Dom stu szeptów - Graham Masterton - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Dom stu szeptów ebook i audiobook

Graham Masterton,

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Najnowsza powieść grozy brytyjskiego mistrza horroru, Grahama Mastertona.

Autorska interpretacja opowieści o nawiedzonym domu.

Na smaganych wiatrem wrzosowiskach stare domostwo strzeże swych sekretów…

Allhallows Hall jest rozległą rezydencją w stylu Tudorów, położoną na ponurych i mglistych wrzosowiskach w Dartmoor. Niewielu miałoby odwagę, by tu osiąść. A jednak były naczelnik więzienia, Herbert Russell, zdecydował się na to bez wahania. Teraz, kiedy już nie żyje, posiadłość dziedziczą jego dzieci.

Choć ojciec od dawna był z nimi skłócony, wprowadzają się do pozostawionej im w spadku posiadłości. Tymczasem złowieszcza atmosfera wrzosowisk wdziera się do wszystkich pomieszczeń. Podłogi skrzypią, w tajemnych korytarzach odbija się echo, wiatr gwiżdże w kryjówkach przygotowanych niegdyś dla katolickich duchownych.

W dniu, w którym rodzina decyduje się opuścić Allhallows Hall i nigdy już tam nie wracać, we wnętrzu domu przepada bez wieści mały Timmy…

Czyżby w tych starych murach od wieków gnieździło się zło?

A może zło to jedynie wytwór ludzkiego umysłu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 403

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 38 min

Lektor: Jan Marczewski

Oceny
4,0 (2033 oceny)
900
557
342
184
50
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Magda_Lena_Anna

Dobrze spędzony czas

Ciekawa fabuła, niezbyt rozbudowana, wciągająca akcja bez zbędnych dłużyzn, język prosty, więc czyta się szybko. Przyjemna lektura.
100
zbigniew2003

Nie oderwiesz się od lektury

Z powodu takich książek warto wykupić abonament Legimi. Szczerze polecam książkę. Żaden z czytelników nie będzie zawiedziony historią, którą wymyślił Masterton. Prawdziwa uczta dla wyobraźni.
90
paulciaaa92_2

Dobrze spędzony czas

"Dom stu szeptów" to książka, po którą nieco bałam się sięgnąć. Jest kilka powodów. Po pierwsze sam Graham powiedział, że według niego duchy są przereklamowane, a z nawiedzonym domem historię chciał mieć wydawca. Czy takie coś może się udać? Mistrz miał pomysł, ale o tym niżej. Po drugie, to powrót Mastertona do horroru. Osobiście zawsze to właśnie jego powieści napawały mnie większym niepokojem niż chociażby King'a, bo były bliższe realnemu światu. Wyczuwałam już kiedy zobaczyłam okładkę, że może być wesoło, ale tak bardzo, że ze strachu będę się śmiać sama z siebie, bo ja jestem z tych, co boją się w nocy wstać do toalety po srogim horrorze. Jak jest tym razem? Wyobraźcie sobie stary, wieli dom, w którym żył jeden człowiek. Starszy mężczyzna, który był naczelnikiem umiera i posiadłość ma przejść w spadku do rąk jego dzieci. Każde się odgraża, że wcale nie chce zamieszkać na takim odludziu, a najstraszniejsze jest to, że jedno z nich zastanawia się, czy pod jego łóżkiem w dziec...
91
Aaardenka

Nie oderwiesz się od lektury

Czytałam swego czasu w oryginale! Świetna książka! Polecam!
Dotmagia

Nie polecam

Książka zamiast tytułu "Dom stu szeptów" winna nosić tytuł " Opowieść stu bredni". Brak klimatu, brak nastroju. Zmagania z tajemniczą siłą nie budzą grozy, jak i zresztą sama siła, a raczej śmiech i politowanie. Straszny gniot. Nie polecam.
20

Popularność




GRAHAM MASTERTON POWRACA DO GATUNKU, W KTÓRYM JEST MISTRZEM – DO POWIEŚCI GROZY.

WYJĄTKOWE UJĘCIE KLASYCZNEJ OPOWIEŚCI O NAWIEDZONYM DOMU.

Na smaganych wiatrem wrzosowiskach stare domostwo strzeże swych sekretów…

Niewielu miałoby odwagę zamieszkać w Allhallows Hall, ponurej rezydencji w stylu Tudorów. Ale były naczelnik więzienia, Herbert Russell, zdecydował się na to bez wahania.

Po śmierci właściciela do posiadłości przybywa trójka skłóconych z nim dzieci, by poznać ostatnią wolę ojca. Treść testamentu jest szokująca, ale najgorsze dopiero ich czeka w nieprzyjaznych murach Allhallows Hall. Do pomieszczeń domu wdziera się złowieszcza atmosfera wrzosowisk – podłogi skrzypią, w tajemnych korytarzach odbija się echo, a kryjówka przygotowana przed kilkuset laty dla katolickich duchownych tchnie grozą.

Żadne z dzieci właściciela nie zamierza osiąść w tym przerażającym dworze. Chcą go jak najszybciej opuścić i nigdy nie wracać. I właśnie kiedy podejmują tę decyzję, we wnętrzu domu przepada bez śladu Timmy, pięcioletni wnuk Herberta Russella. A potem znikają kolejne osoby…

Czy ktokolwiek ma szanse w walce z domostwem, w którym przez lata gromadziło się zło?

GRAHAM MASTERTON

Urodził się w 1946 r. w Edynburgu. Po ukończeniu studiów pracował jako redaktor w „Mayfair” i brytyjskim wydaniu „Penthouse’a”. Autor horrorów, romansów, powieści obyczajowych, thrillerów – w tym 11 kryminałów z Katie Maguire – oraz poradników seksuologicznych. Zdobył Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i był nominowany do Bram Stoker Award. Debiutował w 1976 r. horrorem Manitou (zekranizowanym z Tonym Curtisem w roli głównej). Jego dorobek literacki obejmuje ponad 100 książek – powieści i zbiorów opowiadań – o całkowitym nakładzie przekraczającym 20 milionów egzemplarzy, z czego ponad 2 miliony kupili polscy czytelnicy. O popularności Grahama Mastertona w Polsce może świadczyć choćby to, że w 2021 roku w sierpniu stanął we Wrocławiu przed Art Hotelem jego krasnal – Mastertonek.

grahammasterton.co.ukgrahammasterton.pl

Tego autora

Sagi historyczne

WŁADCY PRZESTWORZY

IMPERIUM

DYNASTIA

Rook

ROOK

KŁY I PAZURY

STRACH

DEMON ZIMNA

SYRENA

CIEMNIA

ZŁODZIEJ DUSZ

OGRÓD ZŁA

Manitou

MANITOU

ZEMSTA MANITOU

DUCH ZAGŁADY

KREW MANITOU

ARMAGEDON

INFEKCJA

Wojownicy Nocy

ŚMIERTELNE SNY

POWRÓT WOJOWNIKÓW NOCY

DZIEWIĄTY KOSZMAR

Inne tytuły

STUDNIE PIEKIEŁ

ANIOŁ JESSIKI

STRAŻNICY PIEKŁA

DEMONY NORMANDII

ŚWIĘTY TERROR

SZARY DIABEŁ

ZWIERCIADŁO PIEKIEŁ

ZJAWA

BEZSENNI

CZARNY ANIOŁ

STRACH MA WIELE TWARZY

SFINKS

WYZNAWCY PŁOMIENIA

WENDIGO

OKRUCHY STRACHU

CIAŁO I KREW

DRAPIEŻCY

WALHALLA

PIĄTA CZAROWNICA

MUZYKA Z ZAŚWIATÓW

BŁYSKAWICA

DUCH OGNIA

ZAKLĘCI

ŚPIĄCZKA

SUSZA

SZKARŁATNA WDOWA

DOM STU SZEPTÓW

Katie Maguire

BIAŁE KOŚCI (książka wcześniej ukazała się pt. KATIE MAGUIRE)

UPADŁE ANIOŁY

CZERWONE ŚWIATŁO HAŃBY

UZNANI ZA ZMARŁYCH

SIOSTRY KRWI

POGRZEBANI

MARTWI ZA ŻYCIA

TAŃCZĄCE MARTWE DZIEWCZYNKI

ŚWIST UMARŁYCH

ŻEBRZĄC O ŚMIERĆ

DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI

Tytuł oryginału:

A HOUSE OF A HUNDRED WHISPERS

Copyright © Graham Masterton 2020

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Izabela Matuszewska 2021

Redakcja: Joanna Popiołek

Zdjęcie na okładce: Shutterstock.com

Projekt graficzny okładki oryginalnej: Head of Zeus Publishing House

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8215-735-2

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41

Dawn G. Harris za jej błyskotliwą inteligencję Piotrowi Pocztarkowi za moją wspaniałą polską stronę internetową Hubertowi Pstrągowskiemu z najlepszymi życzeniami wspaniałego życia

Rozdział 1

Herbert dotarł do schodów na piętrze i usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Z dłonią na poręczy przystanął i uważnie nasłuchiwał. Przez romboidalne szybki okna księżyc w pełni świecił tak jasno, że Herbert nie musiał nawet zapalać światła w korytarzu.

