Żaby w śmietanie, czyli Stanisław Bareja i bliscy - Katarzyna Bareja - ebook + audiobook + książka

Żaby w śmietanie, czyli Stanisław Bareja i bliscy ebook i audiobook

Bareja Katarzyna

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Stanisław Bareja to nasze dobro narodowe. Wiele dialogów z jego filmów na stałe weszło do naszego języka, w dzisiejszej rzeczywistości tropimy „bareizmy” lub wzdychamy: „jak u Barei”. Jego talent zrealizował się w komediach: Miś, Brunet wieczorową porą, Co mi zrobisz, jak mnie złapieszczy serialu Alternatywy 4, które w pełni zasługują na miano kultowych. Katarzyna Bareja, córka Stanisława, filmoznawczyni, psychoterapeutka, sięgając po niepublikowane fragmenty rodzinnych pamiętników i prywatne listy,ukazuje życie Barejów widziane niejako „od kuchni” (notabene – miejsca, w którym najczęściej można było zastać jej ojca). Z czułością przedstawia sylwetkę reżysera w licznych anegdotach, oferując Czytelnikowi ciepły, rodzinny portret.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 551

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 26 min

Oceny
4,1 (25 ocen)
13
4
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DarekMBP

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa historia o ciepłe rodziny i talencie, który jest pomnażaniu. Warte posłuchania, przeczytania.
10
Lu987

Nie oderwiesz się od lektury

Sceny kuchenne z domu Barejów, trochę ciekawostek o tym, jak powstawały niezapomniane filmy Stanisława B. A jednak, w moim odczuciu, to przede wszystkim opowieść o miłości córki do ojca. Książka pełna ciepła, jak uśmiech samego Barei, gorąco polecam!
10

Popularność




Odkryłem wartość humoru, tego praktycznego i przynoszącego pełne zadowolenie sposobu unieszkodliwiania rzeczywistości właśnie w chwili, kiedy zamierza spaść nam na głowę. (…) Humor jest świadectwem godności człowieka, jego wyższości nad własnym losem.

Romain Gary, Obietnica poranka

Dedykuję Rodzinie i Widzom filmów Taty. Dzięki Wam Stanisław Bareja wciąż jest między nami.

Katarzyna Bareja

SŁOWO WSTĘPNE KATARZYNY BAREI. ŻABY W ŚMIETANIE

Tytuł wspomnieniowej książki o Stanisławie Barei i jego bliskich nawiązuje do przytaczanej przezeń bajki (znajdą ją Państwo na końcu wstępu) oraz do scenariusza komedii filmowej Żaba w śmietanie napisanego przez reżysera do spółki z Jackiem Fedorowiczem w roku 1970.

Główny bohater filmu Żaba w śmietanie oferuje upragnionej dziewczynie pomoc w przeprowadzce z Targówka na Bardzo Daleki Mokotów (dokąd sami państwo Barejowie przenieśli się w latach sześćdziesiątych XX wieku). Nie dysponując autem, chłopak przemierza dzielnice Warszawy bagażową rikszą wyładowaną dobytkiem ukochanej i doświadcza po drodze licznych perypetii. „Towarzyszymy bohaterowi w wędrówce od przedwojennej zabudowy »wiechowskiej« Pelcowizny i Targówka przez odbudowane Śródmieście i Powiśle do budującego się Mokotowa. Pokazujemy w ten sposób przekrój całej Warszawy, naszej 25-letniej jubilatki, jej piękno i osobliwości” – zapowiadali autorzy. Jak to u Barei, całodniowa wędrówka głównego bohatera przez stolicę miała służyć spiętrzeniu gagów. Scenariusz przyjęto, po czym… odrzucono bez wyjaśnienia [kopia pisma na poprzedniej stronie – przypis Katarzyny Barei], tuż przed zapowiedzią przystąpienia do realizacji. „To jest bardzo dobra koncepcja! Bardzo dobra koncepcja! Niech pan jedzie na grzyby!” – Miś.

od lewej: Gabrysia i Monia (córki Janka Barei) oraz Mikołaj i Kasia

od lewej: Janek z synem Tymonem i Kasia

„Istnieje chyba jakaś »Bareja wytrzymałości?«” – w 1974 roku wymruczał w eter radiowiec wiedziony sympatią wobec reżysera, który sam siebie określał mianem „chłopca do bicia” ówczesnych środków masowego przekazu. Do lat osiemdziesiątych było oczywiste, że każda recenzja na temat kolejnego filmu Taty będzie szydercza, a co najmniej krytyczna; łagodnie zasugerował, żebym ich nie czytała: „Bo ci będzie przykro”…

Stanisław Bareja przypuszczał, że jego filmy w niedługim czasie będą stawały się niezrozumiałe dla widzów z powodu aluzji do konkretnych aspektów ówczesnej rzeczywistości. Tymczasem niegasnąca popularność tych komedii dowodzi, że widzowie wciąż cenią bareizmy. Ależ by się zdziwił i pewnie zrobił swój słynny grymas, by ukryć zmieszanie, ponieważ przy całej twórczej energii i erudycji był bardzo skromny.

À propos bareizmów – chciałabym ostatecznie wyjaśnić zarówno etymologię, jak i autorstwo tego określenia. Nie stworzył go Kazimierz Kutz, lecz Janusz Weychert, przyjaciel Taty ze szkoły filmowej w Łodzi.

Termin „bareizm” powstał jako wyraz uznania przyjaciół wobec poczucia humoru Staszka i jego specyficznych żartów. Kutz spostponował bareizmy oraz twórczość dotychczasowego przyjaciela podczas spotkania przedstawicieli kinematografii z towarzyszami z PZPR (w latach sześćdziesiątych XX w.).

„Pies szczeka, karawana idzie dalej” – zwykł mawiać w takich sytuacjach Bareja. I coraz sprawniej „robił swoje”. A określenie „bareizm” odzyskało uznanie, stając się synonimem absurdów polskiej rzeczywistości i przeniknęło do codziennego języka Polaków w stopniu, jakiego Stanisław Bareja nie mógł przewidzieć.

Od lat pojawiają się kolejne artykuły i książki na temat artystycznego dorobku Stanisława Barei. Powstają prace naukowe (sama napisałam pracę magisterską na temat budowy sytuacji komicznych w Misiu). Jego nazwisko noszą ulice w kilku miastach oraz ronda: w Krakowie (krzywawe) i Jeleniej Górze. Ostatnio (w 2021 roku) padła propozycja nazwania mokotowskiego ronda imieniem Misia (a nie lepiej Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz…?). Reżyser patronował festiwalom: na przykład Barejadzie w Jeleniej Górze (1999–2016) czy Zawsze z Bareją w Warszawie (2008). Odbywają się spotkania na temat życia, filozofii i twórczości Barei oraz spacery jego śladami po stolicy (sama zorganizowałam dwie takie trasy). Prasa oraz internet, a przede wszystkim prywatne rozmowy pełne są cytatów z jego komedii.

Niejeden bar mleczny (w Toruniu, na warszawskiej Pradze) wabi klientów dekoracją ze scen z Misia: stolikiem z przymocowanymi na łańcuchu łyżkami lub tabliczką z napisem „Klient w krawacie jest mniej awanturujący się”. We Wrocławiu przypadkiem znalazłam się w barze o nazwie Motyla Noga, z dybami do karania za używanie brzydkich słów.

Tworzy się „Misiowe” pamiątki w postaci słomianych misiów, kubków, t-shirtów i tabliczek z kultowymi tekstami: „Bardzo porządna dziewczyna. Trudno, co robić”, „Dzień dobry, cześć i czołem”, „Nie wiem, nie orientuję się, nie znam się, zarobiony jestem”, „Pan tu nie stał” itp. Można je kupić na przykład w internetowym sklepie o adekwatnej nazwie Spod Lady.

Piosenki z filmów Barei zyskują nowe aranżacje, jak W powietrzu wyrzeźbiłem twoją twarz w wykonaniu Ewy Bem (w oryginale śpiewał ją Daniel Olbrychski) z Małżeństwa z rozsądku czyPastorałka z Misia, którą miałam przyjemność zaśpiewać w teatrze Stara Prochownia zimą 2019 roku. Ot, „Nasz Bareja” – jak miło określono go we współczesnej prasie.

Dzięki temu, że moja Mama, Hanna Kotkowska-Bareja, pieczołowicie przechowała listy i młodzieńcze pamiętniki Taty, mogłam je przeczytać i opracować. Dla rodziny, do szuflady? Początkowo tak miało być. Tymczasem podczas moich spotkań z miłośnikami filmów Taty stale powtarzało się pytanie: „Jaki był Stanisław Bareja w domu – poważny, zajęty wyłącznie swoją pracą?” (ależ skąd, był opiekuńczy, wesoły i pomysłowy w organizowaniu rodzinnych zajęć) – doszłam więc do wniosku, że najlepiej będzie, gdy odpowiem za jednym zamachem. Jestem ogromnie wdzięczna Widzom filmów Taty za Wasz nieustający entuzjazm, który utwierdził mnie w przekonaniu, że moja fascynacja osobą i twórczością Stanisława Barei to nie tylko wynik nieobiektywnej, córczynej żarliwości. Stąd wziął się pomysł przedstawienia Ojca oraz krewnych i przyjaciół w tej książce – niejako od kuchni, w której spędzaliśmy wspólnie tyle czasu. Stanisław Bareja i tutaj pichcił nowe bareizmy.

Ewa Bem śpiewa kołysankę z Misia, obok Kasia B.

Wnuk i dwie wnuczki Stanisława Barei

Jego umiejętność dostrzegania absurdów i przedstawianie ich w inteligentny i dowcipny sposób urozmaicały nasze domowe życie. Żartował, kpił, ale nie szydził, nad nikim się nie wynosząc, pełen nieskrywanego uznania wobec mądrych i prawych ludzi. Kochał Polskę i Polaków; wierzę, że fenomen nieustającej popularności jego komedii wynika między innymi z faktu, że Widzowie wyczuwają szacunek i ciepło tego reżysera w stosunku do nich samych, jego serdeczność i przyjazną chęć dzielenia się tym, co śmieszne, a zatem nie takie straszne i do przezwyciężenia. Wszyscy bywamy „żabami w śmietanie” i wszyscy bywamy zabawni, od niego samego poczynając, na przykład gdy jeździł po Mokotowie na niebieskim składaku, w spodniach spiętych spinaczem do papierów, z nieodłączną teczką ze scenopisem i kanapką oraz siatkami pełnymi zakupów z bazaru przy ulicy Dolnej.

Świadoma niemożności dogonienia/przegonienia Taty w Jego unikalnym poczuciu humoru, najchętniej oddaję głos Jemu samemu, cytując fragmenty młodzieńczych pamiętników z Jeleniej Góry oraz zachowane listy. Co do domowników, każde z nas pamięta Go na swój sposób; marzyło mi się umieszczenie w tej książce wszelkich opowieści, ale z rozmów z Mamą i Bratem wynikło, że może sami zechcą kiedyś zaprezentować swoje wspomnienia, a zatem postaram się zadowolić Czytelnika tymi materiałami, do których otrzymałam dostęp i przyzwolenie na publikację.

