Zagadka w jej życiu - Jadwiga Courths-Mahler - ebook

Zagadka w jej życiu ebook

Courths-Mahler Jadwiga

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

W tragicznych okolicznościach bohaterka powieści, posażna i wykształcona dziewczyna - dowiaduje się, że nie jest córką tej, która ją wychowywała. Porzuca dostatnie życie w mieście i przeprowadza się do swych rzekomych rodziców. Jakiś czas mieszka tam, dzieląc z nimi biedę, lecz czuje, że nie tam jej miejsce. Wreszcie tajemnica, otaczająca jej pochodzenie wyjaśnia się; dziewczyna odnajduje swe korzenie. 
/Opis/ 

 

/Zagadka w jej życiuJadwiga Courths-Mahler, 1991 rok, ISBN 8385238050, 86 Press/ 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Tomaszewskiego w Kościanie 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Rok wydania: 1991

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ZAGADKA W JEJ ŻYCIU

Jadwiga Courths-Mahler

ZAGADKA W JEJ ŻYCIU

Przekład Eugenii Solskiej

Wydawnictwo 86 Press

Łodź 1991

JADWIGA COURTHS-MAHLEROWA

ZAGADKA W JEJ ŻYCIU

Przekład Eugenii Solskiej

Wydawnictwo 86 Press

Łodź 1991

ISBN 83-85238-05-0

Druk i oprawa

Wojskowa Drukarnia w Łodzi

Zam. 4197

– Chciałabym pomówić z mecenasem Scholzem. Zadzwoń do niego, Walu, i powiedz mu, że będę go oczekiwać jutro przed południem.

Waleria spojrzała zatroskana w bladą twarz chorej.

– To cię bardzo zmęczy, mamo, poczekaj aż będziesz się lepiej czuła.

Słaby uśmiech zaigrał na ustach chorej.

– Ciągle starasz się mnie powstrzymać od napisania testamentu, a ja ci wciąż ustępuję i zwlekam z tą sprawą. Raz przecież ta rzecz powinna być załatwiona.

– Nie ma pośpiechu, wyzdrowiejesz wkrótce, a wtedy będziesz się mogła tym zająć. Nie czyń tego jednak właśnie teraz, kiedy się czujesz tak źle.

Twarz chorej przybrała na chwilę wyraz energii, co świadczyło, że tym razem nie chciała już dłużej zwlekać ze sporządzeniem ostatniej woli; zależało od tego więcej niż przypuszczała Waleria. Powiedziała więc spokojnie i stanowczo:

– A jednak to konieczne! Konieczne, Waluniu! Każda choroba może skończyć się śmiercią!

Waleria zbladła.

– Nie mów tego, najdroższa mamo! Masz zaledwie pięćdziesiąt pięć lat i spodziewam się, że będziesz mi jeszcze długo żyła, ciesząc się jak najlepszym zdrowiem.

– Dałby to Bóg! Powinno się jednak załatwić wszystkie ważne sprawy, póki się jeszcze ma dosyć siły na to. Nie wolno mi dłużej zwlekać, przez wzgląd na ciebie, Walu. Chcę zabezpieczyć twoją przyszłość.

Waleria spojrzała na nią z lekkim zdziwieniem.

– Ależ, droga mamo, przecież nie masz potrzeby pisać w tym celu testamentu. Jestem wszak twoim jedynym dzieckiem. A jeżeli pragniesz zostawić jakieś legaty, to wystarczy, jeżeli mi powiesz o kim mam pamiętać i ile przeznaczasz.

To zupełnie jak testament. Załatwimy to wszystko, gdy odzyskasz zdrowie.

Pani Dora Lorbach obrzuciła Walerię zmęczonym spojrzeniem.

– Ach, dziecko, ukochane moje dziecko – niestety sprawa nie jest taka prosta jak sądzisz. Chodź, usiądź koło mnie, muszę ci wyjaśnić, co by się stało, gdybym przed śmiercią nie zdążyła napisać testamentu.

– Zdenerwujesz się, mamo, nie chcę tego. Odłóż to do chwili, gdy będziesz zdrowa.

Chora pociągnęła Walerię na krzesło, stojące przy łóżku.

– Nie, Walu, nie chcę i nie będę zwlekać z tym ani chwili dłużej! Dość długo milczałam. Muszę ci coś wyznać, to mnie uspokoi.

Waleria, nie opierając się dłużej już, usiadła, potem ujęła ręce chorej i rzekła serdecznie:

– W takim razie, mamo, ulżyj swemu sercu, lecz nie denerwuj się, błagam cię o to.

Chora spojrzała z tkliwością na miłą twarzyczkę Walerii. Rysy nie odznaczały się wprawdzie klasyczną pięknością, lecz z twarzy dziewczyny promieniował niewysłowiony czar, który chwytał za serce. Istniało wprawdzie kilka osób, na których urok ten nie wywierał wrażenia. Byli to ludzie, którzy patrzyli na Walerię z zawiścią, którzy jej zazdrościli lekkiego, beztroskiego życia, jakie prowadziła. O tym jednak Waleria nie wiedziała, wiedziała o tym tylko chora, patrząc na nią z bezgraniczną miłością.

Pani Dora ujęła mocno rękę Walerii i głęboko westchnęła.

– Posłuchaj więc, Walu, a jeżeli powiem ci coś, co mogłoby cię zdenerwować lub zaniepokoić, to przyrzeknij mi jedno: że nie przestaniesz mnie kochać.

Waleria pochyliła się z czarującym uśmiechem nad chorą i ucałowała ją tkliwie.

– Czy to możliwe, najdroższa mamo? Wiesz przecież, że nikogo na świecie nie kocham tak jak ciebie i że to się nigdy nie zmieni.

Chora znowu westchnęła.

– Ach, gdybym tego była pewna, moja Walu, wtedy przyszłoby mi z większą łatwością wypowiedzenie tego, co ci pragnę wyznać.

