić winnego.

Do gabinetu weszła Moirin z filiżanką cappuccino i talerzem herbatników z żurawiną i migdałami.

– Miałby pan ochotę napić się herbaty, panie komendancie? – spytała.

– Nie, nic mi nie trzeba – odparł MacCostagáin, choć wziął herbatnika i go ugryzł. Przez dłuższą chwilę żuł go z ponurą miną, jakby życie mu obrzydło, a potem powiedział: – Tak naprawdę przyszedłem w sprawie McManusa.

Katie zmroziło. Wiedziała, co się szykuje. We współpracy z inspektorem Carrollem z Tipperary Town aresztowała Zezowatego McManusa za organizowanie walk psów. Za dwa tygodnie miał stanąć przed sądem. Należał do Travellersów, choć właściwie mieszkał na stałe w obozowisku Ballyknock na wzgórzu Palmera i nie ukrywał, że organizuje wszystkie ważniejsze walki psów w Tipperary.

Nie krył się też z tym, że to on zlecił porwanie Barneya. I że pies został skatowany, ponieważ Katie nie zgodziła się wycofać zarzutów.

Miał ksywkę „Zezowaty”, bo z powodu lekkiego zeza nigdy nie było wiadomo, czy na człowieka patrzy, czy nie, i robiło to dość nieprzyjemne wrażenie.

– Polecono mi, żeby nie wszczynać postępowania przeciwko McManusowi – oświadczył komendant.

– Polecono? Kto polecił?

– Frank Magorian. Ale nie wkurzaj się. To nie była decyzja Franka. Naciskali na niego z organizacji Travellersów. Mówią, że McManus jest szykanowany ze względu na przynależność do mniejszości etnicznej.

– Nie aresztowałam McManusa za to, że jest inny, ale za to, że robi majątek na katowaniu psów.

Komendant połknął resztę herbatnika i otrzepał dłonie.

– Kathleen, ja to wiem i ty to wiesz. Ale musimy być postrzegani jako sprawiedliwi wobec społeczności Travellersów, a biorąc pod uwagę, że McManusa ukarano by jedynie grzywną, jeśli w ogóle zostałby uznany za winnego, to wyrywanie się z procesem nie jest warte świeczki.

– Społeczności Travellersów? A co z psami? Co z tymi biednymi głupimi zwierzakami, które dręczy się całe ich życie, żeby walczyły i wypruwały sobie nawzajem flaki, nabijając kabzy takim łajdakom jak McManus? Czy one nie mają żadnych praw? Czy nie powinniśmy ich chronić?

– Niestety, Travellersi mają prawników, a psy nie.

– I co gorsza, zastraszają ludzi. Reaguję alergicznie na Franka Magoriana i nie robię z tego tajemnicy, ale myślałam, że jest nieco odważniejszy. Co, boi się, że banda nomadów wpadnie do klubu golfowego i złoi mu skórę jego własnymi kijami?

MacCostagáin wstał.

– Przykro mi, Kathleen, ale w tych czasach trzeba uważać na polityczną poprawność, a my mamy i tak dość kłopotów.

– Jestem wściekła – rzuciła Katie. – Tak naprawdę wściekła. Jak pan wie, mój pies, Barney, został porwany przez McManusa. O mało go nie zabili. Przed chwilą dowiedziałam się, że może jednak przeżyje. Kocham tego psa. Nie wyobraża pan sobie nawet, ile dla mnie znaczy. Ale nie miałam zamiaru odpuścić McManusowi, nawet gdyby to znaczyło, że stracę Barneya na zawsze, bo codziennie setki psów przechodzą piekło, setki, i chcę położyć temu kres.

– Kathleen, nie mamy środków finansowych ani osobowych, nawet żeby ochronić ludzi, którzy tego potrzebują. Nie możemy rozczulać się nad psami. Poza tym te walki psów, gangi… lepiej ich nie drażnić, jeśli nie mamy pewności, że uda nam się ich wszystkich pozamykać, a prawo nie daje nam takiej możliwości. Oni robią więcej forsy na jednej walce psów niż na większej transakcji z narkotykami. Nie przerzucą się na robótki ręczne, wierz mi.

