Kostnica - Graham Masterton - ebook + książka

Kostnica ebook

Graham Masterton,

3,9

Opis

Któregoś dnia do wydziału sanitarno-epidemiologicznego w San Francisco przychodzi pewien staruszek i skarży się, że jego dom… oddycha. Wkrótce do szpitala trafia młody mężczyzna, który oddycha w ten sam dziwny sposób, i jeszcze inny mężczyzna, który został nieludzko okaleczony.

 Jane Torresino, dziewczyna pracująca w księgarni, nabiera przekonania, że wszystkie te dramatyczne wydarzenia mają związek z pewną indiańską legendą. Akcja nabiera tempa, gdy do San Francisco przyjeżdża indiański szaman i podejmuje wyzwanie demonów.

Graham Masterton urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Pracował jako reporter i redaktor w czasopismach „Mayfair” i „Penthouse”. W roku 1976 debiutował horrorem Manitou, który stał się światowym bestsellerem. Od tego czasu napisał ponad 100 książek, które przełożono na 18 języków i wydano w 27 milionach egzemplarzy. Jego powieści otrzymały wiele międzynarodowych nagród, m.in. Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i Srebrny Medal West Coast Review of Books. Oprócz horrorów Masterton pisze thrillery, powieści historyczne i romanse. Od lat zajmuje się również seksuologią.

Domu Wydawniczego REBIS opublikował m.in. jego horrory: Kostnica, Bazyliszek, Noc gargulców Czerwony Hotel oraz Panika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (76 ocen)
30
26
9
7
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Jeden z wcześniejszych utworów autora. Opowiada o czasach, w których ludzie jeszcze nie byli przyspawani do telefonów komórkowych. Nasz bohater ratuje świat przed indiańskim demonem. Czy mu się uda? Krótka powieść, więc odpowiedź czeka tuż za rogiem. A dlaczego kostnica? Nie wiadomo. Mało udany przekład tytułu.
00
olatablet345

Nie polecam

Dramat, brak powiazan, postaci bez historii, tła, dialogi pospadały z szafy.
00
emmeneea

Nie oderwiesz się od lektury

Graham Masterton "Kostnica". Czy dom może oddychać? Czy może posiadać serce? O tym przekonuje się młody mężczyzna, który chcąc czy nie chcąc zostaje wplątany w coś, czego ludzki umysł najzwyczajniej w świecie nie pojmuje. Jest pewien dom, bardzo stary, zabytkowy. W tym domu mieszka starszy pan, który słyszy oddech. Oddech domu. Szuka pomocy, twierdząc, że prześladuje go pech. Ale to nie jest pech. To potężna moc, która go pochłonęła, która nad nim dominuje. Moc, która chce wrócić z zaświatów. Wszystko sprowadza się do indiańskich legend. Do demonów. Właściwie do jednego, najpotężniejszego, pałającego żądzą mordu, zemsty i gwałtu. Kujot. Demon zwie się Kujot. Nadszedł czas, by powrócił. Kawałek po kawałku. W pełnej chwale, by opanować świat. Czy grupie obcych sobie ludzi, a jednak przez nadprzyrodzoną sytuację, tak bardzo sobie bliskich... Czy uda im się pokonać demona? Tyle już stracili. Mogą stracić jeszcze więcej. Śmierć? Śmierć byłaby wybawieniem. Ale zanim doznają śmierci m...
00
MASH33

Nie polecam

Nuda. Szkoda czasu.
00
Fedorak

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka Mastertona wciągająca niczym chodzenie po bagnach. Książkę pochłonęłem w 7 godzin jednym tchem... Polecam
00

Popularność




Dla uko­cha­nej Wie­scki, Rolanda

i Daniela

oraz dla Ford Motor Com­pany

z Dear­born w Michi­gan

z podzię­ko­wa­niem

Wscho­dzące słońce znaj­dzie mnie,

Szcze­lina na Wscho­dzie widzi mnie.

A to ozna­cza,

Że Kujot mnie znaj­dzie

Zakrwa­wio­nymi ustami!

Nad­cho­dzi wście­kły Kujot,

Odziany w naszyj­nik z oczu,

Jego usta są czer­wone, ręce czer­wone.

Wście­kły Kujot

Zaśpiewa sza­loną pieśń

I nagle zadmie Zachodni Wiatr!

– pieśń Indian Nawahno

Od Autora

Drogi Czy­tel­niku… już wkrótce spo­tkasz się z praw­dzi­wym demo­nem indiań­skim, poznasz legendy, które kie­dyś w swo­ich domo­stwach opo­wia­dali wielcy sza­mani.

Oczy­wi­ście można zlek­ce­wa­żyć nad­przy­ro­dzone siły, w które wie­rzyli kie­dyś India­nie, i uznać je za zwy­czajny prze­sąd. Jed­nak pod­czas mojej pracy nad książką o zło­wro­gich mocach prze­śla­do­wał mnie pech, który na co dzień stał się praw­dziwą zmorą. To, co w owym cza­sie przy­da­rzyło się mnie i mojej rodzi­nie, trudno nazwać zbie­giem oko­licz­no­ści. Oto tylko nie­które wyda­rze­nia: śmierć mojego ojczyma, wypa­dek samo­cho­dowy pod­czas jazdy z pręd­ko­ścią sie­dem­dzie­się­ciu mil na godzinę, gdy mój nowy mustang ude­rzył w beto­nowy mur, następny wypa­dek samo­cho­dowy, który miała moja żona, oraz nie­zli­czone zguby i straty oso­bi­stych dro­bia­zgów, takich jak ksią­żeczki cze­kowe i pamiątki. Jesz­cze dziw­niej­sze było wra­że­nie, że książka cza­sami wymy­kała mi się spod kon­troli i odcho­dziła od pier­wot­nego wątku na manowce – jak gdyby usi­ło­wała pisać się sama albo nie dopu­ścić do napi­sa­nia.

Mimo tych kło­po­tów udało mi się wresz­cie ukoń­czyć książkę i mam nadzieję, drogi Czy­tel­niku, że uła­twi Ci ona rozu­mie­nie pew­nych zja­wisk, które nawie­dzały Ame­rykę w cza­sach minio­nych, oraz pobu­dzi do reflek­sji zarówno teraz, jak i w przy­szło­ści.

Oczy­wi­ście to wszystko będzie moż­liwe, drogi Czy­tel­niku, jeśli się odwa­żysz prze­czy­tać tę książkę, gdyż demon indiań­ski nie wyba­cza i jest nie­znisz­czalny.

Gra­ham Master­ton

Los Ange­les, 1978

JEDEN

Sta­ru­szek wszedł do mojego biura i zamknął za sobą drzwi. Miał na sobie pognie­cioną lnianą mary­narkę i zie­loną muchę, a w dło­niach, nazna­czo­nych pla­mami wątro­bo­wymi, trzy­mał panamę zbrą­zo­wiałą jak pie­czeń wsku­tek lat spę­dzo­nych w kali­for­nij­skim słońcu. Z jed­nej strony jego twa­rzy dostrze­głem kępki bia­łego zaro­stu, domy­śli­łem się więc, że goli się z tru­dem.