– Możesz w to wierzyć bez zastrzeżeń – odparła mocnym głosem Wala. Mimo to w głowie jej zaświtała nagle jakaś myśl, która wywołała w sercu dziewczyny uczucie niepewności. Wydawało się jej, jak już nieraz, że między nią a matką jest coś obcego, co chciałaby odsunąć, gdyż wpływało to jakby na jej serdeczne przywiązanie do matki. Co to być mogło? Czy miało to jakiś związek z faktem, że w ostatnich czasach jej młode serduszko zabiło gorąco dla pewnego człowieka, który od niedawna stanął na drodze jej życia, a o którym myślała z nieukojoną tęsknotą? Nie, to nie miało z tym nic wspólnego! To uczucie nie odbierało niczego jej matce, było zupełnie innego rodzaju i wzmogło tylko jej zdolność kochania, nawet w stosunku do matki. To poczucie obcości znała już przedtem, zanim spotkała młodzieńca, któremu oddała swe serce, a który nie domyślał się tego. Przecież poznała go zaledwie kilka miesięcy temu.

Chora nie domyślała się, jakie uczucia miotają Walerią. Pogłaskała jej rękę i zbierając się na odwagę, rzekła:

– Przede wszystkim więc, powiem ci najgorsze, moja Walu... ja... ja... nie jestem twoją matką!

Waleria drgnęła przerażona i zbladła jak opłatek. Promienne szare oczy, które tak cudnie świeciły w jej twarzyczce, stały sią prawie czarne, co zdarzało się czasami, kiedy była bardzo wzburzona.

– Nie jesteś moją matką? – szepnęła zamierającym głosem.

– Nie, kochanie. Wzięłam cię do siebie i wychowywałam jak własne dziecko; stało się to w jakiś czas po wielkim nieszczęściu, które mnie spotkało; umarła moja jedyna córeczka, a następnie mój mąż. Przeżył zaledwie parę tygodni śmierć naszej jedynaczki. Ja byłam wtedy bardzo nieszczęśliwa i samotna, tęskniłam za kimś bliskim, za jakąś istotą, która by do mnie należała. Przy moim usposobieniu nie miałam widoków na powtórne zamężcie, choć byłam bardzo młoda, gdy owdowiałam. Kochałam jednak zbyt mocno mego męża. Aby nie poddać się rozpaczy i nie czuć tak bardzo mego osamotnienia, wzięłam cię do siebie – odkupiłam cię od twoich rodziców.

Walerią wstrząsnął dreszcz.

– Odkupiłaś mnie od nich? Moi rodzice wzięli pieniądze za to, że oddali mnie tobie?

– Byli bardzo ubodzy, Walu i mieli jeszcze kilkoro dzieci.

Gorzki uśmiech zaigrał na jej ustach.

– Aha, byłam im ciężarem – cieszyli się zapewne, że pozbędą się kłopotu.

– Po co ta gorycz, Walu? Wiedzieli po prostu, że u mnie czeka cię znacznie lepszy los. Byłaś tak podobna do mojej zmarłej córeczki, byłaś tak ślicznym i miłym dzieckiem, że od razu przylgnęłam do ciebie całym sercem i nie mogłam rozstać się z tobą. Walu, powiedz, czy teraz kochasz mnie już mniej?

– Kocham cię bardziej niż kiedykolwiek, dałaś mi wszystko, co tylko kochająca matka może dać swemu dziecku. Dałaś mi więcej niż moja własna matka!

– Niechaj cię to nie gnębi! Wiedziałam, że ta wiadomość cię wzruszy, dlatego zwlekałam tak długo z moim wyznaniem. Najchętniej byłabym w ogóle zachowała tajemnicę, lecz po mojej śmierci musiałabyś przecież dowiedzieć się prawdy. A wtedy nie byłoby mnie już przy tobie, żeby cię pocieszyć i uspokoić.

Wala, wstrząśnięta do głębi, pochyliła się nad chorą i pocałowała ją serdeczniej niż kiedykolwiek. Teraz nagle wyjaśniła się zagadka, wiedziała czemu niekiedy między nią a matką stało coś obcego.

– Jakaś ty dobra! Zawsze byłaś dla mnie taka dobra! Ileż mam ci do zawdzięczenia, ileż miłości i dobroci okazywałaś mi zawsze, choć nie miałam do tego prawa! Kim więc jestem, droga mamo?

Chora pełnym czułości ruchem, odgarnęła włosy z płonącego czoła dziewczyny.

– Jesteś i pozostaniesz moim najdroższym dzieckiem! A kim byłaś, zanim cię wzięłam do siebie? Dzieckiem ubogich wieśniaków w Turyngii, którzy mieszkali w małej wiosce; posiadali nędzny domek i kawałek gruntu i nie mogli związać końca z końcem. Ujrzałam cię pewnego dnia siedzącą pod domem; spojrzałaś na mnie twymi jasnymi, promiennymi oczami i wyciągnęłaś do mnie z uśmiechem rączki. Nie miałaś wtedy jeszcze roku. Od owej chwili nie opuszczało mnie pragnienie, żeby móc uważać cię za własne dziecko. Przebywałam wtedy w Turyngii, w sanatorium, aby odpocząć i uspokoić się po ciężkich przejściach. Codziennie jednak przychodziłam do małego domku i czekałam, aż twoja matka wyniesie cię na słońce. Twoje rodzeństwo, które zupełnie nie było do ciebie podobne, bawiło się z tobą, lecz były to przeważnie dzikie zabawy; płakałaś i wyciągałaś do mnie rączki, prosząc jakby o pomoc. Zwróciłam się więc raz do twoich rodziców, powiedziałam im, jak ci będzie u mnie dobrze i obiecałam, że dam im dosyć pieniędzy, aby mogli spłacić hipotekę, którą był obciążony ich domek a co za tym idzie, prowadzić życie bez troski. Zgodzili się wreszcie i zostałaś moim dzieckiem.

Pani Lorbach, chcąc oszczędzić Walerii przykrości, nie wspomniała o tym jak chciwie jej rodzice wyciągali ręce po sumę sprzedażną za dziecko, jak się cieszyli, że pozbędą się małej. Widziała, że oczy dziewczyny płoną tęsknym blaskiem; nie powinna była sprawiać jej rozczarowania.