Nie odezwała się. Lubiła i szanowała komendanta MacCostagáina, choć jego pierwsza reakcja na jej awans była niechętna, podobnie jak większości innych oficerów w Regionie Południowym. Teraz ją akceptował i bronił jej w razie potrzeby, choć zdarzało się to rzadko. Miała skuteczność dobrze powyżej sześćdziesięciu procent i nauczyła się nie ustępować wobec golfistów, mizoginów i masonów takich jak zastępca komendant głównej Garda Síochána – Frank Magorian, którego władza stopniowo słabła.

MacCostagáin spojrzał na nią z góry. Czuła jego smutek.

– No to do zobaczenia – powiedział i wziął kolejnego herbatnika.

* * *

Mathew McElvey, młody rzecznik prasowy, przyszedł zobaczyć się z nią około trzeciej, żeby przejrzeć to, co zamierzała powiedzieć mediom o Jimmym Ó Faoláinie.

– Jeśli mam być z tobą szczera, nie chcę mówić wiele – zaznaczyła. – Poproszę, by zgłaszali się do nas świadkowie, jeśli ktoś coś widział. I tyle. Powiem, że dziewczyna Ó Faoláina znalazła go w domu zastrzelonego, ale nie wspomnę, że siedział na kiblu, i nie będę ryzykowała żadnych przypuszczeń co do możliwych motywów. Nie zamierzam też mówić, że wszyscy go lubili. Najwyraźniej ktoś za nim nie przepadał i okazało się, że jedna osoba wystarczy.

– Nie ma pani żadnych podejrzanych? – zapytał Mathew. – A ta jego dziewczyna?

– Nikogo nie wykluczam, ale nie wyobrażam sobie, żeby ta śliczna Viona chciała z nim skończyć. Był dla niej kurą znoszącą złote jajka. Oczywiście sprawdziliśmy jej ręce pod kątem śladów prochu po wystrzale. Dla pewności. Ale wynik był negatywny, a w domu nie znaleźliśmy wyrzuconych rękawiczek.

– Nie miała żadnego zazdrosnego byłego czy kogoś w tym rodzaju?

– Sprawdzimy to, oczywiście. Mam przeczucie, że coś się wyjaśni, kiedy nasi eksperci przejrzą jego księgi rachunkowe. Gość wykiwany na giełdzie potrafi się wściec jak diabli.

– Racja – rzucił Mathew, popatrując na zegarek. – Mówiłem dziennikarzom, żeby przyszli na czwartą, jeśli to pani pasuje.

Kiedy wstał, żeby wyjść, do otwartych drzwi gabinetu zapukał detektyw Ó Doibhilin. Był nieogolony, zmierzwione włosy mu sterczały. Miał na sobie brązową puchówkę i jasnoszare dopasowane spodnie dresowe, poplamione piwem.

– Michael – powitała go Katie. – Jak leci z Twomeyami?

– Wreszcie myślę, że coś mam.

– Wykończyli cię, widzę. Wejdź, siadaj.

– Bez przesady – zaoponował detektyw Ó Doibhilin. – Ale zanudzili mnie na śmierć. Nigdy nie słyszałem tylu bzdur. Te zakute łby gadają tylko o piłce, prochach i z kim się prześpią. Myślałem, że nie wytrzymam. I jeszcze musiałem ubierać się codziennie jak chodząca reklama sportowych ciuchów.

Katie nie mogła powstrzymać uśmiechu. Detektyw Ó Doibhilin szczycił się elegancją, ale przez ostatnie dwa miesiące pracował pod przykrywką. Obserwował kręgi skupione wokół Twomeya i Quinna, co oznaczało, że mieszkał w wynajętej kawalerce w Fair Hill i włóczył się jako zblazowany koleś z północnego Cork.

