Skrawki przeszłości - Anna Sakowicz - ebook + audiobook + książka

Skrawki przeszłości ebook i audiobook

Anna Sakowicz

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W marcową noc do domu krawca Wawrzyńca Wilamowskiego i jego żony nieoczekiwanie trafia dziecko. Dzieje się to akurat kiedy Rozalia podczas karmienia kilkudniowej Nastki zasypia i przydusza niemowlę. Podrzutek szybko więc zajmuje miejsce dziewczynki i przyjmuje jej drugie imię – Franciszka. Posłaniec, który zostawia noworodka Wawrzyńcowi, mówi tylko tyle, że to mała Wilamowska. Czy jest córką Wawrzyńca, czy jego nastoletniego syna – nie wiadomo. A odnalezienie matki dziecka okazuje się bardzo trudne. Czy prawda ujrzy światło dzienne?
Porywająca, wciągająca saga o tajemnicach, romansach, skandalach, a także szantażach. Bohaterowie uwikłani w historię, wiszące w powietrzu widmo wojny, a w tle miasteczko Lidzbark leżące na pograniczu dwóch światów: byłego zaboru pruskiego i rosyjskiego. Mimo to toczy się tu zwyczajne życie, w którym dziewczęta marzą o miłości, chłopcy szukają przygód, a dojrzali mężczyźni rozprawiają o polityce.
Jak ułożą się losy tej rodziny splątane z wydarzeniami międzywojnia i początkiem drugiej wojny światowej?

Znakomita saga, wciągająca od pierwszego zdania.
Chcemy rozwikłać rodzinne tajemnice i sekrety
bohaterów, a jednocześnie – zupełnie naturalnie –
zaczynamy poznawać kontekst historyczny i miasteczko,
w którym dzieje się akcja książki. To bardzo interesujący,
nienachalny i skuteczny sposób, by przekazać czytelnikowi
nieco informacji o historii miejsca. W powieści zachwyca
też dbałość o szczegóły i detale historyczne, wymagające
solidnej kwerendy, a wkomponowanie ich w fabułę tak,
by nie raziły moralizatorstwem i były czymś naturalnym,
jakby przypadkiem wchodzącym w świadomość
czytelnika, stanowi wielką umiejętność.

Joanna Jax

Cieszę się, że powieść Skrawki przeszłości autorstwa
Anny Sakowicz rozgrywa się na terenie Gminy Lidzbark,
czyli miejsca, którego włodarzem jestem od 2014 roku.
Historia jest sentymentalną podróżą do naszej pięknej
miejscowości sprzed lat. Mam nadzieję, że lektura
przyniesie Państwu wiele emocji, a przedwojenne
miasto oczaruje Państwa równie mocno jak Lidzbark,
w którym my, mieszkańcy Gminy, żyjemy dzisiaj.

Maciej Sitarek
Burmistrz Lidzbarka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 468

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 56 min

Lektor: Agnieszka Postrzygacz

Oceny
4,6 (124 oceny)
89
26
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
chabrowacczytelniczka

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna i wciągająca saga rodzinna. Nie mogę doczekać się kolejnego tomu.
10
JolalaL

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała historia doskonale przeczytana przez fantastyczną lektorkę .
10
anahwojcik

Nie oderwiesz się od lektury

Matko uprzedzam!! Na końcu będą łzy 😜🥰🥰🥰🥰🥰
10
tynkaczyta

Nie oderwiesz się od lektury

Kawal dobrej literatury.
10
ZabaWberecie

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniałą lektura
10

Popularność




Co­py­ri­ght © by Anna Sa­ko­wicz, 2022 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy 2022
Wy­daw­ca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: KA­TA­RZY­NA WOJ­TAS
Ko­rek­ta: JO­AN­NA MO­RAW­SKA, IRE­NA PIE­CHA / e-DY­TOR
Re­dak­cja me­ry­to­rycz­na: dr MI­CHAŁ DZI­MI­RA
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: DA­WID GRZE­LAK
Zdjęcie na okład­ce: Clas­sic­Stock / Ala­my Stock Pho­to
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67406-30-7
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11a 01-527 War­sza­wawww.wy­daw­nic­two­lu­na.plfa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­lu­nain­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­lu­na
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Rze­czy­wi­sto­ść po­zo­sta­je zwy­kle poza al­bu­mem

Ur­szu­la Glensk:Hi­sto­ria sła­bych

Mo­jej ku­zyn­ce Na­ta­lii Osiec­kiej,

bez któ­rej ta ksi­ążka ni­g­dy by nie po­wsta­ła.

Te­raz

Prze­ta­rł dło­nią tłu­stą skór­kę ja­błka. Po­czuł za­pach piw­ni­cy, a w tle za­ma­ja­czy­ło wspo­mnie­nie sadu i szar­lot­ki pie­czo­nej przed laty przez bab­kę. Nie wie­dział, dla­cze­go wła­śnie te­raz o niej po­my­ślał. Nie byli zbyt moc­no ze sobą zwi­ąza­ni. Wgry­zł się w owoc. Po bro­dzie po­cie­kł mu sok. Ro­zej­rzał się za chu­s­tecz­ką. Wy­ta­rł się i wy­god­nie uło­żył w fo­te­lu. Ja­błko nie sma­ko­wa­ło tak jak daw­niej. Skrzy­wił się i odło­żył je na ta­le­rzyk, bo wy­da­ło mu się ja­ło­we. Si­ęgnął po te­le­fon, a ten jak na za­wo­ła­nie roz­dzwo­nił mu się w dło­ni.

– Tak, mamo? – rzu­cił w słu­chaw­kę znu­dzo­nym gło­sem.

– Moja cio­cia zma­rła – po­wie­dzia­ła. – Wła­śnie za­dzwo­ni­li ze szpi­ta­la.

– Do cie­bie? – zdzi­wił się. – A nie do jej syna?

– Po­da­ła mój te­le­fon do kon­tak­tu... – Wes­tchnęła. – Po­my­li­ła nu­me­ry.

– Gdzie je­steś? – spy­tał, od razu pro­stu­jąc się, choć wia­do­mo­ść z pew­no­ścią nie była za­sko­cze­niem.

Sio­stra jego bab­ki była sta­ra i cho­ra. Nie umiał do­kład­nie okre­ślić jej wie­ku, ale na pew­no była do­brze po dzie­wi­ęćdzie­si­ąt­ce. Kie­dyś chciał zro­bić drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne, bo wy­da­wa­ło mu się, że jego wła­sne dzie­ci po­win­ny znać hi­sto­rię ro­dzi­ny. Za­pra­gnął do­grze­ba­nia się do naj­dal­szych ko­rze­ni, a ocza­mi wy­obra­źni zo­ba­czył ro­do­wy herb nad ko­min­kiem. Gdy­by spe­łnił swo­je ów­cze­sne pra­gnie­nie, zna­łby z pew­no­ścią datę jej uro­dzin, jak i swo­jej pra­bab­ci i in­nych pra­pra­przod­ków. Nie wy­star­czy­ło mu jed­nak za­pa­łu. Po­je­chał wte­dy do Elżbie­ty Wi­la­mow­skiej, by ją wy­py­tać o prze­szło­ść i sta­re fo­to­gra­fie, ale gdy po­wie­dzia­ła, że nie za­cho­wa­ło się żad­ne zdjęcie dziad­ka i że o tym skur­czy­by­ku nie ma za­mia­ru opo­wia­dać, pod­dał się, za­nim do­brze za­czął.

– W domu – od­pa­rła. – Oj­ciec jest w de­le­ga­cji, ju­tro będzie, a ja nie wsi­ądę w auto, je­stem zbyt roz­trzęsio­na. Prze­cież wiesz, jak by­łam zży­ta z cio­cią – tłu­ma­czy­ła ner­wo­wo.

– Okej, już do cie­bie jadę. Na­pi­szę tyl­ko wia­do­mo­ść do Aśki. Dzwo­ni­łaś do wuj­ka?

– Tak, je­dzie z Na­ta­lią, ale pro­sił, że­bym wszyst­ko za­ła­twi­ła w szpi­ta­lu, bo on ma dłu­ższą dro­gę – od­pa­rła, a Kuba kiw­nął gło­wą, choć nie mo­gła tego zo­ba­czyć. Lu­bił wuja i jego dzie­ci. Z młod­szą o trzy lata ku­zyn­ką nie­wie­le roz­ma­wiał, bo miesz­ka­li da­le­ko od sie­bie, ale uwa­żał ją za rów­ną bab­kę. Wła­śnie tak o niej mó­wił, gdy ktoś go o nią py­tał. Na­tka jest „rów­ną bab­ką”, od­po­wia­dał, choć nie bar­dzo umiał wy­ja­śnić, na czym ta „rów­no­ść” mia­ła­by po­le­gać. Tak po pro­stu było ła­twiej, więc uży­wał ba­nal­nych słów.

Go­dzi­nę pó­źniej Kuba sie­dział na pla­sti­ko­wym krze­śle w ko­ry­ta­rzu szpi­ta­la i cze­kał na mat­kę, któ­ra po­szła do le­ka­rza po do­ku­men­ty se­nior­ki. Roz­my­ślał o tym, do­kąd po­win­ni po­je­chać pó­źniej. Przy­po­mi­nał so­bie, jak kil­ka lat temu ra­zem z sio­strą or­ga­ni­zo­wa­li po­grzeb dziad­ka od stro­ny ojca.

– Cze­ść, Kuba. – Usły­szał nad sobą gło­sy wuja i ciot­ki. Obo­je mie­li gro­bo­we miny i sza­re twa­rze. Moc­no się po­sta­rze­li od mo­men­tu, gdy wi­dział ich po raz ostat­ni. Spo­ty­ka­li się rzad­ko, za­wsze na uro­czy­sto­ściach ro­dzin­nych w kli­ma­cie we­sel albo styp. Ktoś mó­głby po­wie­dzieć, że to i tak często, bo ga­łęzie ich drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne­go były od sie­bie nie­co od­da­lo­ne. Jego bab­ka i mat­ka wuja były sio­stra­mi, cór­ka­mi Wi­la­mow­skich z Lidz­bar­ka.

– Cze­ść – od­po­wie­dział, na­tych­miast wsta­jąc. Uści­skał krew­nych i wy­ra­ził wspó­łczu­cie. Po­tem wska­zał im krze­sła obok. Usie­dli i przez mo­ment mil­cze­li. – Mama po­szła po do­ku­men­ty – do­dał jesz­cze. – Jak pod­róż?

– Do­brze – od­pa­rł wuj. – Nie było kor­ków, więc uda­ło się nam szyb­ko do­je­chać.

– Daw­no mama po­szła do le­ka­rza? – spy­ta­ła ciot­ka, a Kuba wzru­szył ra­mio­na­mi. Nie wie­dział, ile mi­nut do­kład­nie mi­nęło.

– Za­raz po­win­na być. Je­chać z wami do za­kła­du po­grze­bo­we­go czy w trój­kę to za­ła­twi­cie?

– Ech... – wes­tchnął wuj. – Żal mi tej mo­jej mat­ki. Na­cier­pia­ła się przed śmier­cią.

– Ma­rzy­ła o set­nych uro­dzi­nach, szko­da, że nie do­cze­ka­ła, ale to i tak pi­ęk­ny wiek – do­da­ła jego żona i po­kle­pa­ła go po dło­ni.

Kuba skrzy­wił się, bo wie­le razy za­sta­na­wiał się nad tym, co zna­czy do­żyć pi­ęk­ne­go wie­ku. Ciot­ka od dwóch lat le­ża­ła w łó­żku, była za­le­żna od in­nych osób, więc jego zda­niem ten pi­ęk­ny wiek, któ­re­go do­ży­ła, tro­chę się prze­ter­mi­no­wał. Jak­by ktoś za­po­mniał zga­sić świa­tło w po­ko­ju, gdzie wcze­śniej była za­ba­wa. Pa­mi­ętał jed­nak, że fak­tycz­nie se­nior­ka wspo­mi­na­ła o set­nych uro­dzi­nach. Li­czy­ła na to, że do­sta­nie do­da­tek do eme­ry­tu­ry. Wci­ąż po­wta­rza­ła, że wte­dy będzie wresz­cie bo­ga­ta.

– Jak chcesz, to jedź do domu – po­wie­dział wuj. – Za­ła­twi­my wszyst­ko, po­tem do was przy­je­dzie­my.

– Mamę też przy­wie­źcie, bo ojca nie ma, a nie chcę, żeby dzi­siaj zo­sta­ła sama. Była zży­ta z cio­cią – po­pro­sił.

Mat­ka Kuby wy­szła na ko­ry­tarz. Była bla­da. Mia­ła pod­krążo­ne oczy i spuch­ni­ęty nos. W dło­ni trzy­ma­ła do­ku­men­ty i wo­re­czek z czy­mś ma­łym, co trud­no było z da­le­ka zi­den­ty­fi­ko­wać.

– Co to? – spy­tał Kuba, wska­zu­jąc na jej pra­wą rękę.

– Kosz­tow­no­ści sta­rusz­ki – od­po­wie­dzia­ła i wy­sy­pa­ła za­war­to­ść. W wo­recz­ku zo­sta­ła je­dy­nie kart­ka z za­pi­sem tego, co zna­le­zio­no przy zma­rłej.

– Ja­kiś ła­ńcu­szek – stwier­dził Kuba. – I me­da­lik.

– Uhym... – mruk­nął wuj, bio­rąc bi­żu­te­rię do ręki. – Za­wsze go no­si­ła.

– To zna­czy, że mu­siał być dla niej wa­żny.

Po­grzeb Fran­cisz­ki Wi­la­mow­skiej od­był się trzy dni pó­źniej na cmen­ta­rzu w Lidz­bar­ku przy uli­cy Je­le­ńskiej dwa. W ostat­niej dro­dze to­wa­rzy­szy­ła jej duża ro­dzi­na Wi­la­mow­skich, Jur­czy­ków, Li­pi­ńskich, Ro­ma­now­skich, Se­ra­fi­nów i Ostrow­skich oraz mnó­stwo in­nych osób, któ­re chcia­ły po­że­gnać sta­rusz­kę. Nie było roz­pa­czy ani rwa­nia wło­sów z gło­wy. Z ode­jściem po­nad dzie­wi­ęćdzie­si­ęcio­let­niej krew­nej dość ła­two było się po­go­dzić. Ty­dzień pó­źniej ro­dzi­na umó­wi­ła się więc w domu Fran­cisz­ki, by po­sprzątać i zde­cy­do­wać, co da­lej z do­mem, któ­ry z pew­no­ścią wy­ma­gał so­lid­ne­go re­mon­tu.

Kuba roz­glądał się po po­ko­ju. Jego wzrok przy­ci­ągnął ob­raz świ­ętej ro­dzi­ny wi­szący nad wer­sal­ką.

– Będzie z nie­go nie­zła pa­mi­ąt­ka – ode­zwa­ła się Na­ta­lia, któ­ra przy­je­cha­ła tu z oj­cem.

Mężczy­zna zer­k­nął na nią. Nic się nie zmie­ni­ła przez lata. Wci­ąż mia­ła we­so­łe ogni­ki w oczach i pra­wie tę samą fry­zu­rę, co przed laty, choć po­dej­rze­wał, że mu­sia­ła już far­bo­wać wło­sy. Blond ko­smy­ki opa­da­ły jej na po­licz­ki.

– Cie­ka­wy spa­dek – za­śmiał się. – Może to­bie się do­sta­nie.

– Mnie naj­bar­dziej in­te­re­su­ją zdjęcia – po­wie­dzia­ła, a po­tem prze­szła do szaf­ki pod te­le­wi­zo­rem. Wie­dzia­ła, że se­nior­ka trzy­ma­ła tu al­bu­my i pu­de­łka po pra­lin­kach, do któ­rych cho­wa­ła fo­to­gra­fie, a po­tem prze­wi­ązy­wa­ła kar­to­ni­ki wstążka­mi albo sznu­rów­ka­mi, by nic z nich nie wy­pa­dło.

– A roz­po­znasz na­szych przod­ków? – spy­tał, kie­dy usie­dli na podło­dze i roz­ło­ży­li zdjęcia. Ro­dzi­ce nie zwra­ca­li na nich uwa­gi. Wła­śnie pa­ko­wa­li ubra­nia w wor­ki. Ma­rek zo­bo­wi­ązał się, że za­wie­zie je do MOPS-u.

– Część tak – od­pa­rła. – Po­cze­kaj, bab­cia mia­ła tu gdzieś ta­kie kart­ki. Pa­mi­ętam, że je wkła­da­ła. Pró­bo­wa­ły­śmy na­ry­so­wać drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne, mia­ła po­tem do­ko­ńczyć, bo nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć, ale wy­le­cia­ło mi to z gło­wy.

Na­ta­lia zdej­mo­wa­ła wiecz­ka z pu­de­łek, prze­rzu­ca­ła szyb­ko zdjęcia, a po­tem si­ęga­ła po na­stęp­ne. Wresz­cie try­um­fal­nie wznio­sła do góry kart­kę w krat­kę i po­ma­cha­ła nią przed no­sem ku­zy­na. Kich­nął, kie­dy w po­wie­trzu za­wi­ro­wa­ły dro­bin­ki ku­rzu. Ko­bie­ta wy­gła­dzi­ła dło­nią pa­pier i po­ka­za­ła pal­cem na pu­ste miej­sca.

– Czy­li bab­cia tego nie uzu­pe­łni­ła... – za­my­śli­ła się.

– Cze­kaj... – Kuba do­kład­nie się przyj­rzał ry­sun­ko­wi. Na jego szczy­cie znaj­do­wa­li się Jan Wi­la­mow­ski i Ma­rian­na Se­ra­fin, a obok Jó­zef Ro­ma­now­ski i Ja­ni­na Ostrow­ska. – Ład­ne na­zwi­ska – stwier­dził. Ze swo­je­go też był dum­ny i cie­szył się, że jego mat­ka nie zde­cy­do­wa­ła się go zmie­nić, a jemu ra­zem z oj­cem nada­li po­dwój­ne Wi­la­mow­ski-Jur­czyk. – Ale dużo dziur.

– To praw­da – od­pa­rła. – Zo­bacz tu. – Po­ka­za­ła pal­cem. – Bab­cia mi nie chcia­ła wy­ja­śnić, ale to dziw­ne, bo tu jest wy­pi­sa­ne jej ro­dze­ństwo, a ona sie­bie umiej­sco­wi­ła z boku... – za­sta­no­wi­ła się. – Tyle tu pu­stych miejsc.

– Kie­dy bab­cia się uro­dzi­ła?

– W dwu­dzie­stym ósmym roku. Cie­ka­we, dla­cze­go jest osob­no.

– Hm... – za­my­ślił się. – Może da się to po­skła­dać w lo­gicz­ną ca­ło­ść? – Prze­rzu­cił ko­lej­ne zdjęcia, a Na­ta­lia po­da­ła mu pu­de­łko, na któ­re­go wierz­chu do­strze­gli akt zgo­nu Ro­za­lii Wi­la­mow­skiej z domu Ro­ma­now­skiej.

– Może za­ba­wić się w de­tek­ty­wów i spró­bo­wać uzu­pe­łnić część pu­stych miejsc – po­wie­dzia­ła.

– I ten ła­ńcu­szek – do­dał. Na nie­wiel­kim sto­le le­ża­ły do­ku­men­ty wy­da­ne przez le­ka­rza w szpi­ta­lu i urzędo­wy akt zgo­nu. Na nich znaj­do­wał się stru­no­wy wo­re­czek, w któ­rym tkwił srebr­ny ła­ńcu­szek i me­da­lik z wi­ze­run­kiem Mat­ki Bo­skiej.

– Tak... – za­my­śli­ła się. – Może uda się nam zna­le­źć w pa­pie­rach bab­ci jej no­tat­ki. Kie­dyś roz­ma­wia­łam z nią o tym, że po­win­na za­pi­sać naj­wa­żniej­sze wy­da­rze­nia dla po­tom­nych i obie­ca­ła mi, że to zro­bi. Cie­ka­we, czy jej ro­dze­ństwo też zo­sta­wi­ło po so­bie ja­kieś za­pi­ski. Trze­ba po­py­tać wu­jów i ciot­ki.

– Spo­ro ich było – za­sta­no­wił się. – Mie­tek to naj­star­szy z bra­ci – za­wa­hał się przy wuju mat­ki, pró­bu­jąc so­bie przy­po­mnieć, w któ­rym roku zma­rł, ale nie pa­mi­ętał. – Byli Cze­sła­wa, Agniesz­ka, Hen­ryk, Ju­rek, Elżbie­ta i Fran­cisz­ka... Chy­ba wszy­scy.

– Nie – oży­wi­ła się Na­ta­lia. – Bab­cia mó­wi­ła mi, że był jesz­cze chło­piec, któ­ry zma­rł, i po­dob­no jesz­cze ja­kieś dziec­ko, ale dziw­ne... o nim nie chcia­ła mó­wić.

– To jak ukła­da­nie puz­zli – stwier­dził Kuba. – Po­do­ba mi się. Po­szu­kaj­my wszyst­kich ele­men­tów, a po­tem spró­buj­my je uło­żyć w ca­ło­ść.

– A jak się nie sklei?

– To do­zmy­śla­my – za­śmiał się. – Ka­żde z nas będzie mo­gło stwo­rzyć wła­sną wer­sję prze­szło­ści – do­dał, spo­gląda­jąc na roz­ło­żo­ne fo­to­gra­fie.

Czuł, że wci­ąż nie jest świa­do­my swo­jej to­żsa­mo­ści. Nie­daw­no doj­rzał do my­śli, że żeby nie po­wta­rzać ro­dzin­nych skryp­tów, na­le­ży naj­pierw je od­czy­tać i zro­zu­mieć. Po­tem mo­żna za­cząć pi­sać dla po­tom­nych. Po­nad­to nie miał po­jęcia, kim jest. Jego przod­ko­wie od stro­ny mat­ki żyli na po­gra­ni­czu daw­nych za­bo­rów: pru­skie­go i ro­syj­skie­go, a pó­źniej na po­gra­ni­czu dwóch wo­je­wództw: war­mi­ńsko-ma­zur­skie­go i ma­zo­wiec­kie­go, za to ro­dzi­ce ojca po­cho­dzi­li z kra­ńców hi­sto­rycz­ne­go Gór­ne­go Śląska. Mie­sza­ła się w nim bar­dzo ró­żno­rod­na krew. Była w niej do­miesz­ka ma­zur­skiej, ma­zo­wiec­kiej i śląskiej, swo­im dzie­ciom do­rzu­cił ko­ciew­skiej.

– Wcho­dzę w to! – pod­jęła od razu Na­ta­lia. W jej gło­sie wy­brzmiał en­tu­zjazm.

1928 rok

Ka­żdy do­mek ma swój uło­mek

Ten mar­co­wy po­ra­nek na dłu­go zo­sta­nie w pa­mi­ęci ro­dzi­ny kraw­ca Waw­rzy­ńca. Nie tyl­ko dla­te­go, że Wi­la­mow­ski wcze­śniej za­żar­cie dys­ku­to­wał z sy­nem o wy­bo­rach do sej­mu, ani też dla­te­go, że przez szcze­li­ny w oknach wpa­dał do izby zim­ny wiatr i bu­dził do­mow­ni­ków drże­niem ciał, ale przede wszyst­kim dla­te­go, że wy­da­rzy­ło się coś, co zmie­ni­ło ży­cie Wi­la­mow­skich na za­wsze.

Wszyst­ko za­częło się tuż po pó­łno­cy. Ro­za­lia zmęczo­na wczo­raj­szym dłu­gim po­ro­dem nie mia­ła siły wstać do pła­czącej Na­st­ki. Dziew­czyn­ka le­ża­ła w ko­ły­sce, któ­rą Waw­rzy­niec za­mó­wił u miej­sco­we­go sto­la­rza wie­le lat temu, jesz­cze dla swo­je­go pier­wo­rod­ne­go syna. Prze­cho­dzi­ła z jed­ne­go dzie­cia­ka na dru­gie, aż wresz­cie odzie­dzi­czy­ła ją Ana­sta­zja Fran­cisz­ka Wi­la­mow­ska, jako ósme z dzie­ci Ro­za­lii i Waw­rzy­ńca za­miesz­ka­łych przy Sta­rym Mie­ście w Lidz­bar­ku, któ­ry w ty­si­ąc dzie­wi­ęćset dwu­dzie­stym roku wró­cił w gra­ni­ce Rze­czy­po­spo­li­tej. Ro­dzi­na mia­ła dom skrom­ny, ale nie bied­ny. Za­miesz­ka­li w nim wie­le lat temu, by za­opie­ko­wać się sa­mot­ną wdo­wą po Al­fre­dzie Ro­ma­now­skim, wuju Ro­za­lii. Z po­mo­cą ro­dzi­ny uda­ło się im na dole po le­wej stro­nie ko­ry­ta­rza urządzić za­kład kra­wiec­ki z dwie­ma nie­wiel­ki­mi izba­mi. Po pra­wej zaś znaj­do­wa­ła się słu­żbów­ka, w któ­rej w lep­szych cza­sach w domu Ro­ma­now­skich miesz­ka­ła słu­żąca. A że sta­ro­win­ce po­ma­rło się tak jak Al­fre­do­wi, Ma­ria Ro­ma­now­ska zo­sta­ła zu­pe­łnie sama, bo nie­ste­ty ni­g­dy z mężem nie do­cze­ka­li się po­tom­stwa. Dom skła­dał się jesz­cze z pi­ętra, na któ­rym znaj­do­wa­ły się trzy po­ko­je. W jed­nym miesz­ka­ła ciot­ka, w dru­gim dzie­ci, a w trze­cim spa­li Wi­la­mow­scy. Za miej­sce do przyj­mo­wa­nia go­ści słu­ży­ła duża, prze­stron­na kuch­nia. Na cia­sno­tę nikt nie na­rze­kał, tym bar­dziej że kil­ka lat po wpro­wa­dze­niu się mło­dych ma­łżon­ków ciot­ka zma­rła. Jej po­kój za­jęły dziew­częta Wi­la­mow­skie, po­zo­sta­wia­jąc bra­ciom wol­ną prze­strzeń, choć raz w roku znów wszy­scy mu­sie­li się gnie­ść w jed­nej izbie, bo trze­ba było zro­bić miej­sce dla dziad­ków, któ­rzy spędza­li w mie­ście zimę.

Do­ra­sta­jący Mie­tek kłó­cił się z ro­dzi­ca­mi, że chce za­jąć pu­stą słu­żbów­kę, ale zdążył w niej po­miesz­kać za­le­d­wie kil­ka mie­si­ęcy, za­nim oj­ciec najął dzie­wu­chę do po­mo­cy i obie­cał jej oprócz mar­nej pen­sji dach nad gło­wą.

Te­raz jed­nak nikt już nie wspo­mi­nał Ma­rii Ro­ma­now­skiej. Był po­czątek mar­ca, za oknem pa­dał deszcz, a wiatr za­ci­nał w szy­by. Do­cho­dzi­ła pó­łnoc, kie­dy w po­ko­ju roz­le­gł się płacz dziec­ka. Waw­rzy­niec moc­niej na­su­nął pie­rzy­nę na gło­wę, a Ro­za­lia, stęka­jąc, pod­nio­sła się z łó­żka i wzi­ęła cór­kę na ręce. Dziew­czyn­ka aż za­no­si­ła się od pła­czu. Mia­ła czer­wo­ną po­marsz­czo­ną skó­rę, na jej czo­le po­ja­wi­ły się kro­ple potu. Mat­ka przy­tu­li­ła ją do sie­bie i po­kle­pa­ła po pu­pie. Pod pal­ca­mi po­czu­ła wil­goć, więc wes­tchnęła, uło­ży­ła małą z po­wro­tem do ko­ły­ski i za­częła ją roz­bie­rać. Zmie­ni­ła jej pie­lu­chę i kie­dy wresz­cie po­now­nie po­za­wi­ja­ła w bety, pró­bo­wa­ła przy­sta­wić dziec­ko do pier­si. Schy­li­ła się, by usi­ąść, ale mia­ła taki ból po­mi­ędzy no­ga­mi, że wresz­cie po­ło­ży­ła się do łó­żka, od­sło­ni­ła pie­rś i przy­su­nęła do niej Na­st­kę. No­wo­ro­dek za­kwi­lił, ale za­raz sły­chać było w po­ko­ju spo­koj­ny od­dech. Ro­za­lia opa­tu­li­ła jesz­cze sie­bie i cór­kę, a po­tem przy­mknęła na chwi­lę oczy, by od­po­cząć. Ock­nęła się go­dzi­nę pó­źniej. W po­ko­ju pa­no­wa­ła ci­sza, był śro­dek nocy. Waw­rzy­niec chra­pał, a obok niej le­ża­ło małe za­wi­ni­ąt­ko. Na­st­ka spa­ła. Ko­bie­ta od­su­nęła jej cza­pecz­kę z czo­ła, ale za­sko­czył ją chłód pod pal­ca­mi. Przy­ło­ży­ła dłoń do po­licz­ka. Zła­pa­ła skó­rę dziec­ka w pal­ce, by lek­ko uszczyp­nąć.

*

W tym sa­mym cza­sie kil­ka ki­lo­me­trów od Lidz­bar­ka wiatr dął z po­dob­ną siłą, wci­ska­jąc się szcze­li­na­mi do środ­ka cha­ty. Przez obe­jście szła za­ma­szy­stym kro­kiem ni­ska okrągła ko­bie­ci­na opa­tu­lo­na we­łnia­ną chu­s­tą, na­zy­wa­na we wsi po pro­stu Anką albo bab­ką, choć byli i tacy, któ­rzy mó­wi­li o niej „iba­ma” albo z nie­miec­ka „He­bam­me”. W od­da­li uja­da­ły psy. Sta­ru­cha szep­ta­ła coś pod no­sem. O mało nie po­śli­zgnęła się na bło­cie, ale wresz­cie zła­pa­ła się fu­try­ny, pod­wi­nęła lek­ko gru­bą, prze­past­ną spód­ni­cę i we­szła do środ­ka. Na­tych­miast otrze­pa­ła za­bło­co­ne buty i za­częła zdej­mo­wać z sie­bie okry­cie. Po po­miesz­cze­niu roz­sze­dł się kwa­śny za­pach potu.

– Szyb­ko! – wrza­snął mężczy­zna.

A wte­dy po­wie­trze prze­szy­ło ko­bie­ce za­wo­dze­nie.

– Co się tak drze? – sap­nęła pod no­sem i ka­za­ła dzie­wu­sze, sto­jącej jak słup soli przy pie­cu, grzać wodę i szy­ko­wać czy­ste szma­ty. Pod­wi­nęła ręka­wy, wy­de­zyn­fe­ko­wa­ła dło­nie i we­szła wresz­cie do po­ko­ju, gdzie na po­sła­niu le­ża­ła bar­dzo mło­da dziew­czy­na.

– Po­móc? – spy­tał star­szy mężczy­zna. – Da radę Anka?

– Jo... a co mam nie dać, nie­jed­no już na świat przy­jęłam – od­pa­rła za­dzior­nie. – A oj­ciec dzie­ciu­ka gdzie? – spy­ta­ła, spo­gląda­jąc na go­spo­da­rza i jego żonę, bo ich zna­ła do­sko­na­le.

Przy­je­cha­li tu kil­ka lat temu z „Ru­skiej Pol­ski”. Za­mie­rza­li wy­ru­szyć do Ame­ry­ki. Od sąsia­dów usły­sze­li o Ży­dzie Cha­imie Lej­bie Wo­znian­skim, któ­ry wspól­nie z sy­nem or­ga­ni­zo­wał gru­py ucho­dźców ma­rzących o lep­szym ży­ciu „za wiel­ką wodą”. Za­trzy­ma­li się więc we wsi, gdzie cze­ka­li na pod­róż i przez kil­ka dni żyli mrzon­ką o swo­im El­do­ra­do. Do Sta­nów Zjed­no­czo­nych nie wy­je­cha­li jed­nak ni­g­dy, wsi­ąkli w tu­tej­szą wieś i po­rzu­ci­li ma­rze­nia, to­pi­ąc je od cza­su do cza­su w kie­lisz­ku wód­ki. I wła­śnie tu­taj Anka przyj­mo­wa­ła ich „dzie­ciu­ki” na świat. Po­tra­fi­ła­by je wy­li­czyć w od­po­wied­niej ko­lej­no­ści obu­dzo­na w środ­ku nocy.

Go­spo­dy­ni jed­nak się nie ode­zwa­ła, sta­ła ni­czym słup soli przy łó­żku cór­ki i za­ci­ska­ła pal­ce na far­tu­chu, któ­rym była prze­wi­ąza­na w pa­sie.

– To za wcze­śnie, to za wcze­śnie, po­dob­no jesz­cze mie­si­ąc albo dwa – jęk­nęła. – Oj­ciec sprał ją – rzu­ci­ła. – Tera my do­pie­ro do­wie­dzie­li się, że ona brze­mien­na. Przy­je­cha­ła do cha­łu­py i ot na­gle dzie­ciak w dro­dze – do­da­ła z prze­stra­chem na wspo­mnie­nie awan­tu­ry, któ­rą wy­wo­łał jej mąż, kie­dy do­wie­dział się, że zo­sta­nie dziad­kiem, choć zi­ęcia na ho­ry­zon­cie nie było wi­dać. Chwy­cił rze­mień i zdzie­lił cór­kę przez ty­łek, po­wta­rza­jąc, że za rzad­ko ją prał. Po­tem ze­rwał jej z szyi srebr­ny me­da­lik, któ­ry no­si­ła od świ­ętej ko­mu­nii, wci­snął go do kie­sze­ni i na­wrzesz­czał, że na nie­go nie za­słu­gu­je. A gdy chwy­cił po­grze­bacz i ka­zał cór­ce wy­znać, kto jest oj­cem bękar­ta, ta ryk­nęła pła­czem i wy­du­ka­ła le­d­wie na­zwi­sko, bo za­raz ode­szły jej wody.

– I spio­rę jesz­cze raz! Niech tyl­ko uro­dzi! Ta... ta... wy­wło­ka! – Za­mach­nął się i prze­ci­ął ręką po­wie­trze, jak­by da­wał cór­ce razy. Po­tem od­ci­ągnął na bok sta­rą Ankę i szep­nął jej coś na ucho. Aku­szer­ka zro­bi­ła znak krzy­ża, ale po chwi­li kiw­nęła gło­wą. – Sa­mo­gon dam i parę gro­szy do ręki wci­snę, ode mnie krzyw­dy mieć nie będzie­cie – do­dał dla pew­no­ści, a bab­ka po­now­nie przy­tak­nęła i wresz­cie wy­pchnęła go za drzwi.

– No, ko­cha­niut­ka, uro­dzim, jo? – Wes­tchnęła. – Nie­bo­że ty... tak to je, jak się nogi roz­wie­ra nie tam, gdzie trza. – Klep­nęła ją w ko­la­na ni­czym kro­wę, któ­ra po­win­na się na­stąpić. Po­tem prze­ta­rła mo­kre czo­ło dziew­czy­ny. Twarz mia­ła roz­pa­lo­ną, jak­by ży­wym ogniem kto ją przy­pie­kał.

*

– Na­st­ka... – szep­nęła, nie do­wie­rza­jąc. – Na­stu­sia! – Szarp­nęła dziew­czyn­ką i na­tych­miast za­częła ją roz­wi­jać z be­tów. Pod­no­si­ła jej rącz­ki i nó­żki, ale te bez­wład­nie opa­da­ły, jak­by na­le­ża­ły do szma­cia­nej lal­ki, a nie do dziec­ka. – Na­stu­sia! – pi­snęła prze­ra­żo­na. – Na­stu­sia!

– Co się drzesz jak opęta­na? – wark­nął w pó­łśnie Waw­rzy­niec. – Noc jest.

– Waw­rek – jęk­nęła. – Na­stu­sia... – Po­now­nie szarp­nęła na­gu­sie­ńkim już dziec­kiem.

Mężczy­zna po­de­rwał się z łó­żka. W pierw­szej chwi­li nie wie­dział, co zro­bić. Po­tem sko­czył do Ro­za­lii i za­brał od niej cór­kę. Dziec­ko le­cia­ło mu przez ręce, więc roz­sta­wił pal­ce, by uło­żyć so­bie nie­wiel­ką głów­kę na dło­ni. Spoj­rzał na prze­ra­żo­ną żonę, któ­ra ki­wa­ła gło­wą na pra­wo i lewo. Przy­sta­wił ucho do ma­le­ńkiej pier­si i wark­nął do żony, by była ci­cho.

– Coś zro­bi­ła? – szep­nął.

– Za­snęłam... – Roz­pła­ka­ła się. – Za­snęłam... tyl­ko za­mknęłam oczy na chwi­lę...

Waw­rzy­niec uło­żył dziew­czyn­kę na łó­żku. Na­stu­sia wy­gląda­ła, jak­by spa­ła, tyl­ko z jej cia­ła znik­nęła ró­żo­wo­ść ty­po­wa dla no­wo­rod­ka. Skó­ra była bla­da, źre­ni­ce nie po­ru­sza­ły się pod po­wie­ka­mi, a rącz­ki le­ża­ły nie­ru­cho­me po bo­kach. Ro­za­lia do­tknęła głów­ki Na­st­ki. Po­gła­ska­ła ją de­li­kat­nie, jak­by bała się, że ją obu­dzi. Tłu­mi­ła płacz, wci­ska­jąc so­bie jed­ną pi­ęść do ust, by nie wrzesz­czeć.

– Ta­kie rze­czy się zda­rza­ją – po­wie­dział ci­cho.

– Może da się ją od­ra­to­wać? Waw­rzyk... Waw­rzyk, leć po dok­to­ra – szep­ta­ła. Wresz­cie ze­rwa­ła się z łó­żka i pod­bie­gła do męża. Wbi­ła w nie­go pal­ce. Za­częła szar­pać ko­szu­lę. – Leć po dok­to­ra! Może to nic, może ją zbu­dzi, ura­tu­je! Waw­rzyk! Waw­rzyk... – po­wta­rza­ła nie­przy­tom­nie. – Waw­rzyk...

Wi­la­mow­ski przy­ci­ągnął do sie­bie żonę i przy­ci­snął ją do pier­si, by się uspo­ko­iła. Nie miał ocho­ty wy­cho­dzić z domu. Wie­dział, że dok­tor nic tu nie po­mo­że, ale Ro­za­lia tak moc­no wbi­ja­ła w nie­go pal­ce, że wresz­cie się pod­dał, ode­pchnął ją od sie­bie i si­ęgnął po ka­po­tę prze­wie­szo­ną przez po­ręcz krze­sła.

– Do­bra – od­pa­rł zre­zy­gno­wa­ny. – Pój­dę po dok­to­ra...

Ubie­rał się w po­śpie­chu. Ro­za­lia po­ga­nia­ła go, cho­dzi­ła po po­ko­ju od ścia­ny do ścia­ny i pła­ka­ła. Przy­po­mi­na­ła ran­ne zwie­rzę, któ­re mio­ta­ło się w klat­ce, szu­ka­jąc wy­jścia. Od cza­su do cza­su po­wie­trze prze­szy­wa­ło wy­cie prze­pe­łnio­ne jej bó­lem i stra­chem.

– Po­wiem mat­ce, żeby przy­szła, może za­ra­dzi jesz­cze – do­dał i wy­sze­dł z po­ko­ju. Po chwi­li przy Ro­za­lii po­ja­wi­ła się Ma­rian­na. Wy­gląda­ła jak upiór w ja­snej dłu­giej ko­szu­li, oświe­tlo­na je­dy­nie pro­mie­niem świe­cy.

*

– Jo – stwier­dzi­ła try­um­fal­nie Anka. – Ko­niec bólu. – Po­kle­pa­ła po łyd­ce dziew­czy­nę. Od­ci­ęła pępo­wi­nę i za­wi­nęła dziec­ko w czy­stą szma­tę. Wy­nio­sła z po­ko­ju i wci­snęła w ręce go­spo­da­rzo­wi. – Po­klep­ta tak, żeby pła­ka­ło. – Po­ka­za­ła mu, jak po­trzeć cia­łko no­wo­rod­ka. – Tyl­ko idźta stąd, żeby dzie­wu­cha nie sły­sza­ła. – Spoj­rza­ła na mężczy­znę, kie­dy wci­snęła mu no­wo­rod­ka w ra­mio­na, ale za­raz mach­nęła ręką z re­zy­gna­cją. – Lub zrób­ta, co chce­ta... Wa­sze su­mie­nie, wasz grzech i was Bóg osądzi.

– Niech mi tu Anka nie wy­je­żdża z Bo­giem – wark­nął, ale od­ru­cho­wo po­kle­pał dzie­cia­ka po plec­kach.

Bab­ka wró­ci­ła do po­ko­ju. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach potu i krwi. Go­spo­dy­ni sie­dzia­ła na łó­żku koło cór­ki i prze­cie­ra­ła jej czo­ło mo­krą szmat­ką.

– Dla­cze­go nie pła­cze? – jęk­nęła pier­wo­ród­ka i pró­bo­wa­ła unie­ść się na łok­ciach. Wzrok utkwi­ła w drzwiach, przez któ­re prze­szła aku­szer­ka. – Dla­cze­go nie pła­cze?!

– Za wcze­śnie się uro­dzi­ło nie­bo­żę. Twój oj­ciec za­brał je z two­ich oczu, coby cier­pie­nia wi­ęcej nie było.

– Chłop­czyk czy dziew­czyn­ka?

Anka za­wa­ha­ła się. Nie spoj­rza­ła na dziew­czy­nę. Ota­rła jej nogi, a po­tem wrzu­ci­ła ło­ży­sko do ce­brzy­ka. Pla­snęło, a dziew­czy­na znów za­nio­sła się pła­czem.

– Nie rycz, go­rącz­ki do­sta­niesz – upo­mnia­ła ją sta­ra. – Chło­pak był – do­da­ła, chrząka­jąc pod no­sem, jak­by sło­wa z tru­dem prze­szły jej przez gar­dło. – Mło­da je­steś, uro­dzisz jesz­cze nie­jed­no, a te­raz nie maż się, bo za­raz trza będzie ko­lej­ną trum­nę zbi­jać z de­sek.

W tym cza­sie oj­ciec dziew­czy­ny wci­snął opa­tu­lo­ne­go w płó­cien­ne szmat­ki dzie­cia­ka za pa­zu­chę ko­żu­cha i wy­sze­dł z cha­łu­py. Sze­dł pro­sto do chle­wi­ka. Po­ci­ągnął do sie­bie ci­ężkie drzwi, a od pro­gu ude­rzył go smród świ­ńskich od­cho­dów. Zmarsz­czył nos, ale nie za­trzy­mał się przy ma­cio­rze. Po­sze­dł od razu do wiel­kie­go ni­czym gda­ńska sza­fa knu­ra. Ten pod­nió­sł się na wi­dok go­spo­da­rza i ci­ężkim ciel­skiem na­pa­rł na ba­rier­ki. Mężczy­zna od­ru­cho­wo cof­nął się, ale po chwi­li wy­jął zza pa­zu­chy pła­czące­go dzie­cia­ka i po­now­nie pod­sze­dł bli­żej. Chwy­cił go jed­ną ręką i pod­nió­sł. Knur spoj­rzał na jego dłoń i za­czął po­hu­ki­wać. W chlew­ni ode­zwa­ły się po­zo­sta­łe świ­nie. Mężczy­zna spoj­rzał w oczy knu­ra, któ­ry na­gle po­de­rwał gło­wą tak gwa­łtow­nie, że wy­stra­szył go­spo­da­rza. O mało nie wy­pu­ścił dzie­cia­ka. Ser­ce za­ło­mo­ta­ło mu w pier­si, a nogi lek­ko się ugi­ęły. Na­gle ja­kaś sil­na ręka szarp­nęła go za ra­mię i wy­rwa­ła mu dzie­cia­ka.

– Bój się Boga! – wrza­snął mężczy­zna.

– Nic ci do tego! – wark­nął, pró­bu­jąc si­ęgnąć po wnu­ka, jed­nak sąsiad, któ­ry przy­sze­dł za aku­szer­ką, by po ro­bo­cie od­wie­źć ją do domu fur­man­ką, bo nie chciał, żeby jego mat­ka włó­czy­ła się po nocy po wsi, cof­nął się i splu­nął pod nogi.

– Bój się Boga – po­wtó­rzył.

Wte­dy świe­żo upie­czo­ne­go dziad­ka opu­ści­ła od­wa­ga. Jesz­cze raz spoj­rzał na ol­brzy­mie­go knu­ra i prze­że­gnał się.

– Wy­bacz mi, Boże – szep­nął, ale po chwi­li nie­przy­tom­nym wzro­kiem spoj­rzał na mężczy­znę. Po­ma­so­wał skro­nie, bo ból roz­sa­dzał mu czasz­kę. – I co ja mam z tym bękar­tem po­cząć?

– Wie­cie, kto jest oj­cem?

– Jo... – za­wa­hał się. – Ale trza by do Lidz­bar­ka, a nie mam ko­nia.

– Za­wie­ze, tyl­ko po­wiedz­cie, komu taki ge­szeft zro­bić.

Dziec­ko kwi­li­ło, kie­dy jego dzia­dek na­kre­ślił w po­wie­trzu po raz ko­lej­ny znak krzy­ża, a po­tem przy­po­mniaw­szy so­bie o czy­mś, si­ęgnął do kie­sze­ni. Wy­jął z niej me­da­lik cór­ki, przez mo­ment wa­żył go w dło­ni, ale za­raz we­tknął go pod bety no­wo­rod­ka. Do­tknął jesz­cze jego czo­ła, po­now­nie po­pro­sił Boga o wy­ba­cze­nie i wci­snął bękar­ta za poły ko­żu­cha sąsia­da tak, by go nie za­du­sić.

*

Waw­rzyk wy­sze­dł przed dom i za­pa­lił pa­pie­ro­sa. Stał przy­tu­lo­ny do ścia­ny domu, drża­ły mu pal­ce z zim­na i z ner­wów. Po dok­to­ra jed­nak nie wy­ru­szył. Wie­dział, że nic to już nie da. Dla spo­ko­ju Ro­za­lii wy­sze­dł przed dom, choć za­pla­no­wał, że po­stoi chwi­lę i wró­ci. Po­wie, że dok­to­ra nie za­stał. Za­ci­ągnął się dy­mem. Nie czuł bólu, choć przed chwi­lą zma­rło jego le­d­wo na­ro­dzo­ne dziec­ko. Nie pierw­sze – po­my­ślał, lecz li­czył na to, że ostat­nie. Śmier­ci się nie bał. Dużo jej w ży­ciu wi­dział. Do­ro­słych mężczyzn, któ­rym szczu­ry wy­ja­da­ły wnętrz­no­ści, cia­ła ro­ze­rwa­ne mi­na­mi, mó­zgi roz­pry­śni­ęte po zie­mi. No­sił w so­bie śmie­rć in­nych. Ob­ra­zy za­pi­sa­ły się bar­dzo wy­ra­źnie w jego pa­mi­ęci, bu­dzi­ły go po no­cach i nie da­wa­ły spać. Wy­star­czy­ło ja­kieś po­ru­sze­nie, ner­wy, a za­raz wra­ca­ły.

Wi­la­mow­ski pod­nió­sł wy­żej ko­łnierz płasz­cza i si­ęgnął po ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa. Spoj­rzał przed sie­bie. W od­da­li za­uwa­żył za­rys fur­man­ki za­przężo­nej w jed­ne­go ko­nia, do­pie­ro po­tem do­strze­gł męską syl­wet­kę ko­le­bi­ącą się na boki. Zdzi­wił się, że w środ­ku nocy w taką pa­skud­ną po­go­dę ktoś spa­ce­ru­je po mie­ście. Przy­mknął po­wie­ki, by po chwi­li znów je otwo­rzyć. Nie miał pew­no­ści, czy to nie oma­my. Mężczy­zna jed­nak się zbli­żał. Sze­dł lek­ko po­chy­lo­ny, wtu­la­jąc gło­wę w gru­by ko­łnierz, z da­le­ka przy­po­mi­nał nie­dźwie­dzia. Jed­ną rękę przy­ci­skał do pier­si. Waw­rzy­niec po­my­ślał o bro­ni, któ­rą nie­zna­jo­my mógł ukry­wać za pa­zu­chą. Prze­sze­dł go zim­ny dreszcz i na­tych­miast wy­co­fał się do domu. Nie za­mie­rzał kon­fron­to­wać się z opry­chem, któ­ry pew­nie po nocy szu­kał za­czep­ki. Za­mknął drzwi i zdjął wil­got­ny od mżaw­ki płaszcz. Za­wie­sił go w sie­ni i już miał ru­szyć w głąb domu, gdy na­gle roz­le­gło się pu­ka­nie. Drgnął i po­wo­li wró­cił do drzwi. Na­słu­chi­wał, ale się nie po­wtó­rzy­ło. Nie­uf­nie prze­kręcił za­mek i ostro­żnie wyj­rzał na ze­wnątrz.

Wy­stra­szył się na wi­dok ob­ce­go. Przez myśl prze­szło mu, że za chwi­lę będzie mu­siał sto­czyć wal­kę z na­past­ni­kiem. Na­pi­ął cia­ło, go­tu­jąc się do sko­ku.

– Wi­la­mow­ski? – Usły­szał tu­bal­ny głos.

– Jo... – od­pa­rł od­ru­cho­wo. – Jaki...?

Nie zdążył jed­nak nic po­wie­dzieć, kie­dy mężczy­zna wy­ci­ągnął coś zza pa­zu­chy i wci­snął mu w ra­mio­na. Po­tem na­tych­miast od­wró­cił się i bez sło­wa od­sze­dł. Waw­rzy­niec stał przez mo­ment, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co się sta­ło. To sen? Może mara ja­kaś? Zro­bił krok przez próg i wyj­rzał na po­grążo­ną w ciem­no­ści uli­cę. Do­strze­gł cień prze­my­ka­jący w od­da­li. Wy­ra­źnie trzy­mał się w bez­piecz­nej od­le­gło­ści od lam­py ga­zo­wej. Raz tyl­ko obej­rzał się za sie­bie, a po­tem sko­czył na fur­man­kę, za­ci­ął ko­nia i znik­nął z oczu Waw­rzy­ńca.

– Pa­la­ruch jaki czy co? – szep­nął i od­ru­cho­wo zro­bił znak krzy­ża, wci­ąż trzy­ma­jąc w ra­mio­nach nie­wiel­kie za­wi­ni­ąt­ko. Po jego cie­le prze­szły ciar­ki. Chciał już się cof­nąć i wró­cić do miesz­ka­nia, gdy na­gle usły­szał kwi­le­nie. Nie­przy­jem­nie ści­snęło go w żo­łąd­ku. Za­drża­ły mu ręce, a przez gło­wę prze­le­cia­ło mnó­stwo naj­ró­żniej­szych my­śli. Do­pie­ro zim­ny wiatr, któ­ry sma­gnął go bez li­to­ści po twa­rzy, spo­wo­do­wał, że od­wi­nął lek­ko szmat­kę. Znów zer­k­nął w pra­wo i w lewo, ale ni­g­dzie nie było wi­dać ży­we­go du­cha.

– Jest tu kto? – spy­tał w ciem­no­ść, a ta­jem­ni­czy mężczy­zna kil­ka­dzie­si­ąt me­trów da­lej trza­snął z bi­cza ko­nia. Za­klął pod no­sem, że nie­po­trzeb­nie wtrącił nos w nie swo­je spra­wy, a po­tem szyb­ko moc­niej na­su­nął czap­kę na gło­wę, pod­nió­sł ko­łnierz ko­żu­cha i po chwi­li znik­nął w ciem­no­ściach poza mia­stem. – Boże świ­ęty – szep­nął Waw­rzy­niec, gdy od­su­nął szmat­kę z twa­rzy dziec­ka. Chrząk­nął, a wte­dy nie­mow­lę roz­pła­ka­ło się w głos, jak­by cze­ka­ło na od­po­wied­ni sy­gnał. To wy­rwa­ło ze snu Miet­ka.

– Co to jest? – spy­tał, wi­dząc ojca sto­jące­go w sie­ni z za­wi­ni­ąt­kiem na rękach. – W nia­ńkę się ba­wisz? – ziew­nął chło­pak, będąc prze­ko­na­nym, że oj­ciec trzy­ma Na­st­kę. – Mat­ka śpi? Na­kar­mić małą trze­ba.

Mie­tek zbli­żył się do ojca i zaj­rzał w szmat­ki. Dziec­ko było czer­wo­ne na twa­rzycz­ce, za­no­si­ło się od pła­czu.

– To nie Na­st­ka – szep­nął Waw­rzy­niec, a Mie­tek spoj­rzał na nie­go prze­stra­szo­ny. Był pe­wien, że ojcu w gło­wie się po­mie­sza­ło. Cza­sa­mi dziw­nie się za­cho­wy­wał, cho­dził po nocy, nie mógł spać, opo­wia­dał o kosz­ma­rach z woj­ny. – Ktoś nam bękar­ta pod­rzu­cił.

– Co? – Mie­tek zła­pał ojca za ra­mię. – Ja­kie­go bękar­ta? – Zaj­rzał jesz­cze raz w szma­ty i przyj­rzał się za­pła­ka­nej twa­rzycz­ce.

– Pa­la­ruch jaki – wark­nął oj­ciec. – Two­je? – spy­tał, choć ser­ce wa­li­ło mu jak sza­lo­ne, a my­śli krąży­ły tyl­ko wo­kół jed­nej ko­bie­ty.

Syn po­bla­dł. Spoj­rzał na ojca i wy­krzy­wił się w gry­ma­sie nie­za­do­wo­le­nia po­mie­sza­ne­go z obrzy­dze­niem.

– Nie wiem – od­pa­rł szcze­rze. Wzru­szył ra­mio­na­mi, by ukryć zde­ner­wo­wa­nie. – Obce pew­nie, wszy­scy wie­dzą, że u nas jest co do gęby wło­żyć, to pod­rzu­ci­ła ja­kaś bie­do­ta.

– Wiel­ki fa­cet, a nie bie­do­ta – mruk­nął. – W ko­żu­chu, gęby nie było wi­dać. Za­py­tał tyl­ko, czy Wi­la­mow­ski, i ucie­kł.

– Co ro­bi­my? Wie ktoś o nim?

– Cho­dź – po­wie­dział zre­zy­gno­wa­nym gło­sem do syna. – Jest jesz­cze coś – do­dał i ru­szył do po­ko­ju Ro­za­lii.

Za­sko­czo­ny syn pod­ci­ągnął ka­le­so­ny, któ­re le­d­wo trzy­ma­ły się na jego ko­ści­stych bio­drach, i po­sze­dł za oj­cem.

*

Ro­za­lia cho­dzi­ła po po­ko­ju i dra­pa­ła się po gło­wie. Mru­cza­ła pod no­sem nie­zro­zu­mia­łe sło­wa i szlo­cha­ła, bo­jąc się roz­pła­kać w głos. Kie­dy do po­ko­ju we­szli Waw­rzy­niec z Miet­kiem, za­ma­rła. Spo­dzie­wa­ła się dok­to­ra. Zmie­rzy­ła męża z góry na dół. Wy­da­ło się jej, że sły­szy płacz dziec­ka, więc na­tych­miast do­sko­czy­ła do łó­żka. Chwy­ci­ła Na­st­kę w ra­mio­na, ale dziew­czyn­ka nie otwie­ra­ła ust, nie re­ago­wa­ła na jej szar­pa­nie, a Ro­za­lia po­trząsa­ła nią ni­czym ze­psu­tą lal­ką.

– Na­stu­sia! – jęk­nęła. – Ode­zwa­ła się, sły­sza­łam... Ona żyje...

– Prze­stań. – Waw­rzy­niec po­ło­żył żo­nie rękę na ra­mie­niu.

Do­pie­ro wte­dy zro­zu­mia­ła, że pła­ka­ło dziec­ko, któ­re trzy­mał na rękach. Z prze­ra­że­niem mu się przyj­rza­ła. Wte­dy sie­dząca w rogu po­ko­ju Ma­rian­na po­de­rwa­ła się i po­de­szła do syna. Te­raz czte­ry do­ro­słe oso­by po­chy­la­ły się nad pod­rzut­kiem, któ­ry pła­kał co­raz gło­śniej, do­po­mi­na­jąc się je­dze­nia. 

– Na­karm je – po­wie­dział bez­e­mo­cjo­nal­nym to­nem gło­su, pod­su­wa­jąc Ro­za­lii dzie­cia­ka.

Ma­rian­na na­tych­miast wy­jęła z ra­mion sy­no­wej mar­twe cia­łko Na­st­ki. Do­tknęła pal­ca­mi zim­nych po­licz­ków wnucz­ki, od cze­go prze­szły ją ciar­ki. Nie­jed­ne­go mar­twe­go nie­mow­la­ka już w ży­ciu wi­dzia­ła, ale te­raz po­czu­ła się nie­swo­jo, jak­by do po­ko­ju wle­cia­ło ja­kieś li­cho, okrąży­ło ją i spo­częło w po­bli­żu pod­rzut­ka, któ­ry nie wia­do­mo dla­cze­go zna­la­zł się w ich domu wła­śnie w tę noc. Za oknem za­wył wiatr, na­pa­rł na szy­by. Jęk­nęły w ra­mach, jak­by z tru­dem wstrzy­my­wa­ły na­pór po­wie­trza.

– Co... to? – spy­ta­ła chra­pli­wym gło­sem młod­sza z ko­biet. – Jak...? Gdzie dok­tor?

– Dok­to­ra nie było – skła­mał. – A to... Sama wi­dzisz, dzie­ciak! – od­pa­rł po­iry­to­wa­ny Waw­rzy­niec. – Pod­rzu­tek!

Ro­za­lia wy­ta­rła nos ręka­wem i wy­ci­ągnęła ręce po pła­czące ma­le­ństwo, a od razu po jej cie­le roz­la­ło się przy­jem­ne cie­pło. Przy­tu­li­ła je do sie­bie, jed­nak le­ża­ło ina­czej niż jej cór­ka, było inne w do­ty­ku, ko­ści­ste, nie­pa­su­jące, prze­ło­ży­ła je więc na dru­gie przed­ra­mię i do­tknęła po­licz­ków. Mie­sza­ły się w niej dwa uczu­cia. Tkli­wo­ść i roz­pacz wal­czy­ły w jej ser­cu, nie po­zwa­la­jąc jed­nak na odło­że­nie dziec­ka.

– No­wo­ro­dek – oce­ni­ła Ma­rian­na.

Mie­tek przy­glądał się ose­sko­wi, ale sło­wa z sie­bie wy­du­sić nie umiał. Ser­ce wa­li­ło mu jak osza­la­łe. Si­ęgnął do szma­tek, któ­ry­mi dzie­ciak był opa­tu­lo­ny, ale mat­ka ode­pchnęła jego rękę.

– List po­wi­nien być – wy­ja­śnił, a jego głos wy­ra­źnie za­drżał.

Mat­ka od razu na nie­go spoj­rza­ła i zmarsz­czy­ła czo­ło.

– Mie­tek! – wark­nęła. – Czy to two­ja spraw­ka? Zba­ła­mu­ci­łeś ja­kąś dzie­wu­chę?

– Mamo! – obu­rzył się. – To nie moje.

Głos jego nie za­brzmiał pew­nie. Osiem­na­sto­la­tek chrząk­nął, by ukryć swo­je zmie­sza­nie. Ro­za­lia roz­wi­nęła dziec­ko z płó­cien­nych tka­nin, w któ­re było otu­lo­ne. No­si­ło śla­dy krwi i po­po­ro­do­wej mazi. Mu­sia­ła jed­nak spraw­dzić, ja­kiej było płci, jak­by wła­śnie to mia­ło zde­cy­do­wać o jego dal­szym lo­sie.

– Dzie­wusz­ka – szep­nęła, a ser­ce znów się jej ści­snęło, jak­by mia­ła przed sobą Na­stu­się. Ryk­nęła hi­ste­rycz­nym pła­czem i ro­zej­rza­ła się za cia­łkiem swo­je­go dziec­ka. Waw­rzy­niec jed­nak nie po­zwo­lił jej ode­jść od no­wo­rod­ka. Zła­pał ją za ra­mię i ści­snął. Zo­sta­ła więc i po­now­nie bez­rad­nie po­chy­li­ła się nad pod­rzut­kiem. Za­ci­snęła pal­ce, kie­dy po­czu­ła, jak po brzu­chu spły­wa jej mle­ko z na­brzmia­łych pier­si.

Ma­rian­na nie na­my­śla­ła się dłu­go, chwy­ci­ła brud­ne szma­ty, chcąc za­wi­nąć w nie cór­kę Wi­la­mow­skich. Nikt nie za­pro­te­sto­wał. Kie­dy jed­nak roz­wi­nęła płót­no, coś ma­łe­go zsu­nęło się z nie­go na podło­gę. Schy­li­ła się i po chwi­li wy­ci­ąga­ła przed sobą dłoń, na środ­ku któ­rej le­żał srebr­ny ła­ńcu­szek z me­da­li­kiem.

– Jest to za­miast li­stu – po­wie­dzia­ła. – Chrze­ści­ja­ński dzie­ciak, o tyle do­brze – do­da­ła gro­bo­wym gło­sem. – Choć może sam dia­beł dla nie­po­zna­ki je pod­rzu­cił. Jed­no za­brał, swo­je od­dał na wy­cho­wa­nie, ale o za­pła­tę też się upo­mni – mru­cza­ła gro­bo­wym gło­sem, po­dob­nie jak sy­no­wa nie­prze­ko­na­na do tego, co po­win­ni zro­bić.

Ro­za­lia po­czu­ła, że po jej cie­le prze­szły ciar­ki, ale gdy tyl­ko przy­tu­li­ła do sie­bie na­gu­sie­ńką dziew­czyn­kę, za­raz jej cia­ło za­re­ago­wa­ło ina­czej. Na­brzmia­łe pier­si upo­mi­na­ły ją, że wła­śnie trze­ba na­kar­mić tę małą isto­tę, któ­ra ja­ki­mś cu­dem prze­ży­ła na­ro­dzi­ny i tra­fi­ła pod ich dach. Uło­ży­ła po­now­nie dziew­czyn­kę na pra­wym przed­ra­mie­niu.

– Nie mogę tego zro­bić – jęk­nęła nie­ocze­ki­wa­nie i wci­snęła dzie­cia­ka Waw­rzy­ńco­wi.

Za­sko­czo­ny mężczy­zna wzdry­gnął się i na­tych­miast od­dał jej pod­rzut­ka. Sta­ła więc bez­rad­nie, wpa­tru­jąc się w czer­wo­ną od pła­czu twa­rzycz­kę dziec­ka. Wie­dzia­ła, że kie­dy przy­sta­wi je do pier­si, zdra­dzi pa­mi­ęć swo­jej cór­ki. Nie zdąży­ła jej opła­kać, a już w ra­mio­nach ści­ska­ła obcą dziew­czyn­kę. Po­ci­ągnęła no­sem, a po­tem wy­ta­rła twarz ręka­wem.

– Jak jej nie na­kar­misz – ode­zwa­ła się Ma­rian­na – za­raz będą dwa trup­ki – do­da­ła bez ogró­dek, ko­ńcząc za­wi­ja­nie Na­st­ki. Przy­su­nęła po­tem dziec­ko do pod­rzut­ka, co wy­wo­ła­ło ko­lej­ną falę pła­czu Wi­la­mow­skiej. – Dwa czy je­den? – po­wtó­rzy­ła twar­do, a dziec­ko roz­krzy­cza­ło się jesz­cze gło­śniej.

Ro­za­lia wresz­cie się pod­da­ła. Usia­dła i przy­sta­wi­ła ją do pier­si. Mała po­cząt­ko­wo nie umia­ła chwy­cić bro­daw­ki, ale trwa­ło to nie­dłu­go. Kil­ka mi­nut pó­źniej sły­chać było po­stęki­wa­nie no­wo­rod­ka i szlo­cha­nie Ro­za­lii. Nikt w tym cza­sie się nie od­zy­wał. Waw­rzy­niec i Mie­tek przy­gląda­li się kar­mi­ącej mat­ce. Ma­rian­na wła­śnie szczel­niej opa­tu­la­ła mar­twą dziew­czyn­kę. Za­sło­ni­ła jej twa­rzycz­kę. Zro­bi­ła znak krzy­ża, a po­tem za­nio­sła ją w kąt po­ko­ju bli­żej pie­ca.

– Co z nią zro­bi­my? – spy­tał prze­ra­żo­ny Mie­tek, nie wie­dząc do­kład­nie, o któ­re­go z dzie­ci los się mar­twił. Cia­ło Na­stu­si przy pie­cu wy­wo­ła­ło nie­przy­jem­ny dreszcz. Po­my­ślał na­wet o tym, że bab­ka by­ła­by zdol­na spa­lić ma­le­ńkie zwło­ki. Wzi­ął do ręki ła­ńcu­szek z me­da­li­kiem i przyj­rzał się mu z uwa­gą. Waw­rzy­niec spo­glądał na nie­go. Nie za­mie­rzał zwra­cać na sie­bie uwa­gi. Wci­ąż od­twa­rzał w pa­mi­ęci sce­nę, któ­ra ro­ze­gra­ła się na pro­gu jego miesz­ka­nia. Pró­bo­wał so­bie przy­po­mnieć ja­kiś szcze­gół z wy­glądu wiel­kie­go mężczy­zny w ko­żu­chu.

– Noc te­raz jest, więc i tak nic nie zro­bi­my – do­dał. – Ju­tro się po­my­śli. Na po­li­cję pew­nie trza to będzie zgło­sić, niech szu­ka­ją wy­rod­nej mat­ki, a Na­st­kę... po­dać, że się jej po­ma­rło – do­dał ze smut­kiem w gło­sie.

– Do­brze oj­ciec mówi – przy­tak­nął Mie­tek, choć po­my­sł szu­ka­nia mat­ki przez po­li­cję mu się nie spodo­bał. Wte­dy pew­ni­kiem wyda się i imię ojca, po­my­ślał. Za­czął się za­sta­na­wiać. Może dziew­czy­nie po­ma­rło się pod­czas po­ro­du albo ro­dzi­ce chcą ukryć wstyd cór­ki, dla­te­go no­wo­rod­ka pod­rzu­ci­li ojcu. Jed­na­kże wszy­scy w mia­stecz­ku wie­dzie­li, że u kraw­ca chle­ba nie bra­ko­wa­ło, więc może to wła­śnie był po­wód, by dzie­cia­ka pod próg pod­sta­wić. Mie­tek gło­wił się nad tym dłu­go, ale od­po­wie­dzi nie zna­la­zł.

– Ślicz­na jest – stwier­dzi­ła Ro­za­lia, w któ­rej hor­mo­ny i in­stynkt ma­cie­rzy­ński wy­gry­wa­ły z roz­sąd­kiem, pró­bu­jąc wy­przeć z jej świa­do­mo­ści, że przed chwi­lą jesz­cze opła­ki­wa­ła mar­twe cia­łko swo­jej có­recz­ki. Przy­ło­ży­ła usta do ły­sej głów­ki ma­le­ństwa. Pach­nia­ła zna­jo­mo, choć ina­czej niż Na­st­ka, czu­ła me­ta­licz­ny za­pach krwi po­mie­sza­ny ze sło­dy­czą mle­ka i potu. Wte­dy Ma­rian­na po­da­ła jej zna­le­zio­ną bi­żu­te­rię. – Me­da­lik? – spy­ta­ła re­to­rycz­nie, wci­ąż po­ci­ąga­jąc no­sem.

– Sre­bro – stwier­dził Waw­rzy­niec, przy­su­wa­jąc bli­żej lam­pę naf­to­wą. Z tyłu wid­nia­ła wy­bi­ta pró­ba i kil­ka nic nie­zna­czących rys, ale wi­ęcej in­for­ma­cji tam nie zna­la­zł. Przyj­rzał się wi­ze­run­ko­wi Mat­ki Bo­skiej. Me­da­lik ni­czym się nie wy­ró­żniał, był dość po­pu­lar­ny wśród ka­to­lic­kich ko­biet, na pew­no nie zwró­ci­łby ni­czy­jej uwa­gi. Mężczy­zna do­tknął wy­pu­kło­ści, a po­tem spoj­rzał na pod­rzut­ka. Za­sta­no­wił się, czy mat­ka tego dzie­cia­ka dała mu to, co mia­ła naj­cen­niej­sze­go. Ob­ró­cił w pal­cach bi­żu­te­rię. – Scho­wam, ale kie­dyś trze­ba będzie dać to tej ma­łej.

Ro­za­lia kiw­nęła gło­wą, wci­ąż nie ro­zu­mie­jąc tego, co się dzia­ło.

– Ana­sta­zja Fran­cisz­ka – szep­nęła płacz­li­wym to­nem gło­su, ale Waw­rzy­niec chrząk­nął, by za­głu­szyć imię. Nie był pe­wien, czy pod­mie­nie­nie dziew­czy­nek było do­brym po­my­słem. – Weź ją na chwi­lę – do­da­ła i wci­snęła dzie­cia­ka za­sko­czo­ne­mu mężo­wi, któ­ry, za­nim zdążył krzyk­nąć, że bękar­ta ści­skać nie będzie, już go trzy­mał w ra­mio­nach. – Ni­ko­mu ani sło­wa! Two­je to? – spy­ta­ła wresz­cie, choć sło­wa te z tru­dem prze­szły jej przez gar­dło. Nie spusz­cza­ła jed­nak oka z Waw­rzy­ńca. Wi­dzia­ła, jak zmie­niał się na twa­rzy. Za­ci­snął szczęki i zmarsz­czył czo­ło. Prze­ta­rł bro­dę. Od­cze­kał, aż mat­ka z Miet­kiem wyj­dą z po­ko­ju. Spo­strze­gł, że Ma­rian­na za­bra­ła ze sobą cia­łko ich cór­ki. Nie za­pro­te­sto­wał.

– Nie! – żach­nął się wresz­cie. – Swo­ich dzie­ci­sków mam aż nad­to, a lata nie te, głu­po­ty daw­no mi wy­wie­trza­ły z gło­wy – po­wie­dział, ale żo­nie w oczy nie spoj­rzał. Utkwił wzrok w naj­wi­ęk­szym pal­cu sto­py i w my­ślach po­msto­wał, że je­że­li to spraw­ka tej... tej... Nie chciał wy­mie­nić jej imie­nia, bo sło­wa na­wet w my­ślach nie chcia­ły się for­mo­wać w zda­nia, ale za­raz też cie­plej o niej po­my­ślał, bo prze­cież nie była mu obo­jęt­na, a cia­ło mia­ła tak po­nęt­ne, że dreszcz go prze­sze­dł. Wci­ąż jed­nak nie pod­no­sił wzro­ku na żonę, bo­jąc się, że do­strze­że to, co ukry­wał.

– My­ślisz, że Miet­ko­wa?

Do­pie­ro te­raz spoj­rzał na nią, a po­tem prze­nió­sł wzrok na dzie­cia­ka.

– Nie przy­zna się – stwier­dził. Znał syna. Był upar­ty jak osioł i je­że­li do tej pory nie pu­ścił pary z gęby, że ja­kaś dzie­wu­cha jest z nim brze­mien­na, to nie po­wie. – Na­wet nie wiem, za któ­rą on ostat­nio ga­niał – do­dał, dra­pi­ąc się po gło­wie. Po­tem na­chy­lił się nad dziew­czyn­ką i do­tknął jej po­licz­ka. Może szu­kał w niej po­do­bie­ństwa do sie­bie lub syna? – Ślicz­na jest. A Miet­ka – za­sta­no­wił się – trze­ba na wieś wy­słać do Wit­ka, przy­da się do po­mo­cy, bo w domu pra­wie same dzie­wu­chy mają, a te­raz dużo pra­cy będzie w go­spo­dar­stwie.

– To praw­da – od­pa­rła nie­co spo­koj­niej­sza. – A może to boże stwo­rze­nie jest nam pi­sa­ne? Mo­jże­sza też pod­rzu­co­no. Może to nie przy­pa­dek, że Na­stu­sia... – za­wa­ha­ła się, z tru­dem prze­ły­ka­jąc śli­nę. – Że Na­stu­sia wła­śnie dzi­siaj...

– Może – wark­nął. – Nie­zna­ne są wy­ro­ki boże.

– Zo­sta­wi­my ją, wy­cho­wa­my jak swo­ją, nikt się nie do­wie – stwier­dzi­ła na­gle. – Bo gdzie ją od­dasz? Do sióstr w Dłu­to­wie? – spy­ta­ła, bo obo­je wie­dzie­li, że od nie­daw­na pro­wa­dzą w tam­tej­szym ma­jąt­ku dom sie­rot. Ro­za­lia przy­wo­ła­ła w pa­mi­ęci ob­raz sprzed po­nad dwu­dzie­stu lat, gdy jako mło­da dziew­czy­na za­cho­ro­wa­ła i mat­ka za­bra­ła ją do „ap­tecz­ki”, czy­li domu ogrod­ni­ka przy dłu­tow­skim pa­ła­cu, na­zwa­ne­go tak przez ów­cze­sną wła­ści­ciel­kę, pa­nią Ma­rię Wrot­now­ską, któ­ra utwo­rzy­ła tam lecz­ni­cę. Cho­dzi­ły o niej słu­chy, że w War­sza­wie po­ma­ga­ła ko­bie­tom wąt­pli­wej re­pu­ta­cji, a nie­chcia­nym dzie­ciom znaj­do­wa­ła domy. Wes­tchnęła. Z pew­no­ścią nie chcia­ła­by, żeby dziew­czyn­ka, któ­rą wła­śnie do sie­bie przy­tu­li­ła, tra­fi­ła do domu sie­rot. Żad­ne dziec­ko na to nie za­słu­gi­wa­ło.

– Po­ga­da­my ju­tro – po­wie­dział i zo­sta­wił żonę samą, wy­sze­dł do kuch­ni, by za­pa­lić pa­pie­ro­sa. Zdzi­wił się, kie­dy zo­ba­czył sie­dzącą przy sto­le mat­kę. Przy­gląda­ła mu się uwa­żnie.

– Twój ten bękart? – spy­ta­ła wprost. W pierw­szej chwi­li miał za­prze­czyć, ale uwi­ęzio­ny pod spoj­rze­niem Ma­rian­ny, nie umiał skła­mać.

– Nie wiem – od­pa­rł szcze­rze.

– Albo twój, albo sa­me­go dia­bła – pod­su­mo­wa­ła.

– Co mat­ka? – żach­nął się. – Może Mie­tek jaką pan­nę zba­ła­mu­cił...?

– Na jed­no wy­cho­dzi. Wi­la­mow­ska! Co z nią zro­bi­ta?

– A co po­win­ni­śmy?

– Ochrzcić, wy­pędzić z niej dia­bły i wy­cho­wać jak swo­ją. Nikt nie po­ra­chu­je, że młod­sza o dwa dni.

– Jak mam na nią wo­łać? Na­st­ka?! – wark­nął, za­pa­la­jąc pa­pie­ro­sa. – Je­że­li mar­twe cia­łko Na­st­ki do­ty­ka­łem.

– To niech będzie Fran­cisz­ka – od­pa­rła. – Nikt się nie zdzi­wi, że dru­gie­go imie­nia uży­wa­ta. Zresz­tą na chrzci­nach da­cie Fran­cisz­ka Ana­sta­zja i będzie, że zmie­ni­li­ście zda­nie co do ko­lej­no­ści.

– Jo... – wes­tchnął. Wci­ągnął dym pa­pie­ro­so­wy w płu­ca i po­wo­li go przed sie­bie wy­pu­ścił. Po­tem splu­nął, bo dro­bi­na ty­to­niu przy­kle­iła mu się do war­gi. – Jo... – po­wtó­rzył i usia­dł ci­ężko koło mat­ki. Wte­dy do­pie­ro spo­strze­gł, że obok niej w wi­kli­no­wym ko­szu leży za­wi­ni­ęte w płót­no cia­łko Na­stu­si. Pal­ce mu za­drża­ły, gdy po­now­nie wsu­wał pa­pie­ro­sa do ust.

Ma­rian­na po­kle­pa­ła go po ra­mie­niu i wy­szła z kuch­ni. Przez chwi­lę sie­dział nie­ru­cho­mo ze wzro­kiem wbi­tym w swo­je mar­twe dziec­ko. Na­gle w pa­mi­ęci bły­snął ob­raz mło­de­go chło­pa­ka. Le­żał obok nie­go w la­za­re­cie. Wi­dział, jak pie­lęgniar­ka za­sło­ni­ła mu twarz prze­ście­ra­dłem, na któ­rym mie­ni­ło się od bru­nat­nych plam krwi. Wzdry­gnął się, kie­dy po­czuł tam­tej­szy odór. Szyb­ko wy­ci­ągnął ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa i cze­kał, kie­dy prze­szło­ść da mu wresz­cie spo­kój. A kosz z dziec­kiem wy­nió­sł do sie­ni. Na­krył go sta­rym pal­tem, by nikt rano się nie na­tknął na nie.

Do łó­żka wró­cił go­dzi­nę pó­źniej, gdy Ro­za­lia spa­ła. Zaj­rzał jesz­cze do ko­ły­ski, dziew­czyn­ka wy­gląda­ła zdro­wo, mia­ro­wo od­dy­cha­ła i nie zda­wa­ła so­bie spra­wy z tego, co przed chwi­lą się wy­da­rzy­ło. Wsu­nął się pod pie­rzy­nę, ale za­snąć dłu­go nie mógł. Męczy­ła go myśl o ła­ńcusz­ku z me­da­li­kiem. Może to po­wi­nien być dla nie­go ja­kiś trop?

*

Rano w miesz­ka­niu pa­no­wał rwe­tes. Cze­sia bie­ga­ła po po­ko­jach i pa­li­ła w pie­cach, bo zro­bił się strasz­li­wy ziąb, a w okna za­ci­nał deszcz ze śnie­giem. Znów przy­po­mnia­ła mat­ce, że mia­ła ja­kąś dziew­czy­nę wzi­ąć na słu­żbę, ale Ro­za­lia jak­by nie sły­sza­ła. Sie­dzia­ła na łó­żku i wpa­try­wa­ła się w dziec­ko le­żące w ko­ły­sce. Mie­tek o świ­cie po­bie­gł do pie­ka­rza, gdzie ter­mi­no­wał od kil­ku mie­si­ęcy, bo ta­len­tu kra­wiec­kie­go po ojcu nie odzie­dzi­czył, a i ser­ca nie miał do szy­cia, więc Waw­rzy­niec daw­no mach­nął ręką i za­raz po szko­le po­słał chło­pa­ka na na­ukę do pie­kar­ni. Ela po­na­gli­ła resz­tę dzie­cia­ków i po chwi­li ma­sze­ro­wa­ły w stro­nę szko­ły, nie­świa­do­me tego, co za­szło w nocy. W domu oprócz Cze­si zo­stał tyl­ko naj­młod­szy Wa­len­ty, któ­ry mie­si­ąc temu sko­ńczył pięć lat. Chło­piec był bar­dzo szczu­pły i wątły. Ro­za­lię mar­twi­ło, że nie­wie­le mó­wił, a je­że­li już otwie­rał usta, to roz­pra­wiał o ko­ni­kach. Chło­piec wy­da­wał się za­wsze zmęczo­ny, ale jak tyl­ko usły­szał, że po uli­cy ci­ągnie się wóz, za­raz pędził do okna lub na po­dwó­rze. W domu za to snuł się z kąta w kąt, a ba­wił się zwy­kle na tyle ci­cho, że mo­żna było za­po­mnieć o jego obec­no­ści.

Z po­ko­ju wy­ło­ni­li się ta­kże se­nio­rzy. Mężczy­zna na­su­nął na ple­cy gru­by ko­żuch bez ręka­wów i pod­pie­ra­jąc się la­ską, prze­sze­dł do kuch­ni, gdzie jego żona Ma­rian­na kro­iła chleb na gru­be paj­dy i po­ucza­ła Wa­len­te­go, jak ma ład­nie sie­dzieć przy sto­le. Waw­rzy­niec na­to­miast prze­mknął przez izbę i zaj­rzał do ko­sza, czy cia­łko dziec­ka jest tam, gdzie je zo­sta­wił.

– Kur­ka frak – jęk­nął, bo do­pie­ro te­raz so­bie uświa­do­mił, że coś będzie mu­siał zro­bić z dziec­kiem, by nie wzbu­dzić ni­czy­ich po­dej­rzeń. – Kur­ka frak! – po­wtó­rzył.

Wte­dy w ko­ry­ta­rzu po­ja­wi­ła się Ro­za­lia z pła­czącym nie­mow­la­kiem.

– Drze się i drze, sil­na dzie­wusz­ka – po­wie­dzia­ła ła­mi­ącym się gło­sem, ale to nie uci­szy­ło nie­mow­lęcia.

Waw­rzy­niec przyj­rzał się żo­nie, by od­czy­tać z jej twa­rzy śla­dy po wczo­raj­szej nocy, ale nie do­strze­gł w niej stra­chu ani nie­pew­no­ści. 

– Mu­szę jej mle­ka dać. A ty co tak sto­isz w sie­ni? – spy­ta­ła, a mężczy­zna chrząk­nął i strzep­nął ze swo­je­go płasz­cza nie­wi­dzial­ne pa­pro­chy. Nie za­mie­rzał przy­po­mi­nać Ro­za­lii o tym, co wy­da­rzy­ło się kil­ka go­dzin temu. Może ja­ki­mś cu­dem uwie­rzy, że to wszyst­ko się im przy­śni­ło, a Na­stu­sia jest cała i zdro­wa w jej ra­mio­nach.

– A nic, spraw­dza­łem tyl­ko, bo wy­da­wa­ło mi się, że mi tu szew od­