Ode­zwał się tonem pra­wie prze­pra­sza­ją­cym:

– Cho­dzi o mój dom. On oddy­cha.

– Niech pan usią­dzie – powie­dzia­łem z uśmie­chem.

Przy­siadł na brzegu krze­sła z chro­mo­wa­nych rurek i pla­styku i obli­zał wargi. Miał sym­pa­tyczną, zaafe­ro­waną twarz, jaką chcia­łoby się widzieć u wła­snego dziadka. Nale­żał do tych sta­rusz­ków, z któ­rymi chęt­nie grywa się w sza­chy pod­czas leni­wych jesien­nych popo­łu­dni, sie­dząc na bal­ko­niku nad plażą.

– Nie musisz mi wie­rzyć, jeżeli nie chcesz, mło­dzień­cze. Byłem już tutaj wcze­śniej i mówi­łem to samo – nale­gał.

Prze­rzu­ci­łem leżącą na biurku listę umó­wio­nych wizyt.

– Fak­tycz­nie. To pan dzwo­nił w zeszłym tygo­dniu?

– I tydzień przed­tem.

– I powie­dział pan dyżur­nej, że pana dom…

Zawa­ha­łem się i spoj­rza­łem na niego, a on na mnie. Nie dokoń­czył mojego zda­nia pew­nie dla­tego, że chciał usły­szeć to z moich ust. Obda­rzy­łem go biu­ro­kra­tycz­nym uśmie­chem przez zasznu­ro­wane wargi.

– Prze­nio­słem się do tego domu z miesz­ka­nia mojej sio­stry, na górce. Sprze­da­łem tro­chę rze­czy i kupi­łem go za gotówkę. Był dość tani, a ja zawsze chcia­łem miesz­kać w oko­li­cach Mis­sion Street. No, ale teraz… – powie­dział łagod­nym, drżą­cym gło­sem.

Spu­ścił wzrok i bawił się ron­dem kape­lu­sza. Wzią­łem dłu­go­pis.

– Czy mogę pro­sić o pana nazwi­sko.

– Sey­mour Wal­lis. Jestem eme­ry­to­wa­nym inży­nie­rem. Głów­nie budo­wa­łem mosty.

– A pana adres?

– Tysiąc pięć­set pięć­dzie­siąt jeden Pilar­ci­tos Street.

– Okay. I ma pan kło­poty z hała­sem?

Znowu pod­niósł wzrok. Jego oczy miały kolor wybla­kłych bła­wat­ków, zasu­szo­nych mię­dzy stro­ni­cami książki.

– Nie z hała­sem. Cho­dzi o oddy­cha­nie.

Roz­sia­dłem się w moim obro­to­wym fotelu obi­tym sztuczną czarną skórą i postu­ka­łem się dłu­go­pi­sem w zęby. Byłem przy­zwy­cza­jony do dzi­wacz­nych skarg, które tra­fiają do wydziału sani­tarno-epi­de­mio­lo­gicz­nego. Nacho­dziła nas regu­lar­nie kobieta, która twier­dziła, że dzie­siątki ali­ga­to­rów, spusz­czo­nych w latach sześć­dzie­sią­tych przez dzie­ciaki do klo­ze­tów, prze­do­stały się kana­łami pod jej miesz­ka­nie na skrzy­żo­wa­niu ulic Howarda i Czwar­tej i usi­ło­wały wejść przez sedes, aby ją zjeść. Był też pewien stuk­nięty mło­dzian, który uwa­żał, że z jego termy wydo­bywa się nie­bez­pieczne pro­mie­nio­wa­nie.

Cóż, szaj­busy czy nie, pła­cono mi za to, abym był dla nich miły i cier­pli­wie wysłu­chi­wał tego, co chcą mi powie­dzieć, oraz sta­rał się ich prze­ko­nać, że San Fran­ci­sco nie roi się od ali­ga­to­rów i że nie ukrywa się tu zie­lo­nego kryp­to­nitu.

– A może pan się myli? – powie­dzia­łem. – Może to wła­sny oddech pan sły­szy.

Sta­ru­szek z lekka wzru­szył ramio­nami, jakby chciał powie­dzieć, że istot­nie, to jest moż­liwe, ale raczej nie­praw­do­po­dobne.

– Czy nie brał pan pod uwagę prze­cią­gów w komi­nie? – zasu­ge­ro­wa­łem. – Cza­sami powie­trze wędruje w dół sta­rym prze­wo­dem komi­no­wym i cią­gnie przez szpary mię­dzy cegłami, tam gdzie są zamu­ro­wane kominki.

Potrzą­snął prze­cząco głową.

– No, jeżeli nie jest to pana wła­sny oddech i nie jest to ciąg powie­trza w komi­nie, to może pan spró­buje mi pod­po­wie­dzieć, co to może być?

Sta­ru­szek kaszl­nął i wyjął czy­stą, choć postrzę­pioną chu­s­teczkę, którą przy­tknął do ust.

– Uwa­żam, że to oddy­cha­nie – powie­dział. – Myślę, że w ścia­nach jest uwię­zione jakieś zwie­rzę.

– Sły­szy pan dra­pa­nie? Tupot łap? Tego typu odgłosy?

Znowu potrzą­snął głową.

– Tylko oddech?

Kiw­nął przy­ta­ku­jąco.

Cze­ka­łem, że powie coś wię­cej, ale naj­wy­raź­niej skoń­czył. Wsta­łem i prze­sze­dłem do okna, które wycho­dziło na sąsiedni blok. Pod­czas ład­nej pogody można było stąd popa­trzeć na ste­war­desy, które po godzi­nach pracy opa­lały się w ogródku na dachu, ubrane w bikini. Myśla­łem wów­czas, że linie lot­ni­cze Uni­ted istot­nie biją wszyst­kie inne na głowę. Ale dzi­siaj mogłem przy­glą­dać się jedy­nie pod­sta­rza­łemu mek­sy­kań­skiemu ogrod­ni­kowi, który prze­sa­dzał pelar­go­nie.

– Gdyby tam rze­czy­wi­ście było uwię­zione jakieś zwie­rzę, to pozba­wione jedze­nia i wody żyłoby tylko przez pewien czas. A jeśli nie jest uwię­zione, sły­szałby pan, jak biega – powie­dzia­łem.

Sey­mour Wal­lis, inży­nier, wle­pił wzrok w swój kape­lusz. Zaczą­łem sobie uświa­da­miać, że sta­ru­szek nie jest szajb­nięty, wygląda jak zwy­czajny, prak­tyczny facet i ta wyprawa do wydziału sani­tarno-epi­de­mio­lo­gicz­nego w spra­wie poza­cie­le­snego sapa­nia musiała kosz­to­wać go dużo prze­my­śleń. Nie chciał wyjść na głupka. Ale kto by tego chciał?