– We wtorek robią przerzut kamperem przez Rosslare. Kamper przypłynie promem z Fishguard. Ma być wypakowany fentanylem.

– Niezły wynik – przyznała Katie. – Powiedziałeś o wszystkim Begleyowi?

– Powiem, kiedy tylko wróci z lunchu.

– Widzisz, mówiłam ci, że te wszystkie wieczory w barze Halfway w końcu się opłacą.

– Rzeczywiście, ale chyba będę musiał wysłać swoją wątrobę na detoks do Najwyższego, a głowę do kliniki Dean na jakieś poważne oczyszczenie.

– Musimy wszystko starannie zaplanować. Nie możemy dopuścić, żeby policja skarbowa dopadła ich zaraz po wylądowaniu, a kiedy będziemy jechać za nimi z Rosslare do Cork, nie powinni zorientować się, że są śledzeni. Nie zależy mi na małej rybce. Chcę dopaść Seamusa Twomeya i Douglasa Quinna, a to oznacza, że muszę spróbować złapać ich z fentanylem.

– Jest kilka miejsc, gdzie zwykle składają towar – powiedział detektyw Ó Doibhilin. – Na tyłach stacji benzynowej Maxol przy Watercourse Road i w opuszczonym domu na rogu Great William O’Brien Street. Wspominali też o broni i materiałach wybuchowych, ale nie wiem, gdzie je chowają. Nie chciałem ich za bardzo naciskać, bo mogliby zacząć coś podejrzewać.

– Dobrze się spisałeś, Michael. Wiem, że to nie było łatwe.

– Chyba najtrudniejsza sprawa to zaloty siostry Seamusa Twomeya. Zawsze próbuje zaprosić mnie do siebie do chaty na, jak to mówi, bara-bara. Szkoda, że nie może pani zobaczyć jej rozmiarów. Jezu! Po prostu płetwal błękitny w mini.

Kiedy wyszedł, Katie dopiła kawę i zaczęła przeglądać wiadomości i raporty, które tego ranka wylądowały na jej biurku. Wieści o Barneyu przekazane przez Conora poprawiły jej samopoczucie, a jeśli to, co usłyszała od detektywa Ó Doibhilina, doprowadziłoby do postawienia w stan oskarżenia za przemyt narkotyków Seamusa Twomeya i Douglasa Quinna, byłby to wielki sukces. Coraz więcej mieszkańców Cork, w różnym wieku, uzależniało się od opioidów. Od stycznia spowodowały śmierć siedemnastu osób. Pacjenci z niezbyt groźnymi dolegliwościami jak bóle pleców zaczynali od leków przeciwbólowych na receptę, a potem szybko się uzależniali i zaspokajali swoje potrzeby, korzystając z czarnego rynku.

Fentanyl jest jednym z najbardziej szkodliwych opioidów, bo może być pięćdziesiąt razy mocniejszy od heroiny. To on zabił Prince’a. Koledzy z wydziału narkotyków ostrzegali Katie, że w wielu pubach i klubach w mieście coraz łatwiej zdobyć ten narkotyk. Podobnie jak karfentanyl, który pierwotnie służył do usypiania dużych zwierząt, jak bydło, a nawet słonie, albo oksykodon, a przynajmniej jego podróbki.

Córka sąsiadki Katie, dwudziestoczteroletnia Siobhan, zmarła pierwszego czerwca po przedawkowaniu fentanylu. Miała siedmiomiesięczną córeczkę i brała opioidy, by złagodzić chroniczny ból po trudnym porodzie. Katie była na jej pogrzebie na cmentarzu St Colman. Gdy składali trumnę do grobu, na granitowoszarym niebie ukazała się tęcza. W tym momencie Katie obiecała sobie solennie, że położy kres przemytowi opioidów.