– Nazywali się Hartmann, Walu, mam ich adres zapisany w notesie. Nie sądzę jednak, że dobrze uczynisz, nawiązując z nimi kontakt. Należysz teraz do zupełnie innej sfery, przywykłaś do innego otoczenia. Ja nigdy potem nie słyszałam o nich, nie jeździłam umyślnie w tamte strony, bałam się bowiem, że gotowi odebrać mi ciebie. Pokochałam cię jak własne dziecko. Niestety, nie mogłam cię z początku adoptować, bo nie byłam w wieku przepisanym przez prawo. Potem, gdy doszłam już do tych lat, zabrakło mi odwagi, bo obawiałam się, że krewni mego męża będą mi robili wyrzuty i przykre sceny. Patrzyli z zawiścią i niechęcią, że wychowywałam cię jak moje dziecko, gniewali się, że cię tak bardzo kocham. Teraz dopiero będę mogła napisać testament. Prawie cały mój majątek pochodzi od mego męża, a fabryka, w której był naczelnym dyrektorem, należała do jego ojca. Siostra jego otrzymała wprawdzie duży posag, lecz uważała zawsze, iż należy się jej więcej. Potem mąż jej został prokurentem w fabryce mego męża. Wiesz o tym i dziwiłaś się nieraz, że krewni mego męża okazują ci zawsze niechęć. Ja jednak oświadczyłam im krótko, że jeżeli dadzą ci to odczuć lub powiedzą ci, że nie jesteś moim dzieckiem, wówczas natychmiast cię zaadoptuję. Wtedy uspokoili się trochę. Nie jestem osobą tego rodzaju, że chciałabym skrzywdzić rodzinę męża; zostałam jego główną spadkobierczynią, pod warunkiem, że jeśli umrę bezdzietnie, cały majątek przypadnie rodzinie jego siostry. Uważałam zresztą, że jest to słuszne. Po śmierci mego męża, mój szwagier Wolfram stanął na czele fabryki, a muszę przyznać, że zarządzał nią doskonale. Nic w tym dziwnego, uważał ją bowiem za dziedzictwo swoich dzieci. Ja skorzystałam jednak na tym, bo moje dochody z fabryki zwiększyły się szybko. Krewni mego męża obawiają się jednak, że nie zastosuję się do ostatnich jego życzeń i że wszystko pozostawię tobie. Dlatego nienawidzą cię i zazdroszczą ci mojej miłości.

Waleria westchnęła.

– Więc to była ta przyczyna?

– Tak, drogie dziecko. Nie mieli jednak powodu do obawy, bo nawet gdybym cię zaadoptowała, nie pominęłabym życzeń mego zmarłego męża. Oni jednak zazdrościli ci także, że prowadzisz beztroskie życie w mym domu i domyślali się, że zostawię ci to, co wniosłam memu mężowi i co zdołałam w ciągu lat zaoszczędzić. Jest to w każdym razie dosyć, aby ci zabezpieczyć miłe i dostatnie życie. Muszę jednak wyraźnie zapisać ci to w testamencie, albo też adoptować cię. Dlatego pragnę pomówić z adwokatem. Sprawa ta musi być załatwiona, aby ci przynajmniej pozostało to, co przeznaczyłam dla ciebie. Moje najdroższe dziecko, muszę cię zabezpieczyć, widzisz sama, że nie mogę zwlekać dłużej. Na jutro więc poprosisz do mnie mecenasa Scholza, czy dobrze?

Waleria spojrzała z ogromną powagą na przybraną matkę i pogłaskała czule jej policzki.

– Czemu się tym dręczysz, mamo? Jeżeli tylko zachowasz mi swoją miłość, to wszystko inne nie ma znaczenia. Dałaś mi tak znakomite wykształcenie, nauczyłam się tylu rzeczy, że mogłabym spokojnie zarabiać na chleb. Nie martw się o mnie.

Chora pogłaskała jej włosy.

– Tak, to do ciebie podobne, moje ukochane dziecko! A oni powiadają, że chodzi ci o zabezpieczenie spadku! Miałam z nimi o to poważny spór i zabroniłam im raz na zawsze, aby wyrażali się w ten sposób o tobie. Jakże mało cię znają!

Waleria wyprostowała się z dumą.

– Tak, rzeczywiście mamo, oni mnie nie znają! Proszę cię bardzo, nie zapisuj mi nic, nie chcę, żeby na mnie krzywo patrzyli.

– Ależ, dziecinko, czy sądzisz, że zostawiłabym cię samą na świecie, nie zabezpieczywszy twego bytu? Przywykłaś prowadzić życie, jakie prowadziłaby moja córka. Nie miałabym chyba sumienia, gdybym nie pomyślała o tym, abyś i po mojej śmierci miała spokojny, zapewniony byt. A teraz podaj mi moją szkatułkę z biżuterią.

Waleria spełniła to życzenie, które chora wyraziła z wielką stanowczością. Pani Dora Lorbach wysypała na kołdrę zawartość szkatułki, potem rozdzieliła swoje klejnoty na dwie części. Jedną część włożyła z powrotem do kasetki, drugą przysunęła do Walerii, uśmiechając się do niej tkliwie:

– To dla ciebie, Walu. To wszystko rzeczy, które odziedziczyłam po mojej matce lub też kupiłam. To, co włożyłam do szkatułki, otrzymałam od mego męża, są to przeważnie klejnoty rodzinne, które otrzymał w spadku. Po mojej śmierci przypadną one krewnym mego męża.

Waleria zbladła i uczyniła ruch, jakby się chciała przeciw tej propozycji bronić.

– To za wiele dla mnie, mamo. Przecież dostałam od ciebie już tak dużo...

– Tak, drobne klejnociki, odpowiednie dla młodej dziewczyny. Ale przecież wyjdziesz za mąż, Walu, a jako młoda mężatka musisz nosić kosztowności. Ja z pewnością nie włożę już tych klejnotów. A teraz podaj mi wykaz mojej biżuterii, abym mogła skreślić kosztowności, które ci podarowałem. Nie chcę abyś po mojej śmierci miała jakiekolwiek nieprzyjemności z tego powodu.