Moje własne wspomnienia o Stanisławie Barei są pisane z perspektywy bardziej kijankowej niż żabiej, ponieważ dotyczą przede wszystkim czasów, gdy byłam Jego małą córeczką. Wpływ Taty na moje życiowe wybory utrzymuje się do dziś, więc na zakończenie książki wspomnę o własnych losach na wieloletniej emigracji, o synu Mikołaju Stanisławie Barei (który odziedziczył po Dziadku poczucie humoru!) i o powrocie do kraju, na warszawski Mokotów – bo tak jak Stanisław Bareja „wolę Polskę”.

Żaby w Śmietanie

(opowiedział Stanisław Bareja, zrymowała Katarzyna Bareja)

Tam gdzie Sielce, gdzie Mokotów, zgrzane aż do siódmych potów

– żaby marzą o kąpieli… Patrzą – coś się w beczce bieli.

Chlupie, chłodną tonią kusi… Żaba się nawilżyć musi,

zatem skacze rozkumkana. To nie woda, to… śmietana!

Jedna z żabek – ledwie kumknie – gęstej toni już nie umknie.

Łyknąwszy śmietany łyczek, poszła na dno jak kamyczek.

Druga żabka, z mocą w łapkach, widząc, co to za pułapka,

podskakuje jak szalona – za nic w mazi tej nie skona!

Choć bez szansy niby wcale, to skakała tak wytrwale,

że choć życie już w niej gasło – ubiła pod sobą masło.

Niczym Wenus ze śmietany, wychynęła żaba z piany.

Wyskoczyła no i cześć, rada żabie życie wieść.

Jaki morał tej bajeczki? Każdy zdoła wyleźć z beczki,

niechaj tylko się postara – wiwat moc i w siebie wiara!

„Pisanka” stanu wojennego – prezent od scenografek Alternatywy 4 dla St. Barei

ROZDZIAŁ 1 Z PAMIĘTNIKA STANISŁAWY BAREJOWEJ

Stanisław Bareja zapowiadał, że spisze wspomnienia, gdy zaprzestanie kręcenia filmów. Tymczasem zachęcał do tego swoją „Mamusię” – Stanisławę Barejową. Ona, pragnąc zadowolić syna, wielokrotnie podejmowała próby spisania dziejów rodziny, co kończyło się na wykaligrafowaniu tej samej pierwszej strony pamiętnika. Najwyraźniej nie była w stanie ponownie przeżywać tragicznej śmierci córeczki Hani i syna Wiesia, koszmarów wojny i utraty dorobku życia.

Tak się przynajmniej zdawało. Buszując wśród rodzinnych archiwów, natrafiłam na spłowiałą teczkę, związaną parciejącą tasiemką. Wzięłam się do wertowania fragmentów scenopisów, notatek z planów filmowych oraz szkiców scen wykonanych przez Stanisława Bareję. Nagle moim oczom ukazał się plik kartek z zeszytu w kratkę, spisanych niezapomnianym kaligraficznym pismem. Babcia?!

Stanisława Barejowa, nienawykła do pisania, w powściągliwy i skromny sposób daje świadectwo charakteru, z którego mocy nie zdawałam sobie sprawy, kochając Ją „tylko” za niezawodność w okazywaniu serdeczności i wsparcia. To właśnie Ona, przez całe życie ciężko pracująca wędliniarka, zaszczepiła w synu Stanisławie umiłowanie do literatury i filmu, a obdarzając go bezwarunkową i czułą miłością, wzmacniała jego wiarę w siebie.

WSPOMNIENIA STANISŁAWY BAREJOWEJ Z DOMU CHMIELARZ (1905–1990)

Matka moja, Maria Terlecka (wtedy pisało się Marianna, bo w okolicy mówiono, że tylko Matka Boska mogła być Marią), urodziła się na Majdanku koło Zamościa, w rodzinie wyrobników, miała dwóch braci i siostrę Rozalię. Od najmłodszych lat chodziła na zarobek, tłukła proso w stępie [narzędzie służące do tłuczenia między innymi zboża na kaszę jaglaną lub pęcak oraz tłoczenia oleju z rzepaku – KB].

Co niedzielę chodzili [całą rodziną – przyp. red.] do kościoła, przechodząc przez granicę rosyjską, co było bardzo niebezpieczne. W Warszawie miała wujostwo Gmurszyków. Ciotka napisała, że da jej pracę w sklepie. Jechać, ale za co? Po długich staraniach zebrała na bilety dla siebie i dla brata, bo sama bała się jechać, no i nie wypadało.

Ojciec mój (Stanisław Chmielarz) urodził się w Czołowiu, nieopodal Koła. Mieli kawałek ziemi, ale i dużą rodzinę, którą trudno było utrzymać. Ojciec, jeden z dziesięciorga dzieci, orząc kiedyś pole, stanął, popatrzył w stronę miasta, odstawił pług i poszedł do Koła. Tam znalazł pracę u rzeźnika. Po jakimś czasie pojechał do Warszawy, skończył termin u Lejbrandta. Następnie już jako czeladnik dostał pracę u Gmurszyków i tam poznał pannę Manię, z którą bardzo się polubili. Kiedyś jakaś klijentka chciała poprosić pannę Manię i pana Stasia w kumy. A ojciec na to: „Nie mogę podawać z panną Manią, bo by nam nie dali ślubu”, i takie były oświadczyny. Po ślubie ciotka dała im 100 rubli, mając trochę swoich oszczędności, wynajęli sklep i warsztat na ul. Czerniakowskiego, na bazarze. Na tym bazarze chodziła wysoka kobieta, okryta dużą peleryną, pod którą nosiła kubeł, i wołała: „Daj grosz, usiądź na kosz”, a gdy ktoś skorzystał, szła na bok i wylewała. Taka była ubikacja. Urodziła się Irka. Ojciec płakał, że nie syn. Potem urodził się Henio i kiedy ja się urodziłam, ojciec już nie płakał. W roku 1905, przed moim urodzeniem, wpadło do sklepu dwóch rewolucjonistów i rzucili na ściany dwie butelki żrącego płynu. Na szczęście mamie nic się nie stało, ale towar został zniszczony. Uważali nas za bogaczy, a mama co tydzień chodziła pieszo na Nalewki i stamtąd nosiła na plecach trochę mięsa. Kiedy się dorobili, kupili plac na Sieleckiej, wtedy nazywała się wieś Sielce, gmina Mokotów. Tam wybudowali od frontu sklep i dwa pokoje z kuchnią, w oficynie warsztat i dużą lodownię, nawoziło się zimą lód, który starczał na całe lato. Kiedy dom był jeszcze niewykończony, rodzice sprowadzili się i wśród zimna i przeciągów mały Henio zaziębił się, dostał dyfterytu i umarł. Z tego pamiętam tylko, że jechaliśmy specjalną karetą, w której między pudłem karety a siedzeniem woźnicy było urządzenie na postawienie trumienki.

Prawnuczka Marianny Kasia ze stępą

Jako mała dziewczynka, zamknięta na podwórku, sprowadzałam sobie koleżanki i bawiłyśmy się w sklep. Kiedy postawiłam piasek jako mąkę, marchewkę czy chleb, one domagały się czegoś lepszego. Wtedy szłam do warsztatu, brałam kiszkę, kiełbasę, i handel się ożywiał. Tak się udawało, dokąd ojciec nie zauważył. Zabrał „towar”, koleżanki wyprosił i handel się skończył, a furtka została zamknięta.

Jak się okazało, nasz plac, a zatem i dom stał na zasypanym źródle i w piwnicy stale była woda. Na wodzie kołysała się balia. Wsiadałam, popychałam się patykiem i pływałam dookoła. Kiedyś balia się przechyliła, ja się skąpałam, na mój krzyk wypadli pracownicy z warsztatu i uratowali mnie. Ojciec bardzo się przejął i balia została zabrana.

Ponieważ sklep na razie prosperował, wynajęto go Żydowi, który handlował – od śledzi do chlorku – i jakoś żył. Rodzice wynajęli sklep na Mokotowskiej i mama jeździła codziennie o godz. 5 rano bryczką, wraz z towarem, między innemi wożąc gorące parówki. Bardzo tęskniłam za mamą i kiedy udało mi się obudzić w czasie wyjazdu mamy, zrywałam się i w koszuli biegłam za bryczką. Mama, rada nierada, kazała przynieść mi ubranie i zabierała do sklepu, tam obdarowana słodyczami wracałam do domu. Kiedyś jechali do sklepu ulicą Belwederską, gdzie chodziła kolejka wilanowska. Maszynista widząc, że koń się lęka, zagwizdał. Koń rzucił się w rów i mama została ciężko ranna, wszczęto sprawę sądową, ale wojna przerwała proces.

Kiedy miałam około czterech lat, była u nas babcia, mama mamy. Bardzo ją kochałam, bo bawiła się ze mną w sklep. Babcia lubiła w niedzielę napić się kieliszeczek wódki, a żeby nie siać zgorszenia, trzymała ją pod łóżkiem. Ja się kiedyś bawiłam piłką i ta wpadła mi pod łóżko, zobaczyłam butelkę, spróbowałam i bardzo mi smakowała, bo była słodka i trochę szczypała w język. Po chwili zostawiłam butelkę, poszłam do kuchni i tam upadłam. Mama się bardzo przestraszyła, ale poczuła wódkę, poszła do pokoju i tam znalazła powód. Było to pierwsze i ostatnie moje upicie się w życiu. Potem nazywano mnie „baba pijak”.

W roku 1914 wybuchła I wojna światowa. Pamiętam, jak z wielką pompą niesiono portret cara Mikołaja, i [pamiętam – przyp. red.] całą ulicę żołnierzy. Do sklepu wszedł jakiś Żyd, ojciec go pyta, kto zwycięży. „Ny kto, nasi, ci nasi, co zwyciężają”. Ponieważ w sklepie nie było czym handlować, ojciec wynajął go panu Brykalskiemu, który miał jakieś przydziały, a kiedy zabrakło towaru, ludzie chcieli go powiesić na kotwie, lecz interwencja policji zapobiegła tragedji.