– Brzmi to jak oddech zwie­rzę­cia – powie­działa cicho, lecz sta­now­czo. Wiem, że trudno w to uwie­rzyć, ale sły­szę te dźwięki już od trzech mie­sięcy, pra­wie odkąd tam miesz­kam, i są bar­dzo wyraźne.

Odwró­ci­łem się od okna.

– Jakieś nie­przy­jemne zapa­chy? Znaki? Cho­dzi mi o to, czy nie natra­fia pan na odchody zwie­rzęce, na przy­kład w sza­fie, lub na inne ślady?

– Dom oddy­cha. To wszystko. Dyszy jak wil­czur w upale. Ech, ech, ech całą noc, a cza­sami i we dnie.

Wró­ci­łem do biurka i usa­do­wi­łem się na powrót w fotelu. Sey­mour Wal­lis spo­glą­dał na mnie w ocze­ki­wa­niu, że wycią­gnę jakiś magiczny śro­dek zarad­czy z lewej dol­nej szu­flady. Byłem upo­waż­niony do tępie­nia szczu­rów, kara­lu­chów, mró­wek, os, wszy, pcheł i plu­skiew, ale moja licen­cja nie obej­mo­wała oddy­cha­nia.

– Pro­szę pana, czy jest pan prze­ko­nany, że przy­szedł do wła­ści­wego wydziału? – spy­ta­łem moż­li­wie jak naj­mi­lej.

Kaszl­nął.

– A czy mógłby pan dora­dzić mi coś innego?

Mówiąc szcze­rze, zaczy­na­łem zasta­na­wiać się, czy nie ode­słać go do psy­chia­try, ale trudno jest powie­dzieć sym­pa­tycz­nemu star­szemu panu, że praw­do­po­dob­nie dostaje szmer­gla. A jeżeli tam coś rze­czy­wi­ście dyszało?

Spoj­rza­łem na prze­ciw­le­głą ścianę i na wiszącą na niej współ­cze­sną czer­wono-zie­loną repro­duk­cję. Kie­dyś, zanim odno­wiono nam biura, na ścia­nie mia­łem tylko obszar­pany pla­kat, który prze­strze­gał przed doty­ka­niem jedze­nia nie mytymi rękoma, ale teraz wydział był urzą­dzony z więk­szym sma­kiem. Mówiono nawet o tym, by nazwać nas „depar­ta­men­tem kon­ser­wa­cji oto­cze­nia”.

– Jeśli nie ma żad­nych bru­dów ani widocz­nych oznak tego, co może sta­no­wić źró­dło oddy­cha­nia, to nie­zu­peł­nie rozu­miem, dla­czego pan jest zanie­po­ko­jony. Praw­do­po­dob­nie to tylko nie­ty­powe zja­wi­sko spo­wo­do­wane kon­struk­cją pań­skiego domu – powie­dzia­łem.

Sey­mour Wal­lis słu­chał tego z miną, która wyra­żała mniej wię­cej nastę­pu­jącą opi­nię: Jesteś pan biu­ro­kratą, musisz pan recy­to­wać te wszyst­kie komu­nały, ale ja nie wie­rzę w ani jedno pana słowo. Kiedy skoń­czy­łem, opadł ciężko na pla­sty­kowe opar­cie krze­sła i kiwał przez pewien czas głową, roz­my­śla­jąc.

– Jeżeli mogli­by­śmy zro­bić dla pana coś innego – kon­ty­nu­owa­łem – gdyby potrze­bo­wał pan dezyn­sek­cji albo odszczu­rza­nia… to pro­simy bar­dzo.

Obda­rzył mnie prze­ni­kli­wym, pozba­wio­nym zachwytu spoj­rze­niem.

– Powiem panu prawdę – ode­zwał się chra­pli­wie. – A prawda jest taka, że ja się boję. Jest w tym oddy­cha­niu coś takiego, że cho­ler­nie się boję. Przy­sze­dłem tutaj dla­tego, że nie wiem, gdzie mam się zwró­cić. Mój lekarz twier­dzi, że słuch mam w porządku. Archi­tekt twier­dzi, że mój dom jest w porządku, a psy­chia­tra twier­dzi, że nie dostrzega u mnie oznak gwał­tow­nego sta­rze­nia. Wszy­scy mnie uspo­ka­jają, a ja to cią­gle sły­szę i wciąż się boję.

– Panie Wal­lis – powie­dzia­łem – ja nie mogę nic zro­bić. Nie znam się na oddy­cha­niu.

– Mógłby pan przyjść posłu­chać.

– Jak oddy­cha?

– Cóż, nie musi pan.

Roz­ło­ży­łem ręce w geście współ­czu­cia.

– Nie o to cho­dzi, że nie chcę. Po pro­stu muszę zała­twić bar­dziej naglące sprawy zwią­zane ze sta­nem sani­tar­nym mia­sta. Mamy zapchany ściek na Fol­som i, natu­ral­nie, oko­liczni miesz­kańcy są bar­dziej zain­te­re­so­wani wła­snymi spra­wami niż czy­imiś. Przy­kro mi, panie Wal­lis, ale nie mogę nic dla pana zro­bić.

Potarł zmę­czo­nym gestem czoło i wstał.

– Dobrze – powie­dział gło­sem zwy­cię­żo­nego. – Rozu­miem, że ma pan waż­niej­sze sprawy.

Obsze­dłem biurko i otwo­rzy­łem mu drzwi. Wło­żył swoją starą panamę i chwilę stał, jakby chciał jesz­cze coś powie­dzieć i szu­kał słów.

– Jeżeli zauważy pan coś wię­cej, jakieś odgłosy bie­ga­nia lub ślady odcho­dów…

Ski­nął głową.

– Wiem, ode­zwę się do pana. Ale pro­blem polega na tym, że wszy­scy się spe­cja­li­zują. Pan czy­ści ścieki, więc nie może pan posłu­chać cze­goś tak dziw­nego jak oddy­cha­jący dom.

– Przy­kro mi.

Wycią­gnął rękę i zła­pał mnie za prze­gub. Jego kości­sta dłoń była nad­zwy­czaj silna i przez chwilę wyda­wało mi się, że nagle ści­snęły mnie szpony orła.

– Niech panu prze­sta­nie być przy­kro i niech pan zrobi coś kon­kret­nego – powie­dział. Pod­szedł tak bli­sko, że widzia­łem siatkę czer­wo­nych żyłek na biał­kach jego przy­mglo­nych oczu. – Niech pan przyj­dzie, gdy skoń­czy pan pracę, i posłu­cha cho­ciaż przez pięć minut. Mam nieco szkoc­kiej whi­sky, którą mi przy­wiózł bra­ta­nek z Europy. Mogli­by­śmy się napić, a pan w tym cza­sie posłu­chałby.

– Panie Wal­lis…

Puścił mój prze­gub, wes­tchnął i popra­wił kape­lusz.