Nigdy nie sądziła, że będzie to łatwe. Większość dilerów fentanylu wywodziła się z grup IRA. Gang Seamusa Twomeya i Douglasa Quinna był tego przykładem. Nazywali siebie Fola na hÉireann, Krew Irlandii, i byli zdecydowanie najbardziej bezwzględną bandą w mieście, jeśli nie w całym kraju. Jedną z ich ulubionych kar było zmuszanie ofiar do siadania na ustawionym na sztorc metalowym pręcie rusztowania, tak że pomału, osuwając się w dół pod własnym ciężarem, umierali nabici na pal.

Do pokoju znów zajrzała Moirin.

– Może jeszcze kawy, pani nadkomisarz? – spytała.

– Nie, dziękuję, Moirin. Odrobina więcej kofeiny i będę tu skakać jak pchła na patelni.

– To prawdziwy szok z tym Jimmym Ó Faoláinem – powiedziała Moirin. – Opłacił podróż córeczki mojej sąsiadki do Stanów na leczenie raka i nigdy nie chciał żadnych podziękowań. Z tego, co słyszałam, był niesamowicie flaithiúlach, jednym z najbardziej szczodrych ludzi, jakich można sobie wyobrazić.

– Wszyscy mi to mówią – przyznała Katie. – Ale nawet święci mają wrogów.

Spisała punkty swojego wystąpienia przed mediami, a potem wstała i poszła do małej łazienki na tyłach biura. Popatrzyła uważnie na swoje odbicie w lustrze nad umywalką i uznała, że dawno już nie wyglądała tak młodo i ładnie. Wiadomość o Barneyu ją uskrzydliła, ale swoje robiły też świeżo podcięte na pazia włosy. W zeszłym tygodniu była u fryzjera na Camden Wharf. Przyciemnili jej lekko kolor. Rudy wpadał teraz w odcień niemal wiśniowy. Katie bardzo podobało się, jak układają się jej włosy, kiedy lekko potrząsa głową.

Zawsze uważała, że nie powinna wykorzystywać swojego wyglądu w środowisku, w którym niektórzy z kolegów traktowali kobiety jak gorszy gatunek, ale trzeba się było liczyć z realiami. Niewątpliwie zawsze budziła większy respekt, kiedy wyglądała dobrze.

Nadkomisarz Pearse zwierzył się jej nawet kiedyś, że nie za bardzo słuchał, co Katie opowiada o systematycznym niszczeniu liczników zużycia wody, bo kiedy to mówiła, po raz pierwszy zauważył, że odcień jej oczu jest „tak mocno zielony”.

Rozdział 4

Kierowca i dwóch młodszych krewnych pomogli wysiąść z minibusa piątce pasażerów. Ich włosy były srebrzyste albo już całkiem białe, choć jednemu z nich na łysinie pozostało jedno zaczesywane pasemko, które raz po raz podrywało się na wietrze niczym skrzydło rannej mewy.

W zwartej grupie, niczym mały oddział marszowy, szurając nogami, przekroczyli bramy cmentarza Świętej Katarzyny. Wszyscy byli ubrani na czarno, poza jedną kobietą, która miała na sobie ciemnozielony płaszcz. Dwóch młodszych krewnych szło za nimi, niosąc owinięte celofanem bukiety czerwonych róż.

Mijali ślepe kamienne anioły i klomby, aż doszli do mogiły z wysoką tablicą z czarnego marmuru. Z trzech stron otaczał ją żywopłot z ciemnych cisów, wysoki niemal na trzy metry. Przed nią stała długa kamienna ława, gdzie cała piątka usiadła. Trzech braci i dwie siostry. Niewątpliwie byli spokrewnieni. Mieli podobne szerokie twarze i spłaszczone nosy. Dwaj młodsi krewni położyli kwiaty na grobie i stanęli za ławką. Byli pewnie tuż po dwudziestce, z powagą spełniali swoją powinność, ale wydawali się skrępowani. Jeden ziewnął.

