Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Miłość, tajemnice sprzed lat i rodzina, której los nie oszczędzał…
Wybuch wojny rozdziela Wilamowskich, rzucając ich w różne miejsca: Soldau, Illowo, Stutthof. Lidzbark staje się niemieckim miastem. Rozalia mieszka tylko z Agnesą. Celem żony krawca jest obrona rodzinnego domu przed okupantami, by każdy z Wilamowskich miał dokąd wrócić. Przed nią trudne zadanie, najpierw musi pozbyć się ciała zabitego hitlerowca Hansa i to w chwili, kiedy nieoczekiwanie ktoś dobija się do drzwi…
Bohaterowie zmagają się z przeciwnościami i wyzwaniami, jakie niesie los. Zawsze jednak znajdzie się miejsce na miłość – łatwą, ale też i skomplikowaną, której nie tylko dzieci Wilamowskich będą szukać…
Czy uda im się przetrwać i powrócić do rodzinnego Lidzbarka? Jak poradzi sobie Rozalia, będąc gospodynią niemieckich urzędników i żyjąc z nimi pod jednym dachem? Co wydarzy się w Dłutowie, w domu młodszego z Wilamowskich? I czy Frania dowie się wreszcie, kim są jej rodzice?
Nić przeznaczenia ma dla mnie szczególną wartość. Dzięki książce przeniosłam się do czasów dzieciństwa i młodości moich rodziców. Pochodzą oni bowiem z okolic Lidzbarka i mieszkali tam w latach, w których rozgrywa się akcja powieści. Z zapartym tchem czytałam tę wspaniale nakreśloną historię, doceniając dbałość autorki o detale, styl i szacunek dla skomplikowanej przeszłości regionu. Serdecznie polecam!
Sylwia Trojanowska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 529
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim przodkom, by nie zniknęliz pamięci następnych pokoleń.
Natalii Osieckiej z podziękowaniem
Drzewo genealogiczne
1939–1941 rok
Gdzie cienko, tam się rwie
Wojenne koła wciąż się rozpędzały. Niemcy umacniali władzę na zdobytych terenach. Wysiedlali Polaków, zajmowali najlepsze domy w mieście, przejmowali gospodarstwa. Jasno określone dyrektywy zakładały, że między innymi Mazurów można było zostawić na miejscu, ponieważ istniała szansa zniemczenia. Mieszkańców Lidzbarka żyjących tu przed tysiąc dziewięćset dwudziestym rokiem traktowano jak Prusaków. Jednak tych, którzy świadomie określali się Polakami, należało wysiedlić lub zagonić do ciężkiej pracy.
Jadwiga Opala dziękowała Bogu, że po mężu nazywała się z niemiecka. Weber pasowało idealnie do nowych czasów. Jej mąż od urodzenia mieszkał w Lidzbarku, który ponownie stał się Lautenburgiem, więc łatwo było udowodnić pruskie pochodzenie. Zaraz po ślubie przeszukała mieszkanie swojego świeżo upieczonego męża i teraz wszystkie dokumenty, metryki, stare zdjęcia były w jej rękach. Nie miała żadnych oporów, by pójść do ratusza i złożyć kartę meldunkową wraz z odciskami palców, określić swoją nową przynależność narodową. Porozmawiała też z kim trzeba, a na koniec odwiedziła Josepha, z którym Wiesław grywał w karty, a którego syn należał do NSDAP i szybko wspinał się po szczeblach kariery. I kiedy część pedagogów uciekła w głąb Polski, część została ewakuowana do Włodawy na Wołyniu, Jadwiga twardo przekonywała Wiesława, że powinni zostać. Przestrzegła go też, by nie reagował na ogłoszenie okupantów, którzy obiecywali pracę i kazali się zgłaszać w szkołach. Od Josepha dowiedziała się, że nauczyciele uznani są za krzewicieli polskiego szowinizmu. Kiedy jednak w końcu Wiesława aresztowano i przewieziono do Brodnicy, gdzie trzymano go razem z innymi więźniami w domu mecenasa Grzywacza poza miastem, Jadwiga stanęła na głowie, by uwolnić męża. Nie dopytywał, jak to zrobiła. Wolał nie wiedzieć, tym bardziej że krótko po tym dowiedział się o śmierci kierownika szkoły, którego rozstrzelano niedaleko Brodnicy. Znał Jadwigę doskonale, przez wszystkie lata małżeństwa nauczył się, że gdzie diabeł nie może, tam Jadwiga z pewnością sobie poradzi. Nie zdziwiło go więc, że szybko załatwiła mu pracę w warsztacie ślusarskim. Nie rozumiał, skąd w tej skądinąd kruchej osobie była tak ogromna siła i zawziętość, jakby całe dotychczasowe życie musiała o wszystko walczyć. A Opala, odkąd wyjechała z rodzinnego domu i zaczęła żyć na własny rachunek, wiedziała, że wygrywa ten, kto staje po stronie mocniejszego, a tu łatwo się było zorientować w sytuacji, że górą są Niemcy. Została więc Niemką. Wiesiek wściekał się, przeklinał i pomstował, że jego rodzice przewracają się w grobach, a ona ze stoickim spokojem wyciągała wtedy metrykę jego dziadka, kładła ją na stole i pokazywała palcem na nazwisko. Joachim Weber nie brzmiało po polsku, a nazwisko rodowe jego matki – Lemke – również pozostawiało wiele do życzenia. Tłumaczenie jej, że nazwisko nie może być kryterium określania narodowości, na nic się zdawało. Jadwiga wiedziała swoje.
– Chcesz żyć? – powtarzała. – Na budynku dawnego Banku Ludowego już wisi czarna flaga z trupią czaszką! Wyjdź do miasta i zobacz, co się dzieje!
– Ale...
– Myślisz, że pozwolą nam tu spokojnie mieszkać? – pytała. – Tobie jako nauczycielowi i mnie jako twojej żonie? Dostosuj się, bo patriotyzmem się nie najesz. Nie czas na to. A co będzie, jeżeli zajdę w ciążę?
– Z pracą w szkole mogę się pożegnać – mruknął.
– Ale z życiem jeszcze nie. Z ojcostwem może również...
Wiesław przyglądał się wtedy żonie i analizował, czy Bóg faktycznie da mu szansę na zostanie ojcem. Czas Jadwigi powoli się kończył, dobiegała czterdziestki.
– Jesteś w ciąży? – pytał z nadzieją, bo potomka pragnął jak niczego innego na świecie, nawet gdyby miał go wychowywać w niemieckim mieście.
– Kto wie... – odpowiadała zagadkowo, ale tego dnia, kiedy wreszcie się ugiął i określił swoją przynależność narodową jako pruską, dodała, że miesiączka się jej opóźnia drugi miesiąc, jakby czekała na odpowiedni moment, aby nagrodzić go za ustępstwa.
Ucieszył się niczym dziecko. Złapał Jadwigę w ramiona, obrócił kilka razy wokół własnej osi i przez moment zapomniał o dokumentach, wizycie w ratuszu i tym, że rodzice przewracają się w grobach. Wierzył, że kiedy wreszcie na świat przyjdzie jego dziecko, wszystko się ułoży. Może nawet Jadwiga stanie się dla niego czulsza. Zaraz też przyszła mu do głowy myśl, żeby swoją radością podzielić się z kimś, komu bezgranicznie ufał. Wybiegł z domu i skierował się natychmiast w stronę zakładu krawieckiego Wawrzyńca.
– Ciiii... – szepnęła Rozalia, kiedy z przerażeniem spojrzała na klamkę. Ktoś naciskał na nią z drugiej strony. Może wcześniej zapukał, ale w nerwowej atmosferze trudno było wyłowić dodatkowe dźwięki. Teraz wszyscy ucichli i jak zaczarowani wpatrywali się w drzwi. Wilamowska czerwona na policzkach, z rozwichrzonym włosem trzymała palec wskazujący na wargach. Klamka się podniosła, ktoś prawdopodobnie przestąpił z nogi na nogę, bo zaszurały buty. Drogą przejechał wóz, który zagłuszył wszystkie odgłosy, jednak wewnątrz mieszkania nikt się nie poruszył.
– Poszedł – szepnęła Kasia, ale Rozalia nie drgnęła. Wzrokiem nakazała wszystkim milczenie i dopiero gdy upewniła się, że faktycznie nie może już być nikogo za drzwiami, najciszej, jak się dało, przekręciła klucz w zamku i wyjrzała powoli na zewnątrz.
W oddali dostrzegła dwóch mężczyzn w kurtkach z podniesionymi kołnierzami. Na przedramionach mieli opaski. Rozalia o mało co nie cofnęła się w panice i nie zatrzasnęła drzwi z hukiem, ale na szczęście żaden z nich nie obejrzał się za siebie. Przez drogę przebiegła kobieta trzymająca kilkuletnie dziecko za rękę, zaraz przeturlał się kolejny wóz zaprzężony w jednego konia.
– Nikogo nie ma – powiedziała cicho. – Idźcie, szybko.
Kobieta natychmiast przykucnęła. Położyła Frani dłonie na policzkach i pocałowała ją w czoło.
– Uważaj na siebie, słuchaj Kasi i pamiętaj, że cię odnajdę, jak zrobi się bezpiecznie.
– Mamo... – jęknęła dziewczynka. Widziała, jak przez twarz Rozalii przebiegają różne emocje, ale nie umiała ich odczytać. Bała się. Nie chciała opuszczać domu, ale kiedy Kaśka złapała ją za rękę, poczuła spokój.
– A ty... – Wilamowska wyprostowała się i wpatrywała się teraz w oczy dziewczyny. – Opiekuj się nią. – Z trudem przełknęła ślinę.
– Ten łańcuszek... z... medalikiem... – bąknęła Kaśka, bo nie wiedziała, co powinna zrobić ani powiedzieć. Serce łomotało jej jak szalone. Miała wrażenie, że Wilamowska wyrzuca ją za burtę, a w ramiona wpycha coś, co utraciła jakiś czas temu, jakby wyszarpnięte serce nagle wracało na swoje miejsce, tylko tak trudno było w to uwierzyć i ułożyć tak, by pasowało jak ulał.
– Porozmawiamy o tym później – ucięła Rozalia. Były bowiem na tym świecie takie słowa, których z pewnością nie chciała usłyszeć. Otworzyła jeszcze raz drzwi. Rozejrzała się po ulicy, a potem lekko wypchnęła z domu Franię i Kasię. Kiedy znalazły się na zewnątrz, znów przekręciła zamek, oparła się o deskę i z trudem uspokoiła oddech. – Niech mi Bóg wybaczy... – szepnęła, kreśląc na swoim ciele znak krzyża, a dopiero kilka minut później rzuciła się biegiem po schodach na górę. Spojrzała na ciało Hansa i wzdrygnęła się z obrzydzenia. – Muszę coś z nim zrobić... – powiedziała spanikowana, choć oprócz niej nie było już nikogo w domu.
Chodziła po pokoju od ściany do ściany i drapała się po przedramionach. Nie mogła myśleć, tak bardzo się bała. Serce waliło jej jak oszalałe. Raz o mało nie poślizgnęła się na podłodze umazanej krwią. Dywan zdążył się zabarwić na czerwono. Wiedziała, że ktoś zacznie szukać tego człowieka, a ktoś inny znajdzie wreszcie jego ciało albo ślady krwi. Próbowała przesunąć Hansa w stronę korytarza. Mogłaby go sturlać po schodach aż do piwnicy. Nie było szans, by poradziła sobie z wyniesieniem go na podwórze.