– Musi mi pan wyba­czyć – powie­dział bez­na­mięt­nie. – Chyba źle to wpły­nęło na moje nerwy.

– Nie szko­dzi – powie­dzia­łem. – Pro­szę pana, jeśli uda mi się zna­leźć kilka wol­nych chwil po pracy, przyjdę. Nie przy­rze­kam i pro­szę się nie mar­twić, jeśli się nie zja­wię. Mam spo­tka­nie dziś wie­czo­rem, więc mogę przyjść raczej późno. Ale posta­ram się.

– Dobrze – odparł, nie patrząc na mnie. Nie lubił tra­cić pano­wa­nia nad emo­cjami i teraz sta­rał się je upo­rząd­ko­wać niby roz­plą­tane motki wełny. Po chwili dodał: – Wie pan, może to park. To może mieć zwią­zek z par­kiem.

– Z par­kiem? – zapy­ta­łem wprost.

Zmarsz­czył brwi, jakby wyrwało mi się coś zupeł­nie nie­sto­sow­nego.

– Dzię­kuję za poświę­ce­nie mi czasu, młody czło­wieku.

Odszedł dłu­gim, błysz­czą­cym kory­ta­rzem. Sta­łem w otwar­tych drzwiach swego pokoju, patrząc na niego. I nagle w chłod­nym kli­ma­ty­zo­wa­nym powie­trzu zaczą­łem dygo­tać.

Tak jak to zwy­kle bywało, wie­czorne spo­tka­nie zdo­mi­no­wał Ben Pul­tik z wydziału zaj­mu­ją­cego się wywózką śmieci. Pul­tik był nie­wy­so­kim męż­czy­zną o sze­ro­kich barach. Miał wygląd małej szafki odzia­nej w mary­narkę. Pra­co­wał „w śmie­ciach” od czasu strajku gene­ral­nego w tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym czwar­tym roku i uwa­żał ich wywózkę oraz likwi­da­cję za jedno z naj­wyż­szych zadań ludz­ko­ści, i w pew­nym sen­sie miał rację, ale nie­zu­peł­nie.

Sie­dzie­li­śmy wokół stołu kon­fe­ren­cyj­nego, pali­li­śmy za dużo i pili­śmy stę­chłą kawę ze sty­ro­pia­no­wych kub­ków. Na zewnątrz niebo zacią­gały pur­pu­rowe i bla­do­złote zasłony chmur, a wieże i pira­midy San Fran­ci­sco pochła­niała bro­ka­towa noc Pacy­fiku. Pul­tik skar­żył się, że wła­ści­ciele restau­ra­cji pro­wa­dzą­cych kuch­nie róż­nych naro­dów nie pakują odpad­ków w czarne foliowe torby i z tego powodu jego załogi bru­dzą kom­bi­ne­zony reszt­kami egzo­tycz­nych potraw.

– Nie­któ­rzy moi ludzie są żydami – mówił, przy­pa­la­jąc po raz któ­ryś peta. – Ostat­nia rzecz, na którą mają ochotę, to zapa­sku­dze­nie się nie­ko­szer­nym żar­ciem.

Mor­ton Mere­dith, szef tego wydziału, sie­dział na swoim krze­śle, na hono­ro­wym miej­scu, a na jego ustach wid­niał blady, drga­jący uśmie­szek. Zasło­nił dło­nią ziew­nię­cie. Jedy­nym powo­dem tych spo­tkań było zarzą­dze­nie o sty­mu­la­cji wewnątrz­za­ło­go­wej wydane przez urząd miej­ski, ale myśl, że Ben Pul­tik mógłby być sty­mu­lu­ją­cym roz­mówcą, rów­nała się zamó­wie­niu moules far­cies u McDo­nalda. Tego nie było w menu.

Wresz­cie o dzie­wią­tej, po nużą­cym spra­woz­da­niu zapre­zen­to­wa­nym przez eks­ter­mi­na­to­rów, opu­ści­li­śmy budy­nek i wyszli­śmy w cie­płą noc. Dan Machin, młody facet przy­po­mi­na­jący tykę do gro­chu, który pra­co­wał w labo­ra­to­rium badań zdro­wot­no­ści, prze­pchnął się w moim kie­runku i klep­nął mnie w plecy.

– Napi­jesz się? – zapy­tał. – Po takim spo­tka­niu gar­dło jest jak bez­miar pustynny.

– Chęt­nie – odpo­wie­dzia­łem. – Mogę tylko zabi­jać czas.

– Czas i pchły – przy­po­mniał mi.

Dokład­nie nie wiem, czemu lubi­łem Dana Machina. Był ode mnie dwa lub trzy lata młod­szy, nosił włosy obcięte na jeża, niby pole psze­nicy w Kan­sas, i nie­modne oku­lary, które zawsze spra­wiały wra­że­nie, jakby miały mu zaraz zle­cieć z zadar­tego nosa. Cho­dził w luź­nych mary­nar­kach ze skó­rza­nymi łatami na łok­ciach, miał wiecz­nie przy­dep­tane buty, ale jego dzi­waczne i pokrętne poczu­cie humoru bawiło mnie. Miał bladą twarz od zbyt dłu­giego prze­sia­dy­wa­nia w zamknię­tych pomiesz­cze­niach, ale nie­źle grał w tenisa i znał tyle fak­tów i liczb z prze­szło­ści, ile wydawcy „Ripleya”.

Może Dan Machin przy­po­mi­nał mi moje bez­pieczne pod­miej­skie dzie­ciń­stwo w Wes­t­che­ste­rze, gdzie na domach wisiały latar­nie jak na doroż­kach, wszyst­kie panie domu miały lakie­ro­wane włosy blond i woziły dzieci buic­kami combi, a jesie­nią zapach palo­nych liści był wstę­pem do sezonu jazdy na wrot­kach i do zabaw w duchy. Od tam­tego czasu wiele mi się przy­da­rzyło, na czele z paskud­nym roz­wo­dem i gwał­towną, ale absur­dalną przy­godą miło­sną, i dobrze było wie­dzieć, że tamta Ame­ryka ist­nieje jesz­cze.

Prze­szli­śmy z Danem ulicę i ruszy­li­śmy w górę wąskim chod­ni­kiem Gold Street do „Assay Office”, ulu­bio­nego baru Dana. Było to pomiesz­cze­nie o wyso­kim skle­pie­niu ze sta­ro­modną gale­rią i drew­niano-mosięż­nymi meblami daw­nego San Fran­ci­sco. Zna­leź­li­śmy sobie sto­lik przy ścia­nie i Dan zamó­wił nam dwa piwa Coors.

– Zamie­rza­łem pójść dziś wie­czór na Pilar­ci­tos – powie­dzia­łem mu, zapa­la­jąc papie­rosa.

– Zabawa czy inte­resy?

Wzru­szy­łem ramio­nami.

– Nie jestem pewien. To ani jedno, ani dru­gie.

– Brzmi tajem­ni­czo.