Rodzice wzięli w dzierżawę kolonię poniemiecką na Kępie Zawadowskiej. Na jesieni ja i Irka zostałyśmy zapisane na pensję do pani Zdziennickiej na ulicy Bagatela. I teraz zaczęła się nasza gehenna. Dwa pokoje i sklep zostały wynajęte, a my mieszkałyśmy w kuchni. Kiedy wstawałam rano, woda w misce była zamarznięta i trzeba było rozpalać ogień, gotować kartoflankę i do szkoły. W sobotę zawsze jeździłyśmy do domu. Najpierw kolejką, do Wilanowa, po tym jakieś 7 kilometrów pieszo. Kiedyś szłyśmy akurat na imieniny mamy, a rzeka wylała i nie było mowy o przejściu. Stanęłyśmy i zaczęłyśmy płakać. Na szczęście jechała bryczka ze dworu i przewiozła nas na drugą stronę mostem. W domu ogrzane, trochę odżywione, w poniedziałek znów wędrówka do szkoły. Czasem ojciec odwoził nas, wioząc drzewo, kartofle i co tam jeszcze się dało. Kiedy weszli Niemcy, kolonię trzeba było opuścić i rodzice wrócili na Sielecką. Mieli trzy krowy, cielaczka i dwie świnie. Z tego choć po cichu zaczęli handlować. Kiedyś ojciec kupił krowę u sąsiada i zabił ją. Właścicielka, pokłóciwszy się z mężem, poszła do Niemców i oskarżyła ojca. Naturalnie przyszła rewizja, ale jakiś uczciwy Niemiec zajrzał do lodowni i powiedział: „No ty masz tylko dla siebie, nie będziemy ci zabierać”. Za to dostał porządną paczkę mięsa, które wysłał do Niemiec, pieniędzy nie chciał.

Barejowie mieli 5 dzieci: Stasia, Solka, Jankę, Czesię i Zygmunta. Czesia wyszła za mąż za Henryka Świętochowskiego, bardzo porządnego człowieka. Janka wymawiała mu, że siedzi na łasce ojca, powiedziała: „ty dziadoku”. On, zdenerwowany, chwycił rewolwer, strzelił do niej, lekko ją raniąc, sprawę jakoś zatuszowano. Heniek pracował w „Expressie Wieczornym”. W czasie okupacji na rozkaz Niemców musiał wrócić do pracy. Odbyła się rewizja, w szafce Heńka znaleziono zakazane pisma i aresztowano go. Siedział w Alei Szucha. Po tym znaleziono jego szczątki w Palmirach. Starszy ich syn, Czesio, zginął na posterunku jako powstaniec. Jankę i Zygmunta wzięto na roboty do Niemiec. O Zygmuncie słuch zaginął. Janka, wracając do Polski, dostała się pod pociąg i tylko zdążyła powiedzieć, jak się nazywa, i prosiła, żeby dać znać rodzicom.

Solek (Sylwester Bareja, przyszły ojciec Stanisława), odkąd dorósł, co wiosny stawał w progu domu i głęboko wciągał powietrze w płuca, rozchylał nozdrza i… „Solek zaraz znowu ucieknie z domu” – przewidywano. Potrafił wyjść tak, jak stał, i ruszyć. Mając 14 lat, dostał nowy garnitur. Ochlapano go wodą i gdy wrócił do domu, dostał lanie. Wtedy zdjął garnitur, włożył stare łachy i wyszedł z domu. Po kilku dniach złapała go policja w Częstochowie, gdzie sprzedawał gazety. Odstawiony do domu, nie siedział długo. Po pewnym czasie, bez grosza w kieszeni, pojechał do Rosji. Tam pracował w jakimś dużym zakładzie wędliniarskim, gdzie wiele się nauczył. Kiedy mu się znudziło, chciał wrócić do Polski. Na granicy polskiej strażnicy nie chcieli go puścić, tak samo strażnicy rosyjscy, wreszcie aresztowano go jako szpiega. Z Rosji przysłali list z prośbą, aby mu przysłać zaświadczenie, że nie jest szpiegiem, podpisane przez trzech obywateli. Teść zwrócił się do mojego ojca. Ojciec powiedział: „Nie znam młodego, ale dla Barei – podpisz, Stasiu” – i stałam się pośrednio jego wybawicielką. Wędrował po całej Europie – od Kaukazu po Francję, gdzie podjął pracę w cyrku. Przydzielono go do uprzątania słoniowych odchodów z areny (w trakcie przedstawienia). Solek… zamiast jak najszybciej uporać się z zadaniem, przeobraził je w mały spektakl: obchodził kupę z wyrazem obrzydzenia na twarzy, zataczał się od smrodu i zatykając nos, z wykręconą szyją, „po omacku” usiłował zagarnąć szuflą stertę nawozu. Publiczność nagrodziła go oklaskami, a więc i dyrektor cyrku zwrócił uwagę na nieoczekiwany talent sprzątacza. „Awansował” Solka, zatrudniając do innej sztuki. Należało z dużej wysokości wskoczyć (trafić!) do małego baseniku przykrytego… szklaną taflą, wychodząc bez szwanku. Dziadek zgodził się, ale do występu nie doszło. Życzliwy członek cyrkowej trupy wyjawił mu, że jego poprzednik źle skoczył i sztylety strzaskanego szkła wbiły mu się w ciało; zmarł z upływu krwi. Sylwester bezzwłocznie ruszył w dalszą drogę.

Teraz trochę o mojej edukacji. Po skończeniu czterech klas na pensji poszłam na kursy maturalne, gdzie skończyłam piątą i szóstą klasę, potem zapisałam się na pensję dla nauczycielek. Mama, nie chcąc mi się sprzeciwiać, czekała cierpliwie, lecz kiedy trzeba było wnieść opłaty, poszła sama, a po powrocie powiedziała, że przełożona jest zdania, że nie nadaję się na nauczycielkę. Mama posłała mnie do znajomej krawcowej, gdzie cały dzień ściboliłam i byłam głodna. Gdy wróciłam do domu, nie mogłam jeść i byłam zła jak osa. Po tygodniu mama powiedziała: „Z ciebie krawcowa nie będzie”, i nie kazała mi iść więcej. Wtedy odżyłam.

Śpiewałam w chórze, w kapliczce, gdzie poznałam organistę Komarzewskiego i zaprosiłam go do nas, żeby grał na pianinie, które kupiła Irka, pracując w P.K.O. Grał i patrząc na mnie, śpiewał: „Oczu twych gwiazdy dwie”. Poprosił mnie o rękę, zgodziłam się. Były uroczyste zaręczyny, ksiądz poświęcił pierścionki. Kiedyś pojechałam z mamą do parafji, gdzie pracował mój narzeczony. Gdy zobaczyłam tę zapadłą wieś, jak go całowali po rękach bogaci gospodarze, odechciało mi się takiego życia. Zerwałam zaręczyny i oddałam mu pierścionek. Przecież w domu było tak wesoło. Kiedyś wróżyła mi Cyganka i powiedziała: „Ty masz narzeczonego, ale on nie będzie twoim mężem. Twój mąż jeździ gdzieś po świecie”. Ja byłam córką ojca, wszędzie z nim chodziłam, do cyrku, na wyścigi, do restauracji. Kiedyś pojechaliśmy do parku po drzewo. Mimo mrozu zrobiło mi się ciepło, usiadłam pod drzewem i zasnęłam. Gdyby ojciec nie zauważył, byłabym zamarzła, dopiero rozcieranie śniegiem przywróciło mnie do życia. Później pracowałam w warsztacie. Zamiast sprzątać w domu, wolałam kręcić mięso, trybować kości i tak się wyuczyłam, że robiłam pyszne wędliny, krakowską, pasztetową, do której dodawało się cielęcinę i jajka, takich wędlin dziś nie ma.

Obok nas mieszkała kupa szewców, którzy cały tydzień tłukli młotkami. W niedzielę sprzedawali wszystko na Kercelaku [nazwa funkcjonującego w latach 1867–1947 warszawskiego targowiska na nieistniejącym dziś placu Kercelego na Woli – KB], w poniedziałek pili i robili straszne awantury. Po nich kupił dom piekarz Woźniak, z którym mój ojciec bardzo się zaprzyjaźnił. Dalej mieszkał również piekarz, Samełko, który miał syna Henryka, który w pewne dni, o pewnej porze wychodził z domu. Raz ojciec poszedł za nim i odkrył pijacką melinę. Zrzucił wszystko ze stołu, wziął syna za kark, chłopak w domu dostał porządne lanie i bibki się skończyły.

Jadwiga, Irena i Stasia Chmielarzówny

Za pozwoleniem mamy zapraszałam koleżanki i kolegów i bawiliśmy się jak szaleni. Tańczyliśmy polki, oberki, sztajerki [rodzaj polki, taniec pochodzący z Alp Wschodnich, popularny na podmiejskich zabawach w przedwojennej Polsce – KB], na odpoczynek tango i walca figurowego. Gdy byliśmy dość zmęczeni, siadaliśmy i śpiewaliśmy, i bawiliśmy się w różne gry, takie jak „Talar tu, talar tam”, „Chodzi lisek koło drogi” i inne, z fantami. Po tym mama kazała mi kroić wędliny i robić herbatę. Raz jakiś kolega przyprowadził swego kolegę. Kiedy zasiedliśmy do stołu, ten wyjął butelkę wódki i postawił na stole. Wtedy ojciec wziął wódkę i powiedział, że w tym towarzystwie nie pije się alkoholu. Kiedy kolega wychodził, ojciec oddał mu wódkę. A ten więcej się nie pokazał. Później pracowałam w sklepie. Kiedy Irka kupiła mi upragnione łyżwy, przychodzili chłopcy i całując mamę w rękę, prosili, żeby „pozwoliła pannie Stasi iść z nimi na ślizgawkę”. „Dobra, tylko żebyście o dziewiątej ją przyprowadzili”. Chodziliśmy do Doliny Szwajcarskiej [przedwojenny warszawski ogród wypoczynkowo-rozrywkowy, była w nim m.in. słynna ślizgawka – KB] lub do Łobzowianki [powstały w 1925 roku drewniany pawilon kawiarniano-wystawienniczy, były w nim organizowane rozmaite wystawy – KB], teraz tam jest plac Na Rozdrożu. Wychodząc z domu, zawsze całowałyśmy rodziców w rękę. Kiedy Irkę zwolniono z P.K.O., nie chcąc być na łasce rodziców, poprosiła ojca i on dobudował mały sklepik i tam handlowała pasmanterją, a gdy wyszła za mąż, sklepik poprowadziła mama.

Stasia, Staś i Solek nad Wisłą, Kępa Zawadowska

W niedzielę latem jeździliśmy całą ferajną na Zawady [Kępa Zawadowska to dawna wieś podwarszawska położona nad Wisłą, w południowo-wschodniej części Wilanowa; dziś znajduje się tam osiedle mieszkaniowe – KB], my, Woźniakowie, Samełkowie i Barejowie. My jechaliśmy na wolantach [rodzaj jednokonnej bryczki, z budą lub bez, na ogół dwuosobowej, z miejscem dla woźnicy – KB], a za nami bryczka z młodzieżą. Tam było używanie, kąpiel, plaża, wyścigi, jazda na koniach na oklep i różne zabawy. Kiedyś Jadzia, idąc z koleżanką brzegiem, wpadła w wir, bo urwał im się grunt. Tylko przytomność Andrzeja Woźniaka je uratowała. Pobiegł brzegiem naprzeciw nim i wyciągnął za włosy. Teść zawsze przywoził zrazy po nelsońsku, które na rozpalonym ognisku odgrzewała Michalakowa, każdy przywoził, co miał najlepszego.