– Kto tam jest? – spytał.

Starał się, aby zabrzmiało to stanowczo, ale serce łomotało mu w piersi i z trudem łapał oddech. Po czterdziestu dwóch latach przywykł do stęchłej woni starego dębowego drewna, wiecznie obecnej w Allhallows Hall, lecz w tej chwili czuł ją silniej niż zwykle, jakby dom się pocił w niecierpliwym wyczekiwaniu.

Za plecami Herberta zatrzeszczała deska w podłodze; odwrócił się, lecz nie zauważył niczego poza ciemnymi olejnymi portretami rodziny Wilmingtonów, spoglądającymi na niego złowrogo spod orzechowej warstwy czterystuletniego werniksu.

Nie zamierzał tu wracać, przynajmniej nie po zmierzchu. W czasie pełni opuszczał Allhallows Hall na trzy dni i nocował w hotelu Marine w Paignton. Tym razem jednak zapomniał zabrać ze sobą księgę rachunkową, a miał już dwutygodniowe opóźnienie w zgłoszeniu formularza o zwrot podatku.

Odczekał jeszcze całą minutę. Słyszał tylko odgłos wiatru gwiżdżącego smutno w kominach, lecz mieszkał w Dartmoor tak długo, że te nieustanne przeciągi nie robiły na nim wrażenia.

– Ech – mruknął. – Kimkolwiek jesteś, żałosny potępieńcze, życzę ci miłego weekendu.

Zszedł o jeden stopień i w tym samym momencie usłyszał za sobą tupot biegnących nóg. Zanim zdążył się ponownie odwrócić, poczuł uderzenie, jakby młotem, w łysiejący tył głowy. Runął do przodu i wymachując w powietrzu rękami i nogami, stoczył się ze schodów w tumanie rachunków, kwitów i biletów kolejowych.

Na podeście półpiętra wpadł na drewnianą ścianę i grzmotnął barkiem i lewą stroną czoła o listwę przypodłogową. Oszołomiony i zdezorientowany, próbował się podźwignąć na kolana, lecz stracił równowagę, przechylił się na bok i poleciał dalej w dół. Koziołkując, poczuł i usłyszał trzask pękającego kręgosłupa. Wylądował w holu z policzkiem na wytartym chodniku i leżał, wpatrując się w spłowiały żółty kwiat lotosu. Serce biło mu coraz wolniej i wolniej.

Na schodach rozległy się powolne kroki, kopnięte rachunki Herberta wzbiły się w powietrze i pofrunęły na wszystkie strony niczym wyschłe liście. Na półpiętrze zjawiła się postać, której kontury odcinały się na tle okien. Gdyby Herbert, spadając, nie skręcił karku i mógł spojrzeć w górę, rozpoznałby tę postać po włosach, wygolonych po bokach i postawionych w ostry grzebień niczym lśniąca płetwa rekina.

Postać przez całą minutę patrzyła z góry na leżącego Herberta, jakby nie miała ochoty zejść na dół, aby sprawdzić mu puls, lecz chciała się upewnić, że już się więcej nie podniesie.

Po dłuższej chwili wróciła na górę. Gdyby Herbert był jeszcze przytomny, usłyszałby trzeszczące deski podłogi na piętrze, a następnie dalekie, ciche kliknięcie zamykanych drzwi do sypialni.

Rozdział 2

Rob siedział przed komputerem, marszcząc w skupieniu czoło, kiedy zaterkotał telefon.

– Vicky! – zawołał. – Możesz odebrać?

– Jestem w samym środku pieczenia kiełbasek dla Timmy’ego!

– A ja w samym środku animacji! Nie mogę jej zostawić nawet na moment!

Vicky nie odpowiedziała, a telefon dzwonił dalej, aż w końcu Rob usłyszał, jak żona wychodzi z kuchni do holu. Po kilku sekundach dobiegły go niewyraźne słowa:

– Naprawdę? Rozumiem. – Potem nastąpiła dłuższa przerwa. – Tak. Dobrze, przekażę mu – odezwała się w końcu.

– Mamusiu! – jęczał Timmy. – Jestem głodny!

– W tej chwili nie mogę, Timmy – powiedziała Vicky.

Weszła do jadalni, którą Rob wykorzystywał jako swój gabinet. Nie podniósł głowy, ponieważ rysował właśnie kobietę wyprowadzającą na spacer psa na obsadzonej drzewami ulicy.

– Kto dzwonił? – spytał. – Psiakrew!

Zdekoncentrował się i rozsmarował mu się ogon psa.

– Margaret Walsh z Makepeace and Trott.

– To prawnicy mojego taty. Czego chciała? Cholera!

– Twój tata nie żyje.

Przez dłuższą chwilę Rob nie odrywał oczu od ekranu. Potem opadł na oparcie krzesła i odwrócił się.

– Nie żyje?

– Zameldował się w hotelu Marine w Paignton, tak powiedziała, ale się nie pokazał. Nie odbierał telefonu, ani stacjonarnego, ani komórki. W końcu zadzwonili do więzienia, ale pracownicy stamtąd też nie mogli go złapać, więc wysłali do niego dwóch ludzi. Przed wejściem do domu stał jego samochód, a drzwi frontowe były otwarte. Znaleźli go leżącego na podłodze u stóp schodów.

Rob odwrócił się i wyłączył komputer. Będzie musiał zacząć tę animację od początku, ale był zbyt wstrząśnięty, żeby pracować dalej.

Nieraz się zastanawiał, jak zareaguje na wieść o śmierci ojca. Niekiedy sądził, że poczuje ulgę, nawet radość. Herbert Russell był samolubnym, porywczym i nieczułym służbistą. Lecz żeby oddać mu sprawiedliwość, należy zauważyć, że zdarzały mu się akty niespodziewanej wielkoduszności – rozdawał swoim pracownikom kosze z prezentami na Boże Narodzenie, przekazywał pieniądze miejscowym organizacjom charytatywnym. Rob zawsze jednak podejrzewał, że ojciec próbuje w ten sposób przekonać rodzinę i podwładnych, że jego despotyczny sposób bycia jest dla nich dobrodziejstwem i że pewnego dnia mu za to podziękują. Albo chciał się upewnić, że nie zaprzepaści swoich szans na przyjęcie do nieba.

– Powiedzieli ci, gdzie teraz jest?

– Zawieziono go do szpitala Derriford w Plymouth na sekcję zwłok, bo to nagła śmierć i tak dalej. Policja bada sprawę. Uważają, że ktoś mógł się włamać do domu i go napaść.

– Naprawdę? No cóż, miał sporo wrogów. Każdy by miał, gdyby pracował jako naczelnik więzienia. Zwłaszcza taki naczelnik jak on.

Vicky podeszła do męża i pogładziła go po kasztanowych włosach.

– Nie jesteś przygnębiony? Nawet troszeczkę? Mimo wszystko był twoim ojcem.

Rob wziął ją za rękę.

– Jedyną przygnębiającą rzeczą w tym wszystkim jest wspomnienie, jaka nieszczęśliwa była przy nim mama. No i trzeba zorganizować pogrzeb. A to znaczy, że będziemy musieli się spotkać z Martinem i Katharine, Boże, miej nas w swojej opiece. No i z Grace. Nie mam nic przeciwko Grace, o ile nie przywiezie ze sobą tej koszmarnej Portii.

Zapatrzył się w czarny monitor komputera. Na ekranie zobaczył swojego ducha, który znacznie bardziej przypominał jego mamę niż ojca. Zaledwie tydzień temu świętował trzydzieste dziewiąte urodziny, ale mógłby uchodzić za mężczyznę dziesięć lat młodszego. Vicky powiedziała kiedyś, że zakochała się w nim, ponieważ z ciemnymi lokami i nieco ciężkimi, opadającymi powiekami przypominał jej lorda Byrona. On z kolei zakochał się w jej uduchowionych fiołkowych tęczówkach, rozmarzonej bladej twarzy i jasnych warkoczach; uwielbiał też, jak snuła się po mieszkaniu w powłóczystych sukienkach do kostek niczym modelka prerafaelickiego artysty, chociaż jej osobowość nie miała w sobie nic uduchowionego ani powłóczystego.

– Czy Margaret Walsh mówiła coś na temat pochówku? Czy tata życzył sobie pogrzebu w trumnie czy kremacji?

– Nic na ten temat nie powiedziała.

