Za przyjaźń! - Anna Sakowicz - ebook + audiobook

Za przyjaźń! ebook i audiobook

Anna Sakowicz

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Skrywana przez lata tajemnica zostawia ślad na całym życiu

Cztery dawne przyjaciółki spotykają się w małym miasteczku, w którym mieszkały jako dzieci. Wpadają na siebie, umawiają się na ognisko, piją, wspominają przeszłość. Chwalą się, jak świetnie układa im się w życiu. To jednak nie do końca jest prawdą. Każda z nich przyjechała do rodzinnych Sęplic w konkretnym celu. Im dłużej trwa spotkanie, tym więcej prawdy ujawniają. Jest coś jeszcze. Tajemnica sprzed lat, która kładzie się cieniem na życiu wielu osób.

Bohaterowie wiedzą, że nie można zbudować swojego szczęścia na nieszczęściu innych, najpierw trzeba rozliczyć przeszłość, bo inaczej cały czas będzie ona rzucała cień na bieżące życie. Fabuła przypomina kulę śnieżną – najpierw jest śmiesznie, lekko, ale z każdą stroną przyklejają się coraz poważniejsze sprawy, a wspomnienia z dzieciństwa zaczynają wyciskać łzy.

Anna Sakowicz – absolwentka filologii polskiej, edukacji filozoficznej i filozofii na Uniwersytecie Szczecińskim oraz edytorstwa współczesnego na Uniwersytecie im. Stefana Kardynała Wyszyńskiego. Przez 17 lat pracowała jako nauczycielka języka polskiego i etyki, była doradcą metodycznym oraz redaktorem naczelnym regionalnego pisma pedagogicznego. Debiutowała, pisząc do szczecińskiego „Punktu Widzenia”. Od 2013 r. prowadzi blog annasakowicz.pl. Autorka niespełna 20 tytułów. Mama dorosłej córki, żona fotografa amatora, właścicielka dwóch kotów i bibliofilka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 53 min

Lektor: Beata Chruścińska

Oceny
4,1 (642 oceny)
262
215
117
42
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaC1998

Nie oderwiesz się od lektury

Mam nadzieję, że to nie koniec ...:)
20
agnieszkakubiak1980

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam
10
Re7-Bobie

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka, łatwa i przyjemna, polecam.
10
86AnnKa

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna powieść. Dobrze się czyta. Polecam.
10
Radosanka

Dobrze spędzony czas

Książka kojąca, a i z tajemnicą - bardzo potrzebowałam takiej książki. Bardzo polecam szczególnie jesienią. Trochę taki powrót do przeszłości.
00

Popularność




Copyright © by Anna Sakowicz, 2022 Copyright © by Wydawnictwo Luna, imprint Wydawnictwa Marginesy 2022
Wydawca: NATALIA GOWIN
Redakcja: KATARZYNA WOJTAS
Korekta: JOLANTA KUCHARSKA, KATARZYNA WOJTAS
Projekt okładki i stron tytułowych: ILONA GOSTYŃSKA-RYMKIEWICZ
Zdjęcie na okładce: Adobe.com
Skład i łamanie: JS Studio
Warszawa 2022 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67157-55-1
Wydawnictwo Luna Imprint Wydawnictwa Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11a 01-527 Warszawawww.wydawnictwoluna.plfacebook.com/wydawnictwolunainstagram.com/wydawnictwoluna
Konwersja:eLitera s.c.

Człowiek człowiekowi siostrą

Maria Peszek

Prolog(1983–1986)

Upał trzymał od połowy sierpnia, więc apel na szkolnym boisku szybko się skończył i dyrektor zarządził rozejście się do klas. Jedna z wychowawczyń trzymała nad głową tabliczkę z napisem „I A”, a za nią w równych rzędach stali w parach przestraszeni uczniowie. Zerkali na siebie nieśmiało, wypatrując znajomych twarzy z zerówki. Wreszcie na polecenie kobiety ruszyli w kierunku wejścia do szkoły. Zrobił się tu całkiem spory zator, więc woźny pokrzykiwaniami i miotłą starał się zapanować nad porządkiem. Wreszcie drzwi zamknęły się za ostatnim małym człowiekiem, a woźny wrócił do swojej dyżurki, by stamtąd obserwować szkolny korytarz i w razie potrzeby kierować ruchem.

Nauczycielka wprowadziła dzieci do klasy. Lucyna z lękiem spoglądała na nowe koleżanki i kolegów. Wielu twarzy nie znała, więc czuła się nieswojo. Zaciskała palce na skrawku białej bluzki, którą mama dzień wcześniej ozdobiła granatowym kołnierzykiem zrobionym własnoręcznie na szydełku. W parze z Lucynką szła pyzata dziewczynka, która co chwilę się do niej uśmiechała.

– Z przodu siadają niższe dzieci! – powiedziała głośno wychowawczyni i pociągnęła za rękę najdrobniejszego z uczniów. Wskazała mu ławkę. Potem rozejrzała się za kimś podobnym wzrostem. Wtedy naprzód wysunęła się ruda dziewczynka.

– Ja chcę z nim siedzieć – zakomunikowała nauczycielce. Jednak przed nią wepchnął się atletycznie zbudowany chłopiec i nie czekając na pozwolenie wychowawczyni, usiadł obok kolegi. Potem pokazał koleżance kuku na muniu. Ta wrzasnęła i rzuciła się do niego, by odebrać swoje miejsce. Musiała siedzieć z Wojtkiem. Mieszkali obok siebie i znali się od urodzenia. Ponadto Wojtek był najładniejszym chłopakiem, jakiego kiedykolwiek widziała.

– Ruda wiewióra! – wrzasnął chłopak i wystawił jej język. Potem złapał się blatu ławki i nie zamierzał opuścić krzesełka. Nauczycielka poczerwieniała na twarzy. Krzyknęła na dzieci, by się uspokoiły, ale w tym momencie inne dziewczę, to, które przed chwilą jeszcze uśmiechało się do Lucyny, skoczyło do chłopaka i pacnęło go w głowę.

– Nie można się przezywać!

– Gruba świnia! – odpowiedział łobuz i wtedy ktoś popchnął Lucynę, która o mało się nie przewróciła. To ją rozzłościło i niewiele myśląc, uderzyła chłopaka w ramię, bo przecież rodzice zawsze powtarzali, że słabszych trzeba bronić. Na pomoc rzuciła się jej inna dziewczynka, taka w za dużym fartuszku, i próbowała oderwać ręce chłopaka od ławki, by wspólnymi siłami zepchnąć go z krzesła. Dziewczynki zwarły szyk, a wtedy reszta klasy automatycznie podzieliła się na dwa obozy i dzieciaki okładały się rękami, ciągały za włosy, szczypały i przezywały.

– Spokój! – Nauczycielka ponownie wrzasnęła, potem dmuchnęła w gwizdek, który musiała ukrywać w kieszeni, bo zaskoczyła tym pierwszaki. Dzieci nagle zamarły i z przerażeniem spoglądały na zdenerwowaną panią, która natychmiast zaczęła chwytać maluchy za ręce, by zaprowadzić je do ławek. Na koniec wskazała palcem: – Ty, ty, ty, ty i ty... i... ty zostaniecie ze mną w klasie podczas przerwy.

– Ja? – zdziwił się chłopak, który wciąż leżał na ławce, broniąc swojego przyczółku.

– Jak się nazywasz? – spytała nauczycielka, bo nie znała jeszcze wszystkich imion dzieci.

– Marcel. Marcel Barański. Ale... – zająknął się. – Ja muszę siedzieć z Wojtkiem, bo to mój najlepszy przyjaciel i my zawsze razem gramy w piłkę.

– Cicho teraz! A wy? – zwróciła się do uczennic, które po kolei się przedstawiły.

– Olga Grabek – odezwała się ta w za dużym fartuszku po starszej kuzynce.

– Monika Sztetela – ta pyzata na buzi.

– Krysia Permus – ta z rudymi kucykami.

– Lucynka Kryńska – ta najwyższa z nich blondynka.

– Wojtek Kwiatkowski – ten najdrobniejszy z chłopców, który stał się powodem awantury.