Ojciec jeździł do Grójca po towar i tam na stacji dostał się między dwa bufory wagonów. Po powrocie bardzo narzekał na ból w krzyżu i żadne okłady nic nie pomagały. Okazało się, że jest to rak nerek. Jeździliśmy do różnych doktorów, nawet do znachora, który powiedział, że mógłby wyleczyć, ale jest już za późno. Dnia 20 stycznia 1927 r. ojciec zmarł. Z powodu dużego mrozu nie można było zbudować grobu, więc za zgodą sąsiada wstawiliśmy trumnę do jego grobowca. Na wiosnę przyjechał brat mamy z Zamościa, podejmując się budowy grobu. Pojechałam z nim na Powązki i pokazałam mu, jaki chcę mieć grób. On wziął wymiary i zaczął pracę. Te dwie kolumny zrobił z własnej inicjatywy, co mi się nie bardzo podobało. Po tym nastąpiła ekshumacja.

Kiedy Roman Stępniewski gdzieś się zawieruszył, ciocia Rózia dostała gruźlicy i z jej powodu umarła. Mama pielęgnowała ją, sama się zaraziła, naturalnie nie było ratunku. W międzyczasie mama nadbudowała pierwsze piętro i leżała na górze. Nie mogąc jej pielęgnować, bo pracowałam w naszej masarni i sklepie, sprowadziłam panią Święcicką i ta ją pielęgnowała. Kiedyś siedziałyśmy u mamy – Irka, Jadzia i ja. Mama wypowiedziała swoją ostatnią wolę, przeznaczając pewne sumy, które miała ulokowane u kogoś na hipotece, a mnie całą posiadłość na Sieleckiej. Wtedy one się oburzyły, że mnie, najbogatszej, mama tyle przeznacza, a mama powiedziała, że ja najwięcej o nią dbałam. Wówczas powiedziałam, że tego nie wykorzystam, i słowa dotrzymałam. Dnia 13 marca 1938 r. mama zmarła, na szczęście nie doczekawszy wojny. Staś bardzo płakał na pogrzebie babci.

Sielce

Po śmierci ojca mama chciała wydzierżawić warsztat; jak zobaczyłam, że obcy ludzie chodzą po moim podwórku, uprosiłam mamę, żebyśmy prowadziły go same z Witkiem. Witek był bratankiem mamy, która kazała mu przyjechać, żeby się nauczył zawodu i terminował u mojego ojca. Witek miał brata Henryka, który w 1939 roku chciał wyjechać do Ameryki, ale brakło mu pieniędzy, więc dałam mu jakąś sumę, nie myśląc o zwrocie. On jednak pamiętał i przysłał mi trochę dolarów, które przywiozła jego żona. Teraz jest w Kanadzie i trochę korespondujemy, parę razy przysłał paczkę ze słodyczami.

Teść bardzo mi pomógł w zakupie żywca i zaraz wysłał Solkowi pieniądze na bilet i kazał mu prędko wracać i Solek wrócił. Ponieważ nasza lodownia była dla nas za duża, teść odnajmował połowę i Solek często przyjeżdżał, więc mieliśmy okazję się poznać.

Kiedyś, wracając z Pragi, spotkałam na Litewskiej Solka. A on: „Panno Stasiu, chcę pani coś powiedzieć” – i tak powtarzał kilka razy. Ja mówię: „Niechże pan wreszcie wykrztusi”, a on: „Czy pani zechce zostać moją żoną?”. A ja: „Przecież my się wcale nie znamy”. A on: „A czy nie pamięta pani, jak to na Bielanach (gdzie jeździliśmy zawsze na Zielone Świątki) rzuciła pani we mnie piłką, a ja jako »elegancki kawaler« powiedziałem: »smarkata«, i wcale na panią nie patrzyłem”. Miałam wtedy adoratora Bronka, pilota, nie chciał słyszeć o zerwaniu i kiedy dowiedział się o moich zaręczynach, poszedł do koszar i strzelił do siebie, ledwie go koledzy odratowali. Z Solkiem zaręczyliśmy się i daliśmy na zapowiedzi. Kiedyś byliśmy na spacerze i rozmawialiśmy o ślubie. Powiedział, że dla niego to nic ważnego, że może iść nawet w kaftanie. Ja na to, że dla mnie to jest bardzo ważne i jeżeli mamy się później nie zgadzać, to lepiej się rozstańmy, i oddałam mu pierścionek. Teść się bardzo zmartwił. Zaprowadził go potem do jakiejś panny, która miała kamienicę na Marszałkowskiej. Kiedy wyszli, Solek powiedział, że więcej tam nie pójdzie, bo położył kapelusz na kredensie i było na nim pełno kurzu. Wrócił do mnie, bardzo przepraszał i na wszystko się zgadzał. Ślub odbył się bardzo uroczysty, ja byłam w białej sukni i welonie. Solek w eleganckim smokingu, była kareta z białemi końmi.

Stanisława i Sylwester Barejowie

Po ślubie Solek nie mógł doczekać się dziecka. Ponieważ nie zanosiło się na to, zaczęłam się leczyć. Jeździłam co dzień do dr. Bryndzenackiego [lekarz nazywał się Ludwik Bryndza-Nacki, prowadził klinikę położniczą odziedziczoną po teściu, doktorze Apolinarym Thieme. Z większości źródeł wynika, że klinika mieściła się przy ulicy Marszałkowskiej 45, być może dr Bryndza-Nacki miał również gabinet na Krakowskim Przedmieściu, w dziewiętnastowiecznej kamienicy przejętej od teścia – KB]. Wizyta kosztowała 20 złotych (4 kg szynki), pokojówka dostawała 2 złote i zawsze byłam pierwsza. Zawsze jeździłam taksówką. Kiedyś wsiadam do taksówki, która była zwrócona w stronę Miodowej. Kierowca bez słowa zawraca, pytam: „Dokąd pan jedzie?”, a on: „Na Sielecką, przecież my wszyscy panią znamy”. Niech nikogo nie dziwi moja rozrzutność, bo kiedy Solek spał po libacji, wyjmowałam mu z kieszeni po kilkaset złotych i w ten sposób spłaciłam Irkę z połowy domu. Solek bardzo się ucieszył, zaraz zadzwonił do ojca, a ja urosłam na bohaterkę. Kiedy nadeszła upragniona chwila, mama z Jadzią zawiozły mnie do kliniki, bo Solek poszedł w cug. Na drugi dzień przyleciał do kliniki i zaczął szaleć: „Nie chcę dziecka, tylko ratujcie mi żonę!”. Wyciągnął kupę pieniędzy, nawet dolary: „Oddam wszystko, tylko niech ona żyje”. Doktór powiedział: „Albo wymóżdżenie, albo cesarskie cięcie”. Zgodziłam się na cesarskie cięcie. Solek siedział kamieniem, a mama leżała krzyżem w kościele Zbawiciela. Kiedy Staś się urodził, Solek mało nie oszalał, latał po mieście, łapał ludzi i krzyczał: „Panie, czy pan wie, że ja mam syna!”, i znów poszedł w cug. Przez trzy dni się nie pokazał, dostałam gorączki. Mama przychodziła, tłumaczyła go, a wiedziałam, że to wszystko kłamstwa. Po trzech dniach przychodzi, klęka przy łóżku i mówi: „Stasiu, czy ty wiesz, że ja mam syna” – i co z takim robić. Oprócz Stasia mieliśmy Wiesia i Hanię, ale to zbyt bolesne, aby o tym pisać.

Staś i Wiesio

Hania

Stasia, Staś i Hania

Staś i Wiesio

Solek umiał stracić, ale umiał i zarobić. Zaraz przeprowadził wodę i elektryczność. Wkrótce interes się rozwinął i wynajęliśmy sklep na Puławskiej, pracowały tam Michalina i Janka Koziełło, Staś nazwał ją Januszką, co jej się bardzo podobało. Chodziłam co wieczór po odbiór kasy, a że obok było kino, co tydzień byłam na jakimś filmie. W niedzielę chodziliśmy zawsze na premierę do Morskiego Oka [warszawski teatrzyk rewiowy działający w różnych lokalizacjach w latach 1925–1933 – KB] albo do Qui Pro Quo [najsłynniejszy polski teatrzyk literacko-rewiowy okresu dwudziestolecia międzywojennego, działał w latach 1919–1932 w podziemiach Galerii Luxenburga, dziś nieistniejącej, przy ul. Senatorskiej 29 – KB]. Kiedy podjeżdżaliśmy taksówką, otaczała nas kupa koników z biletami, tytułując męża: „Panie prezesie, panie dziedzicu, panie hrabio” itp. Kiedy Solek jeździł na polowania, ja chodziłam do teatru na popołudniówki. Kiedyś wzięłam się na odwagę i poleciałam samolotem nad Warszawą. Gdy wieczorem powiedziałam o tym Solkowi, on załamał ręce i powiedział: „Stasiu, przecież ty masz dzieci, no i mnie”. W dzień moich imienin zeszli się goście. Solka nie było, teść zły, że w takim dniu go nie ma. Wtem wchodzi Solek, cały obwieszony zającami i zaczyna rozdawać, jednego ojcu, jednego Michalakowej, jednego Czesi, jednego Irce, jednego Jadzi itd. Solek, mając kilkanaście lat, poszedł do Qui Pro Quo. Po powrocie do domu pochwalił się, że był w „wesołym teatrze”. Na drugi dzień teść wziął żonę i też poszli do teatru. Któraś z aktorek [to musiała być Zula Pogorzelska – KB] śpiewała: „Ja się boję sama spać” i zszedłszy ze sceny, stanęła przed teściem i śpiewała: „A może pan aniołem stróżem będzie u mych drzwi”. Wtedy teściowa zerwała się, wypchnęła męża, wściekła, i wrócili do domu (była bardzo zazdrosna). Solek dostał lanie. Teść na drugi dzień poszedł do teatru sam.

Staś i Wiesio

Staś

Kiedy Staś miał około trzech lat, byłam z nim w poradni lekarskiej, a on zaczął się wygłupiać, wtedy doktór mówi: „Niech pani go krótko trzyma, bo wyrośnie z niego komediant”.

Innym razem byliśmy w kawiarni-ogródku Bagatela, gdzie grała orkiestra. Staś odwrócił się w stronę orkiestry i zaczął dość dobrze naśladować dyrygenta.

W 1939 r. wybuchła II wojna światowa. Solka wzięto do wojska, a ja przekazałam do komisarjatu piękną dubeltówkę „flower” i rewolwer. Oddaliśmy też samochód.

Barejowie w rodzinnym automobilu

Dzieci były w Milanówku. Dochodziły nas wieści, że Niemcy bardzo szybko zajmują Polskę. Kiedy doszli do Warszawy, mimo ucieczki rządu stolica bardzo się broniła. Umiastowski [Roman Umiastowski, szef propagandy w czasie kampanii wrześniowej 1939 roku, nawoływał przez radio ludność Warszawy do ewakuacji, wywołując panikę w mieście – KB] nakazał wszystkim mężczyznom opuścić Warszawę, co pociągnęło wiele ofiar, bo Niemcy bombardowali wszelkie skupiska.