– W takim razie będę musiał zaczekać, prawda?

– Na co?

– Na to, czy mogę zatańczyć na jego grobie, czy będę musiał spuścić jego prochy w toalecie.

– Rob, dobrze wiesz, że wcale nie jesteś taki mściwy.

– Właściwie masz rację. Nie jestem mściwy. Jeśli jest coś, czego się nauczyłem od taty, to tego, jak być uprzejmym. Jeden uśmiech może zdziałać więcej niż tysiąc krzyków.

– Mamusiu! – zawołał Timmy.

Rozdział 3

Kiedy dojechali do Sampford Spiney, w powietrzu wisiała mgła, ta przenikliwie zimna mgła Dartmoor, która zwykle utrzymuje się aż do południa, a nawet wtedy ociąga się jeszcze w zagłębieniach i wąskich kanałach wykopanych na wrzosowiskach, by doprowadzać wodę do kuźni, gospodarstw i domów, takich jak Allhallows Hall.

– W tym miejscu zawsze przechodzą mnie ciarki – powiedziała Vicky, kiedy zza drzew wyłoniła się kwadratowa wieża kościoła Świętej Marii. – W okolicy nigdy nie widać żywej duszy, poza tym jest tu tak szaro.

Przez ostatnie osiem kilometrów jechali jednopasmową drogą biegnącą między wysokimi ścianami granitu, które zawsze wywoływały u Roba klaustrofobiczne odczucia. Klaustrofobia się pogłębiała, kiedy wjeżdżał przez bramę Allhallows Hall i jego oczom ukazywała się posiadłość, w której się wychował. Po opuszczeniu domu i rozpoczęciu studiów w Worthing College of Art przyjechał tu tylko raz – dwa lata temu, kiedy jego mama umierała na raka. W tym czasie ojciec rzadko bywał w domu, a nawet kiedy się zjawiał, nie wykazywał zbytniego zainteresowania życiem ani karierą syna.

– Przechodzą cię ciarki? – powiedział Rob. – Dzięki, Martin, ja też cię kocham.

Przed domem, prawie w poprzek podjazdu, stał zaparkowany samochód jego brata Martina – range rover w kolorze mosiądzu, więc Rob musiał wcisnąć swoją hondę pod samym murem domu, tak że ledwo mógł otworzyć drzwi. Odwrócił się, by sprawdzić, czy Timmy już się obudził. Syn przespał w foteliku całą drogę od Exeter.

– Timmy? Timmy, jesteśmy na miejscu!

Chłopiec otworzył oczy, ziewnął i ze zmarszczonym czołem spojrzał przez okno.

– O, jesteśmy u dziadka! A mówiłeś, że dziadek nie żyje!

– Bo tak jest, ale musieliśmy tu przyjechać, żeby postanowić, co zrobimy z domem.

– Chyba tu nie zamieszkamy?

– Nie – odpowiedziała Vicky, zanim Rob zdążył się odezwać. – Z całą pewnością tu nie zamieszkamy.

– No cóż, jeszcze zobaczymy – rzucił Rob.

– Co to ma znaczyć: jeszcze zobaczymy? Jeśli myślisz, że zamierzam mieszkać na końcu świata, otoczona stadami beczących owiec, to się grubo mylisz.

Wysiedli z samochodu. We mgle Allhallows Hall wyglądał jeszcze bardziej złowieszczo niż zwykle. Z podjazdu na brukowany dziedziniec prowadziła kamienna sklepiona brama. Na środku dziedzińca stała fontanna z pozbawionym głowy cherubinem, pokrytym grubą warstwą czarnego mchu, a wzdłuż muru ciągnął się rząd wielkich ołowianych donic, gęsto zarośniętych suchą trawą i zwiędłymi chwastami.

– Myślałam, że miał ogrodników – odezwała się Vicky.

– Kiedy był naczelnikiem, mógł zatrudniać więźniów do pracy wokół domu i nie musiał im płacić. Kiedy przeszedł na emeryturę, zostawił wszystko, żeby leżało odłogiem.

Główny budynek został wzniesiony w 1567 roku z miejscowego granitu, miał dach z łupku, a wszystko pokrywał gąszcz rdzawoczerwonego bluszczu. W siedemnastym i dziewiętnastym wieku dobudowano dwie granitowe stodoły, co nadało dziedzińcowi jeszcze bardziej zamknięty wygląd. Rob podniósł wzrok na okno swojej dawnej sypialni. Sprawiało wrażenie mniejszego, ciemniejszego i bardziej tajemniczego, niż pamiętał. Miewał kiedyś koszmary, że pod jego łóżkiem śpi inny chłopiec, i teraz zastanawiał się, czy ten chłopiec nadal tam jest.

– Chce mi się pić – powiedział Timmy.

– Timmy, na miłość boską, ciągle coś ci jest! Jak nie chce ci się pić, to jeść. Jak nie jesteś głodny, to zmęczony. Jak nie jesteś zmęczony, to ci się nudzi.

– Och, zostaw biedaka w spokoju – wtrąciła się Vicky. – Dobrze, skarbie, zaraz ci coś znajdziemy. Dziadek na pewno miał w domu coś, co się nadaje do picia.

– Poza szkocką? – mruknął Rob. – Szczerze wątpię.

Kiedy podeszli do ganku, dębowe drzwi się otworzyły i stanął w nich Martin, a tuż za nim jego żona Katharine.

– Aha! Więc jednak przypomniałeś sobie, gdzie stoi stare domiszcze! – zadudnił Martin.

Był kilka centymetrów wyższy od Roba i potężniejszy, miał kręcone włosy, przedwcześnie posiwiałe jak na czterdziestoczteroletniego mężczyznę, policzki czerstwe i rumiane jak ojciec i takie same jasne, cytrynowe oczy. Na przyjazd tutaj włożył bordowy sweter w warkocze; wyglądał w nim jak mieszczuch, który uważa, że tak się ubierają ludzie na wsi.

Katharine była drobną, chudą farbowaną blondynką z włosami obciętymi na boba, z przodu dłuższymi, z tyłu krótszymi. Można by ją uznać za ładną, gdyby nie wiecznie skwaszony wyraz twarzy i surowo ściągnięte usta. Miała na sobie beżowy zapinany sweter Burberry, który, jak się domyślała Vicky, musiał kosztować co najmniej siedemset funtów.

– Nie, zupełnie zapomniałem – odparł Rob. – Po to mamy nawigację, prawda? Żeby człowiek nie musiał pamiętać, gdzie spędził nieszczęśliwe dzieciństwo.

Doskonale zdawał sobie sprawę, że uwaga Martina była uszczypliwym komentarzem do tego, że nie odwiedził ojca w Sampford Spiney ani razu od pogrzebu matki.

Martin wyszedł i niezręcznie uściskał brata. Bił od niego cierpki zapach dymu z kominka i drogiej wody po goleniu.

– Jak tam nasz rodzinny artycha? Zarobiłeś już jakieś pieniądze?

– Kilka groszy tu i tam. Robię animacje dla Aardmana i tańczące leprechauny dla Tourism Ireland. A jak tam życie w wielkim mieście?

– Rzekłbym, że nieprzyzwoicie dochodowe, ale to byłoby łagodnie powiedziane.

Katharine i Vicky wymieniły tylko powściągliwe, grzeczne uśmiechy.

– Wejdziemy do środka? – spytała Vicky. – Okropnie tu zimno, a Timmy’emu chce się pić.

– Ależ naturalnie, wchodźcie. Właśnie napaliłem w salonie. Prawniczka taty, jak jej tam… powinna być za jakieś pół godziny. A Gracey powiedziała, że przyjedzie koło jedenastej. Złapie taksówkę z Tiverton.

Weszli do holu. Dębowa boazeria na ścianach była prawie czekoladowego koloru, na granitowej podłodze leżał wytarty czerwony chodnik; to na niego patrzył Herbert Russell, kiedy jego serce przestawało bić.

Martin podszedł do schodów.

– Zdaje się, że znaleźli go w tym miejscu. Miał wgniecenie w czaszce, ale nie wiedzą jeszcze, jak to się stało. Może napadł go złodziej, a może walnął głową o poręcz, kiedy spadał ze schodów.

– Martin – upomniała go Vicky. – Nie przy Timmym.

– O, Timmy na pewno słyszał już gorsze rzeczy, prawda, stary? Grasz w Fortnite?

– Martin, on ma dopiero pięć lat. Na razie poprzestaje na Super Mario.

Martin zaprowadził ich do salonu. Panował tu wieczny półmrok, ponieważ okna z szybkami w kształcie rombów przepuszczały mało światła. Większość mebli z brokatową tapicerką i spiralnie toczonymi nogami pochodziła z siedemnastego wieku, a przy kominku stał fotel uszak, w którym zwykle przesiadywał ojciec. Ich mama Florence nazywała go „tronem Herberta”. Kominek był olbrzymi niczym granitowy most, z wielkim rusztem z kutego żelaza, na którym zmieściłoby się pokaźnych rozmiarów prosię. Martin ułożył na nim trzy jesionowe polana, pod którymi głośno trzaskała rozpałka.