Po minucie ciszy najstarszy mężczyzna wsparł się na lasce, by wstać, i odchrząknął.

– Minął więc kolejny rok od czasu, gdy opuściła nas Brianna – powiedział. – Trudno uwierzyć, że to już sześć lat, odkąd ostatni raz słyszeliśmy jej głos i razem wznosiliśmy toasty za rodzinę O’Learych i jej osiągnięcia. Sześć lat! I cokolwiek mówi się o tym, jak to czas leczy rany, wiem, że wszyscy tęsknimy za Brianną bardziej, niż da się to wyrazić w słowach.

Przerwał na chwilę, po czym ciągnął:

– Lubiła śpiewać Ostatnią różę lata, prawda? A my śpiewaliśmy jej tę piosenkę na pożegnanie. Nie jestem Johnem McDermottem, nie będę próbował swoich sił jako wokalista, ale czy te słowa nie są dziś równie wymowne jak wtedy, kiedy utraciliśmy ją tak okrutnie przedwcześnie?

Nie zostawię cię tu, byś usychała na łodydze samotnie, gdy inne piękności już śpią, tylko cicho rozsypię twe płatki na łożu, gdzie twoje przyjaciółki z ogrodu, pozbawione zapachu, martwe są.

Był dopiero w połowie fragmentu, który chciał zacytować, gdy usłyszeli dziwny, cichy świst. Z początku pomyśleli, że to tylko wiatr poruszający gałęzie cmentarnych drzew. Ale dźwięk powracał, falujący i niski; czasami cichł, jednak tylko na moment. Popatrzyli po sobie i wreszcie jeden z młodych powiedział na głos to, co wszyscy myśleli:

– Jezu, to chyba nie duch babci Brianny?

– Głupi jesteś – zgasił go drugi. – To tylko wiatr.

– Jaki tam wiatr! Posłuchaj! Jeśli to nie poświstywanie ducha, to co to jest?

Najstarszy mężczyzna uniósł laskę i pomachał nią, zwracając się do młodych:

– Uspokójcie się! Okażcie trochę szacunku! Jesteśmy tu, żeby oddać hołd matce waszej mamy, więc jeśli jej duch chce się do nas w tej chwili przyłączyć, to pięknie!

– Jasne – bąknął młody. – Tylko że babcia chyba nigdy nie grała na flecie!

Przez chwilę wsłuchiwali się uważnie i choć nie wyczuli w tym żadnej melodii, a dźwięk był cichy i urywany, poświstywanie trwało. Jakby muzyk nie mógł się zdecydować, co zagrać. Jedna z kobiet splotła dłonie, zamknęła oczy i zaczęła się modlić:

– Kochana Brianno, jeśli jesteś teraz z nami, wiedz, że cię kochamy i ogromnie za tobą tęsknimy.

Poświstywanie zostało nagle zagłuszone wściekłym krakaniem walczących wron. Usłyszeli trzepot skrzydeł i jakieś zgrzyty.

– To chyba dochodzi stamtąd. – Jeden z młodych wskazał ręką. – Zaczekajcie, pójdę sprawdzić.

– Idę z tobą, stary – powiedział drugi.

Obaj opuścili zgromadzenie starszyzny siedzącej na ławce i poszli ścieżką, by ustalić, skąd dochodził hałas. Gdy dotarli za następny żywopłot, wrony jeszcze krakały i szamotały się, ale na ich widok się rozpierzchły, wydając taki dźwięk, jakby ktoś strzepywał mokry parasol.

Młodzi ludzie zobaczyli cztery kamienne anioły wielkości człowieka. Były ustawione na rogach wyżwirowanego kwadratu. Nie dostrzegli, że trzy patrzą ze smutkiem w dół, a czwarty w niebo. Ich uwagę przykuła sylwetka siedząca na metalowej ławce pomiędzy dwoma posągami. Mężczyzna miał na sobie dżinsy i dżinsową koszulę. Ręce trzymał na kolanach. Tak jakby odpoczywał albo medytował. Ale brakowało głowy. Z krtani wystawał mu niklowany flet.