Nauczycielka zanotowała coś w swoim kajecie. Potem wygłosiła pięciominutową pogadankę na temat tego, jak uczeń pierwszej klasy powinien się zachowywać w szkole. Dzieci kiwały głowami, choć szybko puszczały mimo uszu słowa pani. Bardziej były zainteresowane sobą. Trochę znały się z widzenia, bo przecież mieszkały w małej miejscowości, ale akurat żadne z nich nie chodziło wcześniej do przedszkola, więc poznać miały się tak naprawdę dopiero teraz. Lucyna zerkała na nowe koleżanki. Monika wciąż się uśmiechała, jakby podniesione kąciki ust były po prostu elementem jej urody. Olga dwa razy wytarła policzek. Sytuacja ją zdenerwowała i dziewczynka płakała. Krysia za to pod nieuwagę pani przystawiła Marcelowi pięść do nosa i szepnęła najciszej, jak się dało, ale żeby chłopak zrozumiał:

– Czujesz, jak pachnie?

Chłopak aż poczerwieniał, bo jeszcze nie zdarzyło się, żeby groziła mu dziewczyna. Nie mógł jednak nic odpowiedzieć, bo nauczycielka znów groźnie spojrzała w jego kierunku. Dopiero po kilku minutach pokazał Krysi swoją pięść, przykładając ją do brody. Lucyna uśmiechnęła się do Krysi, czuła, że mogłaby się z nią zaprzyjaźnić. Niestety pani nie posadziła ich razem w ławce, ponieważ dziewczynka była od niej niższa o głowę.

Ostatecznie tego dnia zupełnie przez przypadek nauczycielka zdecydowała o parach: Lucyna z Olgą, Krysia z Moniką, Wojtek z dziewczynką w okularach, której imienia jeszcze nie znał, a Marcel siedział sam w ostatniej ławce. Nikt nie spodziewał się, że pierwszego września osiemdziesiątego trzeciego roku zawiążą się wieloletnie przyjaźnie. Od tego dnia dziewczęta były jak czterej muszkieterowie. Zawsze razem. Na śmierć i życie... Tak przynajmniej sobie przyrzekały, kiedy tydzień później zakopywały w szkolnym ogródku pierwszy wspólny widoczek z kolorowymi kwiatkami i szkłem ze stłuczonego słoika. Nie spodziewały się tylko, że wcale nie potrzeba śmierci, by ludzkie losy się rozdzieliły. Wystarczyło czasami pójść do liceum, a potem na studia, a dawne przyjaźnie rozmywały się niczym mgła nad pastwiskiem. Bez dramatów i histerii.

Tymczasem trzy lata później nieświadome jeszcze przyszłości dzieci szukały wciąż nowych pomysłów na zabawy. Grały w klasy, skakały na skakankach lub w gumę, bawiły się w ciuciubabkę i w chowanego. Z perspektywy niedorosłej istoty życie w małym prowincjonalnym miasteczku miało wiele plusów i żadnych minusów. Tu można było biegać w spodniach przetartych na kolanach, z brudną buzią i potarganymi włosami, choć czasami matki prosiły, by ich latorośle ładnie wyglądały, bo co sąsiedzi powiedzą. Na szczęście u sąsiadów było podobnie, więc nikt nie kruszył kopii o błoto na nogawkach.

Pewnego dnia inna nauczycielka kazała dzieciom usiąść, poprawić fartuszki i odłożyć ołówki.

– Przeczytam wam baśń – powiedziała. A że była to już czwarta klasa, dzieci poznały nowy gatunek literacki, potrafiły wskazać cechy baśni. Wiedziały, że ma być dawno, dawno temu oraz żyli długo i szczęśliwie. Dobro zawsze musiało wygrać, co jeszcze w wieku dziesięciu lat wydawało się naturalne.

– O czym? – pisnął ktoś z pierwszej ławki, ale nauczycielka poprosiła o ciszę. Przestawiła swoje krzesło na środek klasy. Usiadła tuż przed tablicą, kilka razy spojrzała na uczniów, czekając, aż zrobi się zupełnie cicho.

– Posłuchajcie. To będzie opowieść braci Grimm o wilku i siedmiu koźlątkach.

– My mamy kozy! – krzyknął Wojtek, a wszyscy parsknęli śmiechem.

– Meeee – zażartował Marcel Barański i klasa znów zarechotała.

Nauczycielka wstała, podniosła dłoń i omiotła pomieszczenie wzrokiem. Uczniowie powoli się uciszali. A kiedy wreszcie ostatni łobuziak przestał przeszkadzać, polonistka zaczęła czytać:

Była sobie kiedyś koza. Miała ona siedem koźlątek, a kochała je tak, jak tylko matka potrafi kochać swoje dzieci. Pewnego dnia zamierzała wybrać się do lasu po jedzenie. Przywołała całą siódemkę i rzekła:

– Drogie dziatki, muszę wyjść do lasu. Bądźcie grzeczne, gdy mnie nie będzie, zamknijcie drzwi i miejcie się na baczności przed wilkiem! Jeśli uda mu się wejść, pożre was ze skórą i kośćmi. Łotr umie się przebrać, ale poznacie go po chropawym głosie i czarnych łapach.

Koźlątka zaś rzekły:

– Droga matko, będziemy mieć się na baczności, nie troszcz się o nas.

Koza zabeczała i ruszyła spokojna w drogę.

Nie trwało długo, a zapukał ktoś do drzwi domu i zawołał:

– Otwórzcie, drogie dziatki, wasza mama przyszła i każdemu coś przyniosła!

Lecz koźlęta poznały po chropawym głosie, że to był wilk. Nie otworzyły.

Poszedł więc wilk do kramarza i kupił wielki kawał kredy. Zjadł go i tak jego głos zrobił się cienki. Potem wrócił, zapukał do drzwi i zawołał:

– Otwórzcie, drogie dziatki, wasza mama wróciła i każdemu coś przyniosła!

Lecz wilk położył łapę na parapecie. Zobaczyły to dzieci i zawołały:

– Nie otworzymy! Nasza mama nie ma takiej czarnej łapy jak ty. Ty jesteś wilk!

Poszedł więc wilk do piekarza, by ten posmarował mu łapę ciastem. Potem pobiegł do młynarza i rzekł:

– Posyp mi łapę białą mąką!

Młynarz pomyślał, że wilk chce kogoś oszukać, i się wzbraniał, lecz wilk mu zagroził, że jeśli tego nie zrobi, zje i jego. Wystraszony młynarz pobielił mu łapę.

Poszedł więc łotr po raz trzeci pod drzwi, zapukał i rzekł:

– Otwórzcie, drogie dziatki, wasza mama wróciła i każdemu coś przyniosła!

Koźlęta zawołały:

– Pokaż nam swoją łapę, żebyśmy widziały, że jesteś naszą mateczką.

Wilk położył łapę na parapecie. Gdy koźlęta ujrzały, że była biała, uwierzyły w to, co mówił, i otworzyły drzwi. Lecz tym, kto wszedł, był wilk! Koźlęta wystraszyły się. Jedno wskoczyło pod stół, drugie do łóżka, trzecie do pieca, czwarte do kuchni, piąte do szafy, szóste pod balię, siódme do skrzyni zegara ściennego. Lecz wilk je znalazł i połknął jedno za drugim. Tylko tego najmłodszego w zegarze ściennym nie znalazł.

Gdy już był syty, odszedł, położył się na zielonej łące pod drzewem i zasnął.

Niedługo potem wróciła koza z lasu do domu. Ach, co zobaczyła! Drzwi stały otworem, stół, krzesła i ławy poprzewracane, balia rozbita, pościel z łóżka zerwana. Szukała dziatek, lecz nie mogła ich znaleźć. Wołała każdego po kolei z imienia, lecz nikt nie odpowiadał. W końcu, gdy zawołała najmłodsze, odpowiedział cieniutki głosik:

– Droga matko, jestem w skrzyni zegara ściennego!

Wyciągnęła matka koźlątko z ukrycia. Opowiedziało jej, jak przyszedł wilk i wszystkich pożarł. Możecie sobie wyobrazić, jak stara koza płakała nad biedną dziatwą!