Waleria, ulegając woli chorej, przyniosła wykaz klejnotów i podała pani Lorbach wieczne pióro.

– Widzisz, moje dziecko – mówiła pani Dora – tutaj są wymienione wszystkie klejnoty, a przy każdym znajduje się dokładny rysunek. Są również podane szczegóły, kiedy je otrzymałam i skąd pochodzi każda rzecz. Teraz wykreślam kosztowności, które ci podarowałam i podpisuję: Podarowane mojej przybranej córce Walerii Hartmann, używającej nazwiska Lorbach. Nie będą mogli rościć do ciebie żadnych pretensji.

Waleria ucałowała ją z wdzięcznością, po czym rzekła:

– Po co to robisz teraz, mamo? Masz przecież czas. Zmęczysz się tylko, poczekaj aż będziesz zdrowa.

– Nie, nie. Doznaję nagle takiego wrażenia, jakbym zbyt długo z tym wszystkim zwlekała. Uspokoję się na pewno, gdy to będzie załatwione. Nie każ mi się dłużej wstrzymywać, moja Walu, chciałabym jak najprędzej doprowadzić to do porządku. Żałuję bardzo, że nie uczyniłam tego wcześniej.

Waleria westchnęła.

– Nie będę cię z pewnością wstrzymywała od tego, jeżeli cię to ma uspokoić.

Chora z zadowoleniem skinęła głową i zabrała się do skreślania w wykazie podarowanych kosztowności. Waleria musiała potem poukładać wszystko w odpowiednich puzderkach, a pani Dora poprosiła ją, aby przyniosła swoją szkatułkę.

– Posiadasz przecież także kasetkę na biżuterię; jest ona dość duża i przechowujesz w niej oprócz klejnotów, klamry do pasków i rozmaite drobiazgi. Wyjmiesz te niepotrzebne rzeczy i schowasz tam tylko twoje kosztowności, a potem zamkniesz dobrze szkatułkę w jakimś pewnym miejscu. Proszę cię, uczyń to zaraz.

Waleria spostrzegła, że oczy matki zapłonęły gorączkowym blaskiem, nie chciała jej bardziej denerwować.

Przyniosła więc swoją szkatułkę i schowała do niej otrzymane kosztowności, pośród których znajdowały się rzeczy niezwykłej piękności i ogromnie cenne. Potem na zlecenie przybranej matki zamknęła kasetkę we wmurowanej do ściany skrytce. Wstawiła tam również szkatułkę pani Dory zawierającą klejnoty przeznaczone dla krewnych.

Pani Dora opadła na łóżko, oddychając z ulgą. Waleria poprawiła poduszki, pocałowała matkę i poprosiła pełna tkliwości:

– Teraz dam ci lekarstwo, a potem musisz się przespać. Zdenerwowałaś się ogromnie.

– Nie, nie, czuję się teraz o wiele lepiej, spodziewam się, że wkrótce zasnę. Nie zapomnij tylko, Walu, zawiadomić adwokata.

– Zaśnij, jak się obudzisz, wtedy pomówimy o tym. Mamy jeszcze czas na te sprawy.

Pani Dora pełnym miłości ruchem zarzuciła ręce na szyję Walerii.

– Czy naprawdę kochasz mnie jeszcze, Walu, tak jak się kocha rodzoną matkę?

Oczy dziewczęcia zasnuły się łzami.

– Ty, najdroższa, najlepsza, jakżebym mogła cię nie kochać! Jesteś mi droższa niż kiedykolwiek, jestem ci taka wdzięczna za to, żeś mi oddała kącik w swoim sercu. Teraz jednak postaraj się zasnąć – z pewnością masz znowu gorączkę.

Pani Dora posłusznie zamknęła oczy, a na ustach jej zakwitł tkliwy uśmiech. Znowu uświadomiła sobie, że jest szczęśliwą matką, aczkolwiek nie ona dała życie swemu dziecku.

Waleria siedziała koło niej, dopóki nie zasnęła. Potem dopiero wysunęła się na palcach do przyległego pokoju, gdzie mieściła się jej sypialnia.

***

Z głębokim westchnieniem rozglądała się po prześlicznie urządzonym pokoiku. Każdy sprzęt, każda poduszka, każdy przedmiot na wytwornej toalecie świadczył o staraniu tkliwej matki, która pragnęła stworzyć swej córce miłe i piękne otoczenie. Tak, to wszystko uczyniła dla niej ta szlachetna kobieta, którą przez tyle lat uważała za własną matkę! A tymczasem jej matka – jej matka sprzedała ją!

Sprzedała.

Waleria zadrżała i poczuła się nagle ogromnie samotna i opuszczona. Ta zacna kobieta, która leżała chora w przyległym pokoju, uczyniła dla niej wszystko, co mogła uczynić matka dla dziecka. Jej matka wzięła za nią pieniądze i nigdy nie zatroszczyła się o nią. Mimo to w dziewczynie zbudziła się tęsknota za tą daleką nieznaną matką. Czy doprawdy oddała ją tylko dlatego, żeby otrzymać za nią pieniądze? Nie, nie – nie chciała w to wierzyć, ta myśl była okropna. Nie, zapewne matka zdruzgotana bólem, oddała ją tej kobiecie, bo wiedziała, że dziecku będzie u niej lepiej niż w domu rodzinnym. Pragnęła szczęścia dla swego dziecka – może chciała także poprawić los pozostałych dzieci. Może to wszystko płynęło jedynie z miłości macierzyńskiej?

Waleria pragnęła zmusić się do wiary, nie chciała bowiem czuć się nieszczęśliwa. Nie mogła pogodzić się z myślą, że matka jej była kobietą bez serca i sprzedała ją. Tak, matka poniosła dla niej tę ciężką ofiarę. Może każdego dnia, każdej godziny myślała o dalekiej córce. Może gotowa była do jeszcze większych poświęceń, aby teraz odzyskać swoje dziecko? A rodzeństwo? Tak, miała przecież i rodzeństwo, postanowiła, że musi dowiedzieć się od pani Lorbach, czy były to siostry, czy też bracia. A może brat i siostra? Serce jej ogarnęła tkliwość, poczuła tęsknotę za tymi ludźmi, z którymi łączyły ją więzy pokrewieństwa. Gdy tylko pani Lorbach wyzdrowieje poprosi aby pojechała z nią kiedyś do krewnych, aby przynajmniej mogła ich poznać. Chciałaby przecież poznać także swego ojca!