– Boże! – jęknęła, ale zaraz przyszło jej coś do głowy. Dopadła do pieca. Żarzyło się w nim jeszcze, więc dołożyła kilka grud węgla. Potem ponownie doskoczyła do ciała i zaczęła ściągać z niego ubranie. W jednej z kieszeni znalazła dokumenty. W pierwszym odruchu chciała je spalić, ale się zawahała. Wsunęła je do kieszeni fartucha i dokończyła zdzierać z ciała odzież. Odkładała ją na bok. Kiedy Hans był wreszcie nagi, poodcinała guziki z ubrania i szmaty wrzuciła do pieca. Część dymu wleciała do pokoju. Rozalia o mało nie zadusiła ognia. Po chwili jednak obserwowała, jak czarna kurtka mężczyzny powoli zaczyna się palić. Zerknęła w stronę Hansa. Najchętniej porąbałaby go na kawałki i wrzuciła element po elemencie do pieca!
Odsunęła komodę stojącą przy drzwiach. Odszukała szybko ruchomą deskę w podłodze. Pamiętała, że jako mała dziewczynka zrobiła u ciotki w domu tajemną skrytkę. Podniosła deskę. Ku swojemu zdziwieniu znalazła pod nią duży mosiężny klucz, który dawniej był jej skarbem. Niczego nie otwierał, ale był tak piękny, że postanowiła go tu kiedyś ukryć przed wzrokiem dorosłych. Wyobrażała sobie, że jest ze złota. Później zapomniała, że go tu schowała. Szybko włożyła pod niego dokumenty Hansa i zastawiła miejsce komodą. Potem ponownie przypadła do ciała. Miała tylko jedną możliwość: zwłoki należało ukryć w piwnicy. Wyciągnęła więc Hansa z dywanem na próg. Zauważyła na podłodze krwawą ścieżkę. Znów zwróciła się do Boga i o mało nie ryknęła płaczem, ale wtedy ktoś zapukał do drzwi. Nie było to łomotanie, raczej grzeczne dopominanie się, by otworzyła. Pomyślała od razu o Agnieszce, bo ktoś z drugiej strony nacisnął na klamkę. Nie szarpał. Znów nacisnął i zapukał, teraz może bardziej niecierpliwie, a na pewno nie było w tym agresji. Serce waliło jej jak oszalałe. Zeszła po schodach na palcach i przyłożyła ucho do deski.
– Kto tam? – spytała drżącym głosem.
– Wiesiek... – usłyszała głos mężczyzny. Momentalnie popłynęły jej łzy. Nie miała odwagi pytać, czy jest sam. Potrzebowała teraz pomocy, a Wiesław był chyba jedyną osobą w mieście, której nie bała się zaufać.
Powoli przekręciła klucz w zamku. Gdy naciskała klamkę, usłyszała, że z kimś rozmawiał. Zamarła, ale drzwi zostały już uchylone. Ze strachu o mało nie zatrzasnęła ich z hukiem. Wiesiek położył rękę na desce.
– Rozalia... – powiedział przerażony, widząc jej zakrwawioną bluzkę.
Godzinę wcześniej, kiedy Agnesa szła w kierunku domu, przyciskając do piersi bochenek chleba, ni stąd, ni zowąd drogę zagrodził jej niemiecki żołnierz. Ukłoniła mu się i zeszła na ulicę. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do nowych zarządzeń w mieście. Nie podniosła głowy, by spojrzeć mężczyźnie w twarz, zachowała się tak, jak oczekiwano od Polaków, mieli przypominać niewolników okazujących respekt przed rasą nadludzi. Widziała jego ciężkie buty, przykurzone i lekko upaprane błotem na cholewce.
– Dokąd panienka idzie? – spytał, a ona drgnęła i mocniej zacisnęła palce na chlebie. Poznała jego głos. To ten okropny mężczyzna z twarzą pokrytą bliznami. Wciąż na niego wpadała!
– Do domu – bąknęła, wpatrując się w buty Niemca.
Nagle poczuła jego palec na swojej brodzie. Uniósł jej głowę, a kiedy zerknęła na niego, uśmiechnął się nieznacznie. Potem machnął przy jej uchu i wyciągnął do niej pożółkły liść. Zachęcił, by wzięła. Nie miała na to najmniejszej ochoty. Nie była dzieckiem, które magiczne sztuczki zaczarują. Bała się jednak, że jeżeli odmówi, narazi się na niebezpieczeństwo, a w domu została matka z Franią i Kasią. Pewnie odchodziły od zmysłów, dlaczego tak długo nie wraca. Niepotrzebnie zagadała się z koleżanką, teraz ma za swoje. Wzięła liść, lekko dygnęła i ponownie opuściła głowę. Żołnierz jednak wciąż zagradzał jej drogę.
– Dziękuję – dodała i zrobiła krok w lewo, ale mężczyzna natychmiast zasłonił jej przejście. – Przepraszam...
– Nigdzie panienki nie puszczę.
– Muszę...
– To ja muszę wiedzieć, jak ma panienka na imię.
– Agnieszka – przedstawiła się nieśmiało.
– Ile ma panienka lat?
– Dwadzieścia jeden...
– Mieszka tu od urodzenia? – dopytywał.
Dziewczyna kiwnęła głową. Czuła, że za chwilę wbije palce w chleb, tak bardzo bała się tego strasznego żołnierza. Ponownie na niego spojrzała. Uśmiechnął się, jakby informacja o wieku w pełni go zadowoliła. Zrobił krok w bok, ale złapał ją za łokieć, by nie uciekła.
– Mam na imię Max – przedstawił się. – Max Meyer – dodał, choć kompletnie jej to nie obchodziło. – Cieszę się, że mogliśmy was wyzwolić...
Kiwnęła głową, choć nie zrozumiała ostatniej części zdania, ale kiedy poczuła, że zdjął dłoń z jej ręki, natychmiast ruszyła w kierunku domu. Ani razu nie obejrzała się za siebie, choć była pewna, że żołnierz wciąż się w nią wpatruje. Jego spojrzenie ciążyło, wbijało się w jej plecy. Chciała jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju. Z trudem panowała nad tym, by nie biec. Kiedy dostrzegła z daleka zarys dachu domu, znów przyspieszyła. Zaskoczyło ją, że przed drzwiami stał Wiesław, przyjaciel ojca. Była pewna, że nauczyciel uciekł z miasta albo został wywieziony przez Niemców. Zbliżyła się do niego, właśnie pukał do drzwi jej domu.
– Nie ma nikogo? – spytał, a Agnesa niepewnie wzruszyła ramionami. Obejrzała się za siebie, ale na szczęście żołnierz nie poszedł za nią. Miała złe przeczucie.
– Tata nie wrócił do domu z Dłutowa... – powiedziała cicho. – Myślałam, że pan...
– Jakoś wciąż tu jestem – odparł poirytowany. Nie chciał mówić dziewczynie o złożeniu karty meldunkowej. Wtedy zza drzwi odezwała się Rozalia. – Tu Wiesiek – uspokoił Wilamowską. Rozumiał, że bała się otwierać obcym. Zgrzytnął klucz w zamku, Agnieszka przestąpiła z nogi na nogę. Gdy ujrzała przestraszoną twarz matki w szparze, a potem jej zakrwawioną bluzkę, z trudem powstrzymała się przed krzyknięciem. Rozalia nie spodziewała się nikogo oprócz Wiesława, więc drgnęła na widok córki i odruchowo o mało nie zamknęła drzwi. Wreszcie jednak wpuściła ich do środka, ale zanim to zrobiła, położyła palec wskazujący na wargach, by byli cicho, jakby krzyk mógł obudzić Hansa.
Wawrzyniec z trudem podniósł się z łóżka. Gorączka wreszcie minęła, ale on wciąż nie miał ochoty wychodzić z domu. Na zewnątrz trwała wojna, a on doskonale wiedział, co to oznaczało. W czterech ścianach można było jeszcze przez jakiś czas udawać, że zło zbiera żniwo daleko stąd, a sufit i dach dawały pozorne poczucie bezpieczeństwa. Znów świat był podzielony na my i oni, przyjaciele i wrogowie, słabi i silni. A każda ze stron będzie się starała dokuczyć drugiej, by wygrać. Uśmiechnął się ironicznie do ostatniego słowa. Wygrana zawsze była złudzeniem, marą senną krwawiącą z każdej szczeliny swojego niematerialnego ciała. Splunął pod nogi i rozejrzał się za laską, którą wystrugał mu brat.
– Skurwysyny! – krzyknął od progu Witold. – Konie zabrali!
Wawrek miał na końcu języka, by skomentować, że to dopiero początek, że będzie tylko gorzej, ale przełknął te słowa. Z trudem wstał. Oparł się na lasce i przesunął chorą nogę. Zabolało, ale zacisnął zęby. Kaleka na wojnie to chodzący trup. Wiedział o tym, ale było mu wszystko jedno. Im szybciej to się skończy, tym lepiej, choć postanowił już, że jak tylko wydobrzeje, wraca do Lidzbarka.
– A broń oddałeś? – spytał brata. Każdy z nich miał zdobycze z pierwszej wojny. Witek dawno temu zakopał za stodołą rosyjskiego bębenkowego nagana. Nie oddał go, gdy polskie władze ogłosiły zarządzenie o wydaniu wszelkiej broni, nie oddał też Niemcom, choć ci drudzy za niewykonanie polecenia grozili karą śmierci.
– A co ja na rozumy się pozamieniał? – zakpił. Dobrze wiedział, że broń może się przydać. Nie tylko ją zakopał. Tuż przed wybuchem wojny razem z Magdaleną zakopali też słoje z zawekowanym mięsem. Teraz zrobiło się spokojnie, jakby wojna wybuchła i zaraz się skończyła, ale wszyscy wiedzieli, że to tylko złudzenie, bo zło zawisło w powietrzu jak mgła nad torfowiskiem.
Piątego września sąsiad widział pierwszego niemieckiego żołnierza przed szkołą. Plotka szybko poszła od chałupy do chałupy, że stał z rowerem naprzeciwko szkoły i częstował dzieciaki cukierkami. A jakie cuda opowiadali ludziska o tym rowerze! Że prosta kierownica, że bagażnik, że lampka z dynamem, że światełka odblaskowe nawet na pedałach! W dodatku Niemiec mówił po polsku, co też nie mieściło się w głowie. Gadano, że to pruski Mazur, choć nikt go o pochodzenie nie zapytał. Następnego dnia już się zaroiło od żołnierzy, karabiny maszynowe porozstawiali na rozstajach dróg, ale do żadnej walki nie doszło, więc zaraz Niemcy z Dłutowa odeszli, co jednak nie znaczyło, że wojna się skończyła. Wprowadzono nakazy i zakazy, a potem je egzekwowano z wielką surowością. Między innymi nie można było przekraczać granicy gminy bez uzyskania odpowiedniej przepustki. Zakazano także uboju zwierząt oraz handlowania artykułami żywnościowymi.
– Boże święty! Boże święty! – Z podwórza doszło Wilamowskich zawodzenie Marianny. – Niech przenajświętszy...
– Co matce? – spytał starszy brat, a Witold natychmiast rzucił się do okna. Zaraz doskoczyła do niego najmłodsza z córek Janina. Zerknęła na podwórze i zrobiła znak krzyża.
– To Edzia... – szepnęła.
Wawrek zrobił kilka kroków w ich kierunku. Ból nogi przeszywał go aż do pasa, ale zacisnął mocniej zęby i ruszył do drzwi. Po chwili w progu dostrzegł córkę. Zapiekło go pod powiekami, gdy zobaczył wychudzoną i brudną Elżbietę. Miała na sobie męskie spodnie, przewiązane w pasie sznurem, i za dużą kurtkę. Włosy schowała pod czapką z daszkiem, trudno było rozpoznać w niej dziewczynę.
– Tato! – krzyknęła i dopadła do ojca. Objęła go i rozpłakała się w głos. Wawrzyniec czuł, jak jej łzy wsiąkają w jego koszulę.
– Córcia... – szepnął. – Moja córcia.
Zaraz pozostali członkowie rodziny podbiegli do dziewczyny i jeden przez drugiego wypytywali, jak się tu znalazła, skąd szła, dlaczego jest ubrana po męsku.
– Dajta jej spokój! – krzyknęła Marianna, a Magda od razu poparła teściową. – Zamęczą dziewuchę. Chodź, trza się najpierw umyć i posilić, potem wszystko opowiesz. Ziółek ci zaparzę. Głodnaś?
– Jo... Szłam od Warszawy – powiedziała. Zdjęła czapkę i kurtkę, a potem ruszyła za babką do kuchni. Staruszka zamknęła za nią drzwi i nakazała synom cierpliwie czekać, aż się dziewucha oporządzi. Janinę poprosiła o ubranie dla kuzynki. Dziewczyna więc skoczyła szybko do pokoju, gdzie znajdowała się stara szafa, której drzwi jęczały i piszczały, gdy się je rozwierało i zaglądało do środka. Janina zaczęła w niej przerzucać szmaty, by znaleźć coś odpowiedniego. Zostało tu sporo sukienek, spódnic i bluzek po Matyldzie, która do tej pory nie wróciła z Francji. Pisała tylko od czasu do czasu list, że poznała przystojnego kawalera z Przemyśla i ma zamiar wyjść za niego za mąż. Witold kategorycznie się nie zgadzał, kazał córce wracać i szukać narzeczonego w najbliższej okolicy, a nie na końcu świata. Ta jednak była uparta i na tyle dorosła, że postawiła na swoim i kilka miesięcy przed wybuchem wojny przysłała zdjęcie ze ślubu z Piotrem, oznajmiając wszystkim, że teraz nosi nazwisko Chanas i ma zamiar żyć długo i szczęśliwie we Francji. W domu młodszego Wilamowskiego została więc tylko najmłodsza z córek – Janina, pozostałe powychodziły za mąż. Józefa mieszkała przez płot, a Bogumiła rok temu przeprowadziła się za mężem do Nicka i zamieszkała w budynkach folwarcznych. Witoldowie doczekali się już czworga wnuków i liczyli na to, że rodzina wciąż się będzie powiększać. Trudno im było też zrozumieć, dlaczego córki Wawrzyńca – Agnieszka i Elżbieta wciąż były pannami. Zrzucali to na obyczaje panujące w mieście za rzeką i po cichu powtarzali, że lidzbarzacy żyją za nowocześnie, daleko od rodzimej tradycji, a to pewnie dlatego, że zbyt długo byli pod butem pruskim.
– To będzie dobre... – szepnęła Janina, kiedy wreszcie udało się jej znaleźć odpowiednią odzież dla kuzynki. Zaniosła ją babce Mariannie i razem z ojcem, matką i stryjem czekała, aż Edzia wyjdzie do nich i opowie, jak trafiła do Dłutowa.
– Boże! Mamo, co tu się stało? – pisnęła Agnieszka. Momentalnie jej ciało zaczęło drżeć. Nie mogła zrobić kroku w stronę schodów, u których szczytu leżał martwy człowiek.
– Uspokój się – upomniała ją matka, ale po chwili rozpłakała się i rzuciła na szyję Wieśkowi. Nigdy wcześniej nie pozwoliłaby sobie na taką bliskość z obcym mężczyzną, ale teraz bezradność nie pozwalała jej myśleć o konwenansach. Potrzebowała pomocy!
– Co się stało? – spytał nauczyciel. Pogłaskał Rozalię po plecach, ale zaraz ją odsunął i sprawdził, czy drzwi zostały dobrze zamknięte. W jednej chwili pożałował, że przyszedł do Wawrzyńca. Wiedział przecież, że przyjaciel jest w Dłutowie. To jego żonę chciał zobaczyć, choć nie przyznawał się do tego przed sobą. Rozalia, szlochając, opowiedziała o tym, jak członkowie Selbstschutz pojawili się w jej domu, jak rozkradziono zakład krawiecki, zdemolowano kuchnię, a potem streściła kolejne wydarzenia: powrót Hansa, próba gwałtu, Frania celująca z karabinu do Niemca, nóż i wyprawienie Kaśki z Franią. Nie wspomniała jedynie o łańcuszku, który kazała Kaśce zachować dla Frani, o jej pytaniach, przerażonym wzroku i bladej twarzy, jakby nagle zobaczyła ducha. Nie powiedziała o tym, bo sama jeszcze nie ułożyła sobie tej sceny we wspomnieniu, nie rozumiała jej i nie chciała dopuścić do siebie myśli, by Kaśka była... – Rozalia! – Wiesiek odezwał się stanowczym głosem. – Musimy pozbyć się ciała, zanim ktoś zacznie go tu szukać.
Kiwnęła głową, przecież właśnie to próbowała zrobić. Tylko że Hans był taki ciężki.
– Agnieszko! – zwrócił się do dziewczyny. – Sprawdź wszystkie okna. Dokładnie je pozamykaj.
Wiesiek skoczył na schody. Z trudem przeszedł nad ciałem Hansa. Zdziwił się, że mężczyzna był nagi, ale Rozalia zaraz wyjaśniła, że spaliła jego ubranie.
– Boże... – jęknął nauczyciel, kiedy zobaczył podłogę umazaną krwią. – Trzeba dokładnie posprzątać! O dwudziestej zaczyna się godzina policyjna, muszę wrócić do domu!
– Co z nim zrobimy?
Agnieszka jak zamurowana stała nad nagim ciałem Niemca leżącym na zakrwawionym dywanie, który w pokoju rodziców znajdował się chyba zawsze, może nawet należał jeszcze do ciotki Marii Romanowskiej, poprzedniej właścicielki domu. Pamiętała, jak bawiła się na nim kawałkami drewna, a teraz tkanina była sztywna od niemieckiej krwi. Nic z tego nie rozumiała, przetwarzała w myślach słowa Rozalii. Matka kazała Kaśce wyprowadzić Franię z domu i ukryć ją w nieznanym nikomu miejscu. Ale jak ją odnajdą? Serce łomotało jej jak szalone.
– Mamo... – odezwała się płaczliwym tonem. – Uciekajmy stąd, oni go znajdą. Tu jest pełno krwi.
– Uciekaj! – powiedziała Rozalia. – Ja nie mogę! Muszę czekać na swoje dzieci, ale ty... – zastanowiła się. – Tak, to dobry pomysł. Uciekaj do babci na wieś! Do ojca.
Rozalia złapała Agnesę za ramiona, potrząsnęła nią i jeszcze raz powtórzyła, co ma robić. Dziewczyna rozpłakała się, próbowała coś wydukać, ale słowa grzęzły jej w gardle.
– Nie gadajcie tyle! – warknął Wiesiek. – Teraz za późno na ucieczkę. Musimy się go pozbyć. W trójkę damy radę. Zakopiemy go na podwórzu.
– A może utopimy w rzece? – zaproponowała Rozalia.
– Mamo – odezwała się Agnieszka. – Chcesz iść przez miasto z nagim trupem? W dodatku niemieckim?
– Teraz nie wiadomo, kto swój, a kto wróg – znów odezwał się Wiesiek. Zawijał właśnie ciało Hansa w dywan, by łatwiej je było znieść. – Joseph, nasz przyjaciel od brydża, jako jeden z pierwszych wywiesił flagę ze swastyką! Trzeba pozbyć się ciała. Potem musicie uciekać z domu, bo tego Niemca będą tu szukać...
– Nie ruszę się stąd! – Rozalia zacisnęła wargi w wąską kreskę.
– Dobra... dobra... Znieśmy go do piwnicy – powiedział Wiesiek. Drapał się po głowie, czochrał włosy, jakby to miało pomóc mu w myśleniu. – Posprzątacie z Agnieszką dom, a ja w tym czasie wykopię dół na podwórzu – dodał.
– Zwariowałeś?
– Masz lepszy plan?
– Nie wiem, co robić! – podniosła głos, zaraz jednak ucichła, opadła na kolana i rozpłakała się w głos. Agnieszka przyglądała się jej w przerażeniu. Przed chwilą wydawała się twarda i zdecydowana, a nagle się rozsypała. Jej ciałem wstrząsały dreszcze. – Uciekajcie stąd... – zaszlochała. – Uciekajcie! Zabiłam człowieka... Zabiłam... Musicie stąd wyjechać...
– Mamo... – odezwała się Agnesa. Przesunęła się w stronę Rozalii i pogłaskała ją po policzku. – Zrobiłaś to, co musiałaś. Nikt tu nie przyjdzie. Słyszysz? Nikt!
Wiesiek ruszył w stronę Wilamowskiej, jednak nagle ponownie znieruchomiał.
– Cicho! – warknął. Na dole ktoś załomotał w drzwi. Rozalia drgnęła, jednak zaraz wszyscy zamarli. Pukanie się powtórzyło, teraz wydawało się bardziej niecierpliwe.
– Jego koledzy wrócili... – jęknęła Rozalia. – To oni...
– Koledzy?! – Wiesiek obrzucił ją spojrzeniem. – Może to Wawrek...?
– Złamał nogę w Dłutowie... – zaszlochała i zaraz położyła sobie palce na wargach.
– Kurwa mać! – zaklął, ale po chwili złapał Rozalię za ramiona i spojrzał jej w oczy. – Jeżeli tu przyjdą, to wezmę winę na siebie – powiedział zdecydowanym głosem.
– A jak pan wytłumaczy, dlaczego Hans jest nagi? – spytała Agnieszka.
Wtedy łomotanie w drzwi się powtórzyło. Ktoś uderzał w nie pięścią i naciskał klamkę. Wiesław podszedł do schodów i nasłuchiwał odgłosów z ulicy. Czuł na plecach ciarki. Przyszedł do tego domu, by zginąć. To była jedyna myśl, która przyszła mu do głowy, gdy zbliżył się do poręczy. Podskoczył, kiedy znów rozległo się dudnienie w drzwi. Rozalia złapała go za koszulę, czuł jej oddech na szyi.
– Proszę powoli otworzyć – odezwała się Agnieszka. Matka spojrzała za siebie. Dziewczyna stała z karabinem wycelowanym w stronę wejścia.
Kaśka nie odzywała się, odkąd wyszła z domu Wilamowskich. W jednej ręce niosła tobołek z rzeczami Frani, w drugiej zaciskała palce na dłoni dziewczynki. Szły szybkim krokiem. Nikt ich nie zatrzymywał. Nie wchodziły na chodnik, kłaniały się posłusznie Niemcom, oby tylko wyjść z miasta. Na budynkach powiewały czerwone flagi ze swastykami, lidzbarzacy spieszyli za swoimi sprawami, niewiele osób zatrzymywało się, by porozmawiać. Przed piekarnią czekali ludzie ustawieni w ogonku. Jakaś kobieta kilka metrów dalej histerycznie zawodziła. W jej kierunku podążało dwóch żandarmów. Kaśka jednak nie zatrzymała się, nie wykazała najmniejszego zainteresowania sceną. W głowie huczały jej słowa Rozalii, by uratowała Franię. Głęboko w kieszeni miała wciśnięty srebrny łańcuszek z medalikiem. Poznała go od razu. Tysiące pewnie takich, ale Kaśka była pewna, że to dokładnie ten sam, który jedenaście lat temu ojciec zerwał jej z szyi. Zerknęła w bok. Warkocze podskakiwały na skórzanym tornistrze dziewczynki. Boleśnie zakłuło ją w piersi, więc odruchowo jeszcze mocniej zacisnęła palce na dłoni dziecka.
– Au... – jęknęła Frania, ale nie zabrała ręki. Bała się. Znów czuła ucisk w brzuchu, parcie na pęcherz stawało się coraz bardziej bolesne. Wydawało się, że widzi na niebie ciemne smugi, jakby ktoś rozlał czarną ciecz pomiędzy chmurami i rozmazywał ją pędzlem. Zło wisiało w powietrzu i z pewnością za chwilę spadnie im na głowy. Wiedziała, że nie powinny się zatrzymywać. Pewnie już ktoś szukał Hansa. Zeznania jego kolegów wcześniej czy później doprowadzą go do Wilamowskich. Zacisnęła powieki, a po policzkach spłynęły jej łzy. – Boję się... – szepnęła. Kasia jednak nie odpowiedziała. Zagryzała wargi i marszczyła brwi, a krew odpłynęła jej z twarzy. Patrzyła przed siebie i szybkim krokiem opuszczała miasto, mijając po drodze ludzi wracających do Lidzbarka. Frania kilka razy musiała podbiec, by dorównać jej kroku, ale nie skarżyła się. Strach dławił, nie pozwalał na narzekanie.
– Heniek? – szepnęła przerażona Agnieszka, widząc brata w progu. Ledwo go poznała. Jego twarz pokrywał zarost, policzki były zapadnięte, a oczy podkrążone. Spojrzała wzdłuż ulicy, ale akurat nikogo nie dostrzegła, żadnych przechodniów ani błąkających się psów, zbliżała się godzina policyjna. Natychmiast więc wciągnęła brata do środka, odstawiła karabin i zamknęła drzwi. Trzęsły się jej ręce, gdy przekręcała zamki.
Heniek dostrzegł najpierw bałagan w zakładzie krawieckim, papierowe wykroje leżały rozrzucone na podłodze. Ojciec nigdy by nie pozwolił na coś takiego. Wszystkie formy zawsze wisiały w odpowiednim porządku na ścianie, naprzeciwko półek z belami tkanin. Teraz nie było na nich żadnych materiałów. Poczuł dreszcz, kiedy dostrzegł puste miejsce po maszynie do szycia. Zaraz jednak przeniósł wzrok na siostrę.
– Ładnie mnie witasz! Co tu się wyrabia? Chciałaś mnie zastrzelić? – mówił głosem, w którym pobrzmiewała pretensja, lecz nagle zamilkł, ponieważ dostrzegł na górze czyjeś ciało. – Kurwa! – zaklął z siłą. – Co zrobiliście ojcu? – Rzucił się pędem na górę, znów zaklął, jednak kiedy spojrzał na twarz mężczyzny, znieruchomiał i przeniósł wzrok na siostrę, która pobiegła za nim. – Co się dzieje?
– Heniek... – szepnęła Agnesa i wreszcie chwyciła mężczyznę w ramiona, jakby nagiego Hansa nie było na podłodze. Przytuliła się do brata. Pod palcami wyczuła jego chude ciało. – A gdzie Jurek, Mietek i Edzia?
– Nie wiem... – Wzruszył ramionami, odsuwając siostrę. A wtedy z pokoju wyszła Rozalia, ujęła twarz syna w dłonie i zaczęła znaczyć ją pocałunkami. Powtarzała przy tym jego imię, a łzy drążyły na jej policzkach nowe ścieżki niczym rzeka żłobiąca swoje kolejne dopływy.
– Musimy pozbyć się zwłok... – Wiesław przerwał scenę powitania i przypomniał, co mieli do zrobienia. – Mam nadzieję, że więcej osób się nie spodziewasz – zwrócił się do Rozalii, a ta wzruszyła ramionami. Co mu miała powiedzieć? Że czeka na Edzię, Mietka i Jurka? Że do domu powinien też wrócić Wawrek, a potem Frania z Kaśką? Nie odezwała się więc ani jednym słowem. Czas uciekał, a oni nie robili nic, tylko gadali. – Zakopiemy go.
– Najpierw porąbmy ciało – zaproponował Heniek tak lekko, jak gdyby chodziło o pocięcie bochenka chleba na kromki. – Zakopiemy jego części w różnych miejscach, nawet pod wychodkiem. Nikt go nie znajdzie. Głowę wyniesiemy gdzieś z dala od domu.
– Heniek! – Agnieszka o mało nie zwymiotowała, kiedy wyobraziła sobie brata z siekierą.
– Dobry pomysł – odparł Wiesiek. – A dasz radę to zrobić?
– Dam.
Jurek trafił do obozu Stutthof jesienią trzydziestego dziewiątego roku. Jak każdy inny więzień pierwszego dnia musiał przejść przez szpaler esesmanów uzbrojonych w kije i karabiny. Patrzył na słaniających się przed sobą mężczyzn, którzy pod wpływem razów kulili się, przewracali i przyjmowali kolejne ciosy. Skulił się i on, objął rękoma głowę, a potem pchnięty przez kogoś z tyłu wpadł pomiędzy dwie grupy niemieckich żołnierzy. Za wszelką cenę musiał dojść do końca. Przyjął kilka uderzeń w brzuch, ale odruchowo odsłonił głowę i zaraz otrzymał cios, który powalił go na ziemię. Pociemniało mu w oczach, kiedy potężny ból przeszył jego ciało. Przejechał językiem po zakrwawionej wardze, splunął. Po chwili poczuł ucisk na ramieniu, ktoś próbował go dźwignąć, ale znów posypały się razy. Esesmani nie pozwolili nikomu wysunąć się spoza kolumny. Podtrzymywany przez jakiegoś więźnia dotarł do końca szpaleru. Z trudem łapał oddech. Nie słyszał, co krzyczał do nich jeden z Niemców. Z trudem ruszył za grupą mężczyzn do baraku. Nie zaskoczył go widok słomy niedbale rozrzuconej po podłodze zamiast prycz. Wciąż do jego świadomości nie docierało to, co się wydarzyło. W głowie huczały słowa ojca i najstarszego brata, by nie zgłaszał się na ochotnika do wojska, przecież nawet nie zdążył odsłużyć służby zasadniczej, a już poszedł na wojnę, by po chwili zakończyć ją w obozie w jakimś Stutthofie, o którym wcześniej nigdy nawet nie słyszał.
– Dziękuję – rzucił w kierunku współwięźnia, który pomógł mu wstać. Mężczyzna wykrzywił lekko usta, jakby próbował się uśmiechnąć. Po chwili wyciągnął rękę.
– Jasiek.
– Jurek.
Młody Wilamowski usiadł na niewielkiej kupce słomy, a potem położył się na niej, zwijając się w embrion. Pod powiekami piekło. Miał być nauczycielem! Żałował, że nie posłuchał braci i nie został w domu. Przymknął oczy, by się nie rozpłakać. Tak bardzo pragnął cofnąć się w bezpieczne czasy dzieciństwa.
Urodził się w roku, kiedy Lidzbark po stu czterdziestu ośmiu latach wrócił do Polski. Nie znał więc tego, co było przed. Zacisnął mocniej powieki. Szedł ulicą Piaski, mijał właśnie spichlerz, a przed sobą miał szkolne boisko. Znów był małym chłopcem. Pomiędzy drzewami widział swoich kolegów, pomachał do nich, ale oni go nie zauważali. Przeszedł koło pompy do czerpania wody. Stało przy niej drewniane wiadro. Nieco dalej zobaczył dąb – swojego rówieśnika – zasadzono go trzeciego maja dwudziestego roku. Drzewo już go przerosło, a będzie jeszcze potężniejsze. Zerknął w bok na wychodki, akurat z jednego z nich wyszedł dzieciak w spodniach na szelkach. Nie przyglądał się mu. Wspiął się po schodach do budynku szkolnego. Nabrał powietrza. Uwielbiał zapach oleju pyłochłonnego, którym naoliwiona była podłoga. Wszystko było na swoim miejscu: kran z wodą i zlew po prawej stronie, na wprost duży zegar, obok dzwonek, który wyznaczał granice lekcji, i wreszcie po lewej stronie jego klasa. Drzwi były otwarte na oścież, więc wszedł śmiało do sali, a kiedy zobaczył przy tablicy panią Helenkę, uśmiechnął się, przyjemne ciepło rozlało się po jego ciele. Dopiero po chwili zorientował się, że pomieszczenie jest puste. W ławkach nie siedziało ani jedno dziecko. Zdezorientowany zerknął na wychowawczynię, a ta smutno się do niego uśmiechnęła i przymrużyła powieki. Ścisnęło go w żołądku.
Nagle ocknął się z półsnu, podniósł głowę i rozejrzał się wokoło za znajomymi twarzami.
– Heniek! Mietek! – krzyknął. Gdzieś w głębi baraku ktoś się odezwał. – Jest tu jakiś Wilamowski?
– Ucisz się, młody – warknął więzień leżący na słomie po jego prawej stronie. Miał siną twarz i spuchniętą wargę.
– Czy ktoś widział lub zna Henryka i Mieczysława Wilamowskich? – powtórzył zrozpaczony. Poszli przecież razem na tę cholerną wojnę! Rozglądał się wciąż po baraku, ale bez skutku. Zauważył tylko, że Jasiek prosi więźnia z siną twarzą, by lekko się przesunął, i po chwili usadowił się koło niego.
– Nie panikuj, młody – powiedział spokojnym głosem. – Oszczędzaj siły, bo nie trafiłeś na obóz letni.
– Ucieknę stąd – rzucił, choć nie miał pojęcia, jak miałby to zrobić. Jeden z więźniów przysłuchujący się jego rozmowie z Jaśkiem zaśmiał się gorzko.
– Wczoraj rozstrzelano dziesięciu więźniów ku przestrodze – wtrącił się. – Ciała dwóch uciekinierów przynieśli esesmani krótko po tym, jak ogłoszono alarm.
Jurek spojrzał w kierunku nieznajomego. Siedział na kupce słomy i brudnymi szmatami owijał sobie rękę. Miał ochotę powtórzyć, że i tak ucieknie, ale słowa nie przeszły mu przez gardło. Nie umiałby wziąć na siebie odpowiedzialności za śmierć innych. Dziesięciu współwięźniów za jego mrzonkę o wolności? Zakaszlał. Zakłuło go w piersi.
– Skąd jesteś? – spytał Jasiek.
– Z Lidzbarka...
– Gdzie to?
– Nad Welem, niedaleko Brodnicy... Co to za miejsce? Wiesz, gdzie dokładnie jesteśmy? Naprawdę nie da się stąd uciec?
– Kim jest ten facet? – spytał Heniek, kiedy razem z nauczycielem znosili ciało do piwnicy.
– Hans Becker... Twoja matka się broniła. Frania podobno mierzyła do niego z broni – powtórzył to, co słyszał od Rozalii.
– Ta gówniara uratowała matkę? Gdzie ona? – Rozejrzał się.
– Kaśka ją zabrała. Ma wywieźć z miasta.
– Kurwa – powtórzył Heniek.
– Zabiją nas wszystkich, jak go znajdą.
– Dlatego trzeba go porąbać.
Agnieszka podeszła do okna, by przyjrzeć się podwórzu. Niewiele było tu miejsca. Naprzeciwko tylnego wejścia stała rozpadająca się komórka na drewno i na najróżniejsze graty, z którymi nie wiadomo było, co zrobić. Obok znajdował się wychodek. Tuż przy płocie z lewej strony rosła stara jabłoń powyginana niczym paralityk. Po prawej stronie Rozalia hodowała kwiaty. Teraz tkwiły tam jedynie suche badyle i niewielki krzew porzeczki, z którego opadły już liście. Jeżeli rozkopią ziemię na środku podwórza, każdy to zauważy. Po lewej stronie natkną się na korzenie jabłonki, zostaje więc im tylko rabata ze zwiędłymi kwiatami. Można by jeszcze kopać w pobliżu bramy... albo pod wychodkiem.
– Agnesa! Przynieś siekierę i nóż!
Mietek we wspomnieniu wciąż miał niespokojną noc, a potem alarm ogłoszony przez dowódcę. Wtedy po raz ostatni widział braci. Jurek z Heńkiem odprowadzali konie do lasu Jamielnik, a on został wysłany do Jelenia. Czwartego września żołnierze z pułku ułanów podpalali stogi i zboża na polach, by nie dostały się w ręce wroga. Bał się. W głowie huczały mu ostrzeżenia ojca. Ostatecznie jednak jego brygada prawie nie brała udziału w walkach. Słyszeli za to dudnienie artylerii pod Mławą. Nie umiał przestać myśleć o Wawrzyńcu błąkającym się po domu i przestrzegającym ich przed wojną. Od początku września nie przespał już spokojnie żadnej nocy. Potem nakazano im się wycofać w kierunku Płocka i wzięli udział w obronie Warszawy. Co się stało z Heńkiem i Jurkiem, nie wiedział, nie pamiętał, kiedy ich rozdzielono, we wspomnieniach słyszał wciąż huk wystrzałów.
Nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że Lidzbark został tak łatwo zdobyty. Widział przecież walkę o stolicę. Z opowieści napotkanych ludzi dowiedział się, że pierwsi żołnierze niemieccy wjechali do Lidzbarka na rowerach, nie oddali ani jednego wystrzału. Teraz część poznanych po drodze lidzbarzaków razem z nim przekraczała bramę obozu. Znał to miejsce. Dawniej znajdowały się tu koszary 32 Pułku Piechoty. Rozejrzał się, ale natychmiast dostał kijem w plecy. Jeden ze strażników wrzasnął mu do ucha, że jeżeli jeszcze raz spojrzy w bok, to rozłupie mu czaszkę. Zaraz też padł rozkaz, by stanęli w szeregu i unieśli ręce. Wilamowski nie wiedział, ile czasu kazano im stać na podwórzu. Było potwornie zimno, siąpił lodowaty deszcz, młody mężczyzna z trudem panował nad drżeniem ciała, ale za żadne skarby świata nie mógł opuścić rąk i wydać na siebie wyroku śmierci. Drgnął, kiedy padł kolejny strzał, a ciało współwięźnia runęło na ziemię. Zagryzł wargę tak mocno, że poczuł w ustach krew. Jego koszula nie miała kilku guzików, więc wiatr tarmosił tkaniną, jakby on również stanął po niemieckiej stronie i postanowił nękać więźniów. Potem wszystkich mężczyzn zamknięto w piwnicach dawnych koszar. Mietek z trudem dowlókł na miejsce swoje wymęczone ciało. W środku jednak czekała go kolejna niespodzianka, wewnątrz stłoczonych było kilkudziesięciu więźniów, więc nie było mowy o odpoczynku. Potem dowiedział się, że komendantem byłych koszar jest Hans Krause – Hauptsturmführer SS, a jego zastępcą – Willi Miller, były kapitan Wojska Polskiego, volksdeutsch. Starsi więźniowie nie chcieli jednak za wiele mówić.
– Tu czeka się na śmierć – szepnął jeden z nich. – Witaj w kolejce po kulkę.
– Kurwa... – jęknął Heniek. – Ciężki skurwysyn.
Mężczyźni rzucili ciało owinięte dywanem na podłogę. Wiesiek sięgnął do kieszeni po papierosy i podsunął paczkę Wilamowskiemu. Zapalili. Nauczyciel drżącymi palcami przytknął papierosa do ust. Po chwili z przyjemnością zaciągnął się dymem i zerknął pod stopy.
– Naprawdę go porąbiesz? – spytał. – Człowiek ma około pięciu litrów krwi, więc...
– Widziałeś, ile z tego wieprza już matka upuściła?
Od wybuchu wojny minęło kilka tygodni, a on zdążył już napatrzeć się na trupy. Spodziewał się, że był to zaledwie szczyt góry lodowej i powinien nastawić się na więcej. Przetrwanie wymagało wysiłku i poświęcenia. Rozumiał też, co przez całe jego dotychczasowe życie próbował mu przekazać ojciec. Westchnął i dopiero wtedy się schylił. Przytrzymał papierosa wargami, by mieć dwie wolne ręce. Odgarnął dywan z Hansa.
– Może odwróćmy go na brzuch, żeby nie widzieć gęby? – zaproponował Heniek i zaraz zabrał się do przekładania zwłok. Wiesiek też się schylił. Nie czuł obrzydzenia, kiedy dotykał stóp zmarłego. Zaskoczyły go sine plamy po bokach ciała. Wzdrygnął się. Rzucił peta i przydeptał go butem. Miał ochotę sięgnąć po następnego.
– Naprawdę chcesz go porąbać? – spytał niepewnie po raz kolejny, a potem spojrzał na Wilamowskiego. Mrużył oczy i zaciskał wargi.
– Jak go znajdą, wszystkich nas zabiją, masz więc lepszy pomysł? – skwitował. – Gdzie ta dziewucha z siekierą? – warknął. Po chwili znów sięgnął do kieszeni po papierosa. Jednego podsunął nauczycielowi. Kiedy wypuszczali przed siebie kłęby dymu, do piwnicy wpadła Agnieszka. Jej twarz była tak blada jak skóra Hansa. Podała Heńkowi siekierę, nóż położyła na półce.
– Dokładnie umyjcie podłogi. – Heniek rzucił do siostry.
Dziewczyna kiwnęła głową i natychmiast pobiegła na górę. Sprawdziła jeszcze raz, czy drzwi i okna są dobrze zamknięte.
– Jak chcesz to zrobić?
Heniek wziął siekierę do ręki. Zamachnął się nią, tak jakby chciał sprawdzić, jak powinien uderzyć, pod jakim kątem przeciąć kość.
– Obetnę mu głowę, ręce i nogi...
Wawrzyniec przyjrzał się Elżbiecie, wydawała się postacią ze snu albo wspomnieniem z poprzedniego życia. Miała bliznę po oparzeniu na lewej ręce. Schudła, zmizerniała, ale rysy jej twarzy się wyostrzyły. Nawet oczy zdawały się inne, zimne, choć przepełnione jakąś melancholią lub smutkiem. Dawno już przestała być małą dziewczynką, skończyła dwadzieścia trzy lata, wciąż nie miała męża, a on nie był w stanie myśleć o przyszłości córki. Zawiódł jako ojciec na całej linii.
Przetarł ręką brodę i wsłuchał się w słowa dziewczyny. Opowiadała, jak razem z innymi sanitariuszkami po kampanii wrześniowej wracała do Lidzbarka, ale kiedy dowiedziała się, że wydano dekret, którym miasto zostało wcielone do III Rzeszy, postanowiła iść do Dłutowa. Miała przeczucie, że zastanie tam całą swoją rodzinę, zdziwiła się więc, kiedy ojciec wyjaśnił jej, że przyszedł do brata, by mu pomóc w gospodarstwie dzień przed wybuchem wojny, i od tej pory siedział na wsi. Złamał nogę, gorączkował, nie zdołał wrócić. Wawrzyniec przemilczał jednak swój strach i niemoc, jakie go dopadły na początku września. Teraz wciąż nie był na siłach, by pójść do Lidzbarka. Najchętniej zakopałby się w ziemiance Witolda i nie wyszedł z niej do końca wojny.
Wilamowscy słuchali opowieści Edzi i Wawrzyńca w milczeniu. Młodszy z braci wyjął paczkę papierosów i zapalił. Elżbieta przyglądała się ojcu. Postarzał się przez te dwa miesiące. Nie było w nim werwy, ciało się skurczyło, wygięło w stronę ziemi, zrobiło się żylaste, włosy siwe i zaniedbane. Po równo obciętej spiczastej brodzie nie pozostał ślad. Wilamowski zarósł jak dziad wędrowny, podpierał się laską, a na stopy miał wsunięte stare korki. To nie był już elegancki krawiec z Lidzbarka.
– Mogę też? – Edzia spytała stryja i wyciągnęła rękę po papierosa, czym zaskoczyła wszystkich. Witold podsunął jednak bratanicy zmięte opakowanie. Wawrek również się poczęstował.
– Palisz? – spytał ojciec, a dziewczyna wzruszyła ramionami i wyjaśniła, że nauczyła się palić we wrześniu, a noszenie spodni wydawało się jej teraz czymś zupełnie naturalnym. Zresztą Wawrzyniec nie zwrócił na nie uwagi, kiedy córka stanęła w progu. Jakże to teraz było nieistotne! Edzia zapomniała również o skrzydłach, strachu i odwadze. Dawne przejście przez Lidzbark, by pokazać ukochanemu, na co ją stać, uważała za dziecinadę. Na wojnie wiele kobiet nosiło męskie spodnie i na nikim nie robiło to wrażenia, jakby podział na płeć nagle stał się nieważny. Kiedy na jej rękach umarł pierwszy młody chłopak z dziurą w brzuchu tak wielką, że spokojnie można było włożyć w nią pięść, wiedziała, że dawne życie nigdy nie wróci. Teraz wydawało się jej snem. Jakże odległa była praca w bibliotece i miłość do Szymona.
– Co z twoimi braćmi? Wrócili do domu?
– Nie wiem – odparła, wypuszczając przed siebie obłok dymu. Zamyśliła się. Nie widziała ich od kilku tygodni, ale była świadkiem wielu aresztowań, po drodze minęła kolumnę jeńców. Sama miała wiele szczęścia, bo napotkała ludzi, którzy pomogli jej przedostać się do Dłutowa. Raz nawet Niemcy zatrzymali ją do kontroli, a kiedy wyjaśniła, że jest z Launtenburga, pokazali jej drogę i ostrzegli, by uważała na siebie. Potraktowali ją jak swoją, pochodziła przecież z terenów, które zaledwie dwadzieścia lat temu należały do Prus. Być może dlatego postanowiła ostatecznie pójść do Dłutowa. Nie umiała rozstrzygnąć dylematu, czy jej decyzja była słuszna. Teraz jednak musiała tu zostać. Wróciła granica na Wkrze – tym razem pomiędzy III Rzeszą a Generalną Gubernią.
– Myślisz, że dotarli do domu? – spytał Wawrek.
– Nie wiem, tato... – zawahała się. – Wielu naszych wracało, ale też wielu Niemcy zabrali do niewoli. Nie widziałam Jurka, Heńka i Mietka od dawna.
– Niech ich Bóg ma w opiece – szepnęła Marianna. – Trzeba się za nich modlić.
Edzia nie odpowiedziała. Zaciągnęła się ponownie papierosem. Nie wie, czy będzie umiała znów o coś prosić Boga. Ostatnio mieli na bakier. Nie pomógł jej w sprawie Szymona, nie pomógł też, gdy opatrywała rany żołnierzy. Nawet nie umiała zliczyć, ile osób przy niej zmarło.
– Tato... – odezwała się. – Jak długo to potrwa?
Zaskoczony Wawrek podniósł wzrok. Patrzył na córkę, a słowa nie chciały mu przejść przez gardło. We wspomnieniu mignęły obrazy z pierwszej wojny. To samo pytanie zadał jednemu z kolegów, kiedy trafili na front, a kilka dni później widział jego roztrzaskaną przez kulę głowę.
– Nie wiem... – zająknął się. – Nie wiem, córciu... – Nie umiał jej powiedzieć, że takie rzeczy nigdy nie kończą się szybko. Machina wojenna się rozkręcała, trudno będzie jej wyhamować. – Ale jak tylko moja noga wydobrzeje, wracamy do domu...
– Nie stój tak! – Rozalia drobiła kroki po pokoju, drapała się po przedramionach. – Zaraz ktoś tu przyjdzie! Lepiej będzie, jak uciekniecie! – dodała po chwili. – I tak go znajdą i zabiją nas wszystkich... Musicie uciekać!
– Mamo! – Agnieszka położyła jej dłoń na ramieniu. – Heniek z panem Wieśkiem coś wymyślą, zobaczysz.
– Boże święty... – jęknęła Rozalia i wykonała znak krzyża. Odwróciła się twarzą do świętych obrazów wiszących nad łóżkiem i wyszeptała słowa modlitwy. Potem rzuciła się do komody i przewróciła ubrania w szufladzie. Po chwili wyjęła niewielkie naczynie i oznajmiła, że to woda święcona. Podała ją córce i kazała zejść do piwnicy, by pokropiła ciało Hansa i jeszcze raz wykonała znak krzyża. Wiedziała, że był ewangelikiem, ale w tym momencie religijne rytuały były potrzebne jej, a nie martwemu człowiekowi.
– Mamo! – Agnieszka podniosła głos. – Trzeba tu posprzątać.
Rozalia nieprzytomnym wzrokiem spojrzała na córkę. Potem przyglądała się swoim dłoniom i zakrwawionej bluzce. Wawrzyniec uszył ją z muślinu, który kupił w Brodnicy. Przetarła tkaninę, ale plamy nie znikły. Dobrze wsiąkły w materię.
Agnieszka postawiła przed matką wiadro z wodą.
– Mamo! – Jeszcze raz upomniała Rozalię. – Weź się w garść! Musimy tu posprzątać.
– Tak, córeczko... tak...
Heniek splunął w dłonie i potarł je, zagrzewając się do pracy. Chwycił siekierę i zerknął na bladego niczym ściana nauczyciela, w jego oczach dostrzegł strach. Chrząknął, próbując ukryć swoje emocje.
– Jesteś pewien? – spytał Wiesław.
– Weźmie pan nóż i ponacina ścięgna.
– Boże, Heniek!
– Nie rozbierał pan nigdy świniaka? – zirytował się młodszy mężczyzna. – To tak samo. W sumie... – zakpił. – I to świnia, i to świnia. Tylko ta druga niczemu winna, że człowiek upodobał sobie jej szynkę i schab. Porąbię go, to będzie łatwiej zmieścić w dole. A może i łeb tego skurwysyna jutro rano wyniosę i zakopię z dala od domu? Jak pan ponacina ścięgna, niech idzie kopać. Nikt go nie znajdzie – powtórzył po raz kolejny, jakby tym razem próbował przekonać siebie, że to dobry ruch.
Wiesiek kiwnął głową. Sięgnął po nóż przyniesiony przez Agnieszkę. Naostrzył go o kamień na ścianie. Powtórzył kilka razy w myślach, że to jak rozbieranie zwierzęcia. Nic wielkiego. Te same ścięgna, kości i mięso. Tylko ciało nie chciało go słuchać. Tkwił z nożem przy nodze Hansa i nie mógł się przemóc, by zrobić pierwsze cięcie, z trudem powstrzymywał się przed zwymiotowaniem. Dotknął zimnej nogi nieboszczyka, by odszukać odpowiednie miejsce. Wzdrygnął się i podniósł głowę. Heniek akurat sprawdzał palcem ostrze siekiery.
Frania pociągnęła Kasię za rękę i poprosiła, by zeszły z drogi. Kobieta w pierwszym odruchu chciała szarpnąć dziecko, by nie marudziło, tylko szło posłusznie, bo przed nimi było jeszcze sporo kilometrów.
– Chcę siku – odezwała się wreszcie dziewczynka, czym odrobinę zmiękczyła serce Kasi. Opiekunka nie umiała określić swoich emocji. Była wściekła czy zrozpaczona? Na kogo się złościła? Na Franię czy ojca? Spojrzała na małą Wilamowską i wbrew sobie kiwnęła głową. Zeszły z drogi w stronę lasu, by dziewczynka mogła załatwić swoją potrzebę.
– Tylko szybko – powiedziała.
Frania przytaknęła i weszła w zagajnik. Krzyknęła jeszcze do opiekunki, by nie odchodziła, bo boi się zostać sama. Kasia zrobiła krok pomiędzy drzewa, pod jej stopami pękło kilka gałązek. Z odległości obserwowała ludzi z tobołkami, którzy zmierzali w jedną i w drugą stronę, szukając bezpiecznego miejsca na przetrwanie wojny. Nagle spojrzała w niebo. Odruchowo cofnęła się, dostrzegłszy czarne punkty pomiędzy chmurami. Ze strachu o mało nie przewróciła się o wystające korzenie. Samoloty były coraz bliżej.
W tym czasie Frania kucnęła w krzewinkach borówki brusznicy porastającej dużą połać lasu. Poczuła ogromną ulgę w podbrzuszu, kiedy wreszcie mogła się wysikać. Cały czas jednak zerkała w stronę Kasi. Bała się, że kobieta nagle zniknie, a ona zostanie sama w nieznanym miejscu. Usłyszała dobiegający z daleka ryk silników samolotów. Szybko wstała i niechcący zmoczyła sobie prawy but. Nagle rozległ się huk wystrzałów pomieszany z krzykiem ludzi. Frania rzuciła się w stronę Kaśki, która stała teraz przytulona do drzewa i zasłaniała oczy.
– Boże, Boże – zawodziła. Dziewczynka objęła ją w pół, natychmiast kucnęły. – Dziecko... gdybyś nie chciała siku... – Kasia nie mogła wydusić z siebie więcej słów. Zasłaniała rękoma uszy, była jak sparaliżowana. Nad ścieżką unosił się tuman kurzu. Dopiero gdy samoloty odleciały, razem z Franią wyszły z lasu. Wzdłuż drogi leżały martwe ciała. – Boże... – powtórzyła kobieta i zrobiła znak krzyża. Zacisnęła palce na dłoni Frani i zaczęły rozglądać się, czy ktoś przeżył. Podchodziły do ciał. Wydawało im się, że na polu pomiędzy głowami kapusty ktoś się poruszył, lecz kiedy przykucnęły nad kobietą, dostrzegły dziurę w głowie. Po chwili jednak gdzieś obok usłyszały jęk.
– Tutaj! – zawołała Frania i doskoczyła do nastoletniego chłopca. Drgnął. – Żyjesz? – spytała dziewczynka, oglądając jego ciało w poszukiwaniu krwi, a nieznajomy z trudem usiadł. Nie wiedział, co się stało. Patrzył na dziecko otępiałym wzrokiem. – Z samolotu was ostrzelano.
– Gdzie moja mama? – szepnął i podniósł się z ziemi. Nie był ranny. Rozejrzał się, a kiedy dostrzegł ciało kobiety w czarnym płaszczu, dopadł do niego. Odwrócił je na wznak, a potem ryknął tak potwornym płaczem, że Kasia nie mogła złapać tchu.
– Bardzo mi przykro – powiedziała do niego Frania, próbując przebić się przez rozpacz. – Bardzo mi przykro... Dokąd szliście?
Chłopak nie umiał jednak wydusić z siebie ani jednego słowa. Obejmował matkę i płakał, chciał ją też podnieść, szarpał za ubranie, jakby to miało wrócić jej życie.
– Chodź, Franiu – ponagliła ją Kasia. – Samoloty mogą wrócić.
– Musimy go zabrać ze sobą.
– Nie możemy.
– Musimy – uparła się i pociągnęła chłopaka za mankiet. – Musisz iść z nami.
– Muszę... – zająknął się, wycierając nos rękawem. – Pochować mamę.
– Nie ma na to czasu! – zdenerwowała się Kaśka.
– Pomożemy mu. – Frania zachowywała się jak dorosła osoba. Wiedziała, że nastolatek musi iść z nimi, tak podpowiadało jej serce, a serca należało słuchać. Spojrzała w niebo. Było jasne, niemal błękitne, jakby nigdy nie padły z niego żadne strzały. – Teraz samoloty nie wrócą – dodała.
Kasia westchnęła. Poddała się Frani. Wspólnymi siłami wykopali płytkie wgłębienie. Trudno było w nim zmieścić ciało, ale ułożyli w nim matkę chłopaka, a potem znieśli kamienie i gałęzie, by je przykryć. Nad prowizorycznym grobem Katarzyna zaśpiewała:
Daj wieczny pokój w niebie, Panie,
Swą prośbę ślemy przed Twój tron.
Dziś, gdy nadeszło z nim rozstanie,
Opieką swoją nadal go chroń!
W tym czasie Rozalia szorowała podłogę w pokoju. Trzęsły się jej ręce, a po policzkach płynęły łzy. Wciąż odtwarzała w pamięci moment, kiedy wbiła nóż w szyję Hansa. Nie spodziewała się, że wejdzie tak łatwo, a może wcale nie było łatwo, lecz wstąpiła w nią potężna siła, która nie pozwoliła się zawahać. A potem widok Frani z wycelowaną w nią bronią. Nie zdziwiłaby się, gdyby córka nacisnęła spust.
Spojrzała na swoje ręce. Były czerwone od krwi. Zanurzyła je w różowej już wodzie razem ze szmatą. Przez kilka sekund nie mogła oderwać wzroku od tego widoku. Zabiła człowieka! Zabiła... Gdyby sytuacja się powtórzyła, zrobiłaby to samo. A może powinna dać mu się zgwałcić? Zrobiłby swoje i wyszedł... Zacisnęła zęby, by się nie rozpłakać. Po chwili wyżęła szmatę i po raz kolejny przemyła podłogę. Słyszała głos Agnieszki, która szorowała deski w korytarzu i na schodach. Plamy wciąż były widoczne. Pobiegła więc do kuchni i odszukała pojemnik z solą. Rozsypała ją na podłodze i uklękła obok.
Posłała Franię z Kaśką... Nie wiedziała, gdzie jest jej najmłodsze dziecko. Żałowała pochopnej decyzji, ale zaraz znów powtórzyła, że zabiła człowieka. Niemcy na pewno będą go tu szukać. A może będą szukać jej synów? Zaczęła trzeć deski szmatą z takim zapałem, że po chwili kropelki potu kapały na podłogę. Była wściekła i zrozpaczona. Bała się i złościła. Wawrzyniec siedział na zapiecku u matki, a ona właśnie zabiła człowieka! Jej syn z Wieśkiem rąbali jego ciało na kawałki! Kim się stali?
Agnieszka spojrzała na wiadro wypełnione czerwoną cieczą i zwymiotowała. Z trudem uspokajała oddech, trzymając dłoń na brzuchu. Zwróciła chyba całą zawartość żołądka. W gardle piekło, a gorycz rozchodziła się po podniebieniu i języku. Splunęła i wytarła usta rękawem.