Prezydent Starzyński nawoływał przez radio, że na Pradze bydło zdycha z głodu, a rzeźnicy nie przyjeżdżają po nie. Wtedy wzięłam Witka, konia pożyczyłam od Woźniaka, bo naszego zarekwirowano, i pojechałam na Pragę. Kiedy jechaliśmy mostem Kierbedzia, nadleciały samoloty niemieckie i rzuciły bomby, na szczęście jakieś 200 m od mostu. Ile strachu przeżyliśmy, nie da się opisać. Przywiozłam jedną krowę i trzy świnie. Nie było mowy, żeby zebrany tłum wpuścić do sklepu, bo by go zdemolowali, więc sprzedawałam przez okna. Mimo nalotów tłum się nie rozchodził, bo wszyscy byli głodni. W tym czasie ze starego zapasu zakopałam w ogródku beczkę smalcu, który później bardzo się przydał.

W końcu ogłoszono, że z powodu braku żywności i wody Warszawa musi się poddać. Niemcy zarządzili sprzedaż mięsa na kartki, po 10 dkg na osobę na tydzień. Staś bardzo mi pomagał, wycinając kartki. Solkowi udało się uciec z wojska, ale nie na długo. Wkrótce ostrzeżono nas z komisarjatu, że przyjdą Solka aresztować. Wtedy uciekł z domu i ukrywał się gdzieś w zamojskim. Oczywiście przyszła rewizja, przeszukali wszystkie kąty, ja powiedziałam, że z powodu ucieczki męża rozeszłam się z nim. Odebrano mi przydział na kartki.

W Warszawie były łapanki. Kiedyś, jadąc na rowerze Polną do Wiesia do szkoły z kwiatami, wpadłam w sam środek łapanki. Niemiec zatrzymał mnie, ja mu tłumaczę, że jadę do szkoły do syna, wioząc kwiaty dla nauczycieli, i Niemiec mnie puścił. Innym razem wiozłam cielęcinę do Czesi do sklepu na Marszałkowską, tę cielęcinę kupowali u Czesi przeważnie Niemcy z ulicy Litewskiej. I znów na placu Unii łapanka, ale udało mi się jakoś ją ominąć. Wtedy Solek wrócił do domu i jeździł na szmugiel. Ugadał sobie jakiegoś Niemca i z nim jeździł po towar, z którego Niemiec dostawał jakąś część. Kiedyś jechali, a tu kontrola. Zajrzeli do auta i zobaczyli części do maszyn i kazali jechać. Solek pyta, co by było, gdyby znaleźli towar, a Niemiec wyjął rewolwer i mówi: „Najpierw kula w ciebie, a potem w siebie”. I tak dożyliśmy powstania.

Kiedy wybuchło powstanie, u nas zebrał się sztab AK. Przyjechał wóz, który pod jarzynami przywiózł kilka blaszanych puszek z granatami. Gdy nie mogli otworzyć tych puszek, wzięłam nóż i puszki otworzyłam, wtedy nazwali mnie markietanką. Wzięli granaty i poszli w stronę Czerniakowa. Na Podchorążych siedział snajper i każdego, kto szedł do pewnego miejsca, kładł trupem. Wyszłam na strych i zobaczyłam, że w pewnym miejscu leżało czterech zabitych, a piątego Niemiec popchnął w stronę zabitych i strzelił mu w tył głowy. Kiedy stałam za domem, jakiś mężczyzna szedł w stronę Podchorążych, ja mówię: „Panie, niech pan tam nie idzie, bo tam siedzi snajper”, a on mówi: „Jakoś przejdę”. Doszedłszy do zasięgu snajpera, został zabity. U nas w piwnicy było dużo ludzi, bo była dość bezpieczna. Był z nami młody człowiek z małym dzieckiem i mówi: „Ja tu nie będę dłużej siedział”, i poszedł. Po pół godzinie wrócił sam, siwiuteńki. Na Stępińskiej Niemcy postawili wszystkich pod ścianą i dali salwę. Dziecko naszego sąsiada zostało zabite w jego objęciach, on się przewrócił i po tym przyczołgał się do nas.

Byłam w domu z Jadzią i Witkami. Kiedyś siedzieliśmy w piwnicy, a ktoś wali w okno i krzyczy: „Dom wam się pali”. Wybiegliśmy i okazało się, że pali się oficyna. Mając dużo wody, pożar ugasiliśmy. Kiedy były jeszcze telefony, teść zadzwonił do mnie, mówiąc: „Siedzisz sama, a tu jest jedna pani, Zofia Łukomska z synem Kaziem i córką Marysią, którzy uciekli ze Lwowa”. Zgodziłam się ich przyjąć. Wiesio co dzień chodził do komunji, a Kazio z nim. Kiedyś po powrocie z kościoła pytam Kazia: „Czemu nie jesz śniadania?”, a on: „Jadłem przed kościołem” – i to wzbudziło moje domysły. Kiedyś Witek przychodzi i mówi, że całe Sielce mówią, że Barejowie przechowują Żydów. Solek był akurat w domu, bo czasami przyjeżdżał, przywożąc nam żywność. Zaczęliśmy rozmowę z panią Łukomską, a ona mówi: „Tak, jesteśmy w państwa ręku”. Odpowiedziałam: „Chyba nas pani poznała”. Dałam jej poduszkę, trochę żywności i poszli, bo zrobiło się zbyt niebezpiecznie. Dziękowała, mówiąc: „Ja się pani za to bardzo odwdzięczę”. Zaprosiła mnie potem na obiad do Łodzi, z czego nie skorzystałam. Kazio zginął w powstaniu, a pani Łukomska wyjechała do Izraela.

Kiedy zobaczyliśmy, że od strony Podchorążych Niemcy palą wszystkie domy, uciekliśmy na Sadybę. Niemcom trudno było zapalić nasz dom, bo był solidnie zbudowany, kiedy rzucili granaty, znajdujące się w sklepie syfony z wodą sodową zaczęły wybuchać, Niemcy wściekali się, że to jest amunicja. Po powrocie zastaliśmy dom spalony, ocalał tylko jeden spichrz, a u Woźniaka część piekarni, w której siedzieliśmy, żywiąc się sucharami i odrobiną wędliny, którą mieliśmy w piwnicy. Paliliśmy papierosy, skręcone w bibułce, kładąc w nią liście ze spalonych liści winogron, które rosły na domu Woźniaka. W tym czasie schowałam w piwnicy w jakimś zagłębieniu biżuterię. Wpadli do nas Ukraińcy, strzelali w górę, wołając: „Paszli, paszli”, odbierali ludziom wszystkie wartościowe rzeczy: zegarki, pieniądze i wszystko złoto. Ja obrączkę wrzuciłam do torebki, a wszystkie pieniądze miałam za pazuchą. Podszedł do mnie Ukrainiec i zaczął odpinać mi bluzkę, ja wzięłam go za ręce i mówię: „Panie, to nieładnie” – i on mnie puścił. Miałam więcej szczęścia jak rozumu. Po tym Niemcy wygnali nas w Aleje Szucha, gdzie nas rozdzielono. Solek ubrał się „na kucharza”, mnie pognano do Pruszkowa. Stamtąd miałam jechać na roboty do Niemiec, ale wzięłam za rączkę dziecko sąsiadki i jako matka z dzieckiem zostałam skierowana w głąb kraju. Dojechawszy do Żyrardowa, korzystając z nieuwagi Niemca, wysiadłam. Tam spotkałam znajomych, którzy pomogli mi dojechać do Milanówka. Ponieważ pociąg się nie zatrzymywał, znajomi poprosili maszynistę, żeby zwolnił. Wyskoczyłam w biegu i upadłam, ale prędko się poderwałam i pobiegłam do Irki. Zastukałam do Irki, otworzył mi Mundek i pyta: „Co panienka chciała” – tak wyglądałam.

Często wychodziliśmy w Milanówku na stację, na pociągi do Warszawy. Mundek miał znajomości i udało mu się zatrzymać pociąg, z którego wysiadła jego matka i moje siostry, Jadzia i Czesia. Żeby nie siedzieć na karku Irki, poprosiłam, żeby odstąpiła nam połowę sklepu, i zaczęłyśmy prowadzić sklep-kawiarnię. Mięso kupowałyśmy na bazarze, bimber przynosili kombinatorzy, a ciasta różne panie, które piekły, żeby zarobić na życie, nawet żona dra Bryndzanackiego. Kiedyś przyszły dwie panie, przedstawiając się jako żona i córka Reymonta, ugościłyśmy je, zaopatrzyłyśmy na drogę i poszły dalej. Wysyłałyśmy nawet paczki do znajomych do Niemiec, między innymi do Heli Brykalskiej, która przysłała dziękczynny list, że uratowaliśmy ją od śmierci głodowej. Kiedyś napisałam rozpaczliwy list do Solka, że jestem śmiertelnie chora i chciałabym go pożegnać. Mając jakąś okazję, posłałam do gestapo. Na skutek tego listu Solka zwolniono warunkowo, naturalnie nie miał zamiaru wracać do aresztu, przywiózł nawet dla chłopców trochę garderoby. Solek ze Stachem P. wynajęli warsztat i robili wędliny, przeważnie parówki, a że tam nie było wędzarni, więc u Mundków w ogrodzie przewrócono psią budę i była wędzarnia. Przechodnie śmiali się, że u Poncyliusza na wystawie leżą całe piramidy parówek, po które można wchodzić po drabinie.

W wigilję, kiedy miałyśmy największy utarg, weszło trzech bandytów z rewolwerami. Drzwi zamknęli na klucz, który wzięli do kieszeni, i zaczęli nas spędzać do jednego pokoju, ja byłam w przedpokoju. Irka wyszła ze sklepu i mówi: „Bandyci”, więc wybiegłam na klatkę i chociaż tam też stał bandyta, wymknęłam mu się i zaczęłam wołać: „Ratunku!”. Wybiegli mężczyźni, którzy byli u sąsiadów. W międzyczasie ci trzej, którzy weszli pierwsi, wpadli do pokoju, w którym jeszcze siedzieli goście. Zabrali jednemu panu pieniądze, dowód osobisty i jakieś drobiazgi, a słysząc krzyk, prędko się wycofali. Około godziny dziesiątej zastukali do mieszkania. Wtedy Solek wyjrzał przez okienko w kuchni i pyta, czego chcą. A oni: „Oddajcie nam rękawiczki, które zostawiliśmy w sklepie”. A Solek mówi: „Tylko oddajcie klucze, pieniądze i dowód osobisty” – i tak została dokonana wymiana. Oni powiedzieli: „Przyszliśmy do was na opłatek, a wy do nas z pięściami”, a Solek: „Na opłatek z rewolwerami?”. „No to my tu jeszcze przyjdziemy”. Po pewnym czasie Niemcy za karę, że warszawiacy nie chcą kopać okopów, kazali nam zamknąć sklepy. Więc handlowałyśmy od tyłu.