– Wła­śnie. Przy­szedł dziś do mnie do biura star­szy facet i oznaj­mił, że jego dom dyszy.

– Dyszy?

– Podobno. Dyszy jak Las­sie. Facet chciał wie­dzieć, czy dałoby się coś z tym zro­bić.

Przy­nie­siono piwo i Dan pocią­gnął parę głę­bo­kich łyków. Zostały mu białe wąsy z piany, w któ­rych cał­kiem mu było do twa­rzy.

– To nie jest prze­ciąg w komi­nie – powie­dzia­łem mu. – Ani żadne zwie­rzę uwię­zione w szcze­li­nie ściany. Tak naprawdę jest to auten­tyczny przy­pa­dek nie wyja­śnio­nej respi­ra­cji.

Miało to zabrzmieć dow­cip­nie, ale Dan potrak­to­wał tę infor­ma­cję poważ­nie.

– Czy mówił coś jesz­cze? Czy powie­dział, kiedy to się zda­rza? W jakich porach dnia?

Posta­wi­łem szklankę.

– Mówił, że trwa to bez­u­stan­nie. Mieszka tam dopiero od kilku mie­sięcy, a to dzieje się, odkąd się wpro­wa­dził. Jest naprawdę wystra­szony. Chyba sta­ru­szek przy­pusz­cza, że to jakiś duch.

– Może i tak – powie­dział Dan.

– Jasne. A wła­śnie Benowi Pul­ti­kowi znu­dziły się śmie­cie.

– Ale ja mówię serio – nale­gał Dan. – Podobno zda­rzały się takie przy­padki, że ludzie sły­szeli głosy czy coś podob­nego. W pew­nych warun­kach dźwięki, które nie­gdyś brzmiały w danym pokoju, można ponow­nie usły­szeć. Nie­któ­rzy twier­dzą, że sły­szeli roz­mowy, które mogły się odbyć sto lat wcze­śniej.

– Gdzie ty się tego wszyst­kiego dowie­dzia­łeś?

Dan pocią­gnął swój maleńki nos, jakby chciał go zmu­sić do wydłu­że­nia, i dał­bym głowę, że się zaru­mie­nił.

– Mówiąc szcze­rze – powie­dział zaże­no­wany – zawsze inte­re­so­wały mnie dzia­ła­nia sił nad­przy­ro­dzo­nych. Powiedzmy, że to rodzinne hobby.

– Ty? Taki zakuty nauko­wiec?

– Nie prze­sa­dzaj – powie­dział Dan – to nie jest tak zwa­rio­wane, jak może się wyda­wać. Takie sprawy z duchami zda­rzały się. Moja ciotka zawsze twier­dziła, że duch Buf­falo Billa Cody'ego przy­cho­dził do niej po nocach, sia­dy­wał przy jej łóżku i opo­wia­dał histo­rie o daw­nym Dzi­kim Zacho­dzie.

– Buf­falo Bill?

Dan zro­bił minę wyra­ża­jącą dez­apro­batę.

– Tak mówiła. Może nie powi­nie­nem był jej wie­rzyć.

Opar­łem się ple­cami o krze­sło. Z baru dobie­gał sym­pa­tyczny szmer roz­ga­da­nych gło­sów, a obsługa roz­no­siła sma­żoną kurę i pie­czone żeberka. Przy­po­mnia­łem sobie, że nie jadłem nic od śnia­da­nia.

– Myślisz, że powi­nie­nem tam pójść? – zapy­ta­łem Dana, gapiąc się na dziew­czynę w obci­słej koszulce z nadru­kiem „Old­smo­bile Roc­ket” na pier­siach.

– Ujmijmy to w ten spo­sób: ja bym poszedł. A może powin­ni­śmy iść tam razem. Z rado­ścią posłu­chał­bym domu, który oddy­cha.

– Z rado­ścią, co? Okay, jeśli zapła­cisz połowę za tak­sówkę, poje­dziemy. Ale nie myśl sobie, że ci coś zagwa­ran­tuję. Facet jest bar­dzo stary i moż­liwe, że ma po pro­stu halu­cy­na­cje.

– Halu­cy­na­cja to oszu­ki­wa­nie wzroku.

– Zaczy­nam myśleć, że ta dziew­czyna w koszulce to także halu­cy­na­cja.

Dan obró­cił się, a dziew­czyna wyło­wiła go wzro­kiem. Zaczer­wie­nił się jak burak.

– Zawsze to robisz – oskar­żył mnie poiry­to­wany. – Oni tu pew­nie myślą, że jestem jakimś mania­kiem sek­su­al­nym.

Dokoń­czy­li­śmy piwo, po czym zła­pa­li­śmy tak­sówkę i poje­cha­li­śmy na Pilar­ci­tos Street. Była to jedna z tych krót­kich uli­czek na zbo­czu, gdzie par­kuje się samo­chód, aby pójść do japoń­skiej restau­ra­cji na głów­nym ciągu. A potem, gdy się wraca opcha­nym do mdło­ści tem­purą i sake, nie można tej uliczki odna­leźć. Domy tu były stare i ciche, ozdo­bione wie­życz­kami, pod­cie­niami i cie­ni­stymi weran­dami. Bio­rąc pod uwagę fakt, że Mis­sion Street była zale­d­wie kilka jar­dów dalej, tutej­sze domy zda­wały się dziw­nie ponure i nie odpo­wia­da­jące cza­sowi. Dan i ja sta­nę­li­śmy przed domem z nume­rem tysiąc pięć­set pięć­dzie­siąt jeden. Czu­jąc cie­pły wie­czorny powiew, patrzy­li­śmy na gotycką wieżę i rzeź­biony bal­kon, i na sza­rawą farbę, która scho­dziła pła­tami jak łuski ze zde­chłej ryby.

– Chyba nie wie­rzysz, że taki dom mógłby oddy­chać? – zapy­tał Dan, pocią­ga­jąc nosem.

– W ogóle nie wie­rzę, że dom może oddy­chać. Ale czuję, że wła­ści­ciel powi­nien spraw­dzić kana­li­za­cję.

– Na litość boską, prze­stań – jęk­nął Dan. – Nie mów o pracy po godzi­nach służ­bo­wych. Czy myślisz, że na przy­ję­ciach szu­kam wszy we wło­sach gości?

– Nie był­bym zdzi­wiony.

Mie­li­śmy przed sobą starą żela­zną bramę i pięć pochy­lo­nych schod­ków pro­wa­dzą­cych na werandę. Popchną­łem bramę; była tak prze­rdze­wiała, że zawyła jak zdy­cha­jący pies. Weszli­śmy na schodki i szu­ka­li­śmy dzwonka na toną­cej w mroku weran­dzie. Wszyst­kie okna par­te­rowe wycho­dzące na ulicę miały zacią­gnięte story i zamknięte okien­nice, więc wyda­wało nam się, że gwiz­da­nie czy woła­nie jest bez­sen­sowne. U stóp wzgó­rza prze­mknął samo­chód poli­cyjny z włą­czoną syreną. Obok po ulicy szła roze­śmiana dziew­czyna z dwoma chłop­cami. To wszystko działo się w zasięgu wzroku i słu­chu, ale tu, przy wej­ściu do domu, ist­niała tylko cie­ni­sta cisza i uczu­cie, że obok nas prze­pły­wają zagu­bione lata, wycie­ka­jące ze skrzynki na listy i spod ozdob­nych drzwi wej­ścio­wych – zupeł­nie jak pia­sek sypiący się z wia­derka.