Rob rozejrzał się po pokoju. Na ścianach wisiały te same malowidła – ponure krajobrazy z zachmurzonym niebem, przedstawiające Dartmoor i Walkham Valley. Jedno z nich zawsze budziło u Roba bardzo nieprzyjemne odczucia. W środku ciemnego zagajnika stało dwadzieścia lub trzydzieści postaci, wszystkie w białych szatach ze spiczastymi kapturami, jakby zebrały się na jakąś pogańską mszę i czekały na nadejście Szatana.

– Zobaczmy, czy w kuchni znajdzie się coś do picia – powiedziała Vicky i wyprowadziła Timmy’ego przez drzwi po lewej stronie kominka.

Martin, energicznie zacierając ręce, zasiadł na tronie Herberta, a Katharine niczym pustułka przycupnęła na podłokietniku fotela.

Po drugiej stronie kominka Rob z lekkim roztargnieniem obserwował tlącą się rozpałkę. Obiecał sobie, że nie da się Martinowi wyprowadzić z równowagi, ale nie było to proste. Wszystko, co brat mówił i robił, działało mu na nerwy, nawet to, że zakładając nogę na nogę, odsłaniał żółte skarpetki.

– Trochę za wcześnie na drinka – stwierdził Martin. – Ale potem możemy wpaść do Royal Oak w Meavy, jeśli macie ochotę.

– Najpierw załatwmy sprawę domu, dobrze? Jak myślisz, ile warte jest teraz Allhallows?

– Och, myślę, że niewiele więcej niż półtora miliona. Oczywiście przy założeniu, że wystawimy go na sprzedaż. Tata nie dostał zgody na modernizację. Poza tym spójrzmy prawdzie w oczy: to kompletne zadupie.

– Czemu mielibyśmy nie wystawić go na sprzedaż?

– Po pierwsze, któreś z nas może chcieć tu zamieszkać.

– Ja i Vicky na pewno nie. I nie mów mi, że wy bierzecie to pod uwagę. Nie dalibyście rady dojeżdżać stąd do Londynu, a Petulia nadal chodzi do szkoły w Tormead, prawda?

– Może Grace by chciała. Kto wie?

– Czemu Grace miałaby chcieć mieszkać w domu z ośmioma sypialniami i półtorahektarowym terenem do utrzymania? A ona i Portia raczej nie będą mieć dzieci.

– Mogą adoptować. Wiele homoseksualnych par tak robi.

– Martin, zejdź na ziemię. Adoptują siedmioro dzieci? Poza tym nie wyobrażam sobie, żeby Portia chciała rzucić pracę… nie pamiętam, kim ona tam jest. Führerem do spraw równouprawnienia płci w radzie Islington, coś w tym rodzaju.

– Mimo wszystko szkoda byłoby go sprzedać. Takie zabytkowe domy są zawsze dobrą lokatą. Moglibyśmy go wynajmować.

– Bardzo możliwe. Tylko że utrzymanie go kosztowałoby prawdopodobnie więcej niż jakikolwiek zysk z wynajmu. Musielibyśmy zamontować alarm przeciwpożarowy, ognioodporne drzwi i Bóg wie co jeszcze. A nie wyobrażam sobie, kto, na miłość boską, mógłby go chcieć wynająć.

Do salonu wróciła Vicky.

– Znalazłam dla Timmy’ego tonik w lodówce. Poszedł teraz zwiedzać dom.

– Martin uważa, że Allhallows jest warte ponad półtora miliona – oznajmił Rob.

– Tylko tyle? No cóż, chyba i tak nie możecie narzekać. Dostaniecie po pięćset tysięcy na głowę.

– Chwileczkę, poczekajcie, jeszcze nie widzieliśmy testamentu taty – wtrącił Martin.

– Na pewno podzielił majątek równo między waszą trójkę.

– Tego jeszcze nie wiemy, prawda? Gracey zawsze była jego oczkiem w głowie.

Rob chciał powiedzieć, że owszem, Herbert zawsze bardzo hołubił Grace, ale nie ukrywał też, że przedkładał Martina nad Roba. Może dlatego, że Martin odziedziczył jego byczą posturę i wybrał coś, co ojciec uważał za „praktyczny zawód”: karierę na rynku finansów. Okazywał niewiele zrozumienia dla sztuki, a rysunki i obrazy Roba zbywał jako „gryzmoły i bazgraninę”. „Nawet van Gogh był za życia nędzarzem”.

Jednak Rob zawsze kojarzył to faworyzowanie Martina z zażartą kłótnią, którą podsłuchał z okna swojego pokoju, kiedy miał trzynaście lat. Ojciec krzyczał na mamę: „No jasne, że nie jest do mnie podobny! I oboje wiemy dlaczego!”.

Nigdy nie ośmielił się zapytać mamy, co ojciec miał na myśli.

Rozdział 4

Grace i Portia przyjechały wkrótce po jedenastej. Martin otworzył im drzwi i pomógł wnieść torbę podróżną, po czym zaprowadził je do salonu. Rob od razu odniósł wrażenie, że kobiety się kłóciły. Portia zwykle trzymała Grace za rękę albo obejmowała ją w talii i ściskała czule, ale i zaborczo – kocham ją i jej miejsce jest przy mnie.

– Jak minęła podróż? – spytała Katharine z poręczy tronu Herberta.

– Cholernie beznadziejna, szczerze mówiąc – odparła Portia. – Jakiś idiota postanowił rzucić się pod pociąg w Tisbury i stałyśmy tam ponad godzinę. Nie mam pojęcia, czemu nie zbudują jakiegoś bocznego toru dla samobójców, żeby nie utrudniali nam życia.

– Za chwilę będzie tu prawniczka taty – oznajmił Martin. – Pytałem ją o organizację pogrzebu, ale powiedziała, że nie wydadzą zwłok, dopóki nie skończą sekcji, a to zajmie jeszcze trzy albo cztery dni.

– Chyba możemy zamówić mszę pogrzebową tutaj, w kościele Świętej Marii – powiedziała Grace. – Wiem, że tata nie był zbyt wierzący, ale kościół stoi niedaleko więzienia, więc jeśli ktoś z jego dawnych pracowników zechce go pożegnać…

– Niezbyt wierzący? – prychnął Rob. – Też coś! To eufemizm stulecia. Jedynym bogiem, jakiego czcił, był on sam!

– No nie wiem – wtrącił się Martin. – Kiedy ostatnio u niego byłem, sprawiał wrażenie, jakby się czymś truł. Zapytał mnie, czy uważam, że wiódł dobre życie.

– Chcesz powiedzieć, że się martwił, czy nie pójdzie do piekła? Owszem, ja też odniosłem takie wrażenie raz czy dwa.

– Jest jakaś szansa na herbatę? – spytała Grace.

Vicky podeszła, uściskała ją i pocałowała w policzek.

– Oczywiście. Co u ciebie? Nie widziałyśmy się od wystawy Leonarda.

– Byłyśmy zajęte urządzaniem mieszkania – powiedziała szorstko Portia. – Dopiero co zaczęłyśmy, mamy jeszcze mnóstwo roboty.

Innymi słowy, pomyślała Vicky, nie spodziewajcie się zobaczyć nas zbyt szybko również w przyszłości.

Podobnie jak Rob, Grace bardzo przypominała matkę, lecz w przeciwieństwie do niego miała w sobie również coś z ojca – wysoka, postawna, z miedzianymi włosami, zielonymi kocimi oczami i nieco kwadratową szczęką. Nosiła oliwkową kangurkę z kołnierzem ze sztucznego futra. Vicky wyobrażała ją sobie na czele armii szkockich rebeliantów: we wspaniałym żelaznym napierśniku, wywijającą wielkim dwuręcznym mieczem. W rzeczywistości była łagodna, wrażliwa i nieśmiała.

Portia była ubrana w brązową skórzaną kurtkę, czarne legginsy i brązowe skórzane buty. Smukła i bardzo ładna, z dużymi orzechowymi oczami, zadartym małym noskiem oraz postrzępioną fryzurą, nie pozostawiała wątpliwości, kto jest dominującą partnerką w ich związku. Rob i Vicky z doświadczenia wiedzieli, że jeśli chcą zaprosić do siebie Grace i Portię lub choćby dowiedzieć się, co chciałyby dostać na Gwiazdkę, muszą się zwrócić do Portii.

– Pomogę ci – powiedziała Grace, kiedy Vicky ruszyła w stronę kuchni. – Czy ktoś jeszcze chce herbaty?