Po klasie rozeszło się ciche westchnięcie, choć dzieci doskonale wiedziały, że baśń musi mieć szczęśliwe zakończenie. I kiedy wreszcie udało się uwolnić małe koźlęta z brzucha wilka, a łotra spotkała zasłużona kara, wszystkie buzie się uśmiechnęły. Piegowaty chłopak z ostatniej ławki podniósł rękę i kiedy nauczycielka udzieliła mu głosu, powiedział:

– A ja bym lepiej się schował i wilk by mi nic nie zrobił.

– Ja też! – odezwały się następne głosy.

Wkrótce wybrzmiał dzwonek na przerwę i dzieciaki pobiegły bawić się w chowanego. Każde chciało być najmniejszym koźlątkiem, które przechytrzy wilka. Nie było dnia, by nie bawiły się w tę zabawę. Początkowo na szkolnym boisku, potem na rynku Sęplic, aż wreszcie wybierały ciekawsze okolice pełne drzew, krzewów i różnych zakamarków. W dorosłym życiu kontynuowały zabawę, ale chowały się już niekoniecznie przed rówieśnikami, czasami trzeba było skryć się przed koszmarami z przeszłości, przed odpowiedzialnością albo przed inną zmorą niepozwalającą zasnąć. Niektóre z dorosłych już dzieci osiągały mistrzostwo w tej dziedzinie, choć cały czas wyczekiwały w napięciu, kiedy ktoś krzyknie „pobite gary!” i zakończy zabawę.

Rozdział 1(teraz)

Działo się to w Sęplicach – trzytysięcznym miasteczku leżącym na jednym z krańców Polski – o którym tylko dwa razy było głośno w mediach. Pierwszy raz jeszcze w dobie istnienia odbiorników lampowych i tylko dwóch kanałów telewizyjnych, kiedy miejscowy pijaczek podpalił komórkę. Rozpisywano się o tym w gazetach, a zdjęcie podpalacza pokazano nawet w Dzienniku i raz spikerka wymieniła nazwę Sęplic.

Drugi raz wiele lat później, już w czasach internetu, kiedy krowa Wołowinka utknęła Jakubkowi w bagnie znajdującym się blisko pastwiska tuż na skraju lasu od drogi prowadzącej na południowy wschód. Zjechało się wtedy kilku dziennikarzy, którzy na żywo relacjonowali wyswabadzanie krowy z błocka. Nie było to łatwe przedsięwzięcie, bo zwierzę utknęło solidnie, bagno je zassało tak, że krowa sama wyjść nie potrafiła, i przyszłoby jej zginąć marnie, gdyby nie zaczęła przeraźliwie muczeć na całą okolicę. Jakubek jednak nic poradzić nie mógł, nawet z pomocą sąsiadów nie był w stanie wyzwolić „mućki”. Potem najważniejsze media w kraju pokazywały dzielnych strażaków, którzy z trudem i poświęceniem uratowali Wołowinkę. A że kamera uchwyciła łzy w oczach przestraszonej krowy, widzowie przed telewizorami wzdychali ze wzruszenia, udostępniali zdjęcia i filmiki z akcji ratunkowej w internecie i „mućka” Jakubka stała się sławna na całą Polskę. Doczekała się nawet kilku memów, co stało się miarą sukcesu w Sęplicach. Oczywiście jej sława trwała do dnia, kiedy ratownicy w innym zakątku kraju wydobyli szczeniaki ze studzienki. One szybko zastąpiły Wołowinkę i życie w miasteczku wróciło do normy. Płynęło swoim starym, spokojnym rytmem z dala od wielkiego świata mediów, choć kilku wyrostków próbowało skorzystać ze sławy sęplickiej krowy i wrzucało filmiki do sieci. Sukcesu „mućki” jednak nie udało się powtórzyć nikomu. Nikt nie pobił rekordu czterech memów w sieci.

Sęplice wciąż były więc miejscem, dokąd nikt nie wybierał się na wakacje, nie jechał w delegację ani nie szukał dobrze płatnej pracy. Były jednak MIASTEM, co z dumą podkreślali mieszkańcy, nie WSIĄ, tak jak sąsiedzkie Więcice, których mieszkańcy byli wrogiem numer jeden sępliczan, choć nigdy do otwartej wojny pomiędzy nimi nie doszło. Wróg był zupełnie oswojony, innych nie szukano, bo i po co, jeżeli z jednym jest wystarczająco dużo ambarasu. Do Sęplic nawet pies z kulawą nogą się już nie zapuszczał, więc mieszkańców z roku na rok ubywało, z elewacji budynków odpadał tynk, w chodnikach powstawały kolejne dziury.

Tego lata jednak trzy córy marnotrawne powróciły na stare śmiecie. Każda z nich z podkulonym ogonem, próbując ukryć się na chwilę przed światem, przeczekać kryzysy i zapomnieć o porażkach. Nie zawsze jednak rodzinne progi czekały na nie z utęsknieniem, o czym miała się wkrótce przekonać Krysia. Ta wróciła do miasteczka na początku kwietnia i z jedną walizką stanęła na progu domu rodziców, do których wieści o tym, jak prowadziła się ich córka w wielkim mieście, dotarły szybciej niż pierworodna. Drzwi więc się nie otworzyły, choć Krysia była pewna, że ojciec z matką siedzą w kuchni przy stole. Mają przed sobą szklanki w peerelowskich koszyczkach z wikliny i popijają mocny czaj, udając, że nie słyszą pukania i szczekania psa na podwórzu.

– Mamo! – krzyknęła Krysia, ale zamek nie zazgrzytał, drzwi nie puściły, a ze środka nie doszedł jej żaden odgłos. Usiadła na betonowym schodku, odkruszonym z prawej strony, i wyjęła z kieszeni paczkę papierosów. Palenie rzuciła tuż po skończeniu studiów, ale kiedy wyruszyła do rodzinnego domu, nie umiała się oprzeć, żeby nie kupić dwóch paczek „w razie nerwów”. Wybrała numer telefonu do córki.

– Basia?

– No przecież do mnie dzwonisz – zaśmiała się córka. – Co się dzieje, mamo?

– Nic – pociągnęła nosem. – Wszystko dobrze. Rodzice się ucieszyli, pomieszkam z nimi, a ty się nie przejmuj matką.

– Na pewno? Masz jakiś dziwny głos... Może jednak do mnie przyjedziesz? Jakoś się pomieścimy... – zapewniała Basia, choć mieszkała w kupionej niedawno kawalerce ze swoim chłopakiem. Mieszkanie liczyło sobie trzydzieści sześć metrów kwadratowych, ale dzięki temu nie mogło się człowiekowi zakręcić w głowie, jeżeli miał lęk przestrzeni. Basia nagle syknęła z bólu, bo niechcący kopnęła róg kanapy.

– Na pewno, córciu – odparła Krysia. – Nic się nie martw. Na pewno nie chcesz – spytała – żebym ci przelała coś na konto?

– Nie, mamo. Rozmawiałyśmy o tym – odpowiedziała dziewczyna zniecierpliwionym głosem, bo nie rozumiała, dlaczego Krysia ciągle nie mogła pojąć, że ona nie chce być zależna od pieniędzy rodziców. Już jako szesnastolatka Basia postanowiła, że do wszystkiego dojdzie sama, pracowała jako opiekunka do dziecka, zbierała truskawki, dorabiała kelnerowaniem, sprzedawała kosmetyki. Była z tego dumna, bo dzisiaj w małej kawalerce miała poczucie wolności. Bez trudu łączyła studia z pracą. Wszystko przecież polegało na dobrej organizacji, a że smykałkę do zarabiania pieniędzy odziedziczyła po matce, była pewna, że w przyszłości też sobie poradzi.

Krysia rozłączyła rozmowę i zaklęła siarczyście. Pies przyglądał się jej nieufnie z kojca. Nie kojarzył osoby, choć zapach coś mu przypominał, i nie rozumiał, dlaczego ten człowiek płci niewieściej wciąż tkwi na schodach domu. Krysia jednak nie wiedziała, dokąd pójść. Liczyła na to, że matce właśnie mięknie serce i za chwilę wybiegnie z domu, chwyci ją w ramiona i usprawiedliwi się pobytem w toalecie lub nagłą głuchotą, która dopadła ją akurat w tym momencie, gdy pierworodna córka przyłożyła palec do drzwi. Tak się jednak nie stało. Po godzinie siedzenia na zimnym betonie Krysia chwyciła walizkę i ruszyła do miasteczka. Po drodze kopnęła kilka kamieni, zużyła dwie chusteczki higieniczne i rozwinęła się lingwistycznie w wymyślaniu nowych przekleństw. Musiała znaleźć nocleg. Nie mogła wyjechać z miasteczka, zanim nie porozmawia z rodzicami, ponadto za kilka dni miała tu ważną sprawę do załatwienia. Usiadła na ławce stojącej na niewielkim rynku. Na szczęście do Sęplic nie dotarły trendy współczesnej „betonozy” i mogła skryć się pod rozłożystą lipą pozbawioną jeszcze liści. Kwiecień tego roku był naprawdę ciepły, w powietrzu czuło się nie tylko wiosnę, lecz także zapowiedź upalnego lata.

Nagle Krysia zobaczyła we wspomnieniu przyjaciółki ze szkolnych lat. Biegały po rynku, nawet próbowały wspiąć się na zdecydowanie mniejszą wtedy lipę, ale ktoś je przegonił. Uśmiechnęła się do tego obrazka i wygrzebała z torebki stary notes. Nie rozstawała się z nim, odkąd sięgała pamięcią, miał pożółkłe kartki, wytarte rogi i zniszczoną okładkę, ale zawsze nosiła go przy sobie, choć w ostatnich latach wszystko zapisywała wyłącznie w telefonie. Tu jednak przetrwały adresy szkolnych koleżanek. Nie utrzymywała z nimi kontaktu od... nawet nie potrafiła określić czasu, gdy rozmawiała ostatni raz z Lucyną. Była przekonana, że dziewczyna jako jedyna z jej paczki została w miasteczku. Wyszła za mąż za ich rówieśnika, szkolną gwiazdę piłki nożnej. Basia uśmiechnęła się pod nosem. Za Wojtkiem wszystkie dziewczyny strzelały oczami, pomyślała z przekąsem, choć akurat ona nie widziała w nim nic ciekawego. Miała wewnętrzne przekonanie, że przy bliższym poznaniu Wojtek wiele tracił.

Notes okazał się jednak złym pomysłem. Powinna go wyrzucić. Stare numery telefonów, jeszcze stacjonarne, na pewno były już nieaktualne, tusz wyblakł, niewiele można było rozczytać. Krysia ciężko podniosła się z ławki. Rozejrzała się po rynku. Niewysokie kamieniczki wokół straszyły odrapanymi elewacjami. Szare, zaniedbane wyglądały jak wyrzut sumienia osób, które po szkole uciekały z tego miejsca do wielkiego świata. Zatrzymała wzrok na niebieskim budynku na rogu jednej z uliczek. Tam dawniej mieszkała Lucyna, pomyślała i powoli ruszyła w kierunku domu. Im była bliżej, tym jej oczom pojawiał się pełniejszy obraz nędzy i rozpaczy, ostatecznie uwieńczony tablicą: „Do rozbiórki, nie wchodzić”.

– Kurwa mać – szepnęła pod nosem. Ze złości kopnęła walizkę tak, że ta od razu uderzyła w hydrant. Na szczęście się nie otworzyła, a Krysia rzuciła się, by ją podnieść i sprawdzić uszkodzenia. Zapomniała, że w środku miała tablet. Łzy jednak cisnęły się do oczu, z nosa ciekło, co utrudniało widoczność i ku jej radości także powonienie, bo za jej plecami wyrósł nagle jak spod ziemi mężczyzna, choć nie od razu była w stanie określić płci dziwnego zjawiska, na które teraz spoglądała.

– Szacuneczek szanownej pani – odezwał się męski głos, co utwierdziło Krysię w przekonaniu, że ma do czynienia z osobnikiem płci potocznie uważanej za brzydszą. Ponadto musiała przyznać, że tak obfity zarost raczej do kobiety nie pasował. – Ronczki całuje... na piwko kochaniutka dorzuci? – Wyszczerzył się w szczerbatym uśmiechu i wysunął przed siebie umorusaną dłoń. – Piontakiem poratuje?

– Nie mam – warknęła Krysia, chcąc się pozbyć delikwenta, choć było w jego umorusanej twarzy coś, co spowodowało dziwne ukłucie w żołądku. Nie wiedziała, czy to jego odrażający wygląd, czy coś innego poruszyło dawną strunę.

– Nie mam, nie dam, każda tak mówi. – Menel nie poddawał się, zbliżył się do Krysi, dając jej szansę poczuć wszystkie aromaty zbierane starannie przez miesiące i lata na jednym odzieniu.

– Idź, pan!

– A ta co? – kontynuował rozmowę w trzeciej osobie. – Po co tu przyjechała? Szuka kogoś?

Krystyna przyjrzała mu się przez chwilę, próbując znaleźć w nim jakieś podobieństwo do kogoś, kogo mogła znać przed laty. Kiedy odwiedzała rodziców, wpadała do nich na chwilę, nigdy nie włóczyła się po miasteczku, tylko od razu wracała do domu. A ostatnio była u nich... zastanowiła się. Dobrze ponad rok temu!

– Szukam – powiedziała nagle. – Jest pan miejscowy?

– No ba! – oburzył się, jak mogła w to wątpić. – Nie widać?

Krysia przestąpiła z nogi na nogę, jakoś nie było jej do śmiechu.

– Lucyny. Lucyny... Kwiatkowskiej – dodała. – Po mężu się tak nazywa.

– Ha! Piontaka poproszę!

Krysia wsunęła rękę do kieszeni i wyjęła portfel. Wysypała z niego na dłoń garść drobnych.

– Nie wiem, czy tyle mam...

– Może być tyle. – Mężczyzna szybkim ruchem zabrał jej pieniądze. Potrącił ją i wtedy dwie monety upadły na ziemię, a on rzucił się od razu, by nikt go nie uprzedził, choć na chodniku oprócz Krystyny nie było widać żywego ducha. W oddali szczekały jedynie psy, od czasu do czasu obok nich przejechało auto, ale te można było policzyć na palcach jednej ręki. Kątem oka kobieta zauważyła wychodzącą z kamienicy staruszkę. Spojrzała w ich kierunku, ale potem opuściła głowę i już tylko patrzyła pod nogi, żeby się nie przewrócić. Krysia przez moment nie odrywała od niej wzroku. Drobna, zasuszona i przygięta ciężarem lat kobiecina dreptała prawdopodobnie w stronę kościoła. Miała do pokonania kilkaset metrów i w tempie, w jakim się poruszała, linię mety zdobędzie późnym wieczorem.

Krystyna znów spojrzała na miejscowego obwiesia i od razu wytarła dłoń o spodnie.

– Gdzie znajdę Lucynę? – spytała.

Mężczyzna odwrócił się do niej plecami.

– Tam – wskazał palcem – za kościołem jest mendownia. Tam ją znajdzie. – Potem znów zmierzył Krystynę. Podrapał się po głowie. – A czy... ja żem ciebie nie znał? Tak se myśle...

– Wątpię – odpowiedziała, czując się nieswojo pod ciekawskim spojrzeniem miejscowego lumpa. Nawet nie umiała określić jego wieku, umorusana twarz pokryta zarostem też nie pozwalała na identyfikację. – Co to jest mendownia? – Próbowała zmienić temat, a facet nagle klepnął się w udo tak mocno, że w powietrzu zawirował kurz, a Krystynę owiało powietrze nasycone aromatami mężczyzny.

– Wiem! Ty Krycha jesteś! – zawołał uradowany, jakby zamiast piątaka spadła mu z nieba stówka. – Krycha! Od... od Permusów! Z Krótkiej!

Przerażona kobieta spoglądała na śmiejącego się mężczyznę, który co chwilę klepał się po nogach, jakby nagle postanowił wytrzepać swoje ubranie niczym stary dywan. Chwyciła walizkę i próbowała go ominąć, jednak ten jak oparzony skoczył przed nią i wskazał ręką na swoją twarz.

– Nie pamintasz mnie?! – wrzasnął. – Ja se od razu pomyślał, że jakaś znajoma facjata mi się tu wyłania na horyzoncie, a to Krycha Permus! Stara Krycha!

– Nie taka stara – burknęła pod nosem. – No dobra, nie pamiętam cię, a teraz przepraszam, bo muszę iść.

– Nie pamintasz? – krzyknął. – A Pietrka od Kowalskich?

– Pietrek? – spytała zaskoczona, a we wspomnieniu zaraz się jej pojawił chłopak z klasy wyżej. Miał głęboko osadzone oczy, ostre rysy twarzy i bladą skórę. Zapamiętała jego ciemne, lekko kręcone włosy, które go denerwowały, bo według niego facetowi nie przystoi nosić loczków. Przestał ścinać się na zapałkę dopiero wtedy, gdy zauważył, że dziewczynom podobają się jego kędziorki. Wszyscy w szkole go lubili, bo zawsze chętny był do zabawy. Mówił, że pójdzie do wojska i zostanie generałem. Raz nawet ją pocałował na szkolnej zabawie... Chyba chciał z nią chodzić... Wzdrygnęła się na tę myśl, bo naprzeciwko niej szczerzył się Pietrek w bezzębnym uśmiechu, śmierdzący i postarzały o trzydzieści lat. – Pietrek? – powtórzyła i zrobiła taki gest ręką, jakby próbowała na migi zapytać go, skąd pomysł na taki entourage. – Dlaczego jesteś... bezdomny?

– Nie jestem bezdomny! – Oburzony machnął ręką. – Jestem tylko... w kryzysie bezdomności. Tak mówiła mi jedna doktór, choć ja przecie chałupę mam. Zresztą długo by gadać. Se kiedyś usiondzim przy piwku, to ci opowim – dodał, a potem chuchnął w dłoń z monetami i ruszył przed siebie. Krysia spoglądała przez chwilę na jego brudne ubranie i lekko chwiejny krok. Nie wierzyła, że wesoły Pietrek zamiast generałem został miejscowym pijakiem.

– Pietrek! – zawołała za nim, a on odwrócił się, machnął ręką, a potem jeszcze rzucił:

– Idźże do Lucyny! – dodał. – Uszanowanko! – Kiwnął jej z daleka głową. Zobaczyła jeszcze tylko, jak otworzył drzwi od sklepu. Ruszyła w kierunku wskazanym przez dawnego kolegę. Wciąż towarzyszył jej zapach Pietrka. Miała wrażenie, że nie pozbędzie się go nigdy z nosa. W Lucynie widziała nadzieję na nocleg. Jutro spróbuje jeszcze raz porozmawiać z rodzicami, potem załatwi swoje sprawy i wyjedzie z Sęplic.

– Co to jest ta mendownia? Podstawówka? – szepnęła pod nosem, próbując sobie przypomnieć, co znajdowało się za kościołem. Do szkoły stąd było niedaleko. Nie słyszała nigdy, by ich dawna „buda” zmieniła lokalizację, a z tego, co pamiętała, to Lucyna studiowała na AWF-ie. Podejrzewała więc, że mogła być nauczycielką wychowania fizycznego. Co innego mogłaby robić w takim miasteczku?

Dopiero gdy Krystyna minęła kościół, uśmiechnęła się do siebie. Oświecenie przyszło natychmiast, gdy zobaczyła tablicę z nazwą posterunku. Pasowało do określenia Pietrka. Wspięła się na schody i postawiła walizkę przy drzwiach. Nie podejrzewała, żeby ktoś ją stąd ukradł. Dalej szła bez niej. Otworzyła drzwi i znalazła się w niewielkim korytarzu. Za szybą zauważyła policjanta. Pochylał się nad biurkiem, przed sobą miał monitor komputera.

– Zgłoszenie? – spytał funkcjonariusz. Krystyna uważnie mu się przyjrzała. Był bardzo młody. Miał gładko ogolone twarz i głowę. Sięgnął po czapkę i zakrył łysinę, by dodać sobie powagi.

– Nie, szukam kogoś.

– Czyli zgłoszenie zaginięcia – powiedział, spoglądając w monitor komputera. Otworzył jakąś stronę. Krysia nie widziała, na co patrzył, ale po chwili podsunął jej kartkę.

– Nie – odparła. – Szukam pewnej osoby, ale nie zaginionej! – dodała szybko, żeby znów nie wyciągnął mylnych wniosków.

– To kogo? Szuka się z reguły kogoś, kogo nie można znaleźć – wydedukował.

– Szukam Lucyny Kwiatkowskiej.

Mężczyzna wyprostował się i uważniej przyjrzał się Krystynie.

– Czyli... pani kierownik. W jakiej sprawie?

– Kierownik? Jest tu? – spytała zdezorientowana, bo była pewna, że na posterunku jest dowódca, a nie kierownik. Teraz zwątpiła, czy Lucyna faktycznie jest policjantką. – Sprawa osobista. Nazywam się Krystyna Dembińska...

Nagle drzwi jednego z pokojów się otworzyły i w progu stanęła kobieta w mundurze. Na jej pagonie Krysia zauważyła trzy gwiazdki, wyglądające jakby były nanizane na grubą nić. Nie znała się na stopniach policyjnych, ale wiedziała, że kobieta była wyższa stopniem niż funkcjonariusz siedzący przed nią, bo ten na pagonie miał jedną poziomą kreskę.

– Lucy? – szepnęła w kierunku kierowniczki posterunku. – Lucy to ty?

Policjantka odruchowo poprawiła mundur. Przez moment analizowała znajomo wyglądającą twarz kobiety, ale trzy sekundy później rzuciła się do niej i zatopiła ją w swoich ramionach.

– Kryśka?

Obie ryknęły płaczem, jakby właśnie dowiedziały się o śmierci połowy miasteczka. Ściskały się, potem odsuwały, by przyjrzeć się dawno niewidzianej twarzy, i znów wpadały w szloch.

– Co ty tu robisz? – spytała Lucyna. – Do rodziców przyjechałaś?

Krysia kiwnęła głową, ale słowa ugrzęzły jej w krtani. Nie mogła nic powiedzieć. Nie spodziewała się, że dopadnie ją takie wzruszenie. Nagle przed oczami zaczęły pojawiać się obrazy sprzed lat, z czasów szkolnych, nastoletnich. Pamiętała, jak nieraz w cztery siedziały na strychu domu jej rodziców i opowiadały sobie najpierw historie o duchach, a kilka lat później rozmawiały wyłącznie o chłopakach, pierwszych pocałunkach i... Uśmiechnęła się przez łzy, bo w jej wspomnieniu pojawił się odkurzacz, a w zasadzie rura od odkurzacza. Dziewczyny zastanawiały się, ile centymetrów ma cal, bo któraś z nich wyczytała gdzieś, że męski członek liczy średnio od pięciu do sześciu i pół cala w zwodzie...

– Tak – odparła, odganiając od siebie obrazy przeszłości. – Ale... – zawahała się. – Nie ma ich w domu, a ja nie mam kluczy... i nie mam się gdzie podziać.

– Przyjechałaś samochodem?

– Nie mam prawa jazdy – powiedziała szczerze, choć nie dodała, że odzyska je dokładnie za trzy miesiące i dwa dni. – A ostatni autobus do cywilizacji dawno odjechał.

– Dobrze się składa, mam wolny pokój – powiedziała. – Krysiu, jak ja dawno cię nie widziałam... Tyle czasu minęło. Siadaj. – Wskazała miejsce przy biurku. – Za pół godziny kończę służbę. Pojedziemy do mnie. – A wiesz? – Spytała retorycznie. – Monikę widuję ostatnio regularnie. Przyjeżdża do mamy. Ojciec Moni zmarł zimą i podobno jej matka ciężko to znosi.

– To przykre. A co u Olgi?

– Nie wiem – odparła. – Kilka lat temu był pogrzeb jej dziadków, zmarli jedno po drugim, ale akurat za każdym razem miałam służbę. Słyszałam tylko, że krótko po tym straciła męża. Wiesz, tu ludzie wszystko wiedzą, poczta pantoflowa działa jak przed laty. – Lucyna się uśmiechnęła. – Trudno też uwierzyć, żeby jednego człowieka tyle spotkało co Olgę. Nie widziałam się z nią, bo chyba też nie miałam odwagi stanąć z nią twarzą w twarz. Co bym jej powiedziała? Że mi przykro? Zresztą chyba zaraz wyjechała. Dom po Grabkach stoi pusty. – Machnęła ręką, jakby odganiając od siebie nieprzyjemny temat, i dodała z uśmiechem: – Jak miło cię widzieć. Nic się nie zmieniłaś, nic a nic, dalej masz te same oczy, uśmiech... włosy...

– Tylko dupa powiększyła gabaryty, choć... – zaśmiała się. – Jak to ktoś powiedział w kabarecie, na szczęście obecnie dupa rośnie wolniej od inflacji.

Krystyna przyjrzała się Lucynie. Też próbowała ocenić jej wygląd. Kilka zmarszczek na twarzy dodawało jej uroku, ale włosy wciąż były koloru dojrzałego zboża. Widać, że Lucy umiejętnie dobierała kolor farby, aby wyglądać naturalnie. – A wiesz, kto mnie do ciebie skierował? Pietrek Kowalski.

– Czyli poznałaś naszego lokalnego menelika – zaśmiała się. – Mamy jeszcze dwoje takich, ale tylko Pietrek miejscowy, pozostali przybyli tu kilka lat temu i chyba się zadomowili. Pomieszkują w pustostanach, a my... – zawahała się – my przymykamy oko. Są niegroźni.

– Ale kto by pomyślał, że pierwszym znajomym, jakiego spotkam w Sęplicach, będzie Kowalski. Dziwne, nie? Jakby karma zawsze wracała. Nigdy też nie pomyślałabym, że Pietrek tak skończy.

– Jego ojciec też był pijak... – skomentowała, ale zaraz zmieniła temat. – A pamiętasz Andrzeja z naszej klasy?

Krysia szybko przywołała w pamięci twarz chłopaka. Był najsłabszym uczniem. Nauczyciele ciągle mu powtarzali, że nic dobrego z niego nie wyrośnie. Pamiętała go doskonale. Ściągał od niej zawsze na matematyce. Kiwnęła więc głową, oczekując ciekawej historii.

– Biznesmen pełną gębą – zaśmiała się Lucy. – Ma hurtownię przypraw, herbaty, kawy i słodyczy. Podobno dużą. Handluje przez internet, ale ma też odbiorców zza wschodniej granicy. Uwierzyłabyś?

– Że Andrzej biznesmen? – zachichotała. – A Marcel Barański? Nasz szkolny rozrabiaka?

– Nie słyszałaś?

Krysię zdziwiło to pytanie. Zmarszczyła brwi.

– Nie, a co z nim?

– Nie żyje – odparła Lucyna. – Zmarł rok temu na raka. Chyba połowa miasteczka przyszła na pogrzeb. Młody człowiek przecież i troje dzieci osierocił. Pracował w szkole – dodała. – Uczył przyrody.

– Przykra sprawa – bąknęła Krysia i teraz ona szybko zmieniła temat. – Ale że ty policjantka, też bym nie uwierzyła. AWF kończyłaś?

– Tak, ale praca w szkole była dla mnie za nudna. Potrzebowałam adrenaliny. Wojtek pracuje w szkole, uczy wuefu, a ja urzęduję tu na posterunku. – Pokazała swoje gwiazdki na pagonie. – A co u ciebie?

– A ja... – zawahała się. – Jestem... byłam... – zająknęła się. – Menedżerką hotelu.

– Jesteś czy byłaś?

– W zasadzie jestem, ale mam pół roku urlopu – wyjaśniła.

– Pół roku? Kto daje taki długi urlop?

– Część bezpłatna – dodała, unikając jej wzroku, co Lucyna od razu wyłowiła. – Muszę trochę odpocząć. Chorowałam, ale nie chcę teraz o tym mówić.

Lucyna pokiwała głową, potem zerknęła na zegarek.

– To jedziemy do mnie. Mam wino, w weekend córka zrobiła sałatkę, więc zapraszam.

– Masz jedno dziecko?

– Nie, dwoje, studiują, więc rzadko są w domu.

– Ja mam jedną, Basię – dodała, choć Lucyna nie spytała. – Też studiuje.

Krysia szła za Lucyną. Kobieta właśnie pchnęła furtkę, a na powitanie jak na komendę z krzewów wyszły dwa koty i otarły się o nogi swojej pani. Jeden zamiauczał, dając do zrozumienia, że miska dawno powinna być napełniona. Kobieta schyliła się i pogłaskała kocura.

– Zapraszam na moje włości, tylko nie przestrasz się, bo bałagan. Żyję w niedoczasie.

– Ładnie tu u ciebie – powiedziała szczerze Krysia. Spojrzała na niewielki dom pokryty brązową blachą do złudzenia przypominającą ceramiczną dachówkę. Budynek nie był jeszcze pomalowany, z jednej strony stało rusztowanie, ale kształt domu spodobał się Krysi. Też mogłaby w takim zamieszkać.

– Dużo jeszcze do zrobienia – odparła Lucyna. Po chwili otworzyła drzwi i zaprosiła dawną przyjaciółkę do środka. Od progu uderzyła ją woń świeżej farby. Dom pachniał nowością. – Tu jest łazienka. – Wskazała na drzwi w korytarzu. – A tu będzie twój pokój, postaw walizkę, odśwież się, a ja pójdę przyszykować kolację. Tylko najpierw zrzucę mundur.

Krysia kiwnęła głową. Rozejrzała się po niewielkim pokoju. Pod ścianą stała granatowa sofa z poduchami w kolorze musztardy. Położyła na niej walizkę. Zdjęła dżinsową kurtkę i rzuciła ją na bujany fotel stojący przy oknie. Od razu pomyślała, że to dobre miejsce do czytania, bo obok dostrzegła półkę z książkami. Nie mogła się powstrzymać, by nie przejrzeć tytułów. Jej uwagę przyciągnął gruby wolumin z kolorowym napisem na grzbiecie. Niksy. Tytuł jednak nic jej nie mówił, podobnie jak nazwisko autora. Za plecami usłyszała krzątaninę Lucyny, zostawiła więc książki i poszła do łazienki, by po chwili pomagać koleżance w przygotowaniu kolacji. Na stole stała już szklana miska z sałatką. Krysia poczuła, jak zaburczało jej w brzuchu. Nie jadła przecież od kilku godzin.

– A twoi rodzice nie uprzedzili cię, że wyjeżdżają? – spytała Lucyna. Postawiła na stole koszyk z pieczywem. Z lodówki wyjęła wino. Pokazała je Krysi.

– No... – zawahała się. – W sumie... coś tam przebąkiwali, ale wiesz, jak to jest, zapomniałam z roztargnienia.

– Zdarza się – odpowiedziała Lucyna i z uwagą przyjrzała się Krysi. Co jak co, ale nigdy wcześniej nie podejrzewałaby jej o roztrzepanie. – Kiedyś byłaś dobrze zorganizowana – dodała, nie spuszczając z niej oka.

– To było kiedyś! – Machnęła ręką. – Już zapomniałam, jak to było, gdy miałam kilkanaście lat. Dawne dzieje – odparła z lekką irytacją w głosie. Chrząknęła i poprawiła włosy, chcąc ukryć zakłopotanie. – Nie wracajmy do tego, dobrze?

Teraz Lucyna pokiwała głową, choć zachowanie przyjaciółki wydało się jej dziwne. Przyjrzała się jej uważnie. Nos policyjny podpowiadał, że coś jest nie tak. W podstawówce Kryśka była przebojowa i waleczna, a w ósmej klasie, kiedy wreszcie zaczęli urządzać prywatki, za wszelką cenę starała się być duszą towarzystwa, jakby coś zmuszało ją do ciągłego ruchu. Potem dziewczyny poszły do liceum, mieszkały w internatach, spotykały się w weekendy, nie było czasu opowiadać o sobie wszystkiego. Dopiero wakacje pozwalały na nadrabianie zaległości w przyjaźni. Teraz Lucyna poczuła, że może są właśnie takie wakacje, tylko koleżanka wydawała się jej jakaś inna niż przed laty.