– O Matko Boska – szepnął jeden z chłopaków. – Widzisz to co ja, Sean? To chyba jakiś żart na Halloween?

Sean stał, jakby go zamurowało. Przyciskał dłoń do ust. Ramiona bezgłowej postaci i przód koszuli były poplamione zaschniętą ciemnobordową krwią. Nogawki dżinsów też. Skóra na rozciętej szyi była poszarpana. Młodzi ludzie mogli się domyślić, że do ciała dobrały się wrony.

– Widziałem taki dowcip w necie – mówił dalej chłopak, choć coraz bardziej rozedrganym głosem. – Koleś leżał przed drzwiami garażu, jakby opadająca brama ucięła mu głowę. Dokoła było mnóstwo krwi. Wezwano gliny, a okazało się, że to tylko żart, wiesz?

Zanim skończył, zerwał się silniejszy wiatr i poruszył suchymi liśćmi na cmentarnej ścieżce. Flet znów zaczął świstać. Delikatnie, bez ładu, ale równie melancholijnie jak w Ostatniej róży lata.

Gdy szczere serca usychają, a ukochani odchodzą w dal, któż chciałby pozostać na tym smutnym świecie sam?

Nadfrunął kruk, przysiadł bezczelnie na ramieniu bezgłowej postaci i zaczął skubać w jej szyi, popatrując groźnie na dwóch intruzów, jakby prowokował ich do starcia.

– Sean… Jezu Chryste – jęknął jeden z młodych. – On musi być prawdziwy. Kruki przecież nie żarłyby manekina, co?

Sean nie odpowiedział. Obrócił się na pięcie, nachylił i obrzygał ścieżkę na wpół strawionym śniadaniem – jasnobrązową masą przybraną skórkami pomidorów, niczym płatkami czerwonych róż.

Rozdział 5

Katie była w drodze do windy, gdy usłyszała „ping” i zza rozsuwających się drzwi wyłonił się inspektor O’Rourke. Szybko ruszył w jej stronę.

– Francis?

Inspektor O’Rourke był niski, pękaty i czerwony na twarzy, o wojowniczo wysuniętej brodzie. Katie zawsze miała wrażenie, że ten gość chętnie przyłożyłby każdemu, kto by się z nim ściął.

– Chciałem panią złapać przed konferencją prasową – wysapał, po czym przyłożył dłoń do piersi, bo kompletnie zabrakło mu tchu.

– Chyba nie mamy jeszcze podejrzanego, co? – spytała.

– Nie, to nie ma nic wspólnego z Jimmym Ó Faoláinem. Odebraliśmy telefon na sto dwanaście, niecałe pół godziny temu. Z cmentarza Świętej Katarzyny w Kilcully. Wiem, wszyscy pomyśleliśmy to samo: „Tylko nie mówcie, że na cmentarzu jest jakiś trup”. Ale jest. Jakiś gość bez głowy. Siedzi tam na ławce. – Wyciągnął iPhone’a i pokazał jej zdjęcie przysłane przez funkcjonariusza z Kilcully.

Katie przez chwilę oniemiała wpatrywała się w ekran. Trudno było uwierzyć, że to nie jakaś mistyfikacja.

– A gdzie jego głowa? – spytała. – To znaczy… wiemy, kto to jest?

– Na razie nie ma możliwości tego ustalić. Ale nie przeszukaliśmy jeszcze całego cmentarza.

– A… co mu sterczy z szyi?

– Da pani wiarę? To flet.

Spojrzała na O’Rourke’a okrągłymi oczami.

– Flet? Naprawdę?

– Na cmentarzu było kilka osób, które przyszły odwiedzić grób babci. Usłyszeli dziwny dźwięk. A to było to. We flecie grał wiatr.