Wiesiek przebiegł przez korytarz i znikł na podwórzu. Ledwo łapał oddech. Rozejrzał się za łopatą i natychmiast zaczął kopać w miejscu, gdzie Rozalia hodowała kwiaty. Początkowo z trudem wybierał ziemię, bo trzęsły mu się dłonie, ale po kilkunastu minutach nabrał wprawy. Wolał zdecydowanie to zajęcie niż pomaganie Heńkowi. Ciągle wyobrażał sobie chrzęst przecinanych ścięgien. Był pewien, że będzie mu się to śniło po nocach.
Nagle poczuł na plecach dłoń Rozalii. Klepnęła go delikatnie.
– Przepraszam, że cię w to wplątałam.
– Nie twoja wina – wysapał. Był zmęczony. Na dworze zrobiło się już ciemno. Panowała godzina policyjna. Wiedział, że nie będzie mógł wrócić do domu, a jutro rano Jadwiga zada mu mnóstwo pytań.
– Będzie nas straszył po nocach... – szepnęła, potwierdziwszy jego wcześniejsze obawy.
– Nie mogłem tego zrobić... Nie dałem rady... Jestem zwykłym nauczycielem, nie rzeźnikiem – zaczął się tłumaczyć. Otarł ręką pot z czoła. Starał się ukryć łzy cisnące się pod powieki.
– Przepraszam... – jęknęła. – A Heniek? – spytała, spoglądając w stronę domu. Kilka sekund później w progu pojawiła się sylwetka jej syna. Rozalia patrzyła na niego z przerażeniem. Trzymał w dłoni siekierę. Podeszła do niego, złapała go za ramię. – Synku...
– Kurwa... – zaklął. – Nie umiem tego zrobić. Nie umiem odrąbać temu skurwielowi głowy.
– Już dobrze – powiedziała. Pogłaskała go po przedramieniu. – Zakopiemy go. A potem uciekniecie, zostanę...
Wiesiek zbliżył się do Wilamowskich. Odetchnął, gdy usłyszał, że Heńkowi również nie wystarczyło odwagi, by porąbać zwłoki.
– Musimy go przenieść... Pomogę ci kopać.
Heniek bez słowa ruszył do komórki po drugą łopatę. Potem w milczeniu razem z Wiesławem powiększali dół. Musiał być na tyle głęboki, by psy nie wykopały zwłok.
Nie rozmawiali ze sobą. Bali się, że ktoś zatrzyma się przy bramie i podsłucha ich rozmowę. Starali się zachowywać najciszej, jak umieli.
– Wystarczy chyba – stwierdził nauczyciel. – Musimy go przenieść.
– Papierosa najpierw? – spytał chłopak i podsunął mężczyźnie paczkę. Zapalili. Mieli brudne ręce, przepocone koszule, ale chyba wreszcie odnaleźli spokój.
Jurek stał obok innych współwięźniów. Z trudem łapał oddech, brodząc w gnojówce. Rów ciągnący się obok chlewika był miejscem wylewania ścieków i innych odpadów. Śmierdział potwornie. Chłopak nie miał niczego, czym mógłby przesłonić sobie nos i usta. Raz zwymiotował, ale zaraz jeden z Niemców doprowadził go do porządku uderzeniem bykowca po plecach. Dławił się i dusił, lecz za wszelką cenę starał się nie zwracać. Ku swojemu zaskoczeniu po kilku godzinach pracy odniósł wrażenie, że człowiek może się przyzwyczaić do wszystkiego.
Więźniowie przepchnęli kolejny pień sosny. Kiedy skończyli pracę, każdy z nich słaniał się na nogach. Jurek wziął do ręki miskę, która teraz ważyła chyba z tonę. Ustawił się w kolejce i czekał na swój przydział szarej brei. Po kilku dniach pobytu w obozie wiedział, że jeżeli ktoś znajdzie w tym paskudnym żarciu kawałek ziemniaka, będzie o tym huczał cały obóz, z zazdrością grzebiąc palcami w swoich naczyniach w poszukiwaniu kartoflanego skarbu.
Jurek omiótł wzrokiem plac. Przyglądał się więźniom. Dostrzegł Jaśka stojącego samotnie niedaleko baraku. Zbliżył się do niego, ale nie zagadywał. Przechylił miskę i powoli wypijał jej zawartość.
– Co, młody? – zagaił Jasiek, mierząc go z góry na dół. – Cuchniesz... – Skrzywił się.
– Nie wiesz, jak można sobie załatwić przydział do innej roboty? – spytał Jurek nieśmiało. Zastanowił się też, co umiał. Kształcił się na nauczyciela. Rodzice zawsze go oszczędzali, nawet nie nauczyli go szyć. Dzisiaj żałował, że większość swojego życia spędził wśród książek albo w kościele. Heniek z Mietkiem na pewno lepiej by sobie poradzili.
Z trudem przełknął ślinę, a po chwili spojrzał na swój kawałek chleba. Wyciągnął drżącą dłoń w kierunku Jaśka. Ten najpierw zachłannie zerknął na niewielką kromkę, ale po chwili pokręcił głową.
– Zjedz to – powiedział. – I zrób to szybko, bo zaraz zmienię zdanie.
Jurek zawahał się, ale wsunął chleb do ust. Powoli mielił go na kwaśną masę, zanim połknął, jakby się bał, że Jasiek zażąda tego kawałka za obietnicę pomocy.
– Co umiesz? – zagaił Wilamowskiego, ale ten wzruszył ramionami.
– Miałem być nauczycielem – szepnął zawstydzony.
– Umiesz trzymać młotek?
– Tak... chyba tak. Czasami w wakacje pomagałem w żniwach u stryja, ale wszyscy mnie oszczędzali w robocie...
– Nie dziwota, taka delikatna panienka z ciebie.
Jurek opuścił głowę.
– Mam dwóch starszych braci i cztery siostry – powiedział, choć Jasiek o to go nie zapytał. – Mój ojciec jest krawcem, ma zakład w Lidzbarku.
– Napisz do niego list, może przyśle ci pieniądze albo paczkę.
Jurek kopnął niewielki kamień. Wiedział, że ojciec dzień przed wybuchem wojny wyjechał do swojego brata. Co się działo teraz w domu, nie miał pojęcia. A może matka z siostrami też ruszyła do Dłutowa? Każdy wie, że na wsi podczas wojny łatwiej daje się przeżyć, bo zawsze da się wyhodować i ukryć coś do zjedzenia.
– Tak zrobię.
– Słuchaj, młody... – Jasiek złapał go za ramię. – Jak będę mógł, to załatwię ci jakąś robotę, może przy budowie baraków albo na inne komando, tylko nie mazgaj się. Tu trzeba być twardym, bo inaczej zginiesz, rozumiesz? – Spojrzał chłopakowi w oczy. Jurek z trudem nie opuścił wzroku. Kiwnął lekko głową.
– Rozumiem...
Heniek z Wieśkiem zasypywali nagie ciało Hansa Beckera leżące już na dnie dołu. Ostatkiem sił zgarniali ziemię, a potem ugniatali ją stopami. Wszystko robili po ciemku, przyświecał im jedynie księżyc, który na szczęście tego wieczora nie skrył się za chmurami. Po omacku wsadzali w miejsce pochówku wykopane wcześniej uschnięte kwiaty, rozsypali potłuczone na kawałki dwie cegły, żeby wszystko wyglądało naturalnie. Kiedy kończyli pracę, z domu wyszła Rozalia. Postawiła na ławce miskę z wodą, by umyli ręce.
– Jeszcze trzeba pociąć i spalić dywan. – Spojrzała na Agnesę. – Idź, sprawdź, czy w zakładzie zostały jakieś nożyce. Może którychś nie ukradli. I zdejmijcie brudne ubrania. Spalimy je, bo pewnie nie wywabimy krwi.
Dziewczyna kiwnęła głową. Wytarła dłonie o spódnicę i pobiegła do domu.
– Trzeba rozpalić we wszystkich piecach – stwierdził Heniek.
– Powinniście stąd uciekać – powiedziała Rozalia, a potem po raz kolejny tego wieczora spojrzała na swoją muślinową bluzkę. Lubiła ją. Tkanina była delikatna, a krój luźny, wygodny. Teraz znajdowały się na niej plamy krwi. Zaczęła je pocierać. Coraz szybciej i szybciej, jej ruchy stawały się coraz bardziej nerwowe.
– Mamo... – Heniek zatrzymał jej ręce. – Mamo... wszystko będzie dobrze. Uspokój się. Teraz musimy czekać. – Rozalia kiwnęła głową i się rozpłakała. Wiesiek przestąpił z nogi na nogę, czuł się nieswojo.
– A co z karabinem? – spytał.
– Kurwa... – Heniek zaklął po raz kolejny. Splunął przed siebie i ruszył ukryć karabin w piwnicy.
Rozalia do rana nie mogła zasnąć. Spoglądała na Wieśka. Widziała jedynie zarys jego sylwetki. Jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Co jakiś czas dokładali do pieców kawałki dywanu. Za dwie godziny mieli ich zmienić Heniek z Agnieszką, ale do tego czasu wszystko powinno się już spalić.
– Co powiesz Jadwidze? – spytała.
– Nie wiem... – Wzruszył ramionami. Zerknął na Rozalię, próbując się uśmiechnąć.
– Naprawdę wziąłbyś winę na siebie, gdyby to byli hitlerowcy zamiast Heńka?
– Tak... Tak myślę, ale ostatnio wydarzyło się tyle złego... Mam nadzieję, że wystarczyłoby mi odwagi. – W jego głosie wybrzmiała gorzka nuta. – Jadwiga wyciągnęła mnie z więzienia...
– Gdyby cię nie wyciągnęła, nie pojawiłbyś się w moim domu, a sama nie poradziłabym sobie z Hansem.
– Heniek by ci pomógł... – zawahał się. – Zastanawiam się, kim jesteśmy. Pogrzebaliśmy człowieka, o mało nie porąbaliśmy go na kawałki. Wyrzekłem się bycia Polakiem, ale może... – mówił z trudem. – Może... będę miał dziecko. Myślisz, że to nie za wysoka cena?
Położyła dłoń na jego palcach, ale zaraz ją cofnęła. Przestraszyła się tego gestu pocieszenia. Wytarła rękę o spódnicę, jakby próbowała pozbyć się z niej wrażenia ciepła, które zostało na skórze. Starała się unikać wzroku Wieśka. Krępował ją, choć przecież nie raz rozmawiali na osobności. Dopiero po chwili uświadomiła sobie przyczynę. Była noc, a oni spędzali ją razem bez Wawrzyńca i bez Jadwigi, oboje czuli dziwne napięcie pomiędzy sobą, nigdy nie próbowali go zdefiniować, a teraz przyjemnie łaskotało z tyłu głowy, jakby właśnie wypili po kieliszku wina.