– Pusto u ciebie – powiedziała Krysia już spokojniej. – Wojtka nie ma?

– Nie ma – odparła. – Spróbuj sałatki. Moja córka robi najlepsze. – Nalała wino do kieliszków i podniosła swój, by wznieść toast. W powietrzu wisiały niedopowiedzenia i kłamstewka, ale przecież dopiero zaczynały się ich wspólne „wakacje” i być może miały potrwać tylko jeden wieczór, noc i poranek. – Za spotkanie.

– Za spotkanie i za dawną przyjaźń – powtórzyła Krysia. Owocowy smak wypełnił jej usta. Przymknęła oczy. – Nie będę długo przeszkadzać – dodała. – Jutro rodzice powinni wrócić, zostanę u nich kilka dni, a potem jadę do Warszawy.

– W stolicy mieszkasz? No proszę – powiedziała Lucyna. Nie śledziła losów dawnej przyjaciółki. Kiedy ich drogi się rozeszły, starała się o niej nie myśleć. Zajmowała się swoimi sprawami. – Zawsze marzyłaś o dużym mieście.

Krysia przytaknęła i znów wzięła duży łyk wina.

– No tak, ciągnęło mnie w świat – potwierdziła. – Jako menedżerka miałam tam większe szanse niż w Sęplicach. Tu nie ma żadnego większego zakładu pracy. A ponadto duże miasto daje poczucie anonimowości.

– Prawda. A jak twoje życie osobiste?

Lucyna zamoczyła usta w winie. Nałożyła sobie sałatkę na talerz i wyczekiwała odpowiedzi, nie spoglądając Krysi w oczy, co tamtej ułatwiło opowiadanie.

– Mam córkę Basię, to już wiesz, męża, duży dom... psa i kota, a nawet mieliśmy kiedyś papużki. Nic niezwykłego. Zwyczajne życie... choć przyznam, że pracuję i zarabiam pewnie... – szukała odpowiedniego słowa – inaczej niż normalni ludzie. A Mariusz jest – dodała – programistą komputerowym.

Lucyna zagwizdała z podziwu. Domyślała się, że facet musiał nieźle zarabiać. Krysia uśmiechnęła się jednak pod nosem.

– Znam stereotypy – skomentowała. – I uwierz mi, ja lepiej zarabiałam niż on. Mariusz... jakby to powiedzieć... nie ma zbyt wysokich aspiracji. A ja zawsze lubiłam adrenalinę i rywalizację, więc pięłam się po szczebelkach, wykupiłam udziały w dużej spółce.

– W hotelu można dobrze zarobić? – zdziwiła się Lucyna. – To chyba też nietypowe, by kobieta zarabiała więcej niż facet?

Zaśmiały się, ale w powietrzu wciąż wisiało jakieś skrępowanie, mieszało się ze sztucznością wieczoru, a po pokoju wirowały drobinki kłamstw. Od czasu do czasu połyskiwały w świetle, ale dawne przyjaciółki udawały, że ich nie dostrzegają.

– Mam udziały w dużej spółce – powtórzyła. – Spełniam swoje marzenie – dodała. – Wcześniej byłam korpoludkiem.

– Pamiętam, że... – zaśmiała się Lucyna. – Zawsze mówiłaś, że kupisz wielki dom i przerobisz go na pokoje do wynajęcia.

– No... – Krysia wzięła kolejny łyk wina. – Mniej więcej tak. A jak u was?

– No to u nas podobnie – odezwała się Lucyna. – Dlatego poszłam do policji, by lepiej zarabiać i mieć ciekawszą pracę. Wojtek jest nauczycielem wuefu i wicedyrektorem szkoły. Ja szefuję na swoim posterunku. Mamy, jak wiesz, dwoje dzieci...

Lucyna nie zdążyła jednak skończyć zdania, bo nagle telefon leżący obok niej na stole zaczął nerwowo podskakiwać. Spojrzała na wyświetlacz i szepnęła do Krysi, że musi odebrać, bo to z pracy. Szybko przejechała palcem po ekranie i wyszła z kuchni.

– Co jest?

– Wezwanie do rannego – odpowiedział głos w słuchawce.

– U nas? – zdziwiła się, bo jedyne przestępstwa, jakie miały miejsce w Sęplicach, to kradzieże. Pobicia zdarzały się bardzo rzadko, bo raczej nikt tu nie wybierał się na „występy gościnne”, a swoi znali się jak łyse konie i wszelkie konflikty wyjaśniali przy butelce wódki. – Kto?

– Pietrek Kowalski. Sklepowa dzwoniła, bo znalazła go leżącego na podwórku od zaplecza. Jest nieprzytomny, zabrało go pogotowie.

– Jakieś szczegóły? Pobił się ze swoimi lumpami? Komu nagle Pietrek przeszkadzał?

– Być może. Znaleźliśmy jednak przy nim portfel – dodał męski głos. – Bez kasy, ale z dokumentami i... kartami bankomatowymi.

– Czyje?

– Jakaś niemiejscowa – odparł. – Krystyna... Dembińska... i wiesz – zawahał się. – Dziwna sprawa, sprawdziłem ją. Była notowana.

– Co? – Zaskoczona Lucyna zrobiła kilka kroków w głąb mieszkania. Ściszyła głos. – Jakie ma panieńskie?

– Permus...

Lucyna nastawiła sobie budzik na szóstą rano. Ubrała się po omacku, by nie robić hałasu. Zrezygnowała z samochodu, bo bała się, że kiedy uruchomi silnik, obudzi Krystynę. Nasunęła kaptur bluzy mocno na czoło i truchtem pobiegła w kierunku posesji Permusów. Z reguły poranny jogging robiła w przeciwną stronę, ale tym razem koniecznie musiała sprawdzić, czy rodzice jej dawnej przyjaciółki są w domu.

– Ciii – szepnęła, gdy pies sąsiadów rozszczekał się, alarmując pół miasteczka, że właśnie zobaczył zakapturzoną postać. – To ja, głupolu...

Lucyna podczas przebieżki analizowała to, co wiedziała o Krysi, i to, co usłyszała wczoraj od kolegi policjanta. Jurek Nowaczyński rzadko kiedy się mylił, miał policyjnego nosa, więc nie znajdowała podstaw, żeby nie ufać jego wersji zdarzeń. Według niego Pietrek próbował okraść Krystynę Dembińską, ta jednak się szarpała i w końcu dała mu w łeb. Potem uciekła, bo ktoś ją spłoszył. To wyjaśniałoby, dlaczego nie sięgnęła po portfel, o który przecież walczyła. Lucynie jednak taka wersja zdarzeń się nie kleiła, chyba że ktoś po Kryśce dokończył. Dlaczego na miejscu nie było pieniędzy? Czy ktoś znalazł nieprzytomnego Pietrka i opróżnił portfel? Poza tym, nie ukradł kart płatniczych. Ktoś, kto napadł na Pietrka, albo nie zauważył kart, albo nie chciał z nich skorzystać, by nie zostawić śladów. W Sęplicach były tylko dwa bankomaty. Oba monitorowane, więc potencjalnego złodzieja szybko by namierzono. Ponadto Kryśka przyszła do niej na komendę, nie nosiła na sobie żadnych śladów szarpaniny. Miała starannie ułożone włosy, elegancki płaszcz. Lucyna nawet zwróciła uwagę na jej czerwone botki, bo wyglądały na porządne i drogie. Gdyby się biła z Pietrkiem, byłaby brudna, może wystraszona. I na pewno nie wspomniałaby o tym, że z nim rozmawiała.

Policjantka ukłoniła się mężczyznom w strojach roboczych lokalnej firmy budowlanej. Czekali na busa na przystanku i z zaciekawieniem przyglądali się kobiecie. Wymienili ze sobą jakieś uwagi, których Lucyna na szczęście nie dosłyszała, i parsknęli śmiechem. Zignorowała ich. Z daleka zauważyła dach domu Permusów. Spojrzała na zegarek. Dochodziło pół do siódmej. Nie była to najszczęśliwsza godzina do odwiedzin, ale Lucyna nie miała wyjścia. Musiała zdążyć, zanim Kryśka się obudzi.

Pchnęła więc drewnianą furtkę i weszła na podwórze. Natychmiast pies się rozszczekał, alarmując gospodarzy o najściu intruza.

– Cicho – skarciła go i podeszła do okna. Zajrzała przez szybę, ale wewnątrz było ciemno. Dostrzegła kontury mebli – Jest twoja pani w domu? – spytała psa, a ten odpowiedział coś w swoim języku. – Widzę, że się jednak nie dogadamy – dodała cicho. Przeszła do drugiego okna i tu również zerknęła przez szybę z takim samym skutkiem jak poprzednio. Rzuciła okiem na podwórze. Poszła w kierunku garażu. Brama była uchylona. Wsunęła głowę do środka. Wewnątrz stał samochód. Zawiasy zaskrzypiały złowieszczo, ale nie stawiły oporu, gdy pociągnęła skrzydło bramy. Lucyna rozpoznała samochód Permusów. Czerwona Škoda Fabia Ice Classic Hatchback, pojemność silnika jeden przecinek dwa... rocznik... nie była pewna, ale auto mogło być już pełnoletnie. Położyła dłoń na masce. Była zimna. Po chwili wyszła z garażu i stanęła przed drzwiami domu Permusów. Zapukała. W tle rozszczekał się ponownie pies. Przez moment nasłuchiwała, czy z wnętrza nie dochodzi żaden głos.

– Pani Jadwigo! – krzyknęła, naciskając na klamkę. – Pani Jadwigo, otwórzcie! Policja!

Wtedy po drugiej stronie drzwi coś spadło na podłogę. Lucyna przyłożyło ucho do deski i nasłuchiwała. Miała wrażenie, że ktoś był wewnątrz. Zapukała jeszcze raz. – Policja! Proszę otworzyć!

Wreszcie zamek zazgrzytał, a po chwili przed Lucyną stanęła Jadwiga Permus w szlafroku, z wałkami na głowie, a za nią wyłonił się Wiesław odziany jedynie w kalesony wypchane mocno na kolanach.

– Dzień dobry – rzuciła Lucyna, zsuwając z głowy kaptur, by nie straszyć Permusów jeszcze bardziej. Matka Krysi wyglądała, jakby zobaczyła ducha. Była blada, a jej oczy powiększyły się do rozmiarów denek od słoików. – Przepraszam, że nachodzę państwa o tak wczesnej porze. Chciałam porozmawiać.

– Stało się co? – szepnęła przerażona kobieta. – Zaciukali naszą Krysię?

– Nie gadaj głupot – odezwał się wreszcie Wiesław i odsunął żonę od drzwi. – Wchodzi pani władza.

W tym samym czasie, kiedy Lucyna przekroczyła próg domu Permusów, na nosie Krysi usiadła mucha i bezczelnie łaskotała ją po skórze. Kobieta przez sen kilka razy machnęła ręką, ale natarczywy owad wciąż wracał i siadał na najbardziej wystającym elemencie jej twarzy. Wreszcie zniecierpliwiona otworzyła oczy i spróbowała namierzyć natręta. Walka okazała się jednak z góry przegrana. Mucha podleciała do sufitu i z wysokości spoglądała na Krysię.

– Wredna suka – jęknęła pod nosem i zwlekła się z łóżka, bo kiedy tylko otworzyła oczy, poczuła parcie na pęcherz. Przy okazji stwierdziła też, że jest spragniona. Poszła do łazienki. Po załatwieniu potrzeby fizjologicznej odkręciła kurek z wodą. Chwilę poczekała, aż zacznie płynąć ciepła. Zanurzyła dłonie i obmyła twarz. Potem przez kilka sekund spoglądała na swoje odbicie. Miała podkrążone oczy i pryszcz na brodzie. Próbowała go bezskutecznie wydusić, gdy nagle znów usłyszała płacz kota. Otworzyła drzwi od łazienki i spojrzała w pusty korytarz. – Kici, kici – nawoływała. Nie miała pojęcia, jak nazywa się sierściuch Lucyny. Zachowywała się cicho, by nie obudzić dawnej przyjaciółki. Wtedy nagle kot zeskoczył z szafki stojącej niedaleko niej. Wystraszyła się. – Obszczańcu, chodź tu! – warknęła i ruszyła za nim. I wtedy coś ją tknęło. Miała nieodparte wrażenie, że jest w domu sama. – Lucy! – zawołała, lecz odpowiedziała jej cisza. Nawet kot się nie odezwał, więc Krysia ruszyła do dużego pokoju, a stamtąd do sypialni gospodyni. Zapukała do drzwi. – Lucyna! Jesteś?

Nacisnęła klamkę i weszła do środka. Łóżko było niedbale nakryte kapą w kolorze butelkowej zieleni. Krysia zauważyła, że jedna szafka nocna świeciła pustką. Nie stała na niej nawet lampka, tak jak z drugiej strony. Rozejrzała się po wnętrzu. Było... jakieś... Nie umiała powiedzieć, co jej nie pasowało, ale bez zastanowienia podeszła do szafy i otworzyła ją na oścież.

– Oż ty jego mać... – jęknęła.

Lucyna usiadła przy niewielkim stole nakrytym ceratą. Czekała, aż Jadwiga usadowi się naprzeciwko niej, a Wiesław włoży koszulę i wróci do kuchni. Permusowie byli wyraźnie przestraszeni i onieśmieleni. Spoglądali na policjantkę ubraną w cywilny dres. Złe przeczucia ich nie opuszczały. W domu panowała cisza przerywana jedynie cichym szumem lodówki.

– Coś Kryśka nasza narozrabiała? – spytała Jadwiga i złożyła ręce jak do modlitwy. Oparła je o blat stołu i wpatrywała się w Lucynę jak w święty obrazek. Za to Wiesław w tym czasie kilka razy zaklął pod nosem, dodał też, że mógł prać Kryśkę, gdy była dzieciakiem, toby teraz nie było tego zamieszania.

– Tego nie wiem – odparła szczerze Lucyna. – Nocowała u mnie...

Jadwiga momentalnie wykonała znak krzyża, a Wiesław ponownie zaklął. Sięgnął z szafki po paczkę papierosów i poczęstował policjantkę. Ta jednak pokręciła głową, więc mężczyzna zapalił sam. Lucyna zwróciła uwagę, jak drżały mu palce. Rzucił na stół zmiętą paczkę i zapalniczkę, a potem odchylił się od blatu. Zaciągnął się. Najwyraźniej sprawiło mu to przyjemność, bo opuścił ramiona i założył nogę na nogę. Jadwiga natomiast przestawiła szklaną popielniczkę z parapetu na stół. Podsunęła ją mężowi i poprosiła, by nie zrzucał popiołu na podłogę, bo wczoraj ją myła.

– No to się narobiło – jęknęła.

– Dobrze, ale proszę mi powiedzieć, czy Krystyna była u państwa wczoraj? – zaczęła Lucyna. Uważnie się przyglądała to jednemu, to drugiemu rodzicowi. Wciąż nie wiedziała, dlaczego byli zdenerwowani. – Czy gdzieś wyjeżdżaliście? Dlaczego was nie zastała? Krysia mówiła, że...

– My... byliśmy, ale – zająknęła się Jadwiga.

– Dość tego – przerwał jej Wiesław i zdusił papierosa w popielniczce. – Nie będziem się tłumaczyć, niech Krycha gada, jeżeli nocowała u ciebie... – odezwał się do Lucyny per ty, tak jak za dawnych czasów, gdy jego córka razem z nią chodziła do jednej klasy. – Nie nasza to rzecz.

– Powiedzcie mi tylko – uspokajała go Lucyna. – Czy byliście wczoraj w domu?

– Bylim, ale nikomu nic do tego.

– No tak... Ale Krysi nie wpuściliście?

– Nie!

– Dlaczego?

– A tego my nie musim zdradzać, to rodzinne sprawy.

– Rozumiem... ale...

– Ale to pani aspirant niech nam powie naprzód, o co chodzi. Co Krycha zrobiła?

– W zasadzie nic, ale... – zawahała się. – Okradziono ją – dodała szybko, jednak zdziwiła się, że Wiesław machnął na to ręką.

– U niej pieniędzy tyle, że pewnie