Ojcze niebieski, jakież to cudowne, że ma jeszcze ojca! Był wprawdzie tylko wieśniakiem, lecz zapewne dzielnym, pracowitym człowiekiem, porządnym i rzetelnym, pomimo skromnych warunków życia. A matka musiała być także dorodną, silną kobietą, która krzątała się po domu, dbając o ład i wygody dla rodziny. Waleria wyobrażała sobie tych ludzi siedzących w małej, lśniącej od czystości izdebce. Szorstki obrus nakrywał świeżo wyszorowany stół, pośrodku stała wielka misa, z której matka wydzielała całej rodzinie prostą, lecz pożywną strawę. Ojciec i matka spoglądali na siebie i wzdychali myśląc o dalekiej córce, której wiodło się o wiele lepiej niż im. Dzieci może nawet nie wiedziały, że mają jeszcze jedną siostrę, która mieszka z dala od nich. Dzieci! Na ustach Walerii zaigrał uśmiech. Ach, przecież rodzeństwo jej wyrosło, nie były to już dzieci. Sądząc z tego co mówiła pani Lorbach rodzeństwo było starsze od niej. Czy też oboje mieli jasne włosy jak ona? Brat – jeżeli miała brata – siedział właśnie przy stole ze zwichrzoną czupryną – zapewne powrócił niedawno z pola i nie miał czasu przygładzić włosów. A siostra? Siostra miała na pewno długie złote warkocze upięte wkoło głowy á la Defregger. W chłopskiej zagrodzie w Turyngii nikt z pewnością nie wiedział o fryzurze á la garçonne i o ondulacji. Tak – siostra miała na pewno długie włosy.

Coraz silniejsza stawała się tęsknota Walerii, pragnęła koniecznie poznać swoich najbliższych. Zapomniała zupełnie, zatopiona w swoich myślach, że nie jest bogatą dziedziczką, za jaką się zawsze uważała. A gdy wreszcie pomyślała o tym, odczuła nie rozczarowanie, lecz ulgę. Było jej dotąd bardzo nieprzyjemnie, że wszyscy myśleli wyłącznie o jej majątku. Gnębiła ją myśl, że kiedyś w przyszłości jakiś mężczyzna zapragnie ją poślubić, aby zdobyć jej posag. O, nie chciała, aby pożądano jej dlatego, że jest bogatą dziedziczką, marzyła, aby ktoś pokochał ją dla niej samej. I oto znowu przypomniał się jej młodzieniec, któremu oddała swe serce, choć znała go zaledwie od kilku miesięcy. Spotkała go po raz pierwszy w styczniu na pewnym przyjęciu, na które zaproszono ją wraz z matką. Przypadkiem on właśnie prowadził ją do stołu, a wtedy serce jej głośniej i mocniej zabiło, gdyż już poprzednio zwróciła uwagę na jego interesującą twarz. Nie był on pięknym mężczyzną, rysy miał energiczne a usta o wąskich wargach mocno zaciśnięte, jakby chciał powstrzymać się od każdego zbytecznego słowa. Był przyjacielem pana domu, a Waleria nie wiedziała, co ten powiedział do Freda Gerolda:

– Wyszukaliśmy ci, Fredzie, nie tylko najładniejszą, lecz i najbogatszą sąsiadkę. Jest ona jedyną córką i spadkobierczynią pani Dory Lorbach. Bądź dla niej uprzejmy, to byłaby odpowiednia partia dla ciebie, a wielki czas, żebyś już wstąpił w związki małżeńskie.

Nie, nie wiedziała. Nie domyślała się również, że ta uwaga wystarczyła, aby Fred Gerold odnosił się do swej sąsiadki z pewnym chłodem i rezerwą, nic bowiem nie wzbudzało w nim takiego wstrętu, jak kiedy krewni i przyjaciele starali się nakłonić go do małżeństwa z posażną panną. Na razie nie chciał się w ogóle żenić, a z pewnością już nie związałby się z kobietą bogatą. Majętne dziedziczki wydawały mu się z góry zbędnym dodatkiem do ich bogactw, istniały one po to, aby uszczęśliwiać łowców posagowych. Do tych zaś Fred nie zaliczał się w żadnym razie. Dotychczas starał się zawsze być niezależny i samodzielny, co mu się też doskonale udawało.

Toteż zachowywał wobec swej sąsiadki uprzejmy chłód, musiał jedynie przyznać w duchu, że nie jest wcale najgorsza: była pełną wdzięku, interesującą i sympatyczną osóbką, z którą gawędziło się bardzo miło. W ciągu tego wieczoru zapomniał niemal, że ma przed sobą bogatą pannę. Zachowywała się z ogromną prostotą, umiała się tak prześlicznie śmiać, przy czym ukazywała piękne ząbki, a jej promienne oczy kusiły go, po prostu musiał w nie bezustannie patrzeć. Doszedł do wniosku, że te jasne oczy nadają jej twarzy wyraz niezwykłego uduchowienia.

Potem jednak Fred Gerold miał wiele ważniejszych spraw na głowie, przestał więc wspominać swoją uroczą sąsiadkę. Czasami jeszcze powstawały w jego pamięci jej szare oczy i promienny uśmiech, czasami przypominały mu się brunatne, o metalicznym połysku, włosy Walerii Lorbach. Zawsze jednak starał się odegnać od siebie obraz dziewczyny. Po cóż miałby myśleć o niej? Niechże ta posażna panna uszczęśliwi takiego, któremu zależy na jej majątku. On nie miał czasu ani ochoty, żeby zaprzątać sobie głowę Walerią. Nie domyślał się, że pierwszego wieczoru zdobył sobie na wieki jej serce.