– Tu jest kołatka – powie­dział Dan. – Może by zastu­kać kilka razy?

Spo­zie­ra­łem w ciem­ność.

– Tylko nie cytuj przy tym Edgara Allana Poego.

– Jezu – powie­dział Dan – już na sam widok kołatki prze­cho­dzą mnie ciarki.

Pod­sze­dłem i przyj­rza­łem się jej. Była ogromna, czarna ze sta­ro­ści i znisz­cze­nia. Miała kształt łba dzi­wacz­nego, par­ska­ją­cego stwo­rze­nia, które przy­po­mi­nało skrzy­żo­wa­nie wilka z demo­nem. Nie wyglą­dała zachę­ca­jąco. Ktoś, kto wie­szał coś takiego na swo­ich drzwiach wej­ścio­wych, nie mógł być zupeł­nie nor­malny, chyba że spra­wiały mu przy­jem­ność mary nocne. Pod kołatką wid­niał wygra­we­ro­wany jeden wyraz: „Wróć”.

Dan się wahał, więc chwy­ci­łem za kołatkę i ude­rzy­łem nią dwa lub trzy razy. Dźwięk roz­szedł się głu­chym echem po domu i cze­ka­li­śmy cier­pli­wie na odpo­wiedź Sey­mo­ura Wal­lisa.

– Co ci to przy­po­mina? To coś na kołatce? – zapy­tał Dan.

– Bo ja wiem… Chyba masz­ka­rona.

– Mnie to się wydaje podobne do jakie­goś prze­klę­tego wil­ko­łaka.

Się­gną­łem do kie­szeni po papie­rosy.

– Oglą­da­łeś za dużo sta­rych hor­ro­rów – stwier­dzi­łem.

Mia­łem zamiar znowu zastu­kać kołatką, ale usły­sza­łem, że ktoś czła­pie w naszą stronę z wnę­trza domu. Po odcią­gnię­ciu gór­nej i dol­nej zasuwy drzwi otwo­rzyły się nie­pew­nie i zatrzy­mały na łań­cu­chu. Ujrza­łem za nimi bladą twarz Sey­mo­ura Wal­lisa. Patrzył z taką ostroż­no­ścią, jakby spo­dzie­wał się ban­dy­tów albo mor­mo­nów.

– Pan Wal­lis? – zapy­ta­łem. – Przy­szli­śmy posłu­chać oddy­cha­nia.

– Ach, to pan – powie­dział z wyraźną ulgą. – Pro­szę chwi­leczkę pocze­kać, zaraz otwo­rzę.

Wysu­nął łań­cuch. Drzwi, drżąc, otwo­rzyły się sze­rzej. Sey­mour Wal­lis był ubrany w buracz­kowy szla­frok, na nogach miał kap­cie. Spod szla­froka wysta­wały jego wło­chate, chude łydki.

– Mam nadzieję, że nie przy­szli­śmy w nie­do­god­nej chwili – powie­dział Dan.

– Nie, nie. Pro­szę wejść. Zamie­rza­łem tylko wziąć kąpiel.

– Podoba mi się pana kołatka. Ale jest taka tro­chę odstra­sza­jąca, nie sądzi pan?

Sey­mour Wal­lis obda­rzył mnie nie­pew­nym uśmie­chem.

– Chyba tak. Gdy kupo­wa­łem ten dom, już tu była. Nie wiem, co przed­sta­wia. Moja sio­stra uważa, że dia­bła, ale ja nie jestem taki pewny. A dla­czego umiesz­czono na niej słowo „wróć”, nie dowiem się ni­gdy.

Zna­leź­li­śmy się w wyso­kim, zatę­chłym przed­po­koju, wyło­żo­nym wytar­tym brą­zo­wym chod­ni­kiem. Na ścia­nach wisiały tuziny pożół­kłych repro­duk­cji, gra­fik i listów. Nie­które ramki były puste, inne popę­kane. Więk­szość obraz­ków przed­sta­wiała widoki Mount Tay­lor i Cabe­zon Peak w odcie­niach sepii. Były tam także nie­czy­telne mapy z rudymi pla­mami oraz wykazy jakichś liczb wypi­sane kośla­wym i wybla­kłym pismem.

Zatrzy­ma­li­śmy się przy pierw­szym słupku balu­strady scho­dów. Był wyrzeź­biony w ciem­nym maho­niu. Na jego szczy­cie stał na tyl­nych łapach niedź­wiedź z brązu. Zamiast pyska miał twarz kobiety. Same schody, wyso­kie i wąskie, wzno­siły się ku ciem­no­ściom panu­ją­cym na pię­trze. Wyglą­dały jak schody ruchome skie­ro­wane w naj­ciem­niej­sze zakątki nocy.

– Lepiej chodź­cie tędy – powie­dział Sey­mour Wal­lis, pro­wa­dząc nas w kie­runku drzwi znaj­du­ją­cych się na końcu kory­ta­rza. Nad nimi wisiała znisz­czona głowa jele­nia z zaku­rzo­nymi rogami. Tkwiło w niej tylko jedno oko.

– Pro­szę przo­dem – powie­dział Dan; nie byłem pewny, czy żar­tuje, czy nie. Ten dom naprawdę mógł napę­dzić stra­cha.

Weszli­śmy do nie­wiel­kiego, dusz­nego poko­iku do pracy. Wokoło na ścia­nach były zamon­to­wane półki, zapewne kie­dyś wypeł­nione książ­kami, ale teraz świe­ciły pustką. Tapeta w brą­zowe wzory, znaj­du­jąca się za pół­kami, była nazna­czona cie­niami sto­ją­cych tu nie­gdyś tomów. W rogu, pod smęt­nym malun­kiem począt­ków San Fran­ci­sco, stało biurko pokryte popla­mioną skórą, a przy nim drew­niane krze­sło makler­skie, przy któ­rym bra­ko­wało dwóch prę­tów. Sey­mour Wal­lis nie pod­no­sił żalu­zji, więc pokój był duszny i zatę­chły. Cuch­nęło kotami, worecz­kami z lawendą i prosz­kiem na kara­lu­chy.