Zanim zdążyła wyjść z pokoju, drzwi kuchenne otworzyły się nagle z impetem i stanął w nich Timmy. Zatrzymał się i oszołomiony, popatrzył na obecnych.

– Co się stało, Timmy? – spytał Rob. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.

– Kto tam jest na górze?

– Nikogo na górze nie ma, kochanie – odparła Vicky. – Jesteśmy wszyscy w salonie.

– I lepiej niech tak będzie, do stu piorunów – zagrzmiał Martin, podnosząc się z fotela. – Ostatnie, czego nam trzeba, to dzikich lokatorów.

– Widziałeś kogoś? – spytał Rob syna. – Jak wyglądał?

– Nikogo nie widziałem. Tylko ich słyszałem.

– A gdzie byli?

– W jednym pokoju, tam na końcu, koło tego kolorowego okna.

Martin odwrócił się do pozostałych.

– Mówi o witrażu – wyjaśnił, jakby nikt nie mógł się domyślić.

– Patrzyłem przez te kolorowe szybki i ogród zrobił się czerwony, a potem niebieski, a potem żółty.

– I wtedy ich usłyszałeś? Skąd wiesz, że to było kilka osób, a nie jedna? Rozmawiali?

Timmy pokiwał głową. Rob rzadko widywał go takiego poważnego, z rozszerzonymi oczami i tym kosmykiem włosów sterczącym z tyłu głowy.

– Słyszałeś, co mówili?

– Nie – odparł Timmy. – Nie mogłem dosłyszeć. Przyciskałem ucho do drzwi, ale oni tylko szeptali.

Martin odwrócił się do brata.

– Super! Chyba powinniśmy rzucić na to okiem, co, Rob? Nie możemy tu tolerować nieproszonych gości!

• • •

Poszli razem na pierwsze piętro. Rob, który nie zaglądał tu od czasu, kiedy wyjechał na studia, zdążył zapomnieć, jak nisko wisi sufit, jak trzeszczą deski podłogowe i jak mocno korytarz pachnie dębowym drewnem, woskiem do polerowania oraz tynkiem zmieszanym z końskim włosiem.

Od schodów biegły na piętrze dwa korytarze – jeden na wprost, prowadzący do trzech sypialni po lewej stronie i kończący się dużym witrażowym oknem. Drugi skręcał w prawo i stanowił przejście do pięciu pokoi oraz łazienki na samym końcu.

– Cały czas trudno mi uwierzyć, że nigdy więcej go nie zobaczymy – powiedział Rob, przystając na szczycie schodów. – Ciągle mi się wydaje, że za chwilę usłyszę, jak wrzeszczy do nas z dołu, żebyśmy przestali robić ten cholerny hałas.

– Myślę, że wielu ludzi źle go oceniało – stwierdził Martin. – Miał dobre intencje. Jemu też w dzieciństwie nie było lekko.

– To, że nie było mu lekko w dzieciństwie, nie znaczy, że musiał się na nas odgrywać. Albo na mamie, niech Bóg ma ją w swej opiece.

– Chodźmy się przekonać, czy rzeczywiście mamy tu nieproszonych gości.

Ruszyli korytarzem w kierunku okna z witrażem. Martin otworzył drzwi do pierwszych dwóch sypialni. Ściany obydwu pokoi wyłożone były ciemną dębową boazerią, nieduże okna, podobnie jak w korytarzu, składały się z kolorowych, romboidalnych szybek – czerwonych, żółtych i zielonych. Powietrze i światło wpadały do środka głównie przez okna w spadzistym dachu, obydwa pokryte mchem i ptasimi odchodami.

W żadnym z dwóch pierwszych pokoi nie znaleźli niczego podejrzanego; łóżka przykryte były spłowiałymi bawełnianymi narzutami, na stolikach nocnych stały zakurzone lampy.

– Ćśśś – syknął Martin, przykładając do ucha zwiniętą dłoń. – Słyszysz jakieś szepty?

Czekali w milczeniu, ich twarze tonęły w arlekinowych wzorach światła wpadającego przez kolorowe szyby.

Witraż przedstawiał Walkham Valley rozciągającą się pod granatowym niebem z młynówką płynącą przez łąkę. Nad rzeką stał odwrócony plecami nieprzeciętnie wysoki mężczyzna z rozpostartymi ramionami, ubrany w długi czarny płaszcz z podniesionym kołnierzem. Otaczały go kręgiem zjeżone czarne psy, stojące na tylnych łapach, z obnażonymi kłami i wywieszonymi czerwonymi jęzorami.

Według poprzedniego właściciela Allhallows Hall mężczyzną w czarnym płaszczu był Stary Diasek, jak w Dartmoor nazywano diabła. Wieść niosła, że w niektóre noce roku Stary Diasek dosiadał ogromnego czarnego konia i krążył ze sforą wściekłych psów po wrzosowiskach, polując na młode kobiety, które nie zdążyły wrócić do domu przed zmrokiem.

Niezależnie od tego, czy była to prawda, czy nie, witraż najwyraźniej wprawiono po to, aby przekonać Starego Diaska, że mieszkańcy domu darzą go szacunkiem, dzięki czemu miał nie węszyć w pobliżu, szukając dusz, które mógłby porwać, a szczególnie dusz tutejszych córek.

– Założę się, że Timmy słyszał tylko wiatr w kominach – powiedział Martin. – Albo rury. Kiedy przyjechaliśmy, frontowe i tylne drzwi były zamknięte, a alarm przeciwwłamaniowy włączony. Nie mam pojęcia, jakim cudem ktoś mógłby się dostać do środka.

– Nie ma wiatru – zauważył Rob. – A rury nigdy nie wydawały odgłosów przypominających szepty. Bardziej zarzynaną świnię.

Martin otworzył ostatnie drzwi. W trzecim pokoju nie było łóżka, stało tam tylko kilka zapasowych krzeseł, niektóre poukładane jedne na drugich, oraz stolik do wina zastawiony zaśniedziałymi mosiężnymi świecznikami i kałamarzami, zasnutymi siecią zakurzonych pajęczyn.

Pod oknem stała dębowa ława z wiekiem na zawiasach, obciągniętym popękaną zieloną skórą. Rob podszedł i podniósł wieko. W środku znajdowały się tylko sterty dokumentów, zwiniętych w rulony i przewiązanych spłowiałymi czerwonymi wstążeczkami.

– Widzisz? Nikogo tu nie ma. Wygląda na to, że tata też tu od dawna nie wchodził – rzucił Martin.

– No cóż, może rzeczywiście Timmy wyobraził sobie te głosy. Ma bujną fantazję. Wygrał szkolny konkurs za opowiadanie o zgniłym jajku, które zakochało się w pyskatej stonodze.

– Wdał się w ojca. Ciągle coś zmyśla.

Martin zamknął drzwi. Lecz gdy tylko ruszyli z powrotem, Rob usłyszał coś, co brzmiało jak natarczywie szepczący męski głos.

– Czekaj! Stój! Słyszysz to?

Jego brat zatrzymał się i nasłuchiwał.

– Nie. A co?

– Zdecydowanie ktoś szeptał.

Martin odczekał jeszcze chwilę.

– Nie – powtórzył w końcu. – Niczego nie słyszę.

– Serio, jestem pewien, że ktoś szeptał.

– A zrozumiałeś coś?

– Nie. Mówił za cicho. Ale brzmiało to… nie wiem… jakby… panikował.

– Och, przestań, Rob. Chyba obaj z Timmym złapaliście bakcyla allhallowsjozy. Pamiętasz tę starą babę, która mieszkała na farmie Wormold? Mówiła, że ten dom każdego może przyprawić o fiksum-dyrdum.

– Mówisz o starej pani Damerell? Sama była zdrowo szurnięta.

Z dołu dobiegło pukanie do drzwi frontowych.

– Przyjechała prawniczka – oznajmił Martin. – Chodź, przekonajmy się, co odziedziczyliśmy.

Rob ruszył za bratem na dół.

– Jak znam swoje szczęście, to mnie przypadnie bezgłowy cherubin.

Rozdział 5

Kiedy zeszli na dół, w salonie unosiły się kłęby gryzącego dymu. Wszystkie polana w kominku płonęły, ale wyglądało na to, że zatkał się komin. Katharine machała dłonią przed twarzą, a Timmy kasłał.

– Rany, cały tata – zauważył Rob. – Zbyt pryncypialny, żeby przepchać komin.

– Nie mogę oddychać! – pisnął Timmy.

– Rob, otwórz okno, dobrze? – zakomenderował Martin. – Ja pójdę wpuścić panią jak-jej-tam.

Z kominka buchały coraz gęstsze kłęby dymu. Rob szarpał się z oknami; na niektórych przez kilkadziesiąt lat nazbierało się tyle rdzy i brudu, że nie chciały nawet drgnąć, w końcu jednak udało się otworzyć wszystkie.