Gdy ktoś zastukał, mama Mundka otworzyła. I znów zobaczyłam tych samych bandytów, którzy zaczęli nas spędzać do jednego pokoju. Ja byłam w kuchni, wybiłam szybę i wybiegłam do ogrodu, tam stał jeden bandyta i powiedział: „Stać, bo będę strzelał”. Ja mówię: „Strzelaj, bandyto” – i pobiegłam do komisarjatu. Ale tam byli Niemcy, którzy nie bardzo chętnie poszli za mną, pytając, czy to polityczni? Mnie się zrobiło przykro, że poszłam do Niemców ze skargą na Polaków. W tym czasie Jadzia złapała jednego bandytę za klapy, mówiąc: „Jak wy macie sumienie napadać na nas, co wyszliśmy z Warszawy w jednej koszuli”. On na to: „My nie jesteśmy bandyci, my jesteśmy z AK, a czyj to dom?”. Gdy mu powiedziano, zasalutował i powiedział: „Przepraszam, to pomyłka”, i prędko się wycofał. Koło kościoła czekało na nich auto i prędko odjechali. Niemcy ze strachem przeszukali dom i poszli z niczym. Jak się później dowiedzieliśmy, ci bandyci ograbili kilka lokali, gdzie pogwałcili kobiety, a w jednym zostawili kupę na stole.

Solek

I tak doczekaliśmy się ustąpienia Niemców i wejścia Sowietów. Po kilku dniach poszliśmy z Solkiem do Warszawy, a że nie mieliśmy gdzie mieszkać, zamieszkaliśmy u teściów (w domu przy Madalińskiego). Solek prowadził warsztat, a ja z Czesią, po usunięciu trupów i jakim takim odrestaurowaniu, prowadziłyśmy sklep na Marszałkowskiej. Solek, idąc kiedyś pijany ulicą Rakowiecką, uderzył w twarz oficera rosyjskiego, naturalnie wzięto go na posterunek i tam okropnie zbito. I znów Czesia jakimś cudem zdołała go wydostać, ale bok mu odbito. Kiedy przychodziłam spracowana do domu, zastawałam go pijącego z siostrzeńcami; powiedziałam, że nie chcę z nim żyć, i pojechałam do Milanówka.

Solek przyjechał, klękał, przepraszał, mówiąc, że chce się oderwać od tego towarzystwa i żebyśmy pojechali do Jeleniej Góry. Zgodziłam się. Tam prowadziliśmy warsztat i sklep. Z powodu naszych dobrych wędlin klijenci przyjeżdżali nawet z Cieplic. Po tym sklepy upaństwowiono, ja prowadziłam nadal sklep, a Solek pracował w wytwórni, kiedy mu zaproponowano, żeby wstąpił do partii, bo potrzebny jest im dyrektor. Solek powiedział, że nie czuje się godnym wstąpienia do partii, więc pozostał jako kandydat. (…) Solek poszedł do tej pracy także po to, żeby Staś miał pochodzenie robotnicze, potrzebne na studia.

Staś po zdaniu matury wyjechał do Łodzi, do szkoły filmowej, gdzie cudem się dostał, dzięki poświadczeniu ze spółdzielni, że pochodzi z rodziny robotniczej, i swojemu oczytaniu. Mieliśmy trzy pokoje na dole i czwarty na górze, gdzie mieszkał Staś. Staś, chcąc sobie urozmaicić swój pokój, namalował różne obrazy [przedstawiały nagie piękności – KB], a pod łóżkiem namalował nocnik. Kiedy wyprowadzaliśmy się, musiałam pokój odnowić. Lekcje kazałam mu odrabiać na dole, bo kiedy wchodziłam do jego pokoju, to chował pod stół jakąś lekturę, która mu się później zresztą przydała.

Wiesio

Teraz o mojej strasznej tragedji. Solek chciał iść coś zwiedzić, ja posłałam z nim Wiesia. Pojechali do Cieplic i tam Wiesio wszedł na skały; chcąc zrobić zdjęcie, spadł ze skały, pękła podstawa czaszki i mimo przewiezienia do szpitala nie było ratunku. Wiesio umarł 10 sierpnia 1947 r. Przewieźliśmy go do domu i stamtąd wyruszył orszak pogrzebowy. Wiesio należał do harcerzy, odznaczono go jako harcerza orlego. Pogrzeb był bardzo uroczysty, całą drogę obstawili harcerze. Po tym pociągiem do Czerniakowa. W roku 1939, gdy byliśmy jeszcze w domu, mieszkaliśmy razem z Witkami. Ich syn Jędrek dostał szkarlatyny, przetrwał ją, ale tą nierozwiniętą szkarlatyną zaraziła się Hanusia i nie było ratunku. A teraz, tuż po wojnie, znów pogrzeb. Solek zaczął chorować. Pojechałam z nim do Warszawy. Dając 300 zł łapówki, udało mi się umieścić go w szpitalu onkologicznym. Operował go dr Manteuffel, po operacji powiedział mi, że Solek pożyje kilka tygodni. A on żył jeszcze kilka miesięcy. Dnia 18 sierpnia 1955 r. zmarł.

Nie chcąc być w domu sama, pojechałam do Stasia do Łodzi. Mieszkał w suterynie, którą mu przydzielono po skończeniu szkoły. Jego sąsiadki mówiły mi: „Niech pani zabiera stąd syna, bo te dziewczyny go zamęczą”. Kiedy robiłam mu wymówki, powiedział: „Co mamusia myśli, całe życie spędzić z jedną?”. Zaczął kręcić swój pierwszy film, a że kręcił w szkole, udało mu się wykręcić z wojska. Mnie dzięki Tomczakowi udało się zamienić mieszkanie z Jeleniej Góry na Łódź. Kiedyś Staś przyszedł do domu i powiedział: „Poznałem dziewczynę, z którą chciałbym przeżyć całe życie”. Była to Hania. W dniu 24 czerwca 1958 r. odbył się ślub, niestety tylko cywilny, i Staś wyjechał do Warszawy, a ja znów zostałam sama. Dzięki ogłoszeniu zamieniłam mieszkanie na kawalerkę (w Warszawie) na ulicy Stalingradzkiej (dziś Jagiellońskiej), dopłacając 10 tys. zł.

Hania zaszła w ciążę, urodziła się Kasia. Ja byłam jeszcze w Łodzi. Staś zadzwonił do mnie i przez pół godziny opowiadał mi, jaki jest szczęśliwy: „Czy mamusia wie, że ja mam córkę i jestem ojcem!”.

Dnia 30 marca 1966 r. Hania poszła do szpitala, ja zadzwoniłam do nich i pytam o wynik, on mi opowiada różne rzeczy, a gdy nalegałam, wreszcie powiedział: „Mamy syna!”. Czesia była z nim w szpitalu, kiedy wyszli, Czesia patrzy, a Staś fika koziołka na ulicy.

BABCIA STASIA

Ktoś napisał: „Ludzie nie będą pamiętali, co im daliśmy i co dla nich zrobiliśmy, ale zawsze będą pamiętali, jak się przy nas czuli”. Przy babci Stasi zawsze czułam się bezpieczna i kochana. Niemal wszystko straciła w czasie wojny i po wojnie, jednak dzieliła się tym, co jej pozostało, nawet z tymi, z którymi niekoniecznie zamierzała się dzielić. „Staś” denerwował się, że do kawalerki na warszawskiej Pradze bez zastanowienia wpuszcza obcych. Ze wszystkich cennych przedmiotów, poza kieszonkowym zegarkiem po dziadku Sylwestrze – „cebulą” – ukrytym w czeluściach rzeźbionego kredensu i paroma drobiazgami ze złota, babci pozostała jedynie elegancka, skrzynkowa cukiernica ze srebra. Podczas którejś wizyty zauważyliśmy, że cukiernicy nie ma na stole. „Aaa, przyszły takie dwie dziewczynki, mówiły, że są z PCK, i chciały skorzystać z łazienki…” – wyjaśniła zakłopotana babcia.

Stanisław Bareja przepadał za jej gołąbkami, pieczonymi udkami kurczaka, tatarem, wątróbką po żydowsku, zupą cytrynową, domowym ajerkoniakiem, brzoskwiniami w kompocie, gruszkami w occie, tortem czekoladowym oraz kruchym czekoladowym plackiem z bakaliami. Nie miał głowy do „paprania się” z gołąbkami; dostarczał Mamusi składniki, po czym przywoził ją do nas wraz z garnkiem wypełnionym gołąbkami, które dopiero teraz były zapiekane w piekarniku. Przyjeżdżała do nas także autobusem pospiesznym „D” z podarunkami z bazaru Różyckiego: pudełeczkiem kremu poziomkowego dla Kasi („ziemliacziannyj kriem” ze Związku Radzieckiego) i plastikowym karabinem dla Jasia. Zawsze stawiała się w naszym domu w dniu imienin któregoś z domowników i pomagała w przyrządzaniu poczęstunku dla gości.

Wielkanoc przez wiele lat była urządzana w babcinej kawalerce na Pradze, przy ulicy Stalingradzkiej vis à vis warszawskiego ZOO. Ku zachwytowi dzieci babcia Stasia przygotowywała osobny stolik z miniaturowymi wielkanocnymi daniami dla wnucząt. Galaretka z nóżek w foremce na ciastko, przepiórcze jajeczka w majonezie, babeczka wielkanocna z lukrem, karafeczka z sokiem oraz… maciupeńkie szklane kieliszeczki! Korzystając z wyjścia mamy do łazienki, babcia z tatą nalewali na łyżeczkę odrobinę ajerkoniaku i dawali mi do spróbowania. Dumna ze sztamy z dorosłymi, dzielnie wylizywałam łyżeczkę (na to wspomnienie jako matce włosy stają mi dziś dęba na głowie).

W latach, gdy młodzi państwo Barejowie gnieździli się w maleńkim mieszkaniu przy ulicy Wilczej, u babci odbywały się moje kąpiele. Poobiednia drzemka była uprzyjemniana kołysanką-szeptanką w wykonaniu babci Stasi: „Aaa, kotki dwa, szarobure obydwa, nic nie będą robiły, tylko Kasię ba-wi-ły”.