– Tu wła­śnie sły­szę te odgłosy sil­niej niż w innych poko­jach – wyja­śnił Wal­lis. – Zazwy­czaj zda­rzają się w nocy, kiedy tu sie­dzę i piszę listy albo koń­czę buchal­te­rię. Na początku nie ma nic, ale potem zaczy­nam nasłu­chi­wać i jestem pewny, że to sły­szę. Ciche oddy­cha­nie, jakby ktoś wszedł do pokoju i stał nie­opo­dal, obser­wu­jąc mnie. Sta­ram się, a w każ­dym razie sta­ra­łem się, nie odwra­cać. Ale nie­stety zawsze to robię. I oczy­wi­ście nikogo nie ma.

Dan prze­szedł po znisz­czo­nym dywa­niku. Pod jego sto­pami zaskrzy­piały klepki w pod­ło­dze. Wziął z biurka Wal­lisa kalen­darz astralny i przez parę chwil go oglą­dał.

– Czy pan wie­rzy w rze­czy nad­przy­ro­dzone, panie Wal­lis?

– To zależy, co pan rozu­mie przez słowo „nad­przy­ro­dzone”.

– Cóż… duchy.

Wal­lis spoj­rzał na mnie i znowu na Dana, jakby się oba­wiał, że naigra­wamy się z niego. W buracz­ko­wym szla­froku wyglą­dał jak jeden z tych sta­rusz­ków, któ­rzy upie­rają się przy kąpieli w oce­anie w dzień Bożego Naro­dze­nia.

– Opo­wia­da­łem wła­śnie mojemu kole­dze – zwró­ci­łem się do Wal­lisa – że nie­które domy dzia­łają jak odbior­niki dźwię­ków i roz­mów z prze­szło­ści. Jeżeli w takim domu zda­rzy się coś szcze­gól­nie stre­su­ją­cego, to w pewien spo­sób maga­zy­nuje on dźwięki w fak­tu­rze ścian i raz po raz odtwa­rza je jak magne­to­fon. W zeszłym roku był taki przy­pa­dek w Mas­sa­chu­setts. Młode mał­żeń­stwo twier­dziło, że nocą w ich salo­nie kłócą się kobieta i męż­czy­zna, ale gdy scho­dzili tam, by zoba­czyć, co się dzieje, nikogo nie było. Ponie­waż sły­szeli wykrzy­ki­wane imiona, poszli spraw­dzić je w księ­gach para­fial­nych. Oka­zało się, że ludzie, któ­rych głosy sły­szeli, miesz­kali w tym domu w tysiąc osiem­set sześć­dzie­sią­tym roku.

Sey­mour Wal­lis potarł swą nie ogo­loną brodę.

– Czy to zna­czy, że gdy sły­szę oddy­cha­nie, to sły­szę ducha?

– Nie­zu­peł­nie – odrzekł Dan. – To tylko echo z prze­szło­ści. Być może straszne, ale nie jest bar­dziej nie­bez­pieczne niż dźwięk, jaki wydo­bywa się z pań­skiego tele­wi­zora. To tylko dźwięk, nic wię­cej.

Wal­lis powoli przy­siadł na sta­rym krze­śle makler­skim i spoj­rzał na nas z powagą.

– Czy mogę to coś zmu­sić, aby mnie zosta­wiło w spo­koju? – zapy­tał. – Czy można to egzor­cy­zmo­wać?

– Chyba nie – powie­dział Dan. – Trzeba by zbu­rzyć cały dom. To, co pan sły­szy, tkwi w samej mate­rii budynku.

Kaszl­ną­łem i ode­zwa­łem się uprzej­mie:

– Oba­wiam się, że w mie­ście obo­wią­zuje prze­pis zaka­zu­jący burze­nia sta­rych domów z przy­czyn nie uza­sad­nio­nych. Pod­punkt ósmy.

Sey­mour Wal­lis wyglą­dał na bar­dzo zmę­czo­nego.

– Wie­cie, pano­wie, dłu­gie lata chcia­łem mieć taki dom. Cza­sami prze­cho­dzi­łem tędy i podzi­wia­łem wiek, cha­rak­ter i styl tych budyn­ków. Wresz­cie udało mi się jeden zdo­być. Ten dom tak wiele dla mnie zna­czy. Repre­zen­tuje wszystko, co w życiu sta­ra­łem się zro­bić, aby utrzy­mać stare war­to­ści i sprze­ci­wić się nowo­cze­snemu, łatwemu, fał­szy­wemu i tak pocią­ga­ją­cemu światu. Popa­trz­cie tylko na to miej­sce. Nie ma tu ani pię­dzi lastryko, grama pla­styku ani skrawka włó­kien szkla­nych. Te sztu­ka­te­rie na sufi­cie to praw­dziwy gips, a klepki pocho­dzą ze sta­rego żaglowca. Popa­trz­cie, jakie są sze­ro­kie. A teraz spójrz­cie na te drzwi. Są solidne i wiszą, jak powinny. Zawiasy są z mosią­dzu.

Uniósł głowę. W jego gło­sie brzmiało wiele uczu­cia.

– Ten dom należy do mnie – mówił dalej – a jeżeli prze­bywa w nim duch czy są jakieś dźwięki, to chcę, żeby się wynio­sły. Ja jestem tutaj panem i, na Boga, będę zwal­czał wszel­kie nad­przy­ro­dzone dzi­wo­lągi…

– Nie chciał­bym, aby pan sobie pomy­ślał, że mu nie wie­rzę – powie­dzia­łem – ponie­waż jestem prze­ko­nany, że sły­szał pan to wszystko, o czym pan opo­wia­dał. Ale czy przy­pad­kiem nie jest pan prze­pra­co­wany? Może po pro­stu czuje się pan zmę­czony.

Sey­mour Wal­lis ski­nął głową.

– O tak, jestem zmę­czony. Ale nie aż tak zmę­czony, żebym nie mógł wal­czyć o to, co moje.

Dan rozej­rzał się po pokoju.

– Może uda­łoby się panu jakoś poro­zu­mieć z tym odde­chem. Wie pan, myślę o osią­gnię­ciu jakie­goś kom­pro­misu.

– Nie rozu­miem.

– Wła­ści­wie sam nie jestem pewien, czy rozu­miem – odpo­wie­dział Dan. – Ale wielu spi­ry­ty­stów zdaje się wie­rzyć, że można się umó­wić ze świa­tem duchów, aby zosta­wiły czło­wieka w spo­koju. Myślę, że w nie­któ­rych miej­scach duchy stra­szą dla­tego, że nie mogą prze­do­stać się tam, gdzie zwy­kle tra­fiają dusze umar­łych. Więc może ten sapiący duch chce, aby pan mu w czymś pomógł. Nie wiem. To tylko moje przy­pusz­cze­nia. Może powi­nien pan spró­bo­wać się z nim poro­zu­mieć.

Pod­nio­słem brew.

– Co pan mi radzi? – zapy­tał Wal­lis ostroż­nie.

– Trzeba być bez­po­śred­nim. Zapy­tać, czego chce.

– Dajże spo­kój, Dan – wtrą­ci­łem. – Bzdury opo­wia­dasz.

– Wcale nie. Jeżeli pan Wal­lis sły­szy oddy­cha­nie, praw­do­po­dob­nie to coś, co oddy­cha, sły­szy także jego.