– Spotkamy się w bibliotece! – zawołał Martin.

– Muszę najpierw zgasić ten przeklęty ogień! – odkrzyknął Rob.

Udał się do kuchni, która przeszła ostatnią modernizację w 1911 roku, tak więc nadal stała w niej monstrualna żelazna kuchnia węglowa, na szafkach leżały blaty z czerwonawego marmuru, a ze ściany wysoko nad zlewozmywakiem sterczały miedziane krany. Z sufitu zwisał rząd chochli, trzepaczek i łopatek, a wszystko gęsto oplatały pajęczyny.

W zlewie Rob znalazł brudną białą plastikową miskę i nalał do niej wody. Krany warczały i bulgotały, ponieważ rury się zapowietrzyły, wskutek czego cała hydraulika jęczała niczym zbolałe zwierzę. Napełnił miskę, wrócił z nią do salonu i ostrożnie polał wodą płonące polana. Drewno syczało i buchało kłębami dymu, tak że kiedy Rob wciągał powietrze, miał wrażenie, że się dusi, lecz w końcu ogień zgasł. Powoli zimne powiewy wpadające falami przez otwarte okna oczyściły powietrze z szaroburych obłoków, lecz w pokoju nadal cuchnęło dymem i spalenizną.

Rob wrzucił miskę z powrotem do zlewu i ruszył w stronę biblioteki, która mieściła się na lewo od holu. Był to pokój dwa razy mniejszy od salonu, całą powierzchnię dwóch ścian zajmowały półki z książkami, a na trzeciej królował mały kamienny kominek. Okna wychodziły na ogrodzony murem dawny ogródek przykuchenny, który teraz zamienił się w dżunglę ostów i zwiędłych traw.

Margaret Walsh siedziała już przy drewnianym biurku stojącym na środku pokoju, a przed nią leżała otwarta skórzana teczka na dokumenty. Była krzepką kobietą o obfitym biuście; w czerwonym tweedowym kostiumie i filcowym kapeluszu z biało-czerwonymi piórkami wyglądała, jakby się wybierała na wrzosowiska, żeby polować na kuropatwy.

Grace i Portia trzymały się za ręce na dwuosobowej skórzanej kanapie obok kominka. Czymkolwiek spowodowana była ich kłótnia, została najwyraźniej zażegnana. Rob i Martin stali, a Vicky, zapiąwszy Timmy’emu żółtą kurtkę, wysłała go, aby poszedł się bawić, po czym usiadła pod oknem na krześle z wysokim oparciem. Rob widział syna przez okno w przykuchennym ogródku, jak wymachuje na boki gałązką i ścina wyschnięte kwiaty ostów.

– Skoro wszyscy państwo są obecni, możemy zaczynać – powiedziała Margaret Walsh, po czym otworzyła teczkę. – Zanim jednak przejdziemy do szczegółów, muszę państwa uprzedzić, że Herbert Russell zmienił swój testament dwa i pół roku temu, i to dość radykalnie.

– Niech pani nie mówi, że przekazał wszystko na schronisko dla psów – wtrącił Rob.

– Niezupełnie. Miał dwadzieścia osiem tysięcy funtów na koncie w Barclay’s Bank oraz debet w wysokości trzech tysięcy siedmiuset funtów na rachunku bieżącym u Lloyda. Jak również inne spore długi. Zaległość podatkowa w urzędzie skarbowym wynosi trzynaście tysięcy funtów, był też winien firmom bukmacherskim: sześć tysięcy trzysta Ladbrokes i cztery tysiące dwieście pięćdziesiąt Paddy Power.

Martin liczył w pamięci.

– Chyba pani żartuje. Pozostaje tylko siedemset pięćdziesiąt funtów. Dwieście pięćdziesiąt na głowę. Za taką sumę nie kupi pani nawet lunchu w Ivy.

– Kiedy ostatnio widziałam ojca, zaklinał się na wszystkie świętości, że zerwał z hazardem – powiedziała Grace.

Portia ścisnęła ją przelotnie ze współczuciem.

– Zawsze zostaje wam dom – zauważyła Katharine. – Jeśli znajdziecie odpowiedniego kupca, może uda wam się go sprzedać za półtora miliona lub trochę więcej.

– No cóż, obawiam się, że niezupełnie – powiedziała Margaret Walsh, przewracając stronę w teczce. – Pierwotnie Allhallows Hall miało zostać podzielone równo między trójkę dzieci: Martina, Roba i Grace. Lecz zmieniając testament, pan Russell zadecydował, że po jego śmierci dom ma przejść pod zarząd powierniczy.

– Zarząd powierniczy?! – zagrzmiał Martin. – Kto ma pełnić ten zarząd? I jak długo?

– Wasza trójka przez trzynaście lat. Przez ten czas będą państwo w równym stopniu odpowiedzialni za jego utrzymanie, naprawy, podatki od nieruchomości, opłaty za media i tak dalej. Jeśli któreś z was umrze w ciągu tych trzynastu lat, pozostała dwójka będzie ponosić koszty do czasu, aż wygaśnie powiernictwo.

– I co wtedy? – spytał Rob. – Czy możemy wówczas sprzedać dom?

– Po wygaśnięciu powiernictwa własność nieruchomości przejdzie na pańskiego syna Timothy’ego, który skończy wtedy osiemnaście lat.

– Na Timmy’ego?! – wybuchnął Martin. – A co ze mną? Co z moją córką Petulią? I co z Grace, skoro już o tym mowa?

– Przykro mi, panie Russell – powiedziała Margaret Walsh. – Taką wolę wyraził pański ojciec w testamencie. Sporządziłam już dokument ustanawiający zarząd powierniczy.

– Ależ to absurd! – zaprotestował Martin. – Czemu mielibyśmy ponosić koszty utrzymania domu, jeśli nie dostaniemy za niego ani grosza? I dlaczego, na miłość boską, tata postanowił oddać dom Timmy’emu, zamiast podzielić go między nas troje?

– Przykro mi, panie Russell, ale tak brzmi testament pańskiego ojca. Tylko w jednym wypadku własność nieruchomości przeszłaby w równych częściach na was troje: gdyby Timmy umarł przed ukończeniem osiemnastu lat.

– Marne szanse. Chyba że kiedy podrośnie, zrobimy zrzutkę, kupimy mu samochód i wyślemy go do Postbridge.

– Martin! – upomniała go Grace.

Wiedziała, że brat nawiązywał do miejscowej legendy o Włochatych Dłoniach – tajemniczej złej sile, która przejmuje kontrolę nad kierownicą pojazdów przejeżdżających przez Postbridge, leżącym zaledwie dwadzieścia kilometrów od Allhallows Hall. Według podań Włochate Dłonie sprawiają, że kierowca traci nagle kontrolę nad samochodem, wpada na mur i ginie.

– Mam to gdzieś – fuknął Martin. – Tata ciągle mi powtarzał, że kiedy umrze, podzieli Allhallows równo między mnie, Roba i Gracey. Potwierdził to jeszcze w liście, który do mnie napisał, nawet gdzieś go do tej pory mam. Jeśli go znajdę, podważę ten testament. Zresztą podważę go, nawet jeśli nie znajdę listu.

– Przyznaję, że wygląda to trochę dziwnie – powiedział Rob.

– Trochę dziwnie?! Co znaczy trochę dziwnie? To absurdalne! Jeśli chcecie wiedzieć, to uważam, że tata postradał rozum. Czy powiedział wam, dlaczego właściwie zmienił testament? Czy wyglądał na kogoś w pełni władz umysłowych? Nie pojmuję. Nigdy nawet nie przepadał za Timmym. Szczerze mówiąc, uważał, że jest cholernie upierdliwy.

Rob zauważył, że na dworze zerwał się wiatr i zaczęło padać. Otworzył okno i zawołał Timmy’ego, żeby wrócił do domu. Chłopiec wyrzucił patyk i tupiąc, ruszył zarośniętą ścieżką w stronę wejścia.

– A co z ruchomościami? – spytała Grace. – Obrazami, meblami? W domu są co najmniej dwa zabytkowe serwisy obiadowe i dwa komplety srebrnych sztućców.

– Właśnie – poparł ją Martin. – Same obrazy są niemało warte. Ten z ludźmi w kapturach jest niepodpisany, ale to podobno Northcote. Jeśli tak, to wart jest pewnie kilkadziesiąt tysięcy funtów.

– Pański ojciec jasno określił, że całe wyposażenie domu ma pozostać nienaruszone i że niczego nie wolno sprzedać oddzielnie.

– A wynająć? To przynajmniej pomogłoby pokryć koszty utrzymania i podatki.

– Jako członkowie zarządu powierniczego mogą państwo tu zamieszkać lub przyjeżdżać na wakacje, lecz zgodnie z prawem powierniczym nie można go wynająć nikomu spoza rodziny. Państwa ojciec był co do tego bardzo stanowczy.

Usłyszeli trzaśnięcie drzwi, kiedy Timmy wszedł do domu.

– To przesądza sprawę – rzucił Martin. – Zdecydowanie zamierzam porozmawiać na ten temat z moim prawnikiem. I z lekarzem taty. Bez wątpienia tacie rzuciło się na mózg.

– Nie mogę się na ten temat wypowiedzieć – powiedziała Margaret Walsh. – Kiedy pański ojciec zmieniał testament, jego sprawy prowadził Walter Besley, starszy wspólnik naszej firmy, ale rok temu przeszedł na emeryturę. Przejęłam jego obowiązki dziewięć miesięcy temu.

– W takim razie z nim również pojadę porozmawiać. Ojciec musiał szwankować na umyśle. Przecież to wszystko razem nie ma żadnego sensu. Nie zamierzam płacić za utrzymanie domu, którego nigdy nie dostanę.

– No cóż – odezwał się Rob – chociaż jestem ojcem Timmy’ego, muszę powiedzieć, że się z tobą zgadzam. Nie wstydzę się przyznać, że przydałyby mi się pieniądze właśnie teraz, nawet gdyby miała to być tylko jedna trzecia domu. Poza tym, tak jak powiedziałeś, jest jeszcze całe wyposażenie, obrazy i tak dalej. Nawet meble muszą być sporo warte. Wszystkie są prawdziwymi antykami.

– Przyniosłam ze sobą kopię testamentu dla każdego z państwa – oznajmiła Margaret Walsh. – Kiedy zapoznają się państwo z jego brzmieniem, złożę wniosek o potwierdzenie autentyczności, ustalę aktywa oraz podliczę wszelkie wierzytelności, podatki od spadku i tak dalej. Proszę mi dać znać w stosownym czasie, czy postanowią państwo podważyć testament, ale to może być długotrwały proces. I kosztowny.

– Zaczynam się zastanawiać, po co zawracaliśmy sobie głowę przyjeżdżaniem tu – mruknął Martin. – Wie pani, o której musieliśmy wyjechać? Dwadzieścia po piątej.

– Posłuchajcie – zaczął Rob. – Jedźmy razem do Royal Oak, jak proponował Martin, i przedyskutujmy tę sprawę w jakimś ciepłym i wygodnym miejscu.

Margaret Walsh wręczyła im kopie testamentu Herberta Russella, po czym wszyscy opuścili bibliotekę. Rob poszedł do salonu, żeby pozamykać okna i zobaczyć, czy jest tam Timmy, lecz pokój był pusty. Zajrzał do kuchni, ale tam go również nie było.

– Timmy! Wychodzimy! – zawołał, wracając do holu. – Jedziemy coś zjeść! Timmy!

Chłopiec nie odpowiedział, więc Rob podszedł do schodów i znowu zawołał:

– Timmy! Wychodzimy wszyscy razem! Chodź tutaj!

Odczekał chwilę, po czym odwrócił się do pozostałych, którzy wkładali płaszcze.

– Chyba nie wyszedł z powrotem na dwór, prawda?

– Ja go nie słyszałam – odparła Grace.

Rob wrócił do biblioteki i wyjrzał do ogródka warzywnego. Na ścieżce leżał patyk, którym bawił się Timmy, chłopca jednak nigdzie nie było.

– Musiał pójść na górę. Pewnie zamknął się w którymś pokoju i mnie nie słyszy.

Wszedł po schodach na piętro. Nawet tutaj czuć było smród dymu. Otworzył po kolei drzwi do trzech sypialni w korytarzu prowadzącym do witraża, lecz w żadnym chłopca nie znalazł.

– Timmy! – zawołał. – Tim-tim, chodź tutaj, to nie jest śmieszne! Wychodzimy!

Ruszył drugim korytarzem w stronę łazienki, otwierał kolejne drzwi, zaglądał nawet pod łóżka, nie mogąc odpędzić sprzed oczu obrazu szyderczo roześmianego chłopca, który w jego wyobraźni ukrywał się nocą w jego sypialni. Wszedł do łazienki, gdzie stała wielka staroświecka wanna na lwich łapach. Panował tu przejmujący chłód. O mlecznobiałą szybę bębnił deszcz, z kranu kapała woda, ale poza tym nie dochodziły go żadne inne odgłosy, a Timmy’ego nie było również tutaj.

Rob zawrócił i jeszcze raz przeszukał wszystkie osiem sypialni, otwierał wysokie dębowe szafy, wysuwał nawet szuflady komód. W niektórych leżały swetry, skarpetki i pognieciona bielizna. Inne były puste. Lecz w żadnej nie ukrywał się Timmy.

– Znalazłeś go, Rob?! – zawołał z holu Martin.

Rob podszedł do balustrady schodów, tego samego miejsca, gdzie stał Herbert, kiedy dostał w głowę.

– Nie! – chciał odkrzyknąć, lecz ze ściśniętego gardła wydobył się odgłos niewiele głośniejszy od szeptu. – Nie! – powtórzył głośniej, żeby Martin mógł go usłyszeć. – Nie mam pojęcia, gdzie się podział!

Rozdział 6

Wyszli z domu na szarą drobną mżawkę.

– Przykro mi – powiedziała Margaret Walsh. – Pomogłabym państwu szukać syna, ale o wpół do drugiej mam w Plymouth spotkanie z klientem.

– Nic się nie stało, na pewno jest gdzieś w pobliżu – odparła Vicky. – Pewnie ukrył się w stodole, żeby nas nastraszyć. Lubi robić psikusy.

Rob ruszył przez podwórze w kierunku mniejszej stodoły. Szerokie dębowe wrota były zamknięte na zardzewiałą kłódkę, a jedyne okna – cztery wąskie szczeliny – zaczynały się pięć metrów nad ziemią. Timmy uwielbiał Spidermana, ale nie mógłby się wspiąć po tym pionowym granitowym murze.

– Timmy! – zawołał znowu Rob. – Tim-tim, to przestało być zabawne! Wychodź natychmiast!

Skierował się do większej stodoły. Chociaż jej drzwi nie miały kłódki, zawiasy urwały się wiele lat temu, tak że skrzydło opadło na ziemię i mógłby je ruszyć tylko dorosły mężczyzna, i to z ogromnym wysiłkiem. Za to między drzwiami a futryną pozostała wąska, trójkątna szczelina, przez którą Timmy mógł się przecisnąć do środka.

– Pomóż mi, Martin – poprosił Rob.

We dwóch zaparli się ramionami o futrynę i kopnięciem uchylili drzwi do połowy. W środku panował mrok, ponieważ z jakiegoś powodu jedyne dwa okna zasłonięto jutowymi workami. W powietrzu unosił się zapach pleśniejącego siana.

– Timmy, jesteś tu? Jeśli tak, to wychodź natychmiast. Nie bój się, nie będziemy się gniewać, tylko już wyjdź.

Rob wyjął telefon i zapalił latarkę. Omiatał światłem stodołę od jednej strony do drugiej, lecz poza wilgotnymi stertami siana zobaczył tylko poustawiane jedna na drugiej plastikowe skrzynie pełne pustych butelek po whisky, kilka narzędzi ogrodniczych oraz szkielet starego szkockiego motocykla.

– Nie, tu go nie ma. Musi się chować gdzieś w ogrodzie. Może w szopie na narzędzia.

Opuścili stodołę i obeszli dom dookoła. Szopa stała w głębi warzywnika i podobnie jak mniejsza stodoła, również była zamknięta na kłódkę. Rob zajrzał do środka przez brudne okienko, lecz widział tylko szpadle, widły i półki zastawione puszkami środków chwastobójczych.

– No to gdzie on się podział, do diabła? – spytał Martin. Postawił kołnierz płaszcza, ponieważ coraz mocniej padało. – Tylko mi nie mów, że mógł uciec na wrzosowiska.

Podeszła do nich Vicky.

– Rob, zaczynam się naprawdę niepokoić. Wiem, że czasami wychodzi z niego wcielony diabełek, ale to do niego niepodobne. Dawno by już wyskoczył, krzycząc: „A kuku!”.

Wyszli przez furtkę warzywnika na pola. Na tyłach domu teren wznosił się stromo i w słoneczne dni nad żywopłotami widać było ponury granitowy szczyt Pew Tor. Kiedy Russellowie wprowadzili się do Allhallows Hall, Herbert umówił się z miejscowym farmerem, że będzie wypasał owce na jego łące, potem jednak doszło między nimi do jakiegoś sporu i obecnie teren zarastały chaszcze jeżyn, rdestu i wybujałej trawy.

Rob nigdy się nie dowiedział, o co się pokłócili, lecz znając swego ojca, domyślał się, że mogło pójść o jakiś absurdalny drobiazg. Na przykład wyobraził sobie, że owca farmera nie okazuje mu należytego szacunku.

– Nie… nigdzie go tu nie widzę – oznajmił Martin, osłaniając oczy dłonią. – Nie zaszedłby przecież tak daleko, no nie? Poza tym ma jaskrawą kurtkę.

– Właśnie że nie – powiedziała Vicky. – Zdjął kurtkę, kiedy wszedł do domu, i zostawił ją w holu. Włóczy się po tym deszczu w samym swetrze.

– Chyba powinniśmy jeszcze raz przeszukać dom – stwierdził Rob. – Tyle tam wnęk i zakamarków. Pewnie ukrywa się w spiżarni albo w którejś szafie w bibliotece i pęka ze śmiechu, że nie możemy go znaleźć.

• • •

Wrócili do domu i wytarli ubłocone buty o wycieraczkę.

– Timmy! – krzyknął Rob.

– Timmy! – zawtórowała mu jak echo Vicky. – Chodź tu natychmiast! Nie dostaniesz lodów po obiedzie, jeśli nie wyjdziesz!

Czekali kilka minut, lecz odpowiedziała im kompletna cisza. Duży zegar stojący w holu prawdopodobnie przestał chodzić dawno temu, ponieważ nie słyszeli niekończącego się, zmęczonego tykania, które było nieodłącznym elementem ich życia w Allhallows Hall.

– Timmy! Słyszysz nas?! – ryknął Rob, składając dłonie w tubę. – Timmy!

Nadal nie było żadnej odpowiedzi.

– Obejdźmy cały dom od strychu do parteru – zaproponował Martin. – Dziewczyny, przeszukajcie dół, a my sprawdzimy jeszcze raz na piętrze i wejdziemy na strych, chociaż nie mam pojęcia, jak chłopak mógłby się tam wdrapać bez drabiny.

– O Boże – jęknęła Vicky ze łzami w oczach, chwytając męża za rękę. – Proszę, nie pozwól, żeby przytrafiło mu się coś złego.

Kobiety się rozdzieliły, Vicky i Katharine wróciły do biblioteki, a Grace z Portią udały się do kuchni.

Grace otworzyła drzwiczki piekarnika i zajrzała do środka. Pamiętała, jak ojciec straszył, że upiecze żywcem jej braci, jeśli będą niegrzeczni, i zastanawiała się, czy Rob opowiadał o tym Timmy’emu. Lecz piekarnik był pusty i zimny, pokryty wieloletnimi warstwami przypalonego jedzenia. Grace podejrzewała, że od śmierci żony jej ojciec ani razu niczego sobie nie ugotował.

Portia przeszukiwała spiżarnię. Na środkowej półce tłoczyły się słoiki z ziołami i przyprawami – kolendra, szczypiorek, pieprz kajeński. Wzięła do ręki jeden pojemnik i przeczytała etykietkę.

– Najlepiej spożyć przed dziewiątym sierpnia dwa tysiące siedem. – Następnie przyjrzała się na wpół pustej buteleczce ketchupu Heinz. – Najlepiej spożyć przed siedemnastym listopada dwa tysiące dziewięć. Rany, wygląda na to, że wszystko w tym domu to zabytek, Grace. Nawet jedzenie.

Otworzyły każdą szafkę, łącznie z tymi, które wisiały na wysokości wzroku, pełnymi talerzy i kubków. Do kuchni przylegała wąska pomywalnia z granitową podłogą, na której piętrzyła się sterta ubłoconych butów Herberta Russella. Grace odchyliła brudną zasłonkę z zielonej kory, skrywającą niewielką przestrzeń pod zlewem, lecz nie znalazła tam nic poza dzwonem i płynem do przetykania rur.

– Jeśli chcesz znać moje zdanie, to uważam, że twój bratanek wybrał się gdzieś na spacer – powiedziała Portia.

– W taką pogodę?

– Ja kiedyś wymknęłam się z pokoju przez okno w środku nocy i w czasie burzy z piorunami. Poszłam na spacer boso i w samej piżamie. Miałam siedem lat. Kompletnie przemokłam, ale byłam zachwycona.

– To w twoim stylu, Portio. Timmy potrafi być nieznośny, ale nie jest zbzikowany.

Portia zwęziła oczy, udając złość.

– I kogo nazywasz zbzikowanym? Po tym, co zrobiłaś z cukinią?

– Byłam pijana. I nawet tego nie pamiętam.

– Ty może nie, kochanie. Ale ja nie zapomnę tego do końca życia.

W bibliotece Vicky i Katharine zaglądały do każdej szafki i pod każdą półkę na książki. Na większości zalegały numery „Magazynu Służby Więziennej”, albumy na zdjęcia ze śmiesznymi krokodylami na okładkach oraz księgi rachunkowe, pęczniejące od faktur i paragonów. W jednej z szafek Vicky znalazła czarno-białą fotografię matki Roba, oprawioną w srebrną ramkę i położoną zdjęciem do dołu. Szkło było stłuczone, tak że wydawało się, jakby kobieta spoglądała zza pajęczej sieci.

Katharine wyciągnęła kilka książek, żeby sprawdzić, co znajduje się za nimi.

– Może ukryto tam tajne pomieszczenie? – zasugerowała. – Czasami pokazują takie na filmach szpiegowskich, prawda?

– Nie wyobrażam sobie, żeby Timmy miał siłę, by wyciągnąć całą biblioteczkę.

– Nigdy nic nie wiadomo. Może jest jakiś ukryty mechanizm?

– Nawet gdyby był, to jak Timmy by się o nim dowiedział?

– No dobrze. Nie musisz się od razu irytować.

– Nie irytuję się, Katharine. Zniknął mój syn, odchodzę od zmysłów ze zdenerwowania.

– Och, daj spokój, Vicky, nic mu nie będzie. Jeśli się nie chowa w domu, to prawdopodobnie poszedł zwiedzać okolicę.

– Tu nie ma nic do zwiedzania. Tylko kościół i cmentarz.

– Wiesz, jakie są dzieci. Wszystko wydaje im się ciekawe.

– Owszem. Ale nie w taką pogodę.

Na górze Rob i Martin ponownie sprawdzili wszystkie sypialnie, na wypadek gdyby Timmy chował się pod kołdrą albo za drzwiami, a oni nie zauważyli tego poprzednim razem. Potem wyciągnęli starą drewnianą drabinę i ustawili pod klapą w suficie prowadzącą na strych.

– Niemożliwe, żeby zdołał się tam dostać – powiedział Rob. – Niby jak? Na skrzydłach? A potem zamknął za sobą klapę?

– Oczywiście, że to niemożliwe – zgodził się Martin. – Ale lepiej wywrócić wszystko do góry nogami, niż po dziesięciu latach znaleźć jego szkielet.

– Martin, na miłość boską!

– Wiem. Przepraszam. Ale rozumiesz, co chcę powiedzieć? Lepiej dmuchać na zimne, niż potem żałować.

Pierwszy wszedł Rob. Ponieważ jeden ze sznurów, które przytrzymywały razem nogi drabiny, postrzępił się i pękł, cała konstrukcja chwiała się i trzeszczała przy każdym stąpnięciu. Rob wypchnął klapę i kiedy z hukiem upadła na bok, natychmiast uderzył go w nozdrza smród stęchlizny i pleśni. Włączył latarkę w telefonie i zaczął omiatać strych snopem światła.

– Jak tam jest? – spytał Martin.

– Wilgotno i śmierdząco. Wątpię, żeby ktoś tu wchodził od wielu lat.

Rob podciągnął się i wdrapał przez otwór na górę, po czym się wyprostował. Na podłodze leżały luźne deski, a belki dachowe zasłonięto płytami gipsowymi, na których widniały wielkie plamy wilgoci. Sięgnął do włącznika światła na poprzecznej belce i zapaliły się dwie gołe żarówki zwisające ze stropu. Martin wciągnął się za nim, stękając z wysiłku.

– Boże wszechmogący. Ostatnio tu byłem, kiedy miałem chyba dwanaście lat.

Na jednym końcu strychu znajdował się zardzewiały żelazny zbiornik na wodę oraz cała hałaśliwa instalacja hydrauliczna, jęcząca i dygocząca jak zawsze. Lecz na drugim końcu Rob ze zdziwieniem zobaczył kilkanaście walizek, rzuconych niedbale jedna na drugą, razem z kilkoma wojskowymi chlebakami oraz dwiema pękatymi torbami podróżnymi.

– Co to, do diabła, jest? – spytał Martin. – Nie pamiętam, żebym je tu kiedyś widział. Leżały tu tylko nasze stare zabawki i stało łóżeczko Gracey.