– A ja wyprawiłam Franię w świat... Wiesz... – Przełknęła ślinę. Chciała mu powiedzieć, że Frania jest podrzutkiem, że pojawiła się w marcową noc ponad jedenaście lat temu, kiedy odeszła Nastusia, że ktoś przyniósł ją i wręczył Wawrzyńcowi, zaznaczywszy, że to Wilamowska. Zaraz jednak przypomniała sobie moment, kiedy dała Kaśce medalik z łańcuszkiem. Obraz ten wciąż jej nie opuszczał. Dziewczyna zrobiła się blada jak ściana, zapytała o coś. Rozalia zastanowiła się, próbując przypomnieć sobie jej słowa. Pytała chyba, skąd Wilamowska ma biżuterię, a potem dziewczyna zrobiła się otępiała, patrzyła przed siebie i mechanicznie wykonywała polecenia Rozalii. Coś jej mówiło, że matką dziecka jest właśnie Kaśka. Jeżeli to prawda, to nigdy już nie zobaczy Frani. Dziewczyna nie odda córki! Ukryje ją tak, by Wilamowska jej nie znalazła. Zaraz jednak zaczęła myśleć o tym, kto mógłby być jej ojcem i dlaczego Kasia wcześniej się nie poskarżyła, że jeden z Wilamowskich ją wykorzystał. A może to nawet nie żaden z nich?! Może wymyśliła to wszystko, by mieć małą przy sobie, jak wróci na służbę?
Wiele wątpliwości nasuwało się Rozalii, pytania się mnożyły, a ona nie potrafiła znaleźć na nie odpowiedzi. Nie mogła zapytać wprost ani Wawrzyńca, ani Mietka. Otworzyła usta, by opowiedzieć o tym Wiesławowi, ale gdy zerknęła na jego twarz ginącą w ciemnościach, zrezygnowała. Poprawiła włosy i opatuliła się mocniej pledem, choć w domu było raczej ciepło.
– Myślisz, że go znajdą? – spytała nagle.
– Nie wiem, naprawdę nie wiem... – zająknął się. – Tak bardzo... tak bardzo chciałbym cię spotkać w innym życiu...
– Nie mam siły – jęknęła Frania. Szli cały dzień, od czasu do czasu chowając się pomiędzy drzewami, bo niemieccy piloci ostrzeliwali cywilów na drogach. Z trudem udało się im ujść z życiem, a od domu rodzinnego Kaśki dzieliło ich jeszcze kilka kilometrów.
– Usiądźmy – zdecydowała kobieta i wskazała nastolatkom niewielkie wzniesienie. Ziemia była wilgotna i zimna, ale musieli odpocząć. Chłopak rzucił walizkę, którą zabrał po prowizorycznym pogrzebie matki. Całą drogę milczał, nie odpowiadał na pytania, więc wreszcie przestano mu je zadawać.
Katarzyna sięgnęła do swojego tobołka, przejrzała go po raz kolejny tego dnia. Szukała chleba. Wreszcie wskazała palcem na stary tornister dziewczynki.
Frania zsunęła go z pleców, po czym spojrzała na niego i westchnęła. Dawniej należał do Edzi. Był zniszczony, ale służył Wilamowskim od wielu lat. Tęskniła za rodzeństwem i rodzicami, ale jakaś siła kazała jej posłusznie wędrować z opiekunką. Pogłaskała wytartą skórę tornistra i wreszcie podsunęła go Kasi.
– Jest! – Kobieta ucieszyła się, kiedy znalazła jedną kromkę chleba owiniętą w gazetę. Rozalia wyprawiała ich w pośpiechu, ale przecież zanim Hans pojawił się w domu Wilamowskich, pakowała rzeczy córki, jakby przeczuwała, że za chwilę będzie musiała wysłać ją w świat.
Kasia rozwinęła powoli pakunek. Czuła wbite w siebie spojrzenia dzieciaków, obserwowały każdy jej ruch. Podzieliła pajdkę na trzy równe części.
– Jedzta powoli, jeszcze świat drogi przed nami.
Rozejrzała się niepewnie. Jeżeli natkną się na niemiecki patrol, podróż źle się skończy.
– Tam jest stara stodoła – odezwała się Frania tak pewnym głosem, jakby codziennie odbywała wędrówki tą drogą. Wskazała palcem w ciemność. – Przenocujmy tam.
– To niebezpiecznie – szepnęła Kasia. Nie widziała stąd żadnego zabudowania.
– Będzie dobrze – odparła spokojnie dziewczynka. Wsunęła do ust część kromki chleba i powoli przeżuwała ją na pszenno-żytnią papkę, zanim połknęła. Wokół było ciemno, ale czuła, że muszą iść do tej starej stodoły i spędzić tam noc. Nie umiała tego wyjaśnić, jednak w tej chwili nie widziała żadnych ciągnących się po niebie ciemnych smug. Była pewna, że gdyby tu były, dostrzegłaby je nawet nocą.
– Skąd to możesz wiedzieć? – odezwał się wreszcie chłopak. – Nic już nie będzie dobrze. Zastrzelą nas.
– Jak masz na imię? – spytała, choć po drodze zadała mu to pytanie już kilka razy, a nieznajomy milczał.
– Staszek – odparł cicho. – Staszek Sztuba. Mam trzynaście lat, mieszkałem w Ciborzu z mamą, szliśmy do jej przyjaciółki do Narzyna. Nie wiem, jak ona się nazywa – dodał, pociągając nosem. Wsunął do ust ostatni kawałek chleba, by ukryć wzruszenie.
– A ja jestem Frania Wilamowska, to jest Kasia Kowalska. – Dziewczynka dokonała prezentacji. – Idziemy do rodziców Kasi. Moja mama kazała nam uciekać z Lidzbarka, dlatego uciekamy – wyjaśniła niepewnym głosem. – Mam jedenaście lat, a Kasia... – zawahała się. – Kasiu, ile ty masz lat?
Kobieta uśmiechnęła się pod nosem.
– Dwadzieścia siedem – odparła.
– Moja mama miała trzydzieści cztery... – Ponownie pociągnął nosem i zaraz wytarł go rękawem.
– A twój tata?
Chłopak wzruszył ramionami.
– Niemcy go zabrali...
Katarzyna przyglądała się zarysom sylwetek dzieci. Na pewno zmęczyły się długą wędrówką. Przeszły już ponad dwadzieścia kilometrów, do domu rodziców zostało kilkanaście. Rozejrzała się. Wiedziała, że musi zaufać Frani.
– Idziemy do tej stodoły, a o świcie ruszymy dalej – zakomunikowała. – Nie martw się – zwróciła się zaraz do chłopca. – Znajdziemy przyjaciółkę twojej mamy. Może coś ci się przypomni.
Staszek kiwnął głową. Chwycił swoją walizkę i po chwili cała trójka ruszyła w kierunku niewidocznej jeszcze stodoły.
Następnego ranka Rozalia biegała po pokojach i sprawdzała, jak podłogi wyglądają w świetle dnia. Wdrapała się na strych i odnalazła tam stary dywan, który dawniej leżał w pokoju dziewcząt. Zrzuciła go na dół, bo nie dała rady znieść go po drabinie.
Agnieszka musiała zgłosić się do urzędu po przydział do pracy, a Heńka od świtu gdzieś pognało. Wiesiek też wyszedł wcześniej, więc Wilamowska mogła liczyć jedynie na siebie.
Dywan spadł na podłogę, wzbijając w powietrze tuman kurzu. Rozalia zakaszlała, osłaniając dłonią usta i nos. Odczekała chwilę, a potem przeciągnęła go do swojej sypialni i rozłożyła, częściowo wsunąwszy pod łóżko. Momentalnie we wspomnieniu pojawiło się nagie ciało Hansa. Wzdrygnęła się i zaraz przykucnęła, by dotknąć grubej tkaniny. Nie było na niej krwi. Zauważyła, że na rogach została poszarpana przez gryzonie, kilka nitek mocno odstawało od krawędzi i stworzyło nieestetyczne frędzle, ale za to dywan wyglądał w pokoju tak, jakby leżał tu od wieków. Otworzyła okno, by kurz mógł opaść. Drobny pyłek zatańczył w promieniach jesiennego słońca.
Rozalia wybiegła na podwórze. Od razu dostrzegła świeżo rozkopaną ziemię. Po ciemku miejsce to wyglądało zdecydowanie lepiej niż teraz. Rozejrzała się. Weszła do komórki i przyglądała się klockom drzewa oraz rzeczom, które przez lata składowali tu z Wawrzyńcem. W rogu dostrzegła beczkę. Miała dziurę z boku, deski w tym miejscu musiały przegnić, a metalowa obręcz zardzewiała i lekko się osunęła. Z trudem wywlokła ją z pomieszczenia i przetoczyła na miejsce pochówku Hansa. Nakreśliła w powietrzu znak krzyża i przeprosiła Boga za to, co musiała zrobić. Na koniec została jej jeszcze piwnica. Zbiegła na dół. Heniek przyzwoicie tu posprzątał. Zauważyła, że rozłupał kilka czerwonych cegieł i rozsypał ich kawałki po posadzce. Na półce leżał nóż, zabrała go i zaniosła do kuchni. Kiedy jednak odkładała go na szafkę, dostrzegła męską chusteczkę. Były na niej plamy krwi. Wzięła ją do ręki, obejrzała. Nie mogła należeć do Heńka, bo nigdy wcześniej jej nie widziała. Pomyślała zaraz o Hansie, szukając w pamięci momentu, kiedy jego chustka mogła wypaść z kieszeni. Nagle jednak pojawił się inny obraz. Wiesiek wycierał czymś ręce. To mogło należeć do niego. Wzięła ostrożnie brudną tkaninę i powąchała. Nie poczuła jednak żadnego znajomego zapachu. Odsunęła chustkę od siebie i ciężko usiadła na ławie przy stole. Rozpłakała się, jakby wszystkie nagromadzone od wczoraj emocje musiały znaleźć ujście. Zaraz jednak ponownie się poderwała. Jeszcze jedna rzecz nie dawała jej spokoju. Pobiegła do pokoju i stanęła przed szafą. Zaczęła przerzucać rzeczy. Wreszcie wyjęła bluzkę, którą miała na sobie wczoraj, nie spaliła jej, ale wcisnęła w kąt, by nikt nie zauważył. Nie umiała jej zniszczyć. Przytuliła ją do siebie i wciągnęła lekko słodkawy zapach tkaniny. Przypomniała sobie najpierw męża pochylonego nad maszyną, kiedy szył jej nowe ubranie, a potem w jej wspomnieniu pojawiła się nagle twarz Wiesława. Uśmiechał się do niej smutno. Widziała jego przymrużone oczy, w których czaiła się melancholia. Przytulił ją wczoraj kilka razy, gdy płakała. Zastanowiła się, czyje zapachy przesiąkły jasną muślinową tkaninę: jej, Wawrzyńca czy Wieśka.
– Jestem głupia – szepnęła. – Głupia.
Poszła natychmiast do kuchni i nalała do miednicy zimną wodę. Najpierw przemyła twarz, ochłodziła policzki, a potem zanurzyła bluzkę i starła do naczynia odrobinę mydła. Nie wiedziała, dlaczego to robiła. Plamy z krwi z pewnością nie zejdą. Była w niej jednak jakaś wewnętrzna potrzeba, by ocalić ten muślinowy element garderoby, choć pewnie nigdy więcej go nie włoży. Zacisnęła palce na tkaninie i zaczęła ją powoli ugniatać. Woda zabarwiła się na brunatnoróżowy kolor. Odstawiła miednicę na podłogę, wrzuciła do niej jeszcze chustkę i usiadła przy stole. Musi dać im czas, by zmiękły.
– Wełna grzeje, muślin stroi, każdy sam wie, co woli – powiedziała cicho. Skąd znała te słowa? Zastanowiła się. Nie umiała sobie przypomnieć, gdzie je słyszała. Wracała pamięcią do opowieści Wawrzyńca, ale przysłowie nie pasowało jej do męża. – Jestem głupia – powtórzyła. – Po co ratuję tę bluzkę?
Za