– Jesz­cze nie wiemy, czy to oddy­cha­nie ist­nieje naprawdę.

Wal­lis wstał.

– Zdaje mi się, że zdo­łam panów prze­ko­nać jedy­nie wów­czas, gdy usły­szy­cie to „coś” na wła­sne uszy. Może szkla­neczkę whi­sky? Posie­dzimy tu około pół godzinki, jeśli pano­wie mogą mi tyle czasu poświę­cić, i posłu­chamy.

– Oczy­wi­ście, z przy­jem­no­ścią – odpo­wie­dział Dan.

Wal­lis wyszedł z pokoju, stą­pa­jąc ciężko, i za chwilę wró­cił z dwoma krze­słami z gię­tego drewna. Usie­dli­śmy na nich nie­wy­god­nie wypro­sto­wani, a on poczła­pał po karafkę.

Wcią­gną­łem stę­chłe powie­trze. W maleń­kiej biblio­tece było gorąco i duszno i zaczy­na­łem żało­wać, że nie sie­dzę w „Assay Office” i nie sączę zim­nego coorsa. Dan potarł ręce jak praw­dziwy czło­wiek inte­resu.

– Ale będzie zabawa.

– Wydaje ci się, że to usły­szymy? – zapy­ta­łem.

– Oczy­wi­ście. Mówi­łem ci. Kie­dyś o mało co nie zoba­czy­łem ducha.

– O mało co? Jak to?

– Kie­dyś zatrzy­ma­łem się w sta­rym hotelu w Denver. Gdy wra­ca­łem nocą do swo­jego pokoju, zoba­czy­łem, że wycho­dzi z niego poko­jówka. Wło­ży­łem klucz do drzwi, a ona pyta mnie: „Czy jest pan pewien, że to pana pokój? Tam wewnątrz jakiś pan bie­rze kąpiel”. Spraw­dzi­łem numer klu­cza, a ponie­waż był wła­ściwy, wsze­dłem do środka. Poko­jówka weszła ze mną, żeby spraw­dzić, ale gdy zaj­rza­łem do łazienki, nie było tam ani kąpią­cego się, ani wody w wan­nie, niczego. Hotele to wspa­niałe miej­sce dla duchów.

– O tak, a wydział sani­tarno-epi­de­mio­lo­giczny to wspa­niałe miej­sce dla łga­rzy.

Wła­śnie w tej chwili wszedł sta­ru­szek Wal­lis z zaśnie­działą srebrną tacą, na któ­rej stały karafka i trzy szklanki. Posta­wił tacę na sto­liku i nalał wszyst­kim szczo­drą ręką. Potem usiadł na swoim krze­śle i upi­jał whi­sky, jakby chciał upew­nić się, że nie dodano do niej cykuty.

W przed­po­koju roz­legł się dźwięk zegara, któ­rego nie zauwa­ży­łem, wcho­dząc. Zaczął bić dzie­siątą. Bam-wrr-bam-wrr-bam-wrr…

– Czy nie ma pan lodu, panie Wal­lis? – zapy­tał Dan.

Sta­rzec spoj­rzał zakło­po­tany, potem potrzą­snął głową.

– Przy­kro mi. Wysia­dła lodówka. Zamie­rza­łem ją napra­wić. Zwy­kle jadam na mie­ście, więc nie odczu­wa­łem jej braku.

Dan uniósł szklankę.

– No cóż, piję do tego sapa­nia, czym­kol­wiek ono jest.

Prze­łkną­łem cie­płą, nie roz­cień­czoną szkocką i skrzy­wi­łem się.

Cze­ka­li­śmy w ciszy pra­wie dzie­sięć minut. To zadzi­wia­jące, ile można naro­bić hałasu, pijąc whi­sky w zupeł­nej ciszy. Po chwili sły­sza­łem cyka­nie zegara w przed­po­koju, a nawet szmer samo­cho­dów na dale­kiej Mis­sion. I jesz­cze szum mojej wła­snej krwi dud­nią­cej w uszach. Wal­lis zdu­sił kaszel.

– Jesz­cze whi­sky? – zapy­tał.

Dan wycią­gnął swoją szklankę, ale ja stwier­dzi­łem:

– Jeżeli wypiję wię­cej, to usły­szę dzwony, a nie sapa­nie.

Znowu roz­sie­dli­śmy się na krze­słach, które dzi­wacz­nie zaskrzy­piały.

– Czy zna pan histo­rię tego domu, panie Wal­lis? Jakiś szcze­gół, który mógłby pomóc w usta­le­niu, skąd wziął się tajem­ni­czy oddech? – zain­te­re­so­wał się Dan.

Sey­mour Wal­lis ner­wowo prze­sta­wiał rze­czy na biurku – pióro, nożyk do listów, kalen­darz – potem spoj­rzał na Dana tym samym zmę­czo­nym spoj­rze­niem, które widzia­łem na jego twa­rzy, gdy zja­wił się w moim biu­rze.

– Obej­rza­łem akta wła­sno­ści. Datują się od tysiąc osiem­set osiem­dzie­sią­tego pią­tego roku, to zna­czy od czasu, kiedy ten dom zbu­do­wano. Był wła­sno­ścią han­dla­rza zbo­żem, a potem kapi­tana mary­narki. Ale nie zna­la­złem niczego nad­zwy­czaj­nego. Nie było w tych aktach danych, na pod­sta­wie któ­rych można by wnio­sko­wać, że działo się tu coś strasz­nego. Żad­nych mor­derstw…

Dan prze­łknął jesz­cze whi­sky.

– Może ten sapacz sie­dzi tu, ponie­waż dobrze się tu czuje. To też się cza­sem zda­rza. Duch stra­szy w domu, bo stara się odtwo­rzyć minione szczę­ście.

– Szczę­śliwy sapacz? – zapy­ta­łem z nie­do­wie­rza­niem.

– Jasne – odparł Dan defen­syw­nie. – Znano takie przy­padki.

Zamil­kli­śmy. Dan i ja byli­śmy względ­nie spo­kojni, ale Sey­mour Wal­lis podry­gi­wał i czo­chrał się, jakby rze­czy­wi­ście był zde­ner­wo­wany. Roz­le­gło się ponowne bicie zegara. Upły­nęło pół godziny i cią­gle cze­ka­li­śmy, ale niczego nie było sły­chać. Ciemna bryła sta­rego domu mil­czała, nie zaskrzy­piała belka w dachu, nie zastu­kało okno. Przez sto lat dom miał czas osiąść, a teraz był mar­twy, trwał w bez­ru­chu, niemy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Char­nel House

Copy­ri­ght © Gra­ham Master­ton, 1987

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2018, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Iza­bella Mar­ci­now­ska

Foto­gra­fia na okładce: S-BELOV/Shut­ter­stock

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Kost­nica, wyd. III, dodruk, Poznań 2017)

ISBN 978-83-8062-817-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer