Nić przeznaczenia - Anna Sakowicz - ebook + książka

Nić przeznaczenia ebook

Anna Sakowicz

4,8

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Miłość, tajemnice sprzed lat i rodzina, której los nie oszczędzał…
Wybuch wojny rozdziela Wilamowskich, rzucając ich w różne miejsca: Soldau, Illowo, Stutthof. Lidzbark staje się niemieckim miastem. Rozalia mieszka tylko z Agnesą. Celem żony krawca jest obrona rodzinnego domu przed okupantami, by każdy z Wilamowskich miał dokąd wrócić. Przed nią trudne zadanie, najpierw musi pozbyć się ciała zabitego hitlerowca Hansa i to w chwili, kiedy nieoczekiwanie ktoś dobija się do drzwi…
Bohaterowie zmagają się z przeciwnościami i wyzwaniami, jakie niesie los. Zawsze jednak znajdzie się miejsce na miłość – łatwą, ale też i skomplikowaną, której nie tylko dzieci Wilamowskich będą szukać…
Czy uda im się przetrwać i powrócić do rodzinnego Lidzbarka? Jak poradzi sobie Rozalia, będąc gospodynią niemieckich urzędników i żyjąc z nimi pod jednym dachem? Co wydarzy się w Dłutowie, w domu młodszego z Wilamowskich? I czy Frania dowie się wreszcie, kim są jej rodzice?

Nić przeznaczenia ma dla mnie szczególną wartość. Dzięki książce przeniosłam się do czasów dzieciństwa i młodości moich rodziców. Pochodzą oni bowiem z okolic Lidzbarka i mieszkali tam w latach, w których rozgrywa się akcja powieści. Z zapartym tchem czytałam tę wspaniale nakreśloną historię, doceniając dbałość autorki o detale, styl i szacunek dla skomplikowanej przeszłości regionu. Serdecznie polecam!

Sylwia Trojanowska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 529

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (50 ocen)
40
9
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zksiazkaprzykawie

Nie oderwiesz się od lektury

Książki Pani Ani są wyjątkowe, przenoszą nas w świat nam nieznany, ale za to znany naszym krewnym, bo kto z nas przeżył takie czasy ? Chyba nikt, a za to nasi krewni doświadczyli tego na własnej skórze, ci bliżsi czy też dalsi, a my dzięki takim książką możemy dowiedzieć się dużo, bo jak wiadomo nie każdy miał okazję poznać historię swojej rodziny, czasem najbliższe nam osoby nie chciały o tych strasznych czasach opowiadać a inni nie zdążyli, i takie książki ukazują nam przeszłość i pokazują, że w każdych czasach jest czas na miłość. W pierwszej części poznaliśmy rodzinę Wilamowskich i właśnie tu dowiadujemy się o jej dalszych losach, przed Rozalią stanęło trudne zadanie, pilnowała dobytku, aby jej bliscy rozrzuceni po różnych miejscowościach  mieli gdzie wrócić. Lecz to wcale nie jest tak łatwe, jakby mogło się wydawać w czasach wojny panowały dziwne zasady ludzie tracili dobytki, zostali wygnani na ciężkie pracę a co najgorsze tracili życie nawet gdy nic nie zrobili. Ale czy rodzinie...
10
lucy1969

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka dostarczająca mnóstwa wzruszeń.
00
BOOKIETMARZEN

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystko co wydarzyło się w przeszłości, ma wpływ na naszą teraźniejszość, dla tego tak ważne jest, aby poznać losy swoich przodków. Ania z rodzinnych opowieści i skrawków wspomnień ułożyła piękną historię rodziny Wilamowskich. Zachęcam Was do jej przeczytania.
00
DorotaStec

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała,smutna ale prawdziwa
00
Puffo171

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i bolesna historia, która zostanie ze mną na długo
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Anna Sa­ko­wicz, 2023 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: KA­TA­RZYNA WOJ­TAS
Ko­rekta: DO­MI­NIKA ŁA­DYCKA /e-DY­TOR, Ka­ta­rzyna Woj­tas
Re­dak­cja me­ry­to­ryczna: dr MI­CHAŁ DZI­MIRA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: DA­WID GRZE­LAK
Zdję­cie na okładce: Clas­sic Pic­ture Li­brary / Alamy Stock Photo
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67674-97-3
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.plfa­ce­book.com/wy­daw­nic­two­lunain­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­luna
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim przod­kom, by nie znik­nęliz pa­mięci na­stęp­nych po­ko­leń.

Na­ta­lii Osiec­kiej z po­dzię­ko­wa­niem

Drzewo ge­ne­alo­giczne

1939–1941 rok

Gdzie cienko, tam się rwie

Wo­jenne koła wciąż się roz­pę­dzały. Niemcy umac­niali wła­dzę na zdo­by­tych te­re­nach. Wy­sie­dlali Po­la­ków, zaj­mo­wali naj­lep­sze domy w mie­ście, przej­mo­wali go­spo­dar­stwa. Ja­sno okre­ślone dy­rek­tywy za­kła­dały, że mię­dzy in­nymi Ma­zu­rów można było zo­sta­wić na miej­scu, po­nie­waż ist­niała szansa zniem­cze­nia. Miesz­kań­ców Lidz­barka ży­ją­cych tu przed ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­stym ro­kiem trak­to­wano jak Pru­sa­ków. Jed­nak tych, któ­rzy świa­do­mie okre­ślali się Po­la­kami, na­le­żało wy­sie­dlić lub za­go­nić do cięż­kiej pracy.

Ja­dwiga Opala dzię­ko­wała Bogu, że po mężu na­zy­wała się z nie­miecka. We­ber pa­so­wało ide­al­nie do no­wych cza­sów. Jej mąż od uro­dze­nia miesz­kał w Lidz­barku, który po­now­nie stał się Lau­ten­bur­giem, więc ła­two było udo­wod­nić pru­skie po­cho­dze­nie. Za­raz po ślu­bie prze­szu­kała miesz­ka­nie swo­jego świeżo upie­czo­nego męża i te­raz wszyst­kie do­ku­menty, me­tryki, stare zdję­cia były w jej rę­kach. Nie miała żad­nych opo­rów, by pójść do ra­tu­sza i zło­żyć kartę mel­dun­kową wraz z od­ci­skami pal­ców, okre­ślić swoją nową przy­na­leż­ność na­ro­dową. Po­roz­ma­wiała też z kim trzeba, a na ko­niec od­wie­dziła Jo­se­pha, z któ­rym Wie­sław gry­wał w karty, a któ­rego syn na­le­żał do NSDAP i szybko wspi­nał się po szcze­blach ka­riery. I kiedy część pe­da­go­gów ucie­kła w głąb Pol­ski, część zo­stała ewa­ku­owana do Wło­dawy na Wo­ły­niu, Ja­dwiga twardo prze­ko­ny­wała Wie­sława, że po­winni zo­stać. Prze­strze­gła go też, by nie re­ago­wał na ogło­sze­nie oku­pan­tów, któ­rzy obie­cy­wali pracę i ka­zali się zgła­szać w szko­łach. Od Jo­se­pha do­wie­działa się, że na­uczy­ciele uznani są za krze­wi­cieli pol­skiego szo­wi­ni­zmu. Kiedy jed­nak w końcu Wie­sława aresz­to­wano i prze­wie­ziono do Brod­nicy, gdzie trzy­mano go ra­zem z in­nymi więź­niami w domu me­ce­nasa Grzy­wa­cza poza mia­stem, Ja­dwiga sta­nęła na gło­wie, by uwol­nić męża. Nie do­py­ty­wał, jak to zro­biła. Wo­lał nie wie­dzieć, tym bar­dziej że krótko po tym do­wie­dział się o śmierci kie­row­nika szkoły, któ­rego roz­strze­lano nie­da­leko Brod­nicy. Znał Ja­dwigę do­sko­nale, przez wszyst­kie lata mał­żeń­stwa na­uczył się, że gdzie dia­beł nie może, tam Ja­dwiga z pew­no­ścią so­bie po­ra­dzi. Nie zdzi­wiło go więc, że szybko za­ła­twiła mu pracę w warsz­ta­cie ślu­sar­skim. Nie ro­zu­miał, skąd w tej ską­d­inąd kru­chej oso­bie była tak ogromna siła i za­wzię­tość, jakby całe do­tych­cza­sowe ży­cie mu­siała o wszystko wal­czyć. A Opala, od­kąd wy­je­chała z ro­dzin­nego domu i za­częła żyć na wła­sny ra­chu­nek, wie­działa, że wy­grywa ten, kto staje po stro­nie moc­niej­szego, a tu ła­two się było zo­rien­to­wać w sy­tu­acji, że górą są Niemcy. Zo­stała więc Niemką. Wie­siek wście­kał się, prze­kli­nał i po­msto­wał, że jego ro­dzice prze­wra­cają się w gro­bach, a ona ze sto­ic­kim spo­ko­jem wy­cią­gała wtedy me­trykę jego dziadka, kła­dła ją na stole i po­ka­zy­wała pal­cem na na­zwi­sko. Jo­achim We­ber nie brzmiało po pol­sku, a na­zwi­sko ro­dowe jego matki – Lemke – rów­nież po­zo­sta­wiało wiele do ży­cze­nia. Tłu­ma­cze­nie jej, że na­zwi­sko nie może być kry­te­rium okre­śla­nia na­ro­do­wo­ści, na nic się zda­wało. Ja­dwiga wie­działa swoje.

– Chcesz żyć? – po­wta­rzała. – Na bu­dynku daw­nego Banku Lu­do­wego już wisi czarna flaga z tru­pią czaszką! Wyjdź do mia­sta i zo­bacz, co się dzieje!

– Ale...

– My­ślisz, że po­zwolą nam tu spo­koj­nie miesz­kać? – py­tała. – To­bie jako na­uczy­cie­lowi i mnie jako two­jej żo­nie? Do­sto­suj się, bo pa­trio­ty­zmem się nie naj­esz. Nie czas na to. A co bę­dzie, je­żeli zajdę w ciążę?

– Z pracą w szkole mogę się po­że­gnać – mruk­nął.

– Ale z ży­ciem jesz­cze nie. Z oj­co­stwem może rów­nież...

Wie­sław przy­glą­dał się wtedy żo­nie i ana­li­zo­wał, czy Bóg fak­tycz­nie da mu szansę na zo­sta­nie oj­cem. Czas Ja­dwigi po­woli się koń­czył, do­bie­gała czter­dziestki.

– Je­steś w ciąży? – py­tał z na­dzieją, bo po­tomka pra­gnął jak ni­czego in­nego na świe­cie, na­wet gdyby miał go wy­cho­wy­wać w nie­miec­kim mie­ście.

– Kto wie... – od­po­wia­dała za­gad­kowo, ale tego dnia, kiedy wresz­cie się ugiął i okre­ślił swoją przy­na­leż­ność na­ro­dową jako pru­ską, do­dała, że mie­siączka się jej opóź­nia drugi mie­siąc, jakby cze­kała na od­po­wiedni mo­ment, aby na­gro­dzić go za ustęp­stwa.

Ucie­szył się ni­czym dziecko. Zła­pał Ja­dwigę w ra­miona, ob­ró­cił kilka razy wo­kół wła­snej osi i przez mo­ment za­po­mniał o do­ku­men­tach, wi­zy­cie w ra­tu­szu i tym, że ro­dzice prze­wra­cają się w gro­bach. Wie­rzył, że kiedy wresz­cie na świat przyj­dzie jego dziecko, wszystko się ułoży. Może na­wet Ja­dwiga sta­nie się dla niego czul­sza. Za­raz też przy­szła mu do głowy myśl, żeby swoją ra­do­ścią po­dzie­lić się z kimś, komu bez­gra­nicz­nie ufał. Wy­biegł z domu i skie­ro­wał się na­tych­miast w stronę za­kładu kra­wiec­kiego Waw­rzyńca.

*

– Ciiii... – szep­nęła Ro­za­lia, kiedy z prze­ra­że­niem spoj­rzała na klamkę. Ktoś na­ci­skał na nią z dru­giej strony. Może wcze­śniej za­pu­kał, ale w ner­wo­wej at­mos­fe­rze trudno było wy­ło­wić do­dat­kowe dźwięki. Te­raz wszy­scy uci­chli i jak za­cza­ro­wani wpa­try­wali się w drzwi. Wi­la­mow­ska czer­wona na po­licz­kach, z roz­wi­chrzo­nym wło­sem trzy­mała pa­lec wska­zu­jący na war­gach. Klamka się pod­nio­sła, ktoś praw­do­po­dob­nie prze­stą­pił z nogi na nogę, bo za­szu­rały buty. Drogą prze­je­chał wóz, który za­głu­szył wszyst­kie od­głosy, jed­nak we­wnątrz miesz­ka­nia nikt się nie po­ru­szył.

– Po­szedł – szep­nęła Ka­sia, ale Ro­za­lia nie drgnęła. Wzro­kiem na­ka­zała wszyst­kim mil­cze­nie i do­piero gdy upew­niła się, że fak­tycz­nie nie może już być ni­kogo za drzwiami, naj­ci­szej, jak się dało, prze­krę­ciła klucz w zamku i wyj­rzała po­woli na ze­wnątrz.

W od­dali do­strze­gła dwóch męż­czyzn w kurt­kach z pod­nie­sio­nymi koł­nie­rzami. Na przed­ra­mio­nach mieli opa­ski. Ro­za­lia o mało co nie cof­nęła się w pa­nice i nie za­trza­snęła drzwi z hu­kiem, ale na szczę­ście ża­den z nich nie obej­rzał się za sie­bie. Przez drogę prze­bie­gła ko­bieta trzy­ma­jąca kil­ku­let­nie dziecko za rękę, za­raz prze­tur­lał się ko­lejny wóz za­przę­żony w jed­nego ko­nia.

– Ni­kogo nie ma – po­wie­działa ci­cho. – Idź­cie, szybko.

Ko­bieta na­tych­miast przy­kuc­nęła. Po­ło­żyła Frani dło­nie na po­licz­kach i po­ca­ło­wała ją w czoło.

– Uwa­żaj na sie­bie, słu­chaj Kasi i pa­mię­taj, że cię od­najdę, jak zrobi się bez­piecz­nie.

– Mamo... – jęk­nęła dziew­czynka. Wi­działa, jak przez twarz Ro­za­lii prze­bie­gają różne emo­cje, ale nie umiała ich od­czy­tać. Bała się. Nie chciała opusz­czać domu, ale kiedy Kaśka zła­pała ją za rękę, po­czuła spo­kój.

– A ty... – Wi­la­mow­ska wy­pro­sto­wała się i wpa­try­wała się te­raz w oczy dziew­czyny. – Opie­kuj się nią. – Z tru­dem prze­łknęła ślinę.

– Ten łań­cu­szek... z... me­da­li­kiem... – bąk­nęła Kaśka, bo nie wie­działa, co po­winna zro­bić ani po­wie­dzieć. Serce ło­mo­tało jej jak sza­lone. Miała wra­że­nie, że Wi­la­mow­ska wy­rzuca ją za burtę, a w ra­miona wpy­cha coś, co utra­ciła ja­kiś czas temu, jakby wy­szarp­nięte serce na­gle wra­cało na swoje miej­sce, tylko tak trudno było w to uwie­rzyć i uło­żyć tak, by pa­so­wało jak ulał.

– Po­roz­ma­wiamy o tym póź­niej – ucięła Ro­za­lia. Były bo­wiem na tym świe­cie ta­kie słowa, któ­rych z pew­no­ścią nie chciała usły­szeć. Otwo­rzyła jesz­cze raz drzwi. Ro­zej­rzała się po ulicy, a po­tem lekko wy­pchnęła z domu Fra­nię i Ka­się. Kiedy zna­la­zły się na ze­wnątrz, znów prze­krę­ciła za­mek, oparła się o de­skę i z tru­dem uspo­ko­iła od­dech. – Niech mi Bóg wy­ba­czy... – szep­nęła, kre­śląc na swoim ciele znak krzyża, a do­piero kilka mi­nut póź­niej rzu­ciła się bie­giem po scho­dach na górę. Spoj­rzała na ciało Hansa i wzdry­gnęła się z obrzy­dze­nia. – Mu­szę coś z nim zro­bić... – po­wie­działa spa­ni­ko­wana, choć oprócz niej nie było już ni­kogo w domu.

Cho­dziła po po­koju od ściany do ściany i dra­pała się po przed­ra­mio­nach. Nie mo­gła my­śleć, tak bar­dzo się bała. Serce wa­liło jej jak osza­lałe. Raz o mało nie po­śli­zgnęła się na pod­ło­dze uma­za­nej krwią. Dy­wan zdą­żył się za­bar­wić na czer­wono. Wie­działa, że ktoś za­cznie szu­kać tego czło­wieka, a ktoś inny znaj­dzie wresz­cie jego ciało albo ślady krwi. Pró­bo­wała prze­su­nąć Hansa w stronę ko­ry­ta­rza. Mo­głaby go stur­lać po scho­dach aż do piw­nicy. Nie było szans, by po­ra­dziła so­bie z wy­nie­sie­niem go na po­dwó­rze.

– Boże! – jęk­nęła, ale za­raz przy­szło jej coś do głowy. Do­pa­dła do pieca. Ża­rzyło się w nim jesz­cze, więc do­ło­żyła kilka grud wę­gla. Po­tem po­now­nie do­sko­czyła do ciała i za­częła ścią­gać z niego ubra­nie. W jed­nej z kie­szeni zna­la­zła do­ku­menty. W pierw­szym od­ru­chu chciała je spa­lić, ale się za­wa­hała. Wsu­nęła je do kie­szeni far­tu­cha i do­koń­czyła zdzie­rać z ciała odzież. Od­kła­dała ją na bok. Kiedy Hans był wresz­cie nagi, po­od­ci­nała gu­ziki z ubra­nia i szmaty wrzu­ciła do pieca. Część dymu wle­ciała do po­koju. Ro­za­lia o mało nie za­du­siła ognia. Po chwili jed­nak ob­ser­wo­wała, jak czarna kurtka męż­czy­zny po­woli za­czyna się pa­lić. Zer­k­nęła w stronę Hansa. Naj­chęt­niej po­rą­ba­łaby go na ka­wałki i wrzu­ciła ele­ment po ele­men­cie do pieca!

Od­su­nęła ko­modę sto­jącą przy drzwiach. Od­szu­kała szybko ru­chomą de­skę w pod­ło­dze. Pa­mię­tała, że jako mała dziew­czynka zro­biła u ciotki w domu ta­jemną skrytkę. Pod­nio­sła de­skę. Ku swo­jemu zdzi­wie­niu zna­la­zła pod nią duży mo­siężny klucz, który daw­niej był jej skar­bem. Ni­czego nie otwie­rał, ale był tak piękny, że po­sta­no­wiła go tu kie­dyś ukryć przed wzro­kiem do­ro­słych. Wy­obra­żała so­bie, że jest ze złota. Póź­niej za­po­mniała, że go tu scho­wała. Szybko wło­żyła pod niego do­ku­menty Hansa i za­sta­wiła miej­sce ko­modą. Po­tem po­now­nie przy­pa­dła do ciała. Miała tylko jedną moż­li­wość: zwłoki na­le­żało ukryć w piw­nicy. Wy­cią­gnęła więc Hansa z dy­wa­nem na próg. Za­uwa­żyła na pod­ło­dze krwawą ścieżkę. Znów zwró­ciła się do Boga i o mało nie ryk­nęła pła­czem, ale wtedy ktoś za­pu­kał do drzwi. Nie było to ło­mo­ta­nie, ra­czej grzeczne do­po­mi­na­nie się, by otwo­rzyła. Po­my­ślała od razu o Agnieszce, bo ktoś z dru­giej strony na­ci­snął na klamkę. Nie szar­pał. Znów na­ci­snął i za­pu­kał, te­raz może bar­dziej nie­cier­pli­wie, a na pewno nie było w tym agre­sji. Serce wa­liło jej jak osza­lałe. Ze­szła po scho­dach na pal­cach i przy­ło­żyła ucho do de­ski.

– Kto tam? – spy­tała drżą­cym gło­sem.

– Wie­siek... – usły­szała głos męż­czy­zny. Mo­men­tal­nie po­pły­nęły jej łzy. Nie miała od­wagi py­tać, czy jest sam. Po­trze­bo­wała te­raz po­mocy, a Wie­sław był chyba je­dyną osobą w mie­ście, któ­rej nie bała się za­ufać.

Po­woli prze­krę­ciła klucz w zamku. Gdy na­ci­skała klamkę, usły­szała, że z kimś roz­ma­wiał. Za­marła, ale drzwi zo­stały już uchy­lone. Ze stra­chu o mało nie za­trza­snęła ich z hu­kiem. Wie­siek po­ło­żył rękę na de­sce.

– Ro­za­lia... – po­wie­dział prze­ra­żony, wi­dząc jej za­krwa­wioną bluzkę.

*

Go­dzinę wcze­śniej, kiedy Agnesa szła w kie­runku domu, przy­ci­ska­jąc do piersi bo­che­nek chleba, ni stąd, ni zo­wąd drogę za­gro­dził jej nie­miecki żoł­nierz. Ukło­niła mu się i ze­szła na ulicę. Wciąż nie mo­gła się przy­zwy­czaić do no­wych za­rzą­dzeń w mie­ście. Nie pod­nio­sła głowy, by spoj­rzeć męż­czyź­nie w twarz, za­cho­wała się tak, jak ocze­ki­wano od Po­la­ków, mieli przy­po­mi­nać nie­wol­ni­ków oka­zu­ją­cych re­spekt przed rasą nad­lu­dzi. Wi­działa jego cięż­kie buty, przy­ku­rzone i lekko upa­prane bło­tem na cho­lewce.

– Do­kąd pa­nienka idzie? – spy­tał, a ona drgnęła i moc­niej za­ci­snęła palce na chle­bie. Po­znała jego głos. To ten okropny męż­czy­zna z twa­rzą po­krytą bli­znami. Wciąż na niego wpa­dała!

– Do domu – bąk­nęła, wpa­tru­jąc się w buty Niemca.

Na­gle po­czuła jego pa­lec na swo­jej bro­dzie. Uniósł jej głowę, a kiedy zer­k­nęła na niego, uśmiech­nął się nie­znacz­nie. Po­tem mach­nął przy jej uchu i wy­cią­gnął do niej po­żół­kły liść. Za­chę­cił, by wzięła. Nie miała na to naj­mniej­szej ochoty. Nie była dziec­kiem, które ma­giczne sztuczki za­cza­rują. Bała się jed­nak, że je­żeli od­mówi, na­razi się na nie­bez­pie­czeń­stwo, a w domu zo­stała matka z Fra­nią i Ka­sią. Pew­nie od­cho­dziły od zmy­słów, dla­czego tak długo nie wraca. Nie­po­trzeb­nie za­ga­dała się z ko­le­żanką, te­raz ma za swoje. Wzięła liść, lekko dy­gnęła i po­now­nie opu­ściła głowę. Żoł­nierz jed­nak wciąż za­gra­dzał jej drogę.

– Dzię­kuję – do­dała i zro­biła krok w lewo, ale męż­czy­zna na­tych­miast za­sło­nił jej przej­ście. – Prze­pra­szam...

– Ni­g­dzie pa­nienki nie pusz­czę.

– Mu­szę...

– To ja mu­szę wie­dzieć, jak ma pa­nienka na imię.

– Agnieszka – przed­sta­wiła się nie­śmiało.

– Ile ma pa­nienka lat?

– Dwa­dzie­ścia je­den...

– Mieszka tu od uro­dze­nia? – do­py­ty­wał.

Dziew­czyna kiw­nęła głową. Czuła, że za chwilę wbije palce w chleb, tak bar­dzo bała się tego strasz­nego żoł­nie­rza. Po­now­nie na niego spoj­rzała. Uśmiech­nął się, jakby in­for­ma­cja o wieku w pełni go za­do­wo­liła. Zro­bił krok w bok, ale zła­pał ją za ło­kieć, by nie ucie­kła.

– Mam na imię Max – przed­sta­wił się. – Max Meyer – do­dał, choć kom­plet­nie jej to nie ob­cho­dziło. – Cie­szę się, że mo­gli­śmy was wy­zwo­lić...

Kiw­nęła głową, choć nie zro­zu­miała ostat­niej czę­ści zda­nia, ale kiedy po­czuła, że zdjął dłoń z jej ręki, na­tych­miast ru­szyła w kie­runku domu. Ani razu nie obej­rzała się za sie­bie, choć była pewna, że żoł­nierz wciąż się w nią wpa­truje. Jego spoj­rze­nie cią­żyło, wbi­jało się w jej plecy. Chciała jak naj­szyb­ciej zna­leźć się w swoim po­koju. Z tru­dem pa­no­wała nad tym, by nie biec. Kiedy do­strze­gła z da­leka za­rys da­chu domu, znów przy­spie­szyła. Za­sko­czyło ją, że przed drzwiami stał Wie­sław, przy­ja­ciel ojca. Była pewna, że na­uczy­ciel uciekł z mia­sta albo zo­stał wy­wie­ziony przez Niem­ców. Zbli­żyła się do niego, wła­śnie pu­kał do drzwi jej domu.

– Nie ma ni­kogo? – spy­tał, a Agnesa nie­pew­nie wzru­szyła ra­mio­nami. Obej­rzała się za sie­bie, ale na szczę­ście żoł­nierz nie po­szedł za nią. Miała złe prze­czu­cie.

– Tata nie wró­cił do domu z Dłu­towa... – po­wie­działa ci­cho. – My­śla­łam, że pan...

– Ja­koś wciąż tu je­stem – od­parł po­iry­to­wany. Nie chciał mó­wić dziew­czy­nie o zło­że­niu karty mel­dun­ko­wej. Wtedy zza drzwi ode­zwała się Ro­za­lia. – Tu Wie­siek – uspo­koił Wi­la­mow­ską. Ro­zu­miał, że bała się otwie­rać ob­cym. Zgrzyt­nął klucz w zamku, Agnieszka prze­stą­piła z nogi na nogę. Gdy uj­rzała prze­stra­szoną twarz matki w szpa­rze, a po­tem jej za­krwa­wioną bluzkę, z tru­dem po­wstrzy­mała się przed krzyk­nię­ciem. Ro­za­lia nie spo­dzie­wała się ni­kogo oprócz Wie­sława, więc drgnęła na wi­dok córki i od­ru­chowo o mało nie za­mknęła drzwi. Wresz­cie jed­nak wpu­ściła ich do środka, ale za­nim to zro­biła, po­ło­żyła pa­lec wska­zu­jący na war­gach, by byli ci­cho, jakby krzyk mógł obu­dzić Hansa.

*

Waw­rzy­niec z tru­dem pod­niósł się z łóżka. Go­rączka wresz­cie mi­nęła, ale on wciąż nie miał ochoty wy­cho­dzić z domu. Na ze­wnątrz trwała wojna, a on do­sko­nale wie­dział, co to ozna­czało. W czte­rech ścia­nach można było jesz­cze przez ja­kiś czas uda­wać, że zło zbiera żniwo da­leko stąd, a su­fit i dach da­wały po­zorne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Znów świat był po­dzie­lony na my i oni, przy­ja­ciele i wro­go­wie, słabi i silni. A każda ze stron bę­dzie się sta­rała do­ku­czyć dru­giej, by wy­grać. Uśmiech­nął się iro­nicz­nie do ostat­niego słowa. Wy­grana za­wsze była złu­dze­niem, marą senną krwa­wiącą z każ­dej szcze­liny swo­jego nie­ma­te­rial­nego ciała. Splu­nął pod nogi i ro­zej­rzał się za la­ską, którą wy­stru­gał mu brat.

– Skur­wy­syny! – krzyk­nął od progu Wi­told. – Ko­nie za­brali!

Waw­rek miał na końcu ję­zyka, by sko­men­to­wać, że to do­piero po­czą­tek, że bę­dzie tylko go­rzej, ale prze­łknął te słowa. Z tru­dem wstał. Oparł się na la­sce i prze­su­nął chorą nogę. Za­bo­lało, ale za­ci­snął zęby. Ka­leka na woj­nie to cho­dzący trup. Wie­dział o tym, ale było mu wszystko jedno. Im szyb­ciej to się skoń­czy, tym le­piej, choć po­sta­no­wił już, że jak tylko wy­do­brzeje, wraca do Lidz­barka.

– A broń od­da­łeś? – spy­tał brata. Każdy z nich miał zdo­by­cze z pierw­szej wojny. Wi­tek dawno temu za­ko­pał za sto­dołą ro­syj­skiego bę­ben­ko­wego na­gana. Nie od­dał go, gdy pol­skie wła­dze ogło­siły za­rzą­dze­nie o wy­da­niu wszel­kiej broni, nie od­dał też Niem­com, choć ci dru­dzy za nie­wy­ko­na­nie po­le­ce­nia gro­zili karą śmierci.

– A co ja na ro­zumy się po­za­mie­niał? – za­kpił. Do­brze wie­dział, że broń może się przy­dać. Nie tylko ją za­ko­pał. Tuż przed wy­bu­chem wojny ra­zem z Mag­da­leną za­ko­pali też słoje z za­we­ko­wa­nym mię­sem. Te­raz zro­biło się spo­koj­nie, jakby wojna wy­bu­chła i za­raz się skoń­czyła, ale wszy­scy wie­dzieli, że to tylko złu­dze­nie, bo zło za­wi­sło w po­wie­trzu jak mgła nad tor­fo­wi­skiem.

Pią­tego wrze­śnia są­siad wi­dział pierw­szego nie­miec­kiego żoł­nie­rza przed szkołą. Plotka szybko po­szła od cha­łupy do cha­łupy, że stał z ro­we­rem na­prze­ciwko szkoły i czę­sto­wał dzie­ciaki cu­kier­kami. A ja­kie cuda opo­wia­dali lu­dzi­ska o tym ro­we­rze! Że pro­sta kie­row­nica, że ba­gaż­nik, że lampka z dy­na­mem, że świa­tełka od­bla­skowe na­wet na pe­da­łach! W do­datku Nie­miec mó­wił po pol­sku, co też nie mie­ściło się w gło­wie. Ga­dano, że to pru­ski Ma­zur, choć nikt go o po­cho­dze­nie nie za­py­tał. Na­stęp­nego dnia już się za­ro­iło od żoł­nie­rzy, ka­ra­biny ma­szy­nowe po­roz­sta­wiali na roz­sta­jach dróg, ale do żad­nej walki nie do­szło, więc za­raz Niemcy z Dłu­towa ode­szli, co jed­nak nie zna­czyło, że wojna się skoń­czyła. Wpro­wa­dzono na­kazy i za­kazy, a po­tem je eg­ze­kwo­wano z wielką su­ro­wo­ścią. Mię­dzy in­nymi nie można było prze­kra­czać gra­nicy gminy bez uzy­ska­nia od­po­wied­niej prze­pustki. Za­ka­zano także uboju zwie­rząt oraz han­dlo­wa­nia ar­ty­ku­łami żyw­no­ścio­wymi.

– Boże święty! Boże święty! – Z po­dwó­rza do­szło Wi­la­mow­skich za­wo­dze­nie Ma­rianny. – Niech prze­naj­święt­szy...

– Co matce? – spy­tał star­szy brat, a Wi­told na­tych­miast rzu­cił się do okna. Za­raz do­sko­czyła do niego naj­młod­sza z có­rek Ja­nina. Zer­k­nęła na po­dwó­rze i zro­biła znak krzyża.

– To Edzia... – szep­nęła.

Waw­rek zro­bił kilka kro­ków w ich kie­runku. Ból nogi prze­szy­wał go aż do pasa, ale za­ci­snął moc­niej zęby i ru­szył do drzwi. Po chwili w progu do­strzegł córkę. Za­pie­kło go pod po­wie­kami, gdy zo­ba­czył wy­chu­dzoną i brudną Elż­bietę. Miała na so­bie mę­skie spodnie, prze­wią­zane w pa­sie sznu­rem, i za dużą kurtkę. Włosy scho­wała pod czapką z dasz­kiem, trudno było roz­po­znać w niej dziew­czynę.

– Tato! – krzyk­nęła i do­pa­dła do ojca. Ob­jęła go i roz­pła­kała się w głos. Waw­rzy­niec czuł, jak jej łzy wsią­kają w jego ko­szulę.

– Cór­cia... – szep­nął. – Moja cór­cia.

Za­raz po­zo­stali człon­ko­wie ro­dziny pod­bie­gli do dziew­czyny i je­den przez dru­giego wy­py­ty­wali, jak się tu zna­la­zła, skąd szła, dla­czego jest ubrana po mę­sku.

– Dajta jej spo­kój! – krzyk­nęła Ma­rianna, a Magda od razu po­parła te­ściową. – Za­mę­czą dzie­wu­chę. Chodź, trza się naj­pierw umyć i po­si­lić, po­tem wszystko opo­wiesz. Zió­łek ci za­pa­rzę. Głod­naś?

– Jo... Szłam od War­szawy – po­wie­działa. Zdjęła czapkę i kurtkę, a po­tem ru­szyła za babką do kuchni. Sta­ruszka za­mknęła za nią drzwi i na­ka­zała sy­nom cier­pli­wie cze­kać, aż się dzie­wu­cha opo­rzą­dzi. Ja­ninę po­pro­siła o ubra­nie dla ku­zynki. Dziew­czyna więc sko­czyła szybko do po­koju, gdzie znaj­do­wała się stara szafa, któ­rej drzwi ję­czały i pisz­czały, gdy się je roz­wie­rało i za­glą­dało do środka. Ja­nina za­częła w niej prze­rzu­cać szmaty, by zna­leźć coś od­po­wied­niego. Zo­stało tu sporo su­kie­nek, spód­nic i blu­zek po Ma­tyl­dzie, która do tej pory nie wró­ciła z Fran­cji. Pi­sała tylko od czasu do czasu list, że po­znała przy­stoj­nego ka­wa­lera z Prze­my­śla i ma za­miar wyjść za niego za mąż. Wi­told ka­te­go­rycz­nie się nie zga­dzał, ka­zał córce wra­cać i szu­kać na­rze­czo­nego w naj­bliż­szej oko­licy, a nie na końcu świata. Ta jed­nak była uparta i na tyle do­ro­sła, że po­sta­wiła na swoim i kilka mie­sięcy przed wy­bu­chem wojny przy­słała zdję­cie ze ślubu z Pio­trem, oznaj­mia­jąc wszyst­kim, że te­raz nosi na­zwi­sko Cha­nas i ma za­miar żyć długo i szczę­śli­wie we Fran­cji. W domu młod­szego Wi­la­mow­skiego zo­stała więc tylko naj­młod­sza z có­rek – Ja­nina, po­zo­stałe po­wy­cho­dziły za mąż. Jó­zefa miesz­kała przez płot, a Bo­gu­miła rok temu prze­pro­wa­dziła się za mę­żem do Nicka i za­miesz­kała w bu­dyn­kach fol­warcz­nych. Wi­tol­do­wie do­cze­kali się już czworga wnu­ków i li­czyli na to, że ro­dzina wciąż się bę­dzie po­więk­szać. Trudno im było też zro­zu­mieć, dla­czego córki Waw­rzyńca – Agnieszka i Elż­bieta wciąż były pan­nami. Zrzu­cali to na oby­czaje pa­nu­jące w mie­ście za rzeką i po ci­chu po­wta­rzali, że lidz­ba­rzacy żyją za no­wo­cze­śnie, da­leko od ro­dzi­mej tra­dy­cji, a to pew­nie dla­tego, że zbyt długo byli pod bu­tem pru­skim.

– To bę­dzie do­bre... – szep­nęła Ja­nina, kiedy wresz­cie udało się jej zna­leźć od­po­wied­nią odzież dla ku­zynki. Za­nio­sła ją babce Ma­rian­nie i ra­zem z oj­cem, matką i stry­jem cze­kała, aż Edzia wyj­dzie do nich i opo­wie, jak tra­fiła do Dłu­towa.

*

– Boże! Mamo, co tu się stało? – pi­snęła Agnieszka. Mo­men­tal­nie jej ciało za­częło drżeć. Nie mo­gła zro­bić kroku w stronę scho­dów, u któ­rych szczytu le­żał mar­twy czło­wiek.

– Uspo­kój się – upo­mniała ją matka, ale po chwili roz­pła­kała się i rzu­ciła na szyję Wieś­kowi. Ni­gdy wcze­śniej nie po­zwo­li­łaby so­bie na taką bli­skość z ob­cym męż­czy­zną, ale te­raz bez­rad­ność nie po­zwa­lała jej my­śleć o kon­we­nan­sach. Po­trze­bo­wała po­mocy!

– Co się stało? – spy­tał na­uczy­ciel. Po­gła­skał Ro­za­lię po ple­cach, ale za­raz ją od­su­nął i spraw­dził, czy drzwi zo­stały do­brze za­mknięte. W jed­nej chwili po­ża­ło­wał, że przy­szedł do Waw­rzyńca. Wie­dział prze­cież, że przy­ja­ciel jest w Dłu­to­wie. To jego żonę chciał zo­ba­czyć, choć nie przy­zna­wał się do tego przed sobą. Ro­za­lia, szlo­cha­jąc, opo­wie­działa o tym, jak człon­ko­wie Selb­st­schutz po­ja­wili się w jej domu, jak roz­kra­dziono za­kład kra­wiecki, zde­mo­lo­wano kuch­nię, a po­tem stre­ściła ko­lejne wy­da­rze­nia: po­wrót Hansa, próba gwałtu, Fra­nia ce­lu­jąca z ka­ra­binu do Niemca, nóż i wy­pra­wie­nie Kaśki z Fra­nią. Nie wspo­mniała je­dy­nie o łań­cuszku, który ka­zała Ka­śce za­cho­wać dla Frani, o jej py­ta­niach, prze­ra­żo­nym wzroku i bla­dej twa­rzy, jakby na­gle zo­ba­czyła du­cha. Nie po­wie­działa o tym, bo sama jesz­cze nie uło­żyła so­bie tej sceny we wspo­mnie­niu, nie ro­zu­miała jej i nie chciała do­pu­ścić do sie­bie my­śli, by Kaśka była... – Ro­za­lia! – Wie­siek ode­zwał się sta­now­czym gło­sem. – Mu­simy po­zbyć się ciała, za­nim ktoś za­cznie go tu szu­kać.

Kiw­nęła głową, prze­cież wła­śnie to pró­bo­wała zro­bić. Tylko że Hans był taki ciężki.

– Agnieszko! – zwró­cił się do dziew­czyny. – Sprawdź wszyst­kie okna. Do­kład­nie je po­za­my­kaj.

Wie­siek sko­czył na schody. Z tru­dem prze­szedł nad cia­łem Hansa. Zdzi­wił się, że męż­czy­zna był nagi, ale Ro­za­lia za­raz wy­ja­śniła, że spa­liła jego ubra­nie.

– Boże... – jęk­nął na­uczy­ciel, kiedy zo­ba­czył pod­łogę uma­zaną krwią. – Trzeba do­kład­nie po­sprzą­tać! O dwu­dzie­stej za­czyna się go­dzina po­li­cyjna, mu­szę wró­cić do domu!

– Co z nim zro­bimy?

Agnieszka jak za­mu­ro­wana stała nad na­gim cia­łem Niemca le­żą­cym na za­krwa­wio­nym dy­wa­nie, który w po­koju ro­dzi­ców znaj­do­wał się chyba za­wsze, może na­wet na­le­żał jesz­cze do ciotki Ma­rii Ro­ma­now­skiej, po­przed­niej wła­ści­cielki domu. Pa­mię­tała, jak ba­wiła się na nim ka­wał­kami drewna, a te­raz tka­nina była sztywna od nie­miec­kiej krwi. Nic z tego nie ro­zu­miała, prze­twa­rzała w my­ślach słowa Ro­za­lii. Matka ka­zała Ka­śce wy­pro­wa­dzić Fra­nię z domu i ukryć ją w nie­zna­nym ni­komu miej­scu. Ale jak ją od­najdą? Serce ło­mo­tało jej jak sza­lone.

– Mamo... – ode­zwała się płacz­li­wym to­nem. – Ucie­kajmy stąd, oni go znajdą. Tu jest pełno krwi.

– Ucie­kaj! – po­wie­działa Ro­za­lia. – Ja nie mogę! Mu­szę cze­kać na swoje dzieci, ale ty... – za­sta­no­wiła się. – Tak, to do­bry po­mysł. Ucie­kaj do babci na wieś! Do ojca.

Ro­za­lia zła­pała Agnesę za ra­miona, po­trzą­snęła nią i jesz­cze raz po­wtó­rzyła, co ma ro­bić. Dziew­czyna roz­pła­kała się, pró­bo­wała coś wy­du­kać, ale słowa grzę­zły jej w gar­dle.

– Nie ga­daj­cie tyle! – wark­nął Wie­siek. – Te­raz za późno na ucieczkę. Mu­simy się go po­zbyć. W trójkę damy radę. Za­ko­piemy go na po­dwó­rzu.

– A może uto­pimy w rzece? – za­pro­po­no­wała Ro­za­lia.

– Mamo – ode­zwała się Agnieszka. – Chcesz iść przez mia­sto z na­gim tru­pem? W do­datku nie­miec­kim?

– Te­raz nie wia­domo, kto swój, a kto wróg – znów ode­zwał się Wie­siek. Za­wi­jał wła­śnie ciało Hansa w dy­wan, by ła­twiej je było znieść. – Jo­seph, nasz przy­ja­ciel od bry­dża, jako je­den z pierw­szych wy­wie­sił flagę ze swa­styką! Trzeba po­zbyć się ciała. Po­tem mu­si­cie ucie­kać z domu, bo tego Niemca będą tu szu­kać...

– Nie ru­szę się stąd! – Ro­za­lia za­ci­snęła wargi w wą­ską kre­skę.

– Do­bra... do­bra... Znie­śmy go do piw­nicy – po­wie­dział Wie­siek. Dra­pał się po gło­wie, czo­chrał włosy, jakby to miało po­móc mu w my­śle­niu. – Po­sprzą­ta­cie z Agnieszką dom, a ja w tym cza­sie wy­ko­pię dół na po­dwó­rzu – do­dał.

– Zwa­rio­wa­łeś?

– Masz lep­szy plan?

– Nie wiem, co ro­bić! – pod­nio­sła głos, za­raz jed­nak uci­chła, opa­dła na ko­lana i roz­pła­kała się w głos. Agnieszka przy­glą­dała się jej w prze­ra­że­niu. Przed chwilą wy­da­wała się twarda i zde­cy­do­wana, a na­gle się roz­sy­pała. Jej cia­łem wstrzą­sały dresz­cze. – Ucie­kaj­cie stąd... – za­szlo­chała. – Ucie­kaj­cie! Za­bi­łam czło­wieka... Za­bi­łam... Mu­si­cie stąd wy­je­chać...

– Mamo... – ode­zwała się Agnesa. Prze­su­nęła się w stronę Ro­za­lii i po­gła­skała ją po po­liczku. – Zro­bi­łaś to, co mu­sia­łaś. Nikt tu nie przyj­dzie. Sły­szysz? Nikt!

Wie­siek ru­szył w stronę Wi­la­mow­skiej, jed­nak na­gle po­now­nie znie­ru­cho­miał.

– Ci­cho! – wark­nął. Na dole ktoś za­ło­mo­tał w drzwi. Ro­za­lia drgnęła, jed­nak za­raz wszy­scy za­marli. Pu­ka­nie się po­wtó­rzyło, te­raz wy­da­wało się bar­dziej nie­cier­pliwe.

– Jego ko­le­dzy wró­cili... – jęk­nęła Ro­za­lia. – To oni...

– Ko­le­dzy?! – Wie­siek ob­rzu­cił ją spoj­rze­niem. – Może to Waw­rek...?

– Zła­mał nogę w Dłu­to­wie... – za­szlo­chała i za­raz po­ło­żyła so­bie palce na war­gach.

– Kurwa mać! – za­klął, ale po chwili zła­pał Ro­za­lię za ra­miona i spoj­rzał jej w oczy. – Je­żeli tu przyjdą, to we­zmę winę na sie­bie – po­wie­dział zde­cy­do­wa­nym gło­sem.

– A jak pan wy­tłu­ma­czy, dla­czego Hans jest nagi? – spy­tała Agnieszka.

Wtedy ło­mo­ta­nie w drzwi się po­wtó­rzyło. Ktoś ude­rzał w nie pię­ścią i na­ci­skał klamkę. Wie­sław pod­szedł do scho­dów i na­słu­chi­wał od­gło­sów z ulicy. Czuł na ple­cach ciarki. Przy­szedł do tego domu, by zgi­nąć. To była je­dyna myśl, która przy­szła mu do głowy, gdy zbli­żył się do po­rę­czy. Pod­sko­czył, kiedy znów roz­le­gło się dud­nie­nie w drzwi. Ro­za­lia zła­pała go za ko­szulę, czuł jej od­dech na szyi.

– Pro­szę po­woli otwo­rzyć – ode­zwała się Agnieszka. Matka spoj­rzała za sie­bie. Dziew­czyna stała z ka­ra­bi­nem wy­ce­lo­wa­nym w stronę wej­ścia.

*

Kaśka nie od­zy­wała się, od­kąd wy­szła z domu Wi­la­mow­skich. W jed­nej ręce nio­sła to­bo­łek z rze­czami Frani, w dru­giej za­ci­skała palce na dłoni dziew­czynki. Szły szyb­kim kro­kiem. Nikt ich nie za­trzy­my­wał. Nie wcho­dziły na chod­nik, kła­niały się po­słusz­nie Niem­com, oby tylko wyjść z mia­sta. Na bu­dyn­kach po­wie­wały czer­wone flagi ze swa­sty­kami, lidz­ba­rzacy spie­szyli za swo­imi spra­wami, nie­wiele osób za­trzy­my­wało się, by po­roz­ma­wiać. Przed pie­kar­nią cze­kali lu­dzie usta­wieni w ogonku. Ja­kaś ko­bieta kilka me­trów da­lej hi­ste­rycz­nie za­wo­dziła. W jej kie­runku po­dą­żało dwóch żan­dar­mów. Kaśka jed­nak nie za­trzy­mała się, nie wy­ka­zała naj­mniej­szego za­in­te­re­so­wa­nia sceną. W gło­wie hu­czały jej słowa Ro­za­lii, by ura­to­wała Fra­nię. Głę­boko w kie­szeni miała wci­śnięty srebrny łań­cu­szek z me­da­li­kiem. Po­znała go od razu. Ty­siące pew­nie ta­kich, ale Kaśka była pewna, że to do­kład­nie ten sam, który je­de­na­ście lat temu oj­ciec ze­rwał jej z szyi. Zer­k­nęła w bok. War­ko­cze pod­ska­ki­wały na skó­rza­nym tor­ni­strze dziew­czynki. Bo­le­śnie za­kłuło ją w piersi, więc od­ru­chowo jesz­cze moc­niej za­ci­snęła palce na dłoni dziecka.

– Au... – jęk­nęła Fra­nia, ale nie za­brała ręki. Bała się. Znów czuła ucisk w brzu­chu, par­cie na pę­cherz sta­wało się co­raz bar­dziej bo­le­sne. Wy­da­wało się, że wi­dzi na nie­bie ciemne smugi, jakby ktoś roz­lał czarną ciecz po­mię­dzy chmu­rami i roz­ma­zy­wał ją pędz­lem. Zło wi­siało w po­wie­trzu i z pew­no­ścią za chwilę spad­nie im na głowy. Wie­działa, że nie po­winny się za­trzy­my­wać. Pew­nie już ktoś szu­kał Hansa. Ze­zna­nia jego ko­le­gów wcze­śniej czy póź­niej do­pro­wa­dzą go do Wi­la­mow­skich. Za­ci­snęła po­wieki, a po po­licz­kach spły­nęły jej łzy. – Boję się... – szep­nęła. Ka­sia jed­nak nie od­po­wie­działa. Za­gry­zała wargi i marsz­czyła brwi, a krew od­pły­nęła jej z twa­rzy. Pa­trzyła przed sie­bie i szyb­kim kro­kiem opusz­czała mia­sto, mi­ja­jąc po dro­dze lu­dzi wra­ca­ją­cych do Lidz­barka. Fra­nia kilka razy mu­siała pod­biec, by do­rów­nać jej kroku, ale nie skar­żyła się. Strach dła­wił, nie po­zwa­lał na na­rze­ka­nie.

*

– He­niek? – szep­nęła prze­ra­żona Agnieszka, wi­dząc brata w progu. Le­dwo go po­znała. Jego twarz po­kry­wał za­rost, po­liczki były za­pad­nięte, a oczy pod­krą­żone. Spoj­rzała wzdłuż ulicy, ale aku­rat ni­kogo nie do­strze­gła, żad­nych prze­chod­niów ani błą­ka­ją­cych się psów, zbli­żała się go­dzina po­li­cyjna. Na­tych­miast więc wcią­gnęła brata do środka, od­sta­wiła ka­ra­bin i za­mknęła drzwi. Trzę­sły się jej ręce, gdy prze­krę­cała zamki.

He­niek do­strzegł naj­pierw ba­ła­gan w za­kła­dzie kra­wiec­kim, pa­pie­rowe wy­kroje le­żały roz­rzu­cone na pod­ło­dze. Oj­ciec ni­gdy by nie po­zwo­lił na coś ta­kiego. Wszyst­kie formy za­wsze wi­siały w od­po­wied­nim po­rządku na ścia­nie, na­prze­ciwko pó­łek z be­lami tka­nin. Te­raz nie było na nich żad­nych ma­te­ria­łów. Po­czuł dreszcz, kiedy do­strzegł pu­ste miej­sce po ma­szy­nie do szy­cia. Za­raz jed­nak prze­niósł wzrok na sio­strę.

– Ład­nie mnie wi­tasz! Co tu się wy­ra­bia? Chcia­łaś mnie za­strze­lić? – mó­wił gło­sem, w któ­rym po­brzmie­wała pre­ten­sja, lecz na­gle za­milkł, po­nie­waż do­strzegł na gó­rze czy­jeś ciało. – Kurwa! – za­klął z siłą. – Co zro­bi­li­ście ojcu? – Rzu­cił się pę­dem na górę, znów za­klął, jed­nak kiedy spoj­rzał na twarz męż­czy­zny, znie­ru­cho­miał i prze­niósł wzrok na sio­strę, która po­bie­gła za nim. – Co się dzieje?

– He­niek... – szep­nęła Agnesa i wresz­cie chwy­ciła męż­czy­znę w ra­miona, jakby na­giego Hansa nie było na pod­ło­dze. Przy­tu­liła się do brata. Pod pal­cami wy­czuła jego chude ciało. – A gdzie Ju­rek, Mie­tek i Edzia?

– Nie wiem... – Wzru­szył ra­mio­nami, od­su­wa­jąc sio­strę. A wtedy z po­koju wy­szła Ro­za­lia, ujęła twarz syna w dło­nie i za­częła zna­czyć ją po­ca­łun­kami. Po­wta­rzała przy tym jego imię, a łzy drą­żyły na jej po­licz­kach nowe ścieżki ni­czym rzeka żło­biąca swoje ko­lejne do­pływy.

– Mu­simy po­zbyć się zwłok... – Wie­sław prze­rwał scenę po­wi­ta­nia i przy­po­mniał, co mieli do zro­bie­nia. – Mam na­dzieję, że wię­cej osób się nie spo­dzie­wasz – zwró­cił się do Ro­za­lii, a ta wzru­szyła ra­mio­nami. Co mu miała po­wie­dzieć? Że czeka na Edzię, Mietka i Jurka? Że do domu po­wi­nien też wró­cić Waw­rek, a po­tem Fra­nia z Kaśką? Nie ode­zwała się więc ani jed­nym sło­wem. Czas ucie­kał, a oni nie ro­bili nic, tylko ga­dali. – Za­ko­piemy go.

– Naj­pierw po­rąbmy ciało – za­pro­po­no­wał He­niek tak lekko, jak gdyby cho­dziło o po­cię­cie bo­chenka chleba na kromki. – Za­ko­piemy jego czę­ści w róż­nych miej­scach, na­wet pod wy­chod­kiem. Nikt go nie znaj­dzie. Głowę wy­nie­siemy gdzieś z dala od domu.

– He­niek! – Agnieszka o mało nie zwy­mio­to­wała, kiedy wy­obra­ziła so­bie brata z sie­kierą.

– Do­bry po­mysł – od­parł Wie­siek. – A dasz radę to zro­bić?

– Dam.

*

Ju­rek tra­fił do obozu Stut­thof je­sie­nią trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku. Jak każdy inny wię­zień pierw­szego dnia mu­siał przejść przez szpa­ler es­es­ma­nów uzbro­jo­nych w kije i ka­ra­biny. Pa­trzył na sła­nia­ją­cych się przed sobą męż­czyzn, któ­rzy pod wpły­wem ra­zów ku­lili się, prze­wra­cali i przyj­mo­wali ko­lejne ciosy. Sku­lił się i on, ob­jął rę­koma głowę, a po­tem pchnięty przez ko­goś z tyłu wpadł po­mię­dzy dwie grupy nie­miec­kich żoł­nie­rzy. Za wszelką cenę mu­siał dojść do końca. Przy­jął kilka ude­rzeń w brzuch, ale od­ru­chowo od­sło­nił głowę i za­raz otrzy­mał cios, który po­wa­lił go na zie­mię. Po­ciem­niało mu w oczach, kiedy po­tężny ból prze­szył jego ciało. Prze­je­chał ję­zy­kiem po za­krwa­wio­nej war­dze, splu­nął. Po chwili po­czuł ucisk na ra­mie­niu, ktoś pró­bo­wał go dźwi­gnąć, ale znów po­sy­pały się razy. Es­es­mani nie po­zwo­lili ni­komu wy­su­nąć się spoza ko­lumny. Pod­trzy­my­wany przez ja­kie­goś więź­nia do­tarł do końca szpa­leru. Z tru­dem ła­pał od­dech. Nie sły­szał, co krzy­czał do nich je­den z Niem­ców. Z tru­dem ru­szył za grupą męż­czyzn do ba­raku. Nie za­sko­czył go wi­dok słomy nie­dbale roz­rzu­co­nej po pod­ło­dze za­miast prycz. Wciąż do jego świa­do­mo­ści nie do­cie­rało to, co się wy­da­rzyło. W gło­wie hu­czały słowa ojca i naj­star­szego brata, by nie zgła­szał się na ochot­nika do woj­ska, prze­cież na­wet nie zdą­żył od­słu­żyć służby za­sad­ni­czej, a już po­szedł na wojnę, by po chwili za­koń­czyć ją w obo­zie w ja­kimś Stut­tho­fie, o któ­rym wcze­śniej ni­gdy na­wet nie sły­szał.

– Dzię­kuję – rzu­cił w kie­runku współ­więź­nia, który po­mógł mu wstać. Męż­czy­zna wy­krzy­wił lekko usta, jakby pró­bo­wał się uśmiech­nąć. Po chwili wy­cią­gnął rękę.

– Ja­siek.

– Ju­rek.

Młody Wi­la­mow­ski usiadł na nie­wiel­kiej kupce słomy, a po­tem po­ło­żył się na niej, zwi­ja­jąc się w em­brion. Pod po­wie­kami pie­kło. Miał być na­uczy­cie­lem! Ża­ło­wał, że nie po­słu­chał braci i nie zo­stał w domu. Przy­mknął oczy, by się nie roz­pła­kać. Tak bar­dzo pra­gnął cof­nąć się w bez­pieczne czasy dzie­ciń­stwa.

Uro­dził się w roku, kiedy Lidz­bark po stu czter­dzie­stu ośmiu la­tach wró­cił do Pol­ski. Nie znał więc tego, co było przed. Za­ci­snął moc­niej po­wieki. Szedł ulicą Pia­ski, mi­jał wła­śnie spi­chlerz, a przed sobą miał szkolne bo­isko. Znów był ma­łym chłop­cem. Po­mię­dzy drze­wami wi­dział swo­ich ko­le­gów, po­ma­chał do nich, ale oni go nie za­uwa­żali. Prze­szedł koło pompy do czer­pa­nia wody. Stało przy niej drew­niane wia­dro. Nieco da­lej zo­ba­czył dąb – swo­jego ró­wie­śnika – za­sa­dzono go trze­ciego maja dwu­dzie­stego roku. Drzewo już go prze­ro­sło, a bę­dzie jesz­cze po­tęż­niej­sze. Zer­k­nął w bok na wy­chodki, aku­rat z jed­nego z nich wy­szedł dzie­ciak w spodniach na szel­kach. Nie przy­glą­dał się mu. Wspiął się po scho­dach do bu­dynku szkol­nego. Na­brał po­wie­trza. Uwiel­biał za­pach oleju py­ło­chłon­nego, któ­rym na­oli­wiona była pod­łoga. Wszystko było na swoim miej­scu: kran z wodą i zlew po pra­wej stro­nie, na wprost duży ze­gar, obok dzwo­nek, który wy­zna­czał gra­nice lek­cji, i wresz­cie po le­wej stro­nie jego klasa. Drzwi były otwarte na oścież, więc wszedł śmiało do sali, a kiedy zo­ba­czył przy ta­blicy pa­nią He­lenkę, uśmiech­nął się, przy­jemne cie­pło roz­lało się po jego ciele. Do­piero po chwili zo­rien­to­wał się, że po­miesz­cze­nie jest pu­ste. W ław­kach nie sie­działo ani jedno dziecko. Zdez­o­rien­to­wany zer­k­nął na wy­cho­waw­czy­nię, a ta smutno się do niego uśmiech­nęła i przy­mru­żyła po­wieki. Ści­snęło go w żo­łądku.

Na­gle ock­nął się z pół­snu, pod­niósł głowę i ro­zej­rzał się wo­koło za zna­jo­mymi twa­rzami.

– He­niek! Mie­tek! – krzyk­nął. Gdzieś w głębi ba­raku ktoś się ode­zwał. – Jest tu ja­kiś Wi­la­mow­ski?

– Ucisz się, młody – wark­nął wię­zień le­żący na sło­mie po jego pra­wej stro­nie. Miał siną twarz i spuch­niętą wargę.

– Czy ktoś wi­dział lub zna Hen­ryka i Mie­czy­sława Wi­la­mow­skich? – po­wtó­rzył zroz­pa­czony. Po­szli prze­cież ra­zem na tę cho­lerną wojnę! Roz­glą­dał się wciąż po ba­raku, ale bez skutku. Za­uwa­żył tylko, że Ja­siek prosi więź­nia z siną twa­rzą, by lekko się prze­su­nął, i po chwili usa­do­wił się koło niego.

– Nie pa­ni­kuj, młody – po­wie­dział spo­koj­nym gło­sem. – Oszczę­dzaj siły, bo nie tra­fi­łeś na obóz letni.

– Ucieknę stąd – rzu­cił, choć nie miał po­ję­cia, jak miałby to zro­bić. Je­den z więź­niów przy­słu­chu­jący się jego roz­mo­wie z Jaś­kiem za­śmiał się gorzko.

– Wczo­raj roz­strze­lano dzie­się­ciu więź­niów ku prze­stro­dze – wtrą­cił się. – Ciała dwóch ucie­ki­nie­rów przy­nie­śli es­es­mani krótko po tym, jak ogło­szono alarm.

Ju­rek spoj­rzał w kie­runku nie­zna­jo­mego. Sie­dział na kupce słomy i brud­nymi szma­tami owi­jał so­bie rękę. Miał ochotę po­wtó­rzyć, że i tak uciek­nie, ale słowa nie prze­szły mu przez gar­dło. Nie umiałby wziąć na sie­bie od­po­wie­dzial­no­ści za śmierć in­nych. Dzie­się­ciu współ­więź­niów za jego mrzonkę o wol­no­ści? Za­kasz­lał. Za­kłuło go w piersi.

– Skąd je­steś? – spy­tał Ja­siek.

– Z Lidz­barka...

– Gdzie to?

– Nad We­lem, nie­da­leko Brod­nicy... Co to za miej­sce? Wiesz, gdzie do­kład­nie je­ste­śmy? Na­prawdę nie da się stąd uciec?

*

– Kim jest ten fa­cet? – spy­tał He­niek, kiedy ra­zem z na­uczy­cie­lem zno­sili ciało do piw­nicy.

– Hans Bec­ker... Twoja matka się bro­niła. Fra­nia po­dobno mie­rzyła do niego z broni – po­wtó­rzył to, co sły­szał od Ro­za­lii.

– Ta gów­niara ura­to­wała matkę? Gdzie ona? – Ro­zej­rzał się.

– Kaśka ją za­brała. Ma wy­wieźć z mia­sta.

– Kurwa – po­wtó­rzył He­niek.

– Za­biją nas wszyst­kich, jak go znajdą.

– Dla­tego trzeba go po­rą­bać.

Agnieszka po­de­szła do okna, by przyj­rzeć się po­dwó­rzu. Nie­wiele było tu miej­sca. Na­prze­ciwko tyl­nego wej­ścia stała roz­pa­da­jąca się ko­mórka na drewno i na naj­róż­niej­sze graty, z któ­rymi nie wia­domo było, co zro­bić. Obok znaj­do­wał się wy­cho­dek. Tuż przy pło­cie z le­wej strony ro­sła stara ja­błoń po­wy­gi­nana ni­czym pa­ra­li­tyk. Po pra­wej stro­nie Ro­za­lia ho­do­wała kwiaty. Te­raz tkwiły tam je­dy­nie su­che ba­dyle i nie­wielki krzew po­rzeczki, z któ­rego opa­dły już li­ście. Je­żeli roz­ko­pią zie­mię na środku po­dwó­rza, każdy to za­uważy. Po le­wej stro­nie na­tkną się na ko­rze­nie ja­błonki, zo­staje więc im tylko ra­bata ze zwię­dłymi kwia­tami. Można by jesz­cze ko­pać w po­bliżu bramy... albo pod wy­chod­kiem.

– Agnesa! Przy­nieś sie­kierę i nóż!

*

Mie­tek we wspo­mnie­niu wciąż miał nie­spo­kojną noc, a po­tem alarm ogło­szony przez do­wódcę. Wtedy po raz ostatni wi­dział braci. Ju­rek z Heń­kiem od­pro­wa­dzali ko­nie do lasu Ja­miel­nik, a on zo­stał wy­słany do Je­le­nia. Czwar­tego wrze­śnia żoł­nie­rze z pułku uła­nów pod­pa­lali stogi i zboża na po­lach, by nie do­stały się w ręce wroga. Bał się. W gło­wie hu­czały mu ostrze­że­nia ojca. Osta­tecz­nie jed­nak jego bry­gada pra­wie nie brała udziału w wal­kach. Sły­szeli za to dud­nie­nie ar­ty­le­rii pod Mławą. Nie umiał prze­stać my­śleć o Waw­rzyńcu błą­ka­ją­cym się po domu i prze­strze­ga­ją­cym ich przed wojną. Od po­czątku wrze­śnia nie prze­spał już spo­koj­nie żad­nej nocy. Po­tem na­ka­zano im się wy­co­fać w kie­runku Płocka i wzięli udział w obro­nie War­szawy. Co się stało z Heń­kiem i Jur­kiem, nie wie­dział, nie pa­mię­tał, kiedy ich roz­dzie­lono, we wspo­mnie­niach sły­szał wciąż huk wy­strza­łów.

Nie mógł zro­zu­mieć, jak to się stało, że Lidz­bark zo­stał tak ła­two zdo­byty. Wi­dział prze­cież walkę o sto­licę. Z opo­wie­ści na­po­tka­nych lu­dzi do­wie­dział się, że pierwsi żoł­nie­rze nie­mieccy wje­chali do Lidz­barka na ro­we­rach, nie od­dali ani jed­nego wy­strzału. Te­raz część po­zna­nych po dro­dze lidz­ba­rza­ków ra­zem z nim prze­kra­czała bramę obozu. Znał to miej­sce. Daw­niej znaj­do­wały się tu ko­szary 32 Pułku Pie­choty. Ro­zej­rzał się, ale na­tych­miast do­stał ki­jem w plecy. Je­den ze straż­ni­ków wrza­snął mu do ucha, że je­żeli jesz­cze raz spoj­rzy w bok, to roz­łu­pie mu czaszkę. Za­raz też padł roz­kaz, by sta­nęli w sze­regu i unie­śli ręce. Wi­la­mow­ski nie wie­dział, ile czasu ka­zano im stać na po­dwó­rzu. Było po­twor­nie zimno, sią­pił lo­do­waty deszcz, młody męż­czy­zna z tru­dem pa­no­wał nad drże­niem ciała, ale za żadne skarby świata nie mógł opu­ścić rąk i wy­dać na sie­bie wy­roku śmierci. Drgnął, kiedy padł ko­lejny strzał, a ciało współ­więź­nia ru­nęło na zie­mię. Za­gryzł wargę tak mocno, że po­czuł w ustach krew. Jego ko­szula nie miała kilku gu­zi­ków, więc wiatr tar­mo­sił tka­niną, jakby on rów­nież sta­nął po nie­miec­kiej stro­nie i po­sta­no­wił nę­kać więź­niów. Po­tem wszyst­kich męż­czyzn za­mknięto w piw­ni­cach daw­nych ko­szar. Mie­tek z tru­dem do­wlókł na miej­sce swoje wy­mę­czone ciało. W środku jed­nak cze­kała go ko­lejna nie­spo­dzianka, we­wnątrz stło­czo­nych było kil­ku­dzie­się­ciu więź­niów, więc nie było mowy o od­po­czynku. Po­tem do­wie­dział się, że ko­men­dan­tem by­łych ko­szar jest Hans Krause – Haupt­sturm­füh­rer SS, a jego za­stępcą – Willi Mil­ler, były ka­pi­tan Woj­ska Pol­skiego, volks­deutsch. Starsi więź­nio­wie nie chcieli jed­nak za wiele mó­wić.

– Tu czeka się na śmierć – szep­nął je­den z nich. – Wi­taj w ko­lejce po kulkę.

*

– Kurwa... – jęk­nął He­niek. – Ciężki skur­wy­syn.

Męż­czyźni rzu­cili ciało owi­nięte dy­wa­nem na pod­łogę. Wie­siek się­gnął do kie­szeni po pa­pie­rosy i pod­su­nął paczkę Wi­la­mow­skiemu. Za­pa­lili. Na­uczy­ciel drżą­cymi pal­cami przy­tknął pa­pie­rosa do ust. Po chwili z przy­jem­no­ścią za­cią­gnął się dy­mem i zer­k­nął pod stopy.

– Na­prawdę go po­rą­biesz? – spy­tał. – Czło­wiek ma około pię­ciu li­trów krwi, więc...

– Wi­dzia­łeś, ile z tego wie­prza już matka upu­ściła?

Od wy­bu­chu wojny mi­nęło kilka ty­go­dni, a on zdą­żył już na­pa­trzeć się na trupy. Spo­dzie­wał się, że był to za­le­d­wie szczyt góry lo­do­wej i po­wi­nien na­sta­wić się na wię­cej. Prze­trwa­nie wy­ma­gało wy­siłku i po­świę­ce­nia. Ro­zu­miał też, co przez całe jego do­tych­cza­sowe ży­cie pró­bo­wał mu prze­ka­zać oj­ciec. Wes­tchnął i do­piero wtedy się schy­lił. Przy­trzy­mał pa­pie­rosa war­gami, by mieć dwie wolne ręce. Od­gar­nął dy­wan z Hansa.

– Może od­wróćmy go na brzuch, żeby nie wi­dzieć gęby? – za­pro­po­no­wał He­niek i za­raz za­brał się do prze­kła­da­nia zwłok. Wie­siek też się schy­lił. Nie czuł obrzy­dze­nia, kiedy do­ty­kał stóp zmar­łego. Za­sko­czyły go sine plamy po bo­kach ciała. Wzdry­gnął się. Rzu­cił peta i przy­dep­tał go bu­tem. Miał ochotę się­gnąć po na­stęp­nego.

– Na­prawdę chcesz go po­rą­bać? – spy­tał nie­pew­nie po raz ko­lejny, a po­tem spoj­rzał na Wi­la­mow­skiego. Mru­żył oczy i za­ci­skał wargi.

– Jak go znajdą, wszyst­kich nas za­biją, masz więc lep­szy po­mysł? – skwi­to­wał. – Gdzie ta dzie­wu­cha z sie­kierą? – wark­nął. Po chwili znów się­gnął do kie­szeni po pa­pie­rosa. Jed­nego pod­su­nął na­uczy­cie­lowi. Kiedy wy­pusz­czali przed sie­bie kłęby dymu, do piw­nicy wpa­dła Agnieszka. Jej twarz była tak blada jak skóra Hansa. Po­dała Heń­kowi sie­kierę, nóż po­ło­żyła na półce.

– Do­kład­nie umyj­cie pod­łogi. – He­niek rzu­cił do sio­stry.

Dziew­czyna kiw­nęła głową i na­tych­miast po­bie­gła na górę. Spraw­dziła jesz­cze raz, czy drzwi i okna są do­brze za­mknięte.

– Jak chcesz to zro­bić?

He­niek wziął sie­kierę do ręki. Za­mach­nął się nią, tak jakby chciał spraw­dzić, jak po­wi­nien ude­rzyć, pod ja­kim ką­tem prze­ciąć kość.

– Obe­tnę mu głowę, ręce i nogi...

*

Waw­rzy­niec przyj­rzał się Elż­bie­cie, wy­da­wała się po­sta­cią ze snu albo wspo­mnie­niem z po­przed­niego ży­cia. Miała bli­znę po opa­rze­niu na le­wej ręce. Schu­dła, zmi­zer­niała, ale rysy jej twa­rzy się wy­ostrzyły. Na­wet oczy zda­wały się inne, zimne, choć prze­peł­nione ja­kąś me­lan­cho­lią lub smut­kiem. Dawno już prze­stała być małą dziew­czynką, skoń­czyła dwa­dzie­ścia trzy lata, wciąż nie miała męża, a on nie był w sta­nie my­śleć o przy­szło­ści córki. Za­wiódł jako oj­ciec na ca­łej li­nii.

Prze­tarł ręką brodę i wsłu­chał się w słowa dziew­czyny. Opo­wia­dała, jak ra­zem z in­nymi sa­ni­ta­riusz­kami po kam­pa­nii wrze­śnio­wej wra­cała do Lidz­barka, ale kiedy do­wie­działa się, że wy­dano de­kret, któ­rym mia­sto zo­stało wcie­lone do III Rze­szy, po­sta­no­wiła iść do Dłu­towa. Miała prze­czu­cie, że za­sta­nie tam całą swoją ro­dzinę, zdzi­wiła się więc, kiedy oj­ciec wy­ja­śnił jej, że przy­szedł do brata, by mu po­móc w go­spo­dar­stwie dzień przed wy­bu­chem wojny, i od tej pory sie­dział na wsi. Zła­mał nogę, go­rącz­ko­wał, nie zdo­łał wró­cić. Waw­rzy­niec prze­mil­czał jed­nak swój strach i nie­moc, ja­kie go do­pa­dły na po­czątku wrze­śnia. Te­raz wciąż nie był na si­łach, by pójść do Lidz­barka. Naj­chęt­niej za­ko­pałby się w zie­miance Wi­tolda i nie wy­szedł z niej do końca wojny.

Wi­la­mow­scy słu­chali opo­wie­ści Edzi i Waw­rzyńca w mil­cze­niu. Młod­szy z braci wy­jął paczkę pa­pie­ro­sów i za­pa­lił. Elż­bieta przy­glą­dała się ojcu. Po­sta­rzał się przez te dwa mie­siące. Nie było w nim we­rwy, ciało się skur­czyło, wy­gięło w stronę ziemi, zro­biło się ży­la­ste, włosy siwe i za­nie­dbane. Po równo ob­cię­tej spi­cza­stej bro­dzie nie po­zo­stał ślad. Wi­la­mow­ski za­rósł jak dziad wę­drowny, pod­pie­rał się la­ską, a na stopy miał wsu­nięte stare korki. To nie był już ele­gancki kra­wiec z Lidz­barka.

– Mogę też? – Edzia spy­tała stryja i wy­cią­gnęła rękę po pa­pie­rosa, czym za­sko­czyła wszyst­kich. Wi­told pod­su­nął jed­nak bra­ta­nicy zmięte opa­ko­wa­nie. Waw­rek rów­nież się po­czę­sto­wał.

– Pa­lisz? – spy­tał oj­ciec, a dziew­czyna wzru­szyła ra­mio­nami i wy­ja­śniła, że na­uczyła się pa­lić we wrze­śniu, a no­sze­nie spodni wy­da­wało się jej te­raz czymś zu­peł­nie na­tu­ral­nym. Zresztą Waw­rzy­niec nie zwró­cił na nie uwagi, kiedy córka sta­nęła w progu. Jakże to te­raz było nie­istotne! Edzia za­po­mniała rów­nież o skrzy­dłach, stra­chu i od­wa­dze. Dawne przej­ście przez Lidz­bark, by po­ka­zać uko­cha­nemu, na co ją stać, uwa­żała za dzie­ci­nadę. Na woj­nie wiele ko­biet no­siło mę­skie spodnie i na ni­kim nie ro­biło to wra­że­nia, jakby po­dział na płeć na­gle stał się nie­ważny. Kiedy na jej rę­kach umarł pierw­szy młody chło­pak z dziurą w brzu­chu tak wielką, że spo­koj­nie można było wło­żyć w nią pięść, wie­działa, że dawne ży­cie ni­gdy nie wróci. Te­raz wy­da­wało się jej snem. Jakże od­le­gła była praca w bi­blio­tece i mi­łość do Szy­mona.

– Co z two­imi braćmi? Wró­cili do domu?

– Nie wiem – od­parła, wy­pusz­cza­jąc przed sie­bie ob­łok dymu. Za­my­śliła się. Nie wi­działa ich od kilku ty­go­dni, ale była świad­kiem wielu aresz­to­wań, po dro­dze mi­nęła ko­lumnę jeń­ców. Sama miała wiele szczę­ścia, bo na­po­tkała lu­dzi, któ­rzy po­mo­gli jej prze­do­stać się do Dłu­towa. Raz na­wet Niemcy za­trzy­mali ją do kon­troli, a kiedy wy­ja­śniła, że jest z Laun­ten­burga, po­ka­zali jej drogę i ostrze­gli, by uwa­żała na sie­bie. Po­trak­to­wali ją jak swoją, po­cho­dziła prze­cież z te­re­nów, które za­le­d­wie dwa­dzie­ścia lat temu na­le­żały do Prus. Być może dla­tego po­sta­no­wiła osta­tecz­nie pójść do Dłu­towa. Nie umiała roz­strzy­gnąć dy­le­matu, czy jej de­cy­zja była słuszna. Te­raz jed­nak mu­siała tu zo­stać. Wró­ciła gra­nica na Wkrze – tym ra­zem po­mię­dzy III Rze­szą a Ge­ne­ralną Gu­ber­nią.

– My­ślisz, że do­tarli do domu? – spy­tał Waw­rek.

– Nie wiem, tato... – za­wa­hała się. – Wielu na­szych wra­cało, ale też wielu Niemcy za­brali do nie­woli. Nie wi­dzia­łam Jurka, Heńka i Mietka od dawna.

– Niech ich Bóg ma w opiece – szep­nęła Ma­rianna. – Trzeba się za nich mo­dlić.

Edzia nie od­po­wie­działa. Za­cią­gnęła się po­now­nie pa­pie­ro­sem. Nie wie, czy bę­dzie umiała znów o coś pro­sić Boga. Ostat­nio mieli na ba­kier. Nie po­mógł jej w spra­wie Szy­mona, nie po­mógł też, gdy opa­try­wała rany żoł­nie­rzy. Na­wet nie umiała zli­czyć, ile osób przy niej zmarło.

– Tato... – ode­zwała się. – Jak długo to po­trwa?

Za­sko­czony Waw­rek pod­niósł wzrok. Pa­trzył na córkę, a słowa nie chciały mu przejść przez gar­dło. We wspo­mnie­niu mi­gnęły ob­razy z pierw­szej wojny. To samo py­ta­nie za­dał jed­nemu z ko­le­gów, kiedy tra­fili na front, a kilka dni póź­niej wi­dział jego roz­trza­skaną przez kulę głowę.

– Nie wiem... – za­jąk­nął się. – Nie wiem, cór­ciu... – Nie umiał jej po­wie­dzieć, że ta­kie rze­czy ni­gdy nie koń­czą się szybko. Ma­china wo­jenna się roz­krę­cała, trudno bę­dzie jej wy­ha­mo­wać. – Ale jak tylko moja noga wy­do­brzeje, wra­camy do domu...

*

– Nie stój tak! – Ro­za­lia dro­biła kroki po po­koju, dra­pała się po przed­ra­mio­nach. – Za­raz ktoś tu przyj­dzie! Le­piej bę­dzie, jak uciek­nie­cie! – do­dała po chwili. – I tak go znajdą i za­biją nas wszyst­kich... Mu­si­cie ucie­kać!

– Mamo! – Agnieszka po­ło­żyła jej dłoń na ra­mie­niu. – He­niek z pa­nem Wieś­kiem coś wy­my­ślą, zo­ba­czysz.

– Boże święty... – jęk­nęła Ro­za­lia i wy­ko­nała znak krzyża. Od­wró­ciła się twa­rzą do świę­tych ob­ra­zów wi­szą­cych nad łóż­kiem i wy­szep­tała słowa mo­dli­twy. Po­tem rzu­ciła się do ko­mody i prze­wró­ciła ubra­nia w szu­fla­dzie. Po chwili wy­jęła nie­wiel­kie na­czy­nie i oznaj­miła, że to woda świę­cona. Po­dała ją córce i ka­zała zejść do piw­nicy, by po­kro­piła ciało Hansa i jesz­cze raz wy­ko­nała znak krzyża. Wie­działa, że był ewan­ge­li­kiem, ale w tym mo­men­cie re­li­gijne ry­tu­ały były po­trzebne jej, a nie mar­twemu czło­wie­kowi.

– Mamo! – Agnieszka pod­nio­sła głos. – Trzeba tu po­sprzą­tać.

Ro­za­lia nie­przy­tom­nym wzro­kiem spoj­rzała na córkę. Po­tem przy­glą­dała się swoim dło­niom i za­krwa­wio­nej bluzce. Waw­rzy­niec uszył ją z mu­ślinu, który ku­pił w Brod­nicy. Prze­tarła tka­ninę, ale plamy nie zni­kły. Do­brze wsią­kły w ma­te­rię.

Agnieszka po­sta­wiła przed matką wia­dro z wodą.

– Mamo! – Jesz­cze raz upo­mniała Ro­za­lię. – Weź się w garść! Mu­simy tu po­sprzą­tać.

– Tak, có­reczko... tak...

*

He­niek splu­nął w dło­nie i po­tarł je, za­grze­wa­jąc się do pracy. Chwy­cił sie­kierę i zer­k­nął na bla­dego ni­czym ściana na­uczy­ciela, w jego oczach do­strzegł strach. Chrząk­nął, pró­bu­jąc ukryć swoje emo­cje.

– Je­steś pe­wien? – spy­tał Wie­sław.

– Weź­mie pan nóż i po­na­cina ścię­gna.

– Boże, He­niek!

– Nie roz­bie­rał pan ni­gdy świ­niaka? – zi­ry­to­wał się młod­szy męż­czy­zna. – To tak samo. W su­mie... – za­kpił. – I to świ­nia, i to świ­nia. Tylko ta druga ni­czemu winna, że czło­wiek upodo­bał so­bie jej szynkę i schab. Po­rą­bię go, to bę­dzie ła­twiej zmie­ścić w dole. A może i łeb tego skur­wy­syna ju­tro rano wy­niosę i za­ko­pię z dala od domu? Jak pan po­na­cina ścię­gna, niech idzie ko­pać. Nikt go nie znaj­dzie – po­wtó­rzył po raz ko­lejny, jakby tym ra­zem pró­bo­wał prze­ko­nać sie­bie, że to do­bry ruch.

Wie­siek kiw­nął głową. Się­gnął po nóż przy­nie­siony przez Agnieszkę. Na­ostrzył go o ka­mień na ścia­nie. Po­wtó­rzył kilka razy w my­ślach, że to jak roz­bie­ra­nie zwie­rzę­cia. Nic wiel­kiego. Te same ścię­gna, ko­ści i mięso. Tylko ciało nie chciało go słu­chać. Tkwił z no­żem przy no­dze Hansa i nie mógł się prze­móc, by zro­bić pierw­sze cię­cie, z tru­dem po­wstrzy­my­wał się przed zwy­mio­to­wa­niem. Do­tknął zim­nej nogi nie­bosz­czyka, by od­szu­kać od­po­wied­nie miej­sce. Wzdry­gnął się i pod­niósł głowę. He­niek aku­rat spraw­dzał pal­cem ostrze sie­kiery.

*

Fra­nia po­cią­gnęła Ka­się za rękę i po­pro­siła, by ze­szły z drogi. Ko­bieta w pierw­szym od­ru­chu chciała szarp­nąć dziecko, by nie ma­ru­dziło, tylko szło po­słusz­nie, bo przed nimi było jesz­cze sporo ki­lo­me­trów.

– Chcę siku – ode­zwała się wresz­cie dziew­czynka, czym odro­binę zmięk­czyła serce Kasi. Opie­kunka nie umiała okre­ślić swo­ich emo­cji. Była wście­kła czy zroz­pa­czona? Na kogo się zło­ściła? Na Fra­nię czy ojca? Spoj­rzała na małą Wi­la­mow­ską i wbrew so­bie kiw­nęła głową. Ze­szły z drogi w stronę lasu, by dziew­czynka mo­gła za­ła­twić swoją po­trzebę.

– Tylko szybko – po­wie­działa.

Fra­nia przy­tak­nęła i we­szła w za­gaj­nik. Krzyk­nęła jesz­cze do opie­kunki, by nie od­cho­dziła, bo boi się zo­stać sama. Ka­sia zro­biła krok po­mię­dzy drzewa, pod jej sto­pami pę­kło kilka ga­łą­zek. Z od­le­gło­ści ob­ser­wo­wała lu­dzi z to­boł­kami, któ­rzy zmie­rzali w jedną i w drugą stronę, szu­ka­jąc bez­piecz­nego miej­sca na prze­trwa­nie wojny. Na­gle spoj­rzała w niebo. Od­ru­chowo cof­nęła się, do­strze­gł­szy czarne punkty po­mię­dzy chmu­rami. Ze stra­chu o mało nie prze­wró­ciła się o wy­sta­jące ko­rze­nie. Sa­mo­loty były co­raz bli­żej.

W tym cza­sie Fra­nia kuc­nęła w krze­win­kach bo­rówki brusz­nicy po­ra­sta­ją­cej dużą po­łać lasu. Po­czuła ogromną ulgę w pod­brzu­szu, kiedy wresz­cie mo­gła się wy­si­kać. Cały czas jed­nak zer­kała w stronę Kasi. Bała się, że ko­bieta na­gle znik­nie, a ona zo­sta­nie sama w nie­zna­nym miej­scu. Usły­szała do­bie­ga­jący z da­leka ryk sil­ni­ków sa­mo­lo­tów. Szybko wstała i nie­chcący zmo­czyła so­bie prawy but. Na­gle roz­legł się huk wy­strza­łów po­mie­szany z krzy­kiem lu­dzi. Fra­nia rzu­ciła się w stronę Kaśki, która stała te­raz przy­tu­lona do drzewa i za­sła­niała oczy.

– Boże, Boże – za­wo­dziła. Dziew­czynka ob­jęła ją w pół, na­tych­miast kuc­nęły. – Dziecko... gdy­byś nie chciała siku... – Ka­sia nie mo­gła wy­du­sić z sie­bie wię­cej słów. Za­sła­niała rę­koma uszy, była jak spa­ra­li­żo­wana. Nad ścieżką uno­sił się tu­man ku­rzu. Do­piero gdy sa­mo­loty od­le­ciały, ra­zem z Fra­nią wy­szły z lasu. Wzdłuż drogi le­żały mar­twe ciała. – Boże... – po­wtó­rzyła ko­bieta i zro­biła znak krzyża. Za­ci­snęła palce na dłoni Frani i za­częły roz­glą­dać się, czy ktoś prze­żył. Pod­cho­dziły do ciał. Wy­da­wało im się, że na polu po­mię­dzy gło­wami ka­pu­sty ktoś się po­ru­szył, lecz kiedy przy­kuc­nęły nad ko­bietą, do­strze­gły dziurę w gło­wie. Po chwili jed­nak gdzieś obok usły­szały jęk.

– Tu­taj! – za­wo­łała Fra­nia i do­sko­czyła do na­sto­let­niego chłopca. Drgnął. – Ży­jesz? – spy­tała dziew­czynka, oglą­da­jąc jego ciało w po­szu­ki­wa­niu krwi, a nie­zna­jomy z tru­dem usiadł. Nie wie­dział, co się stało. Pa­trzył na dziecko otę­pia­łym wzro­kiem. – Z sa­mo­lotu was ostrze­lano.

– Gdzie moja mama? – szep­nął i pod­niósł się z ziemi. Nie był ranny. Ro­zej­rzał się, a kiedy do­strzegł ciało ko­biety w czar­nym płasz­czu, do­padł do niego. Od­wró­cił je na wznak, a po­tem ryk­nął tak po­twor­nym pła­czem, że Ka­sia nie mo­gła zła­pać tchu.

– Bar­dzo mi przy­kro – po­wie­działa do niego Fra­nia, pró­bu­jąc prze­bić się przez roz­pacz. – Bar­dzo mi przy­kro... Do­kąd szli­ście?

Chło­pak nie umiał jed­nak wy­du­sić z sie­bie ani jed­nego słowa. Obej­mo­wał matkę i pła­kał, chciał ją też pod­nieść, szar­pał za ubra­nie, jakby to miało wró­cić jej ży­cie.

– Chodź, Fra­niu – po­na­gliła ją Ka­sia. – Sa­mo­loty mogą wró­cić.

– Mu­simy go za­brać ze sobą.

– Nie mo­żemy.

– Mu­simy – uparła się i po­cią­gnęła chło­paka za man­kiet. – Mu­sisz iść z nami.

– Mu­szę... – za­jąk­nął się, wy­cie­ra­jąc nos rę­ka­wem. – Po­cho­wać mamę.

– Nie ma na to czasu! – zde­ner­wo­wała się Kaśka.

– Po­mo­żemy mu. – Fra­nia za­cho­wy­wała się jak do­ro­sła osoba. Wie­działa, że na­sto­la­tek musi iść z nimi, tak pod­po­wia­dało jej serce, a serca na­le­żało słu­chać. Spoj­rzała w niebo. Było ja­sne, nie­mal błę­kitne, jakby ni­gdy nie pa­dły z niego żadne strzały. – Te­raz sa­mo­loty nie wrócą – do­dała.

Ka­sia wes­tchnęła. Pod­dała się Frani. Wspól­nymi si­łami wy­ko­pali płyt­kie wgłę­bie­nie. Trudno było w nim zmie­ścić ciało, ale uło­żyli w nim matkę chło­paka, a po­tem znie­śli ka­mie­nie i ga­łę­zie, by je przy­kryć. Nad pro­wi­zo­rycz­nym gro­bem Ka­ta­rzyna za­śpie­wała:

Daj wieczny po­kój w nie­bie, Pa­nie,

Swą prośbę ślemy przed Twój tron.

Dziś, gdy na­de­szło z nim roz­sta­nie,

Opieką swoją na­dal go chroń!

*

W tym cza­sie Ro­za­lia szo­ro­wała pod­łogę w po­koju. Trzę­sły się jej ręce, a po po­licz­kach pły­nęły łzy. Wciąż od­twa­rzała w pa­mięci mo­ment, kiedy wbiła nóż w szyję Hansa. Nie spo­dzie­wała się, że wej­dzie tak ła­two, a może wcale nie było ła­two, lecz wstą­piła w nią po­tężna siła, która nie po­zwo­liła się za­wa­hać. A po­tem wi­dok Frani z wy­ce­lo­waną w nią bro­nią. Nie zdzi­wi­łaby się, gdyby córka na­ci­snęła spust.

Spoj­rzała na swoje ręce. Były czer­wone od krwi. Za­nu­rzyła je w ró­żo­wej już wo­dzie ra­zem ze szmatą. Przez kilka se­kund nie mo­gła ode­rwać wzroku od tego wi­doku. Za­biła czło­wieka! Za­biła... Gdyby sy­tu­acja się po­wtó­rzyła, zro­bi­łaby to samo. A może po­winna dać mu się zgwał­cić? Zro­biłby swoje i wy­szedł... Za­ci­snęła zęby, by się nie roz­pła­kać. Po chwili wy­żęła szmatę i po raz ko­lejny prze­myła pod­łogę. Sły­szała głos Agnieszki, która szo­ro­wała de­ski w ko­ry­ta­rzu i na scho­dach. Plamy wciąż były wi­doczne. Po­bie­gła więc do kuchni i od­szu­kała po­jem­nik z solą. Roz­sy­pała ją na pod­ło­dze i uklę­kła obok.

Po­słała Fra­nię z Kaśką... Nie wie­działa, gdzie jest jej naj­młod­sze dziecko. Ża­ło­wała po­chop­nej de­cy­zji, ale za­raz znów po­wtó­rzyła, że za­biła czło­wieka. Niemcy na pewno będą go tu szu­kać. A może będą szu­kać jej sy­nów? Za­częła trzeć de­ski szmatą z ta­kim za­pa­łem, że po chwili kro­pelki potu ka­pały na pod­łogę. Była wście­kła i zroz­pa­czona. Bała się i zło­ściła. Waw­rzy­niec sie­dział na za­piecku u matki, a ona wła­śnie za­biła czło­wieka! Jej syn z Wieś­kiem rą­bali jego ciało na ka­wałki! Kim się stali?

*

Agnieszka spoj­rzała na wia­dro wy­peł­nione czer­woną cie­czą i zwy­mio­to­wała. Z tru­dem uspo­ka­jała od­dech, trzy­ma­jąc dłoń na brzu­chu. Zwró­ciła chyba całą za­war­tość żo­łądka. W gar­dle pie­kło, a go­rycz roz­cho­dziła się po pod­nie­bie­niu i ję­zyku. Splu­nęła i wy­tarła usta rę­ka­wem.

Wie­siek prze­biegł przez ko­ry­tarz i znikł na po­dwó­rzu. Le­dwo ła­pał od­dech. Ro­zej­rzał się za ło­patą i na­tych­miast za­czął ko­pać w miej­scu, gdzie Ro­za­lia ho­do­wała kwiaty. Po­cząt­kowo z tru­dem wy­bie­rał zie­mię, bo trzę­sły mu się dło­nie, ale po kil­ku­na­stu mi­nu­tach na­brał wprawy. Wo­lał zde­cy­do­wa­nie to za­ję­cie niż po­ma­ga­nie Heń­kowi. Cią­gle wy­obra­żał so­bie chrzęst prze­ci­na­nych ścię­gien. Był pe­wien, że bę­dzie mu się to śniło po no­cach.

Na­gle po­czuł na ple­cach dłoń Ro­za­lii. Klep­nęła go de­li­kat­nie.

– Prze­pra­szam, że cię w to wplą­ta­łam.

– Nie twoja wina – wy­sa­pał. Był zmę­czony. Na dwo­rze zro­biło się już ciemno. Pa­no­wała go­dzina po­li­cyjna. Wie­dział, że nie bę­dzie mógł wró­cić do domu, a ju­tro rano Ja­dwiga zada mu mnó­stwo py­tań.

– Bę­dzie nas stra­szył po no­cach... – szep­nęła, po­twier­dziw­szy jego wcze­śniej­sze obawy.

– Nie mo­głem tego zro­bić... Nie da­łem rady... Je­stem zwy­kłym na­uczy­cie­lem, nie rzeź­ni­kiem – za­czął się tłu­ma­czyć. Otarł ręką pot z czoła. Sta­rał się ukryć łzy ci­snące się pod po­wieki.

– Prze­pra­szam... – jęk­nęła. – A He­niek? – spy­tała, spo­glą­da­jąc w stronę domu. Kilka se­kund póź­niej w progu po­ja­wiła się syl­wetka jej syna. Ro­za­lia pa­trzyła na niego z prze­ra­że­niem. Trzy­mał w dłoni sie­kierę. Po­de­szła do niego, zła­pała go za ra­mię. – Synku...

– Kurwa... – za­klął. – Nie umiem tego zro­bić. Nie umiem od­rą­bać temu skur­wie­lowi głowy.

– Już do­brze – po­wie­działa. Po­gła­skała go po przed­ra­mie­niu. – Za­ko­piemy go. A po­tem uciek­nie­cie, zo­stanę...

Wie­siek zbli­żył się do Wi­la­mow­skich. Ode­tchnął, gdy usły­szał, że Heń­kowi rów­nież nie wy­star­czyło od­wagi, by po­rą­bać zwłoki.

– Mu­simy go prze­nieść... Po­mogę ci ko­pać.

He­niek bez słowa ru­szył do ko­mórki po drugą ło­patę. Po­tem w mil­cze­niu ra­zem z Wie­sła­wem po­więk­szali dół. Mu­siał być na tyle głę­boki, by psy nie wy­ko­pały zwłok.

Nie roz­ma­wiali ze sobą. Bali się, że ktoś za­trzyma się przy bra­mie i pod­słu­cha ich roz­mowę. Sta­rali się za­cho­wy­wać naj­ci­szej, jak umieli.

– Wy­star­czy chyba – stwier­dził na­uczy­ciel. – Mu­simy go prze­nieść.

– Pa­pie­rosa naj­pierw? – spy­tał chło­pak i pod­su­nął męż­czyź­nie paczkę. Za­pa­lili. Mieli brudne ręce, prze­po­cone ko­szule, ale chyba wresz­cie od­na­leźli spo­kój.

*

Ju­rek stał obok in­nych współ­więź­niów. Z tru­dem ła­pał od­dech, bro­dząc w gno­jówce. Rów cią­gnący się obok chle­wika był miej­scem wy­le­wa­nia ście­ków i in­nych od­pa­dów. Śmier­dział po­twor­nie. Chło­pak nie miał ni­czego, czym mógłby prze­sło­nić so­bie nos i usta. Raz zwy­mio­to­wał, ale za­raz je­den z Niem­ców do­pro­wa­dził go do po­rządku ude­rze­niem by­kowca po ple­cach. Dła­wił się i du­sił, lecz za wszelką cenę sta­rał się nie zwra­cać. Ku swo­jemu za­sko­cze­niu po kilku go­dzi­nach pracy od­niósł wra­że­nie, że czło­wiek może się przy­zwy­czaić do wszyst­kiego.

Więź­nio­wie prze­pchnęli ko­lejny pień so­sny. Kiedy skoń­czyli pracę, każdy z nich sła­niał się na no­gach. Ju­rek wziął do ręki mi­skę, która te­raz wa­żyła chyba z tonę. Usta­wił się w ko­lejce i cze­kał na swój przy­dział sza­rej brei. Po kilku dniach po­bytu w obo­zie wie­dział, że je­żeli ktoś znaj­dzie w tym pa­skud­nym żar­ciu ka­wa­łek ziem­niaka, bę­dzie o tym hu­czał cały obóz, z za­zdro­ścią grze­biąc pal­cami w swo­ich na­czy­niach w po­szu­ki­wa­niu kar­to­fla­nego skarbu.

Ju­rek omiótł wzro­kiem plac. Przy­glą­dał się więź­niom. Do­strzegł Jaśka sto­ją­cego sa­mot­nie nie­da­leko ba­raku. Zbli­żył się do niego, ale nie za­ga­dy­wał. Prze­chy­lił mi­skę i po­woli wy­pi­jał jej za­war­tość.

– Co, młody? – za­gaił Ja­siek, mie­rząc go z góry na dół. – Cuch­niesz... – Skrzy­wił się.

– Nie wiesz, jak można so­bie za­ła­twić przy­dział do in­nej ro­boty? – spy­tał Ju­rek nie­śmiało. Za­sta­no­wił się też, co umiał. Kształ­cił się na na­uczy­ciela. Ro­dzice za­wsze go oszczę­dzali, na­wet nie na­uczyli go szyć. Dzi­siaj ża­ło­wał, że więk­szość swo­jego ży­cia spę­dził wśród ksią­żek albo w ko­ściele. He­niek z Miet­kiem na pewno le­piej by so­bie po­ra­dzili.

Z tru­dem prze­łknął ślinę, a po chwili spoj­rzał na swój ka­wa­łek chleba. Wy­cią­gnął drżącą dłoń w kie­runku Jaśka. Ten naj­pierw za­chłan­nie zer­k­nął na nie­wielką kromkę, ale po chwili po­krę­cił głową.

– Zjedz to – po­wie­dział. – I zrób to szybko, bo za­raz zmie­nię zda­nie.

Ju­rek za­wa­hał się, ale wsu­nął chleb do ust. Po­woli mie­lił go na kwa­śną masę, za­nim po­łknął, jakby się bał, że Ja­siek za­żąda tego ka­wałka za obiet­nicę po­mocy.

– Co umiesz? – za­gaił Wi­la­mow­skiego, ale ten wzru­szył ra­mio­nami.

– Mia­łem być na­uczy­cie­lem – szep­nął za­wsty­dzony.

– Umiesz trzy­mać mło­tek?

– Tak... chyba tak. Cza­sami w wa­ka­cje po­ma­ga­łem w żni­wach u stryja, ale wszy­scy mnie oszczę­dzali w ro­bo­cie...

– Nie dzi­wota, taka de­li­katna pa­nienka z cie­bie.

Ju­rek opu­ścił głowę.

– Mam dwóch star­szych braci i cztery sio­stry – po­wie­dział, choć Ja­siek o to go nie za­py­tał. – Mój oj­ciec jest kraw­cem, ma za­kład w Lidz­barku.

– Na­pisz do niego list, może przy­śle ci pie­nią­dze albo paczkę.

Ju­rek kop­nął nie­wielki ka­mień. Wie­dział, że oj­ciec dzień przed wy­bu­chem wojny wy­je­chał do swo­jego brata. Co się działo te­raz w domu, nie miał po­ję­cia. A może matka z sio­strami też ru­szyła do Dłu­towa? Każdy wie, że na wsi pod­czas wojny ła­twiej daje się prze­żyć, bo za­wsze da się wy­ho­do­wać i ukryć coś do zje­dze­nia.

– Tak zro­bię.

– Słu­chaj, młody... – Ja­siek zła­pał go za ra­mię. – Jak będę mógł, to za­ła­twię ci ja­kąś ro­botę, może przy bu­do­wie ba­ra­ków albo na inne ko­mando, tylko nie ma­zgaj się. Tu trzeba być twar­dym, bo ina­czej zgi­niesz, ro­zu­miesz? – Spoj­rzał chło­pa­kowi w oczy. Ju­rek z tru­dem nie opu­ścił wzroku. Kiw­nął lekko głową.

– Ro­zu­miem...

*

He­niek z Wieś­kiem za­sy­py­wali na­gie ciało Hansa Bec­kera le­żące już na dnie dołu. Ostat­kiem sił zgar­niali zie­mię, a po­tem ugnia­tali ją sto­pami. Wszystko ro­bili po ciemku, przy­świe­cał im je­dy­nie księ­życ, który na szczę­ście tego wie­czora nie skrył się za chmu­rami. Po omacku wsa­dzali w miej­sce po­chówku wy­ko­pane wcze­śniej uschnięte kwiaty, roz­sy­pali po­tłu­czone na ka­wałki dwie ce­gły, żeby wszystko wy­glą­dało na­tu­ral­nie. Kiedy koń­czyli pracę, z domu wy­szła Ro­za­lia. Po­sta­wiła na ławce mi­skę z wodą, by umyli ręce.

– Jesz­cze trzeba po­ciąć i spa­lić dy­wan. – Spoj­rzała na Agnesę. – Idź, sprawdź, czy w za­kła­dzie zo­stały ja­kieś no­życe. Może któ­rychś nie ukra­dli. I zdej­mij­cie brudne ubra­nia. Spa­limy je, bo pew­nie nie wy­wa­bimy krwi.

Dziew­czyna kiw­nęła głową. Wy­tarła dło­nie o spód­nicę i po­bie­gła do domu.

– Trzeba roz­pa­lić we wszyst­kich pie­cach – stwier­dził He­niek.

– Po­win­ni­ście stąd ucie­kać – po­wie­działa Ro­za­lia, a po­tem po raz ko­lejny tego wie­czora spoj­rzała na swoją mu­śli­nową bluzkę. Lu­biła ją. Tka­nina była de­li­katna, a krój luźny, wy­godny. Te­raz znaj­do­wały się na niej plamy krwi. Za­częła je po­cie­rać. Co­raz szyb­ciej i szyb­ciej, jej ru­chy sta­wały się co­raz bar­dziej ner­wowe.

– Mamo... – He­niek za­trzy­mał jej ręce. – Mamo... wszystko bę­dzie do­brze. Uspo­kój się. Te­raz mu­simy cze­kać. – Ro­za­lia kiw­nęła głową i się roz­pła­kała. Wie­siek prze­stą­pił z nogi na nogę, czuł się nie­swojo.

– A co z ka­ra­bi­nem? – spy­tał.

– Kurwa... – He­niek za­klął po raz ko­lejny. Splu­nął przed sie­bie i ru­szył ukryć ka­ra­bin w piw­nicy.

*

Ro­za­lia do rana nie mo­gła za­snąć. Spo­glą­dała na Wieśka. Wi­działa je­dy­nie za­rys jego syl­wetki. Jej oczy przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści. Co ja­kiś czas do­kła­dali do pie­ców ka­wałki dy­wanu. Za dwie go­dziny mieli ich zmie­nić He­niek z Agnieszką, ale do tego czasu wszystko po­winno się już spa­lić.

– Co po­wiesz Ja­dwi­dze? – spy­tała.

– Nie wiem... – Wzru­szył ra­mio­nami. Zer­k­nął na Ro­za­lię, pró­bu­jąc się uśmiech­nąć.

– Na­prawdę wziął­byś winę na sie­bie, gdyby to byli hi­tle­rowcy za­miast Heńka?

– Tak... Tak my­ślę, ale ostat­nio wy­da­rzyło się tyle złego... Mam na­dzieję, że wy­star­czy­łoby mi od­wagi. – W jego gło­sie wy­brzmiała gorzka nuta. – Ja­dwiga wy­cią­gnęła mnie z wię­zie­nia...

– Gdyby cię nie wy­cią­gnęła, nie po­ja­wił­byś się w moim domu, a sama nie po­ra­dzi­ła­bym so­bie z Han­sem.

– He­niek by ci po­mógł... – za­wa­hał się. – Za­sta­na­wiam się, kim je­ste­śmy. Po­grze­ba­li­śmy czło­wieka, o mało nie po­rą­ba­li­śmy go na ka­wałki. Wy­rze­kłem się by­cia Po­la­kiem, ale może... – mó­wił z tru­dem. – Może... będę miał dziecko. My­ślisz, że to nie za wy­soka cena?

Po­ło­żyła dłoń na jego pal­cach, ale za­raz ją cof­nęła. Prze­stra­szyła się tego ge­stu po­cie­sze­nia. Wy­tarła rękę o spód­nicę, jakby pró­bo­wała po­zbyć się z niej wra­że­nia cie­pła, które zo­stało na skó­rze. Sta­rała się uni­kać wzroku Wieśka. Krę­po­wał ją, choć prze­cież nie raz roz­ma­wiali na osob­no­ści. Do­piero po chwili uświa­do­miła so­bie przy­czynę. Była noc, a oni spę­dzali ją ra­zem bez Waw­rzyńca i bez Ja­dwigi, oboje czuli dziwne na­pię­cie po­mię­dzy sobą, ni­gdy nie pró­bo­wali go zde­fi­nio­wać, a te­raz przy­jem­nie ła­sko­tało z tyłu głowy, jakby wła­śnie wy­pili po kie­liszku wina.