Podczas zimy spotykali się jeszcze kilka razy, a Fred stwierdził, że musi być dobrą, tkliwą i bardzo rozumną istotą. Walczył jednak ze sobą, aby nie ulec jej urokowi. Był człowiekiem, który nie znosił przymusu i właśnie dlatego, że Waleria wywarła na nim tak dodatnie wrażenie, starał się bronić przed jej czarem.

Minęła zima. Waleria usłyszała nagle, że Fred Gerold wyjechał z miasta, aby mieć na prowincji szereg odczytów o swojej podróży naukowej, którą jako geolog odbył kilka lat temu. Potem miał zamiar napisać wielkie dzieło o kulturze ras i w tym celu po skończonym objeździe zamierzał udać się do majątku swego przyjaciela, aby móc tam pracować w spokoju.

Toteż znikł z życia Walerii równie szybko, jak się w nim ukazał, lecz mimo to obraz wyrył się na zawsze w jej sercu. Wiedziała, że nie zdoła go nigdy zapomnieć, żę nie potrafi pokochać innego mężczyzny. Tego jednak nie przeczuwał Fred Gerold.

Waleria rada była z tego, nie należała do kobiet, które jawnie odsłaniają swe myśli i uczucia, które szybko i chętnie nawiązują drobne flirciki. Czuła doskonale, że nie wywarła głębszego wrażenia na Fredzie Geroldzie, aczkolwiek witał ją zawsze z wielką radością, ilekroć się spotkali. Zauważyła również, że Fred lubi z nią gawędzić, gdyż nie ukrywał tego nigdy, wyczuwała jednak, że młody człowiek nie interesuje się nią bliżej; świadomość ta sprawiała jej ból, choć nie przyznawała się do tego, nawet wobec samej siebie.

Z ogromnym zajęciem przeczytała w różnych pismach kilka artykułów jego i o nim, a w pewnym tygodniku ilustrowanym znalazła jego dosyć udaną i wyraźną fotografię, którą wycięła i ukryła wśród drogich skarbów i pamiątek; nieraz w ukryciu wpatrywała się w rysy ukochanego.

Teraz także wydobyła podobiznę Freda i przyglądała się jego ciekawej, pełnej wyrazu twarzy. Serce jej uderzało głośno, pełne bólu. Jakże kochała to oblicze o pięknym szlachetnym czole, energicznych, stanowczych ustach i mądrych, badawczych oczach! Czy też zobaczy go jeszcze kiedykolwiek? Nie wiedziała, gdzie w tej chwili przebywa, czytała jedynie sprawozdania z jego doskonałych odczytów, które wygłosił w Berlinie, Lipsku, Dreźnie, Frankfurcie. Wiedziała, że podróż jego ma potrwać jeszcze dość długo, że potem uda się do majątku przyjaciela, aby tam wypocząć, a potem napisać swoją książkę naukową. Rozumiała, że zniknie jej z oczu, że będzie przez jakiś czas stracony dla świata, a przynajmniej dla jej świata.

Bolesne spojrzenie Walerii wybiegło za okno, do ogrodu, który otaczał dom jej przybranej matki. Pierwsze krokusy wychylały główki z zielonych osłonek, ziemia pachniała mocno i rzeźwo, zapowiadając jakby nowe życie, rozkwit całej przyrody. W sercu Walerii zbudziła się tęsknota, którą ogarniała osobę Freda Gerolda oraz swoją nieznaną rodzinę w dalekiej Turyngii.

Siedziała zatopiona w myślach, gdy nagle z sąsiedniego pokoju posłyszała cichy, przeciągły jęk chorej. Zerwała się szybko i cichutko podążyła do łoża przybranej matki. Gdy pochyliła się nad nią, spostrzegła, że oczy jej błyszczą w gorączce.

Waleria z przestrachem popatrzyła na rozpaloną twarz pani Lorbach.

– Czy ci niedobrze, mamo?

– Kłuje mnie w piersiach, Walu, to takie bolesne.

Dziewczyna pełna troski dotknęła pulsu chorej i stwierdziła znacznie przyśpieszone tempo. Zaniepokojona, spojrzała na zegarek.

– Za chwilę nadejdzie lekarz, on ci pomoże, mamo – rzekła, pragnąc pocieszyć chorą, po czym z tkliwością przesunęła palce po rozpalonym czole pani Dory, która z trudem uśmiechnęła się do niej.

– Nie martw się o mnie, kochanie, przy grypie bywa często tak wysoka gorączka.

– Czy masz pragnienie, najdroższa mamusiu? Czy nie chciałabyś się czegoś napić?

Chora skinęła głową; Waleria dała jej kilka łyżeczek lemoniady. W chwilę później jednak pani Dora dostała silnych torsji. Waleria podpierała jej głowę i starała się ją pocieszyć, była jednak ogromnie zaniepokojona; lekarz powiedział jej, że gdyby u chorej nastąpiły wymioty, należy go bezzwłoczne zawezwać do niej!

Waleria przez cały czas choroby pielęgnowała starą matkę, gdyż pani Dora nie znosiła obecności obcych osób. Teraz jednak postanowiła natychmiast zatelefonować do lekarza. Na szczęście jednak, zanim zdążyła wykonać swój zamiar, nadszedł doktor.

Gdy usłyszał, że chora miała torsje, wiedział, że nastąpiło zapalenie płuc, którego się od dawna lękał. Temperatura podniosła się, chora miała silne kłucie w piersi, kasłała i oddychała z wielkim trudem. Waleria, pełna niepokoju patrzyła w twarz lekarza, który jednak wydawał się niewzruszony. Nie chciał okazywać swego niepokoju. Żywił on poważne obawy, gdyż pani Dora od czasu, gdy straciła dziecko i męża, miała bardzo osłabione serce.

Zapisał jakiś środek, kazał przykładać kompresy i zażądał, aby natychmiast sprowadzić pielęgniarkę. Dora Lorbach spojrzała z lękiem na swoją przybraną córkę, która z wysiłkiem uśmiechnęła się, mówiąc:

– Nie lękaj się, mamo, ja będę cię pielęgnować.

– Pani tego nie wytrzyma – wtrącił się lekarz – matka pani musi mieć teraz ciągle staranną opiekę, dniem i nocą. Przecież i pani musi się choćby przez kilka godzin przespać, pielęgniarka jest bezwzględnie potrzebna.

– Dobrze, zawezwiemy więc pielęgniarkę. Może czuwać przy mamie, kiedy będzie spała. Gdy się zaś obudzi, wtedy mnie przywoła, bo ja będę przez cały czas w sąsiednim pokoju. Czy dobrze, droga mamo?

Chora skinęła głową i pogłaskała rękę Walerii. Potem spojrzała błagalnie na lekarza.

– Proszę, niech pan zaraz zatelefonuje do mecenasa Scholza, mam z nim do pomówienia.

– Nie, mamo – rzekła Waleria – na to się nie zgodzę. Nie wolno ci się teraz denerwować takimi sprawami.

– Muszę pomówić z adwokatem – przerwała jej chora gwałtownie – chodzi tu o mój testament. Muszę zabezpieczyć przyszłość mojej córki, a ta szalona osóbka każe mi z tym wciąż zwlekać. Nie zaznam spokoju, dopóki nie załatwię tej sprawy. Mamy tylko dodać kilka szczegółów, zasadniczo wszystko już zostało ułożone z mecenasem.

Lekarz uśmiechnął się uspokajająco.

– Niech się pani tylko tym wszystkim nie przejmuje, bo dostanie pani jeszcze większej gorączki, a to nie byłoby wskazane. Na testament ma pani jeszcze dość czasu, może go pani napisać, gdy pani wyzdrowieje. Wiem jednak, że nie uspokoi się pani, dopóki ta sprawa nie zostanie załatwiona. Wstąpię więc sam do mecenasa Scholza i zawiadomię go, żeby panią odwiedził. Proszę niech się pani nie denerwuje, bo stan może się pogorszyć.

Chora z zadowoleniem skinęła głową.

– Dziękuję panu – rzekła – uspokoję się naprawdę dopiero po rozmowie z adwokatem.

Lekarz dał jeszcze Walerii kilka wskazówek, obiecał, że przyśle na noc wykwalifikowaną i taktowną pielęgniarkę, potem pożegnał się.

Waleria wyszła z nim z pokoju, a gdy znaleźli się w hallu spytała pełna lęku:

– Czy stan mamy budzi poważne obawy, panie doktorze?

– Ach, panno Lorbach, tego przy grypie nie można nigdy przewidzieć z góry. W każdym razie musimy być bardzo ostrożni. Należy się wystrzegać wszystkiego, co by mogło zdenerwować chorą. Niech pani wypełnia ściśle wszystkie moje polecenia.

– Dobrze, ale rozmowa z adwokatem zdenerwuje mamę, a tego należałoby uniknąć. Biedaczka martwi się przeze mnie, obawia się, że jej krewni nie przyznaliby mi żadnych praw do spadku.

Ale to nie takie ważne! Zależy mi głównie na tym, aby nie drażnić mamy.

Lekarz obrzucił dziewczynę serdecznym spojrzeniem.

– To bardzo ładnie, że pani ma przede wszystkim na względzie dobro chorej, jeżeli jednak jest tak, jak pani mówi, wówczas pani Lorbach nie uspokoi się, dopóki nie załatwi sprawy testamentu. Zaszkodzi jej mniej, gdy będzie mogła zrzucić ten ciężar z serca, niż gdyby nie mogła rozmówić się z adwokatem. Powiem mu, żeby zachował wielką ostrożność i nie denerwował chorej.

Chciał już odejść, lecz Waleria zatrzymała go jeszcze.

– Czy życiu mamy grozi niebezpieczeństwo?

– Miejmy nadzieję, że nie. Ma ona jednak słabe serce, toteż ostrożność jest konieczna. Jutro rano wstąpię znowu, a gdyby zaszła potrzeba, proszę do mnie zatelefonować. Odwagi, nie należy tracić ufności w pomoc Boga. Przede wszystkim musi pani wystrzegać się zarażenia, dałem pani przecież wskazówki jak się ustrzec od tego. Niech pani się ich trzyma, byłoby źle, gdyby i pani również zachorowała.

Z tymi słowami lekarz odszedł, a Waleria powróciła do matki, która leżała z zamkniętymi oczami, oddychając z trudem.

Tego samego wieczoru przybyła pielęgniarka, lecz Waleria mimo to nie odstępowała łoża matki wiedząc, że sprawia jej tym pewną pociechę. Chora leżała apatycznie, oddychała ciężko, a kiedy kasłała czuła znowu nieznośny ból i kłucie w boku.

Adwokat zatelefonował, że przybędzie nazajutrz po południu, gdyż lekarz nie pozwolił mu przychodzić wieczorem, kiedy chora miewa zazwyczaj wyższą temperaturę. Gdy matka obudziła się, Waleria powtórzyła jej wiadomość od adwokata, a chora z zadowoleniem skinęła głową. Waleria raz jeszcze starała się ją przekonać, aby na razie nie zajmowała się testamentem, lecz matka dowodziła, że nie zazna spokoju, dopóki nie załatwi tej sprawy.

Niestety w nocy gorączka podniosła się jeszcze, a ból w boku nie ustawał. Waleria w przyległym pokoju zaczęła naradzać się z pielęgniarką, czy nie byłoby wskazane wezwać lekarza. Pielęgniarka

Pielęgniarka jednak wiedziała, jak konieczny jest dla doktora nocny wypoczynek, uważała również, że w tej chwili pomoc jego nie zda się na nic. Dlatego też poradziła Walerii, aby poczekała do rana.

Waleria tej nocy nie zmrużyła oka. Pełna trwogi i niepokoju, pochyliła się nad łożem matki i spostrzegła, że chora majaczy. Ogarnął ją jakiś nagły lęk, zerwała się, patrzyła nieprzytomnymi z gorączki oczami w twarz Walerii, albo też pokazywała miejsce, które ją bolało.

Nad ranem uspokoiła się nieco i zasnęła. Wtedy i Waleria przespała się godzinę w wygodnym fotelu przy łóżku chorej. Gdy wczesnym rankiem zjawił się lekarz, uspokoił Walerię, lecz jednocześnie zamienił ukradkiem porozumiewawcze spojrzenie z pielęgniarką. Ona zrozumiała go natychmiast. Pojęła, że grozi poważne niebezpieczeństwo. Po chwili lekarz odszedł, udzielił kilku wskazówek pielęgniarce, a na zakończenie powiedział:

– Gdy przyjdzie mecenas Scholz, proszę go koniecznie wpuścić do chorej. Rozmawiałem z nim wczoraj, nie ukrywając przed nim stanu chorej. Jest to sprawa wielkiej wagi, chodzi o to, aby pani Lorbach zdążyła jeszcze napisać testament.

Pielęgniarka skinęła głową.

– Zastosuję się do tego, panie doktorze.

Gdy koło jedenastej przybył adwokat, wpuszczono go natychmiast do chorej. Waleria prosiła go usilnie, aby starał się nie denerwować chorej. Mecenas Scholz pogłaskał uspokajająco jej rękę.

– Tak, tak, panno Walu, mamusia pani ma słuszność i wie, czego chce. A więc droga pani Doro, co pani ma do powiedzenia w tej sprawie?

Dora Lorbach spojrzała na niego oczami błyszczącymi z gorączki.

– Niech pan zaraz napisze mój testament, panie mecenasie. Niech pan się trzyma tego, co omówiliśmy już kilka tygodni temu. Pan przecież wie, o co mi chodzi, zanotował pan wszystko.

Kiedy mógłby mi pan przynieść testament do podpisania?

Adwokat począł się namyślać.

– Postaram się wszystko przyśpieszyć, aby pani nareszcie uspokoiła się, choć właściwie nie ma gwałtu. Wiem jednak, że ta sprawa leży pani na sercu. Jutro o tej porze, będzie gotowy do podpisania.

– Dziękuję panu. I... nieprawdaż, gdyby przytrafiło mi się coś ludzkiego... wtedy pan nie opuści Wali... będzie pan jej pomagał... Dobrze?

– Daję pani słowo!

– Jeszcze jedno... wczoraj podarowałam już Wali biżuterię, którą przeznaczyłam dla niej... W wykazie wykreśliłam te kosztowności i potwierdziłam darowiznę... Czy to wystarczy? Czy nic jej nie zabiorą?

– Wystarczy w zupełności, lecz nadmienię o tym również w testamencie. Teraz już pożegnam panią, żeby pani odpoczęła. Jutro o jedenastej zjawię się znowu.

– Proszę o to, panie mecenasie.

Pożegnał obie panie i pozostawił Walerię przy łożu chorej.

Gdy jednak przybył nazajutrz z testamentem do podpisu, okazało się, że pani Lorbach jest nieprzytomna. Gorączka podniosła się, chora patrzyła wokoło błędnym wzrokiem, nie poznała adwokata, który zbliżył się do jej łóżka. Waleria spojrzała błagalnie na staruszka.

– Widzi pan przecież, panie mecenasie, że w tej chwili nie można mamy niepokoić takimi sprawami. Jest w malignie.

– Poczekam więc, aż znowu wróci jej przytomność, panno Walu. Właśnie dlatego, że jej stan wydaje mi się bardzo groźny, uważam za konieczne, by podpisała testament.

– Nie, panie mecenasie. Musimy unikać wszystkiego, co wpłynęłoby w tej chwili na pogorszenie stanu mamy.

– Panno Walu, pani chyba nie zdaje sobie sprawy, jak ważne jest dla pani, aby testament został podpisany.

Spojrzała na niego z powagą.

– Tak, panie mecenasie, wiem o tym. Kilka dni temu, mama wyznała mi wszystko. Wiem, że nie jestem jej dzieckiem, wiem, że w swej nieograniczonej dobroci i miłości chciałaby zabezpieczyć mój byt. Wiem jednak również, jak zapatrują się na to jej krewni, którzy uważają, że ja pragnę wyłudzić od mamy spadek. Wolałabym z tego względu, aby mama nie czyniła żadnego zapisu na moją korzyść. Właściwie nie przysługuje mi prawo do majątku mamy, korzystałam dość długo z jej dobroci. Pojmuje pan przeto, że będzie mi raczej przykro niż przyjemnie, gdy mama zapisze mi część swej własności, która by przypadła w udziale jej krewnym.

– Ależ dziecinko, czy pani nie rozumie, że w takim wypadku pozostałaby pani bez środków do życia?

– Rozumiem to doskonale, panie mecenasie, ale niech pan nie zapomina, że matka moja dała mi bardzo staranne wykształcenie, że nauczyłam się bardzo wiele i mogłabym sama zarabiać na życie.

Uścisnął z uśmiechem jej rękę.

– Zuch – dziewczyna! Szanuję panią za te słowa! Niestety w dzisiejszych ciężkich czasach nie jest tak łatwo o zarobek. Niech pani będzie rozsądna!

– Nie jestem tak nierozsądna, jak się panu zdaje, a przy tym posiadam pewne środki. Mama dawała mi zawsze tak wiele pieniędzy na moje osobiste potrzeby, że nigdy ich całkowicie nie zużywałam. Na życzenie mamy, składałam moje oszczędności do banku i w ten sposób uzbierałam sobie przeszło dziesięć tysięcy marek. Poza tym mama podarowała mi przedwczoraj część swoich kosztowności, które mają dużą wartość. W najgorszym razie mogłabym je spieniężyć i miałabym również pewne zabezpieczenie. Niech Bóg broni, żebym miała narażać moją chorą matkę na chwilę niepokoju, aby zapewnić sobie dziedzictwo, które należy się innym ludziom. Mieliby wtedy pewną słuszność, twierdząc, że pragnę podstępnie wyłudzić spadek.

– Jak pani może tak myśleć! Przecież pani Lorbach uważa się za matkę pani i ma zupełne prawo, żeby zapisać pani to, co stanowi jej osobistą własność. Bardzo już wiele z jej strony, że spełnia życzenie swego męża i oddaje rodzinie majątek, który pochodzi od niego. Nie powinna pani mieć najmniejszych skrupułów!

Waleria była bardzo blada.