Ze względu na brak miejsca w zagraconej jeleniogórskimi meblami kawalerce rozrywki miały zwykle charakter stacjonarny i polegały przede wszystkim na oglądaniu książeczek o przygodach Koziołka Matołka i Małpki Fiki-Miki, wertowaniu rodzinnych albumów ze zdjęciami oraz studiowaniu przedwojennej książki kucharskiej. Gdy podrosłam, zabawiałam rodzinę czytaniem na głos opisów wykwintnych potraw. Urzeczona bogactwem elementów, fantazjowałam o próbowaniu potraw z niespotykanych składników i o dziwnie brzmiących nazwach: Tort Kamienny, Mazurek Szkocki, Placuszki Potagowskie Stuletnie (fakt, prawie…), Fałszywy Szczupak z Cielęciny (zapowiadał się jak peerelowski „kurczak z drobiu”, mianowany przez autora ówczesnego sloganu „groźnym konkurentem tradycyjnego schaboszczaka”), Bigos Hultajski, Zupa Ułańska, Zupa z Mózgu dla Chorego. Babcia żartowała, że jeśli wyjdę bogato za mąż i mojego męża będzie stać na ingrediencje, to przepisze mi księgę w testamencie.

Gdy po latach książka znalazła się w moim posiadaniu, pomimo niespełnienia warunku w postaci bogatego męża, z rozczarowaniem skonstatowałam, że to… żaden zabytek. Fotografie elegancko garnirowanych dań są przecież kolorowe, a porady – powojennie postępowe: „Każdy produkt należy kupować w czasie właściwym, gdy darzy nim pora roku, np. szparagi kupuje się na wiosnę, a kapustę na jesieni, a nie na odwrót (…)”, „Żołądek trawi doskonale kapustę surową ukiszoną, surową marchew, kalarepę, rzodkiewki, rzepę, selery i inne jarzyny, są one nawet wskazane dla organizmu”. Poczułam się wystrychnięta na dudka przekonaniem o zabytkowości książki. Może znajdę chociaż „sztukamięs” – ulubioną potrawę Augusta Mocnego (i moją)? Otworzyłam rozdział traktujący o rodzajach mięsa, by wyczytać: „Płuca, serce i wątroba nadają się li tylko na pośledniejsze dania, przeważnie gotowane dla służby i czeladzi”. Służby? Czeladzi?

Na niebieskiej, płóciennej okładce tytuł dawno uległ zatarciu. Pierwsza strona, której się nie przyjrzałam, ograniczając wertowanie kartek do najciekawszych przepisów, głosi:

MARJA DISSLOWA

B. DYREKTORKA LWOWSKIEJ SZKOŁY GOSPODARSTWA DOMOWEGO

„JAK GOTOWAĆ

PRAKTYCZNY PODRĘCZNIK KUCHARSTWA”

ROK 1927

A… żaby w śmietanie? Ani śladu. Jest za to przepis na Fałszywą Zupę Żółwiową (na prawdziwą także, ale go nie przytoczę, bo słabo się robi). Nie mogąc oderwać się od lektury, dowiedziałam się, że „gdy pani czytuje do północy w łóżku, jest to niehigjeniczne i kosztowne”. Dobranoc, Kochana Babciu.

Babcia Stasia i mała Kasia

ROZDZIAŁ 2 PAMIĘTNIKI STANISŁAWA BAREI 1947–1948

„Aha, najważniejsza rzecz, bym zapomniał… kamyk, o który pan prosił z… Jeleniej Góry przywiozłem” – Ryszard (Stanisław Tym) wręcza panu Janowi kamień, przed chwilą wydobyty z londyńskiego rynsztoka. „Z Jeleniej?!” – dopytuje zaskoczony sklepikarz (Stanisław Bareja). „Z Jasnej Góry oczywiście! Pamiątka. Pan wie, Kto po nim stąpał…”

„Kamyk z Jeleniej Góry”, umieszczony w szklanej gablocie wprawionej w jeleniogórski bruk na miejskim rynku, upamiętnia scenę z Misia. Przez wiele lat odbywał się tu festiwal amatorskich filmów komediowych o nazwie Barejada. W liceum im. Stefana Żeromskiego umieszczono tablicę upamiętniającą jednego z najbardziej niesfornych uczniów szkoły – Staszka B.

Kiedy Barejowie przyjechali po wojnie do Jeleniej Góry, otrzymali przydział mieszkania 2A przy ulicy Kasprowicza 2. Sylwester i Stanisława natychmiast zabrali się do rozkręcania wędliniarskiego interesu. Zaczynając od zera, musieli sprowadzać część składników aż z Warszawy. Wkrótce zyskali uznanie klientów. Cóż z tego, skoro przepisy wymagały, by sprzedawali produkty bez marży: po cenie surowców, a nie gotowego produktu! Wzburzony niesprawiedliwością, a wręcz bezsensem takich przepisów, kontrolami i grzywnami, dziadek Solek napisał odwołanie do samego prezydenta Bieruta. W odpowiedzi otrzymał… dodatkową karę pieniężną. Zniechęcony szykanami godzącymi w „prywatną inicjatywę” i dla zapewnienia Stasiowi punktów na studia za „robotnicze” pochodzenie, Sylwester Bareja zatrudnił się w Państwowych Zakładach Przemysłu Mięsnego. Jako syn prywaciarza młody Bareja nie miałby szans na to, by dostać się do szkoły filmowej, więc z wdzięcznością wspominał decyzję ojca.

„Umarł Bareja – dobrze, że nie ja!”… Zgorszeni sąsiedzi zawiadomili Stanisławę Barejową, że na nekrologach jej syna Stanisława jakiś łobuz dopisał okrutne szyderstwo. „Ależ Staś nie umarł, żyje!”, odpowiedziała wstrząśnięta matka.

A Staś zaśmiewał się, podglądając wszystko z ukrycia, bo sam spreparował zarówno nekrolog na swój temat, jak i dwuwiersz, ciekaw reakcji, jaką wywoła. Zainspirował się wątkiem z Przygód Tomka Sawyera Marka Twaina, gdzie młody bohater z satysfakcją obserwuje mszę żałobną ku swej pamięci. Niebawem miało jednak nastąpić wspomniane już w pamiętnikach Babci Stasi wydarzenie, które nadało żartowi tragiczną wymowę.

Brat Staszka, Wiesław – „Wiecho”, młodszy o dwa lata, był podobno spokojnym i miłym chłopcem. Musiał być też odważny, skoro szkolił się na pilota szybowcowego w Aeroklubie Jeleniogórskim w Jeżowie Sudeckim. Był harcerzem orlim. Definicja Związku Harcerstwa Polskiego określała ideę tego stopnia następująco: „Kierując się Prawem Harcerskim, harcerz orli buduje swój własny system wartości. Sam wyznacza swoje cele. Wybiera swoją drogę życiową. Dąży do mistrzostwa w wybranych dziedzinach. Podejmuje wyzwania. Znajduje pole stałej służby”.

Pewnego razu Wiesio wybrał się z ojcem do Cieplic. Tam, wspinając się na skały przy wodospadzie, stracił równowagę, spadł i roztrzaskał głowę o głaz. Staszek nadaremno modlił się o przeżycie brata, który zmarł po kilku dniach w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności.

W pamiętniku Staszka z tego roku (1947) nie ma nic, co zapowiadałoby późniejszą twórczość. Trudno się dziwić – zdjęty bólem, rozpoczął pisanie w trzy miesiące po śmierci brata.

Był ogromnie zżyty z Wiesiem; od małego dzielili pokój oraz poddasze domu, na którym zbudowali makietę wzgórz i rzeki, aby urządzać tam bitwy własnoręcznie odlewanych i malowanych ołowianych żołnierzyków.

Oprócz ryzykownych, chłopięcych zabaw, które Staszek uwiecznił w pamiętniku, część ich braterskich rozrywek stanowiło wspólne układanie Historyjek. Zabawa polegała na tym, że jeden z braci zaczynał snuć wymyślony wątek, na przykład: „Nadciągał wieczór, gdy na horyzoncie zamajaczył okręt pod żaglami, który w szybkim tempie zaczął zbliżać się do brzegu. Chłopiec łowiący ryby ze zdumieniem spostrzegł, że… Teraz ty!”. Na zmianę dopowiadali dalsze wydarzenia w nawiązaniu do wcześniejszego rozwoju akcji aż do zakończenia Historyjki.

Staszek nie ujawnia w pamiętniku uczuć związanych z utratą brata, ale wielokrotnie notuje: „Śnił mi się Wiecho”. Powraca do wspólnych przeżyć z dzieciństwa, szczegółowo je opisując. Na planie pokoju, do niedawna dzielonego z bratem, zaznacza „tapczan Wiesia”. Na liście uczniów swojej klasy umieszcza imię i nazwisko brata – w czasie teraźniejszym. Kilkakrotnie rysuje „czyjąś” okaleczoną głowę…

Dopiero po upływie wielu miesięcy od śmierci Wiesia w tekstach Staszka zaczynają się pojawiać ślady specyficznego, barejowskiego humoru.

Przytoczone fragmenty pamiętników pokazują początki kształtowania się osobowości twórcy komedii in spe. Przyszły reżyser pisze głównie o ucieczkach z lekcji, unikaniu klasówek itp. Wagarowicz zamiast na lekcjach „siedzi” w książkach oraz w kinie, teatrze i… łaźni (uwielbiał się kąpać i pływać). Niepostrzeżenie i na razie nieświadomie dla samego siebie przygotowuje się do przyszłego zawodu w sposób, jakiego szkoła by mu z pewnością nie zapewniła. W pamiętnikach zapisuje ogromne ilości tytułów przeczytanych książek (do trzech dziennie!) i czasopism, obejrzanych filmów i spektakli teatralnych.

Lata 50. Szkoła Morska w Ustce – fot. St. Bareja

Nie zdążyłam zapytać, jak doszło do tego, że Stanisław Bareja, który przez lata systematycznie przygotowywał się do stania się „dzielnym matrosem” (to jego własne słowa), zamienił owo marzenie na pragnienie zostania filmowcem. Do jakiego stopnia ucieczka w świat wyobraźni i fikcji literackiej po śmierci ukochanego brata przyczyniła się do zmiany zawodowych planów? A może zadecydowało coś innego? Wiem z opowieści, że ojciec zapisał się do Szkoły Morskiej w Ustce. Wypłynęli grupą uczniów na Bałtyk. Na kutrze rybackim podczas pierwszego pobytu na morzu tak huśtało, że Staszek się pochorował i na szczęście dla polskiej kinematografii zaniechał marzeń o karierze marynarza /pracy na statkach morskich.

FRAGMENTY PAMIĘTNIKÓW STANISŁAWA BAREI

ROK 1947

17 grudnia, środa

Śnił mi się Wiecho. Przeczytałem Miasto zwierząt Melcer-Rutkowskiej (3+). Byłem z Siemkiem na Myszach i ludziach produkcji amerykańskiej (4). Dziś od 6–8.30 nie było światła i nie robiłem lekcji. Wystarałem się o ulgę kolejową do Warszawy, ale czy pojadę?

18 grudnia, czwartek

Śnił mi się Wiecho. Byłem w łaźni godzinę i 15 minut. Pożyczyłem ZWMowcom [Związek Walki Młodych – KB] parę książek, chcą urządzić wieczorek, zobaczymy, jak im się uda. Wziąłem w czytelni Pawie pióra Kruczkowskiego, które od dawna znam. Rysownik kazał na święta narysować szopkę. Chcę narysować polityczną. Dziś rano było -10 C, a podczas dnia -5 C. Jutro zaczyna się kurs narciarski, ale nie wiem, czy będę chodził.