– A ja wy­pra­wi­łam Fra­nię w świat... Wiesz... – Prze­łknęła ślinę. Chciała mu po­wie­dzieć, że Fra­nia jest pod­rzut­kiem, że po­ja­wiła się w mar­cową noc po­nad je­de­na­ście lat temu, kiedy ode­szła Na­stu­sia, że ktoś przy­niósł ją i wrę­czył Waw­rzyń­cowi, za­zna­czyw­szy, że to Wi­la­mow­ska. Za­raz jed­nak przy­po­mniała so­bie mo­ment, kiedy dała Ka­śce me­da­lik z łań­cusz­kiem. Ob­raz ten wciąż jej nie opusz­czał. Dziew­czyna zro­biła się blada jak ściana, za­py­tała o coś. Ro­za­lia za­sta­no­wiła się, pró­bu­jąc przy­po­mnieć so­bie jej słowa. Py­tała chyba, skąd Wi­la­mow­ska ma bi­żu­te­rię, a po­tem dziew­czyna zro­biła się otę­piała, pa­trzyła przed sie­bie i me­cha­nicz­nie wy­ko­ny­wała po­le­ce­nia Ro­za­lii. Coś jej mó­wiło, że matką dziecka jest wła­śnie Kaśka. Je­żeli to prawda, to ni­gdy już nie zo­ba­czy Frani. Dziew­czyna nie odda córki! Ukryje ją tak, by Wi­la­mow­ska jej nie zna­la­zła. Za­raz jed­nak za­częła my­śleć o tym, kto mógłby być jej oj­cem i dla­czego Ka­sia wcze­śniej się nie po­skar­żyła, że je­den z Wi­la­mow­skich ją wy­ko­rzy­stał. A może to na­wet nie ża­den z nich?! Może wy­my­śliła to wszystko, by mieć małą przy so­bie, jak wróci na służbę?

Wiele wąt­pli­wo­ści na­su­wało się Ro­za­lii, py­ta­nia się mno­żyły, a ona nie po­tra­fiła zna­leźć na nie od­po­wie­dzi. Nie mo­gła za­py­tać wprost ani Waw­rzyńca, ani Mietka. Otwo­rzyła usta, by opo­wie­dzieć o tym Wie­sła­wowi, ale gdy zer­k­nęła na jego twarz gi­nącą w ciem­no­ściach, zre­zy­gno­wała. Po­pra­wiła włosy i opa­tu­liła się moc­niej ple­dem, choć w domu było ra­czej cie­pło. 

– My­ślisz, że go znajdą? – spy­tała na­gle.

– Nie wiem, na­prawdę nie wiem... – za­jąk­nął się. – Tak bar­dzo... tak bar­dzo chciał­bym cię spo­tkać w in­nym ży­ciu...

*

– Nie mam siły – jęk­nęła Fra­nia. Szli cały dzień, od czasu do czasu cho­wa­jąc się po­mię­dzy drze­wami, bo nie­mieccy pi­loci ostrze­li­wali cy­wi­lów na dro­gach. Z tru­dem udało się im ujść z ży­ciem, a od domu ro­dzin­nego Kaśki dzie­liło ich jesz­cze kilka ki­lo­me­trów.

– Usiądźmy – zde­cy­do­wała ko­bieta i wska­zała na­sto­lat­kom nie­wiel­kie wznie­sie­nie. Zie­mia była wil­gotna i zimna, ale mu­sieli od­po­cząć. Chło­pak rzu­cił wa­lizkę, którą za­brał po pro­wi­zo­rycz­nym po­grze­bie matki. Całą drogę mil­czał, nie od­po­wia­dał na py­ta­nia, więc wresz­cie prze­stano mu je za­da­wać.

Ka­ta­rzyna się­gnęła do swo­jego to­bołka, przej­rzała go po raz ko­lejny tego dnia. Szu­kała chleba. Wresz­cie wska­zała pal­cem na stary tor­ni­ster dziew­czynki.

Fra­nia zsu­nęła go z ple­ców, po czym spoj­rzała na niego i wes­tchnęła. Daw­niej na­le­żał do Edzi. Był znisz­czony, ale słu­żył Wi­la­mow­skim od wielu lat. Tę­sk­niła za ro­dzeń­stwem i ro­dzi­cami, ale ja­kaś siła ka­zała jej po­słusz­nie wę­dro­wać z opie­kunką. Po­gła­skała wy­tartą skórę tor­ni­stra i wresz­cie pod­su­nęła go Kasi.

– Jest! – Ko­bieta ucie­szyła się, kiedy zna­la­zła jedną kromkę chleba owi­niętą w ga­zetę. Ro­za­lia wy­pra­wiała ich w po­śpie­chu, ale prze­cież za­nim Hans po­ja­wił się w domu Wi­la­mow­skich, pa­ko­wała rze­czy córki, jakby prze­czu­wała, że za chwilę bę­dzie mu­siała wy­słać ją w świat.

Ka­sia roz­wi­nęła po­woli pa­ku­nek. Czuła wbite w sie­bie spoj­rze­nia dzie­cia­ków, ob­ser­wo­wały każdy jej ruch. Po­dzie­liła pajdkę na trzy równe czę­ści.

– Jedzta po­woli, jesz­cze świat drogi przed nami.

Ro­zej­rzała się nie­pew­nie. Je­żeli na­tkną się na nie­miecki pa­trol, po­dróż źle się skoń­czy.

– Tam jest stara sto­doła – ode­zwała się Fra­nia tak pew­nym gło­sem, jakby co­dzien­nie od­by­wała wę­drówki tą drogą. Wska­zała pal­cem w ciem­ność. – Prze­no­cujmy tam.

– To nie­bez­piecz­nie – szep­nęła Ka­sia. Nie wi­działa stąd żad­nego za­bu­do­wa­nia.

– Bę­dzie do­brze – od­parła spo­koj­nie dziew­czynka. Wsu­nęła do ust część kromki chleba i po­woli prze­żu­wała ją na pszenno-żyt­nią papkę, za­nim po­łknęła. Wo­kół było ciemno, ale czuła, że mu­szą iść do tej sta­rej sto­doły i spę­dzić tam noc. Nie umiała tego wy­ja­śnić, jed­nak w tej chwili nie wi­działa żad­nych cią­gną­cych się po nie­bie ciem­nych smug. Była pewna, że gdyby tu były, do­strze­głaby je na­wet nocą.

– Skąd to mo­żesz wie­dzieć? – ode­zwał się wresz­cie chło­pak. – Nic już nie bę­dzie do­brze. Za­strzelą nas.

– Jak masz na imię? – spy­tała, choć po dro­dze za­dała mu to py­ta­nie już kilka razy, a nie­zna­jomy mil­czał.

– Sta­szek – od­parł ci­cho. – Sta­szek Sztuba. Mam trzy­na­ście lat, miesz­ka­łem w Ci­bo­rzu z mamą, szli­śmy do jej przy­ja­ciółki do Na­rzyna. Nie wiem, jak ona się na­zywa – do­dał, po­cią­ga­jąc no­sem. Wsu­nął do ust ostatni ka­wa­łek chleba, by ukryć wzru­sze­nie.

– A ja je­stem Fra­nia Wi­la­mow­ska, to jest Ka­sia Ko­wal­ska. – Dziew­czynka do­ko­nała pre­zen­ta­cji. – Idziemy do ro­dzi­ców Kasi. Moja mama ka­zała nam ucie­kać z Lidz­barka, dla­tego ucie­kamy – wy­ja­śniła nie­pew­nym gło­sem. – Mam je­de­na­ście lat, a Ka­sia... – za­wa­hała się. – Ka­siu, ile ty masz lat?

Ko­bieta uśmiech­nęła się pod no­sem.

– Dwa­dzie­ścia sie­dem – od­parła.

– Moja mama miała trzy­dzie­ści cztery... – Po­now­nie po­cią­gnął no­sem i za­raz wy­tarł go rę­ka­wem.

– A twój tata?

Chło­pak wzru­szył ra­mio­nami.

– Niemcy go za­brali...

Ka­ta­rzyna przy­glą­dała się za­ry­som syl­we­tek dzieci. Na pewno zmę­czyły się długą wę­drówką. Prze­szły już po­nad dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów, do domu ro­dzi­ców zo­stało kil­ka­na­ście. Ro­zej­rzała się. Wie­działa, że musi za­ufać Frani.

– Idziemy do tej sto­doły, a o świ­cie ru­szymy da­lej – za­ko­mu­ni­ko­wała. – Nie martw się – zwró­ciła się za­raz do chłopca. – Znaj­dziemy przy­ja­ciółkę two­jej mamy. Może coś ci się przy­po­mni.

Sta­szek kiw­nął głową. Chwy­cił swoją wa­lizkę i po chwili cała trójka ru­szyła w kie­runku nie­wi­docz­nej jesz­cze sto­doły.

*

Na­stęp­nego ranka Ro­za­lia bie­gała po po­ko­jach i spraw­dzała, jak pod­łogi wy­glą­dają w świe­tle dnia. Wdra­pała się na strych i od­na­la­zła tam stary dy­wan, który daw­niej le­żał w po­koju dziew­cząt. Zrzu­ciła go na dół, bo nie dała rady znieść go po dra­bi­nie.

Agnieszka mu­siała zgło­sić się do urzędu po przy­dział do pracy, a Heńka od świtu gdzieś po­gnało. Wie­siek też wy­szedł wcze­śniej, więc Wi­la­mow­ska mo­gła li­czyć je­dy­nie na sie­bie.

Dy­wan spadł na pod­łogę, wzbi­ja­jąc w po­wie­trze tu­man ku­rzu. Ro­za­lia za­kasz­lała, osła­nia­jąc dło­nią usta i nos. Od­cze­kała chwilę, a po­tem prze­cią­gnęła go do swo­jej sy­pialni i roz­ło­żyła, czę­ściowo wsu­nąw­szy pod łóżko. Mo­men­tal­nie we wspo­mnie­niu po­ja­wiło się na­gie ciało Hansa. Wzdry­gnęła się i za­raz przy­kuc­nęła, by do­tknąć gru­bej tka­niny. Nie było na niej krwi. Za­uwa­żyła, że na ro­gach zo­stała po­szar­pana przez gry­zo­nie, kilka ni­tek mocno od­sta­wało od kra­wę­dzi i stwo­rzyło nie­este­tyczne frędzle, ale za to dy­wan wy­glą­dał w po­koju tak, jakby le­żał tu od wie­ków. Otwo­rzyła okno, by kurz mógł opaść. Drobny py­łek za­tań­czył w pro­mie­niach je­sien­nego słońca.

Ro­za­lia wy­bie­gła na po­dwó­rze. Od razu do­strze­gła świeżo roz­ko­paną zie­mię. Po ciemku miej­sce to wy­glą­dało zde­cy­do­wa­nie le­piej niż te­raz. Ro­zej­rzała się. We­szła do ko­mórki i przy­glą­dała się kloc­kom drzewa oraz rze­czom, które przez lata skła­do­wali tu z Waw­rzyń­cem. W rogu do­strze­gła beczkę. Miała dziurę z boku, de­ski w tym miej­scu mu­siały prze­gnić, a me­ta­lowa ob­ręcz za­rdze­wiała i lekko się osu­nęła. Z tru­dem wy­wlo­kła ją z po­miesz­cze­nia i prze­to­czyła na miej­sce po­chówku Hansa. Na­kre­śliła w po­wie­trzu znak krzyża i prze­pro­siła Boga za to, co mu­siała zro­bić. Na ko­niec zo­stała jej jesz­cze piw­nica. Zbie­gła na dół. He­niek przy­zwo­icie tu po­sprzą­tał. Za­uwa­żyła, że roz­łu­pał kilka czer­wo­nych ce­gieł i roz­sy­pał ich ka­wałki po po­sadzce. Na półce le­żał nóż, za­brała go i za­nio­sła do kuchni. Kiedy jed­nak od­kła­dała go na szafkę, do­strze­gła mę­ską chu­s­teczkę. Były na niej plamy krwi. Wzięła ją do ręki, obej­rzała. Nie mo­gła na­le­żeć do Heńka, bo ni­gdy wcze­śniej jej nie wi­działa. Po­my­ślała za­raz o Han­sie, szu­ka­jąc w pa­mięci mo­mentu, kiedy jego chustka mo­gła wy­paść z kie­szeni. Na­gle jed­nak po­ja­wił się inny ob­raz. Wie­siek wy­cie­rał czymś ręce. To mo­gło na­le­żeć do niego. Wzięła ostroż­nie brudną tka­ninę i po­wą­chała. Nie po­czuła jed­nak żad­nego zna­jo­mego za­pa­chu. Od­su­nęła chustkę od sie­bie i ciężko usia­dła na ła­wie przy stole. Roz­pła­kała się, jakby wszyst­kie na­gro­ma­dzone od wczo­raj emo­cje mu­siały zna­leźć uj­ście. Za­raz jed­nak po­now­nie się po­de­rwała. Jesz­cze jedna rzecz nie da­wała jej spo­koju. Po­bie­gła do po­koju i sta­nęła przed szafą. Za­częła prze­rzu­cać rze­czy. Wresz­cie wy­jęła bluzkę, którą miała na so­bie wczo­raj, nie spa­liła jej, ale wci­snęła w kąt, by nikt nie za­uwa­żył. Nie umiała jej znisz­czyć. Przy­tu­liła ją do sie­bie i wcią­gnęła lekko słod­kawy za­pach tka­niny. Przy­po­mniała so­bie naj­pierw męża po­chy­lo­nego nad ma­szyną, kiedy szył jej nowe ubra­nie, a po­tem w jej wspo­mnie­niu po­ja­wiła się na­gle twarz Wie­sława. Uśmie­chał się do niej smutno. Wi­działa jego przy­mru­żone oczy, w któ­rych cza­iła się me­lan­cho­lia. Przy­tu­lił ją wczo­raj kilka razy, gdy pła­kała. Za­sta­no­wiła się, czyje za­pa­chy prze­sią­kły ja­sną mu­śli­nową tka­ninę: jej, Waw­rzyńca czy Wieśka.

– Je­stem głu­pia – szep­nęła. – Głu­pia.

Po­szła na­tych­miast do kuchni i na­lała do mied­nicy zimną wodę. Naj­pierw prze­myła twarz, ochło­dziła po­liczki, a po­tem za­nu­rzyła bluzkę i starła do na­czy­nia odro­binę my­dła. Nie wie­działa, dla­czego to ro­biła. Plamy z krwi z pew­no­ścią nie zejdą. Była w niej jed­nak ja­kaś we­wnętrzna po­trzeba, by oca­lić ten mu­śli­nowy ele­ment gar­de­roby, choć pew­nie ni­gdy wię­cej go nie włoży. Za­ci­snęła palce na tka­ni­nie i za­częła ją po­woli ugnia­tać. Woda za­bar­wiła się na bru­nat­no­ró­żowy ko­lor. Od­sta­wiła mied­nicę na pod­łogę, wrzu­ciła do niej jesz­cze chustkę i usia­dła przy stole. Musi dać im czas, by zmię­kły.

– Wełna grzeje, mu­ślin stroi, każdy sam wie, co woli – po­wie­działa ci­cho. Skąd znała te słowa? Za­sta­no­wiła się. Nie umiała so­bie przy­po­mnieć, gdzie je sły­szała. Wra­cała pa­mię­cią do opo­wie­ści Waw­rzyńca, ale przy­sło­wie nie pa­so­wało jej do męża. – Je­stem głu­pia – po­wtó­rzyła. – Po co ra­tuję tę bluzkę?

Za