19 grudnia, piątek

Nasz matematyk zachorował. Przeczytałem Sąd idzie Krzywickiej (4-). Temperatura -5 C. „Rybka” mnie wyrzucił ze śpiewu za gadanie.

20 grudnia, sobota

Na kurs narciarski wczoraj nie poszedłem. Byłem na sobótce urządzanej przez koło ZWM. Przeczytałem Szosę Wołokołamską Beka (4) i Krwawy szlak pogranicza Wanda (3). Temperatura -15 C.

21 grudnia, niedziela

Przeczytałem Kurt Gerber zdał maturę (4) Torberga. Widziałem się po kościele z Siemkiem i Strzyżewskim. W kinie byłem na Admirale Nachimowie (4+). W następnym programie mają być Jasne łany. Postaram się pójść 25 grudnia. Dziś było ciepło: 0 C.

ROK 1948

7 stycznia

W wigilię poszedłem kupować upominki, oczywiście książki. Kupiłem mamie Bolesława Chrobrego Gołubiewa, a ojcu Fabrykę Absolutu Čapka, Palcem w bucie Brzechwy, Arkonę Świrczyńskiej oraz parę książek dla Jędrka [kuzyna – KB].

Po południu poszedłem z Jędrkiem do łaźni. Następnie odbyła się wigilia. Na drugi dzień przyjechała ciotka Cześka z mężem i ciotka Michalakowa. Ciotka Cześka dała mi Wielkie dni małej floty Pertka. Prócz tego dostałem od ojca 1000 zł, od mamusi abonament do Klubu Dobrej Książki i Misję porucznika Kenta Słomczyńskiego, od ciotki Jadzi Ludzkość w walce o zdrowie Grosa oraz Dolny Śląsk – praca zbiorowa, od Tadka bilety wizytowe. Na drugi dzień mamusia zawiozła ich do Cieplic, ale była marna pogoda. Wieczorem poszliśmy do teatru na Człowieka, który szukał śmierci (4). W sobotę 28 pojechaliśmy na Kynast [niemiecka nazwa zamku w Chojnicach, niemal w całości zachowanego, położonego na skalistym szczycie wzgórza o tej samej nazwie, 12 km od Jeleniej Góry – KB], gdzie zrobiłem parę zdjęć, a wieczorem poszliśmy na Jasne łany (4) Cękalskiego.

W niedzielę wyjechałem z całą rodzinką do Warszawy i już w poniedziałek poszedłem do kina Aktualności na program nr 7 (4+). Spałem w Milanówku. Na drugi dzień poszedłem z ciotką Cześką do ujeżdżalni na mecz pięściarski Polska – Węgry. Tłok był jak wielka cholera. Za bilety zapłaciłem po 500 zł. No i w dodatku skrzywdzono Archackiego, przez co wynik brzmiał 10:6 dla Węgrów.

W sylwestra poszedłem sam do Teatru Nowego na Rewizora Gogola (4+).

1-ego byłem z Marysią na Sprzedanej narzeczonej Smetany (4) w Operze Warszawskiej.

2-ego w piątek byłem na Hamlecie Szekspira (5) w Teatrze Polskim. Barszczewska i Wyrzykowski.

3-ego byłem na Burzy Szekspira w Placówce (5+), z Adwentowiczem, Węgrzynem i Łapińskim, z ciotką Jadzią.

4-ego byłem sam na Żołnierzu i bohaterze, Skawa z Borowym (4).

5-ego wybrałem parę książek z Madalińskiego i wyjechałem do Jeleniej Góry.

6-ego wróciłem do rodzinnych pieleszy i poszedłem na Ludzi bez skrzydeł (4+) oraz film kukiełkowy czeski Bunt zabawek (5).

Trzeba przygotować lekcje, bo już jutro idę do szkoły. Sprzątnąłem pokój, który się znajdował w rozpaczliwym stanie. Kończę Przeminęło z wiatrem (5).

8 stycznia

Pierwszy dzień w szkole. Jakoś możliwie. Przyszedł list od Andrzeja Łazowskiego [kolegi z Warszawy – KB]. Jutro muszę wymienić Sikorskiego w księgarni, bo była dziś zamknięta. Pogoda w dalszym ciągu bardzo ciepła. Przepisałem sześć stron matemy, matematyk ma pytać od poniedziałku. Przeczytałem Głód Hamsuna (5-) i Arkonę Świrczyńskiej (3+). Chyba już jutro dostanę magnezję [do wywoływania zdjęć – KB].

Wczoraj jak zwykle przed snem marzyłem, tym razem o scenariuszu filmowym. Byłaby to opowieść o ojcu demokracie i synu z NSZ.

15 stycznia, czwartek

Odpowiadałem z historii. Zdaje się nie najgorzej. Znów nie było rysunków i barłożyliśmy w szkole dwie lekcje po to, by dowiedzieć się, że nie ma gimnastyki.

Wczoraj myślałem o tem, aby przenieść Polskę na Ocean Spokojny, dorobić 400% powierzchni i odpowiednio zaludnić zwierzętami. To pewnie skutek Tarzana, który bardzo podobał się Edkowi i Marysi, a w którym ja odkrywam coraz nowe błędy. Wczoraj zacząłem Okrągły tuzin (4) oraz gimnastykę codzienną??? Ojciec się dziś znów zalał. Pogoda ta sama co wczoraj.

rys. St. Bareja

20 stycznia

Było zebranie OMTURu [Organizacja Młodzieży Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego, później weszła w skład ZMP – przyp. red.]. Trwało z 15 min. I cały czas panował straszny bajzel. Jedyne, co wyniosłem z niego, to „Młodzi idą”. Próbowałem dziś robić fizykę, ale mi nie bardzo szło. A tu jutro klasówka. Po kolacji poszłem z mamusią do Tatr na Pięciu zuchów [The Sullivans, 1944 r. Film na podstawie prawdziwej historii pięciu braci z Iowa w USA. Po przyłączeniu się Stanów Zjednoczonych do II wojny światowej bracia wstępują do marynarki wojennej, aby służyć swojemu narodowi. Proszą dowództwo o skierowanie na ten sam okręt. Decyzja okazuje się katastrofalna dla rodziny, gdyż okręt „Juneau” zostaje zatopiony. Eksplozja i zaciemnienie ekranu sugerują, że wszyscy bracia zostali zabici – KB] (5+). Żałuję tego jednak, bo mamusia się trochę zdenerwowała, a ja byłem i tak już na tym filmie.

21 stycznia, środa

Przed chwilą wlazłem na pióro i dlatego tak marnie pisze.

Była klasówka z fizyki, która przeszła jako tako, ale niezależnie od tego, jaki będzie wynik, będę musiał odpowiadać z powodu dwójki na pierwszy okres. A dzisiaj znów prawie nie robiłem lekcji, natomiast przeczytałem Drogę powrotną Płowego Jima Wanda (3). W piątek klasówka z polskiego. W ogóle to jakiś straszny tydzień. W sobotę, zdaje się, będę odpowiadał z matemy, a w piątek z fizyki. Dziś było trochę ciemno i cały dzień padał śnieg. Były wybory do KP OMTUR, ale na śmierć o nich zapomniałem. Obecnie mam w majątku 5 tysięcy. Zdaje się, że wymienię (z dopłatą) swój aparat na Zeissa 1:5.

23 stycznia

Wchodząc do szkoły, oddałem woźnemu zamiast dzienniczka korespondencyjnego [dzienniczek oddawało się przy wejściu i odbierało przy wyjściu, co miało zapobiegać wagarom, umieszczane były tam także uwagi od nauczycieli do podpisania przez rodziców – KB] tylko okładkę z kartonu z umieszczoną w środku gazetą. Kawał się udał znakomicie i trzeba go będzie powtórzyć.

Zapomniałem napisać, że jestem w tym tygodniu dyżurnym, a mój partner w dyżurowaniu Błoński jest rzadkim gościem w szkole. No ale do tej pory jakoś sobie radzę, choć wcale mnie ten zaszczyt nie cieszy. Wczoraj jak zwykle byłem w łaźni.

28 stycznia, środa

Kupiłem Marysi (Poncyliuszównie) [kuzynce - KB] na imieniny Poezje wybrane Tuwima, ale wątpię, czy się to jej spodoba. Byłem na Znaku Zorro drugi raz z mamusią.

Kiedy wyszedłem do czytelni, aby zmienić książki, padał zupełnie wiosenny deszcz i przemokłem do szpiku kości, zamiast doń przemarznąć.

W kinie spotkałem Leszka Nowickiego, który zaraz się wkręcił przede mnie do ogonka. Pożyczyłem IV część Sagi rodu F… oraz Czerwone tarcze Iwaszkiewicza. Ta Saga chyba nie ma końca.

Zapomniałem napisać, że w zeszłym tygodniu rozluźniła się u Edka rurka od gazu i dobrze, że skończyło się na rzyganiu. Na drugi zaś dzień, kiedy „dziewczę” [dziewczyna o imieniu Marysia pracowała u Barejów w charakterze gosposi. Pierwowzór imienniczki z Poszukiwanego, poszukiwanej? – KB] napaliło u mnie w piecu, narobiła takiego czadu, że musiała otworzyć okno, i w końcu miałem w pokoju i zimno, i dym. Od tej pory 100 razy wolę poczciwy gaz. Poza tym wczoraj była kontrola „BOJ”, ale nic złego nie znalazła. Jutro mam robić lekcje, ale myślę, że będą to jednak listy.

Zaczynam dziś od nowa gimnastykę, może ją wreszcie wskrzeszę, zwłaszcza że mam zamiar wstąpić do sekcji bokserskiej YMCY [Związek Młodzieży Chrześcijańskiej Polska YMCA – przyp. red.]. Dziś pogoda jak wczoraj z małymi przejaśnieniami. Jutro rozpoczyna się olimpiada zimowa w St. Moritz. Miałem dziś wymienić aparat fotograficzny, ale mam jeszcze w nim 6 zdjęć do zrobienia.

Wklejone „urywki mów fizyka – Wojtczuka”:

„Ja po to do Kudowy jechałem, aby uprawiać swoje zdrowie. Miałem tu kurs nauczycielski. Spokojni ludzie takiego jak ja zawodu i rozumieli. Trzeba uszanować inteligenta. A tu nic, jak z kamienia idzie. Jesteście chyba II licealną…”

Lista moich profesorów

1. Dyrektor Tazbir – surowy, sprawiedliwy, gadatliwy

2. Matematyk (Opiekun) Domaradzki – surowy, dobry wykładowca, gadatliwy

3. Polonistka Raabe „Różyczka” – ścinaczka [czyli ostra w ocenach – KB], ale uczy

4. Nauczycielka języka niem. Degórska – kinomanka, b. dobra, za dobra, nic nie uczy

30 stycznia, piątek

Przeczytałem do końca 4-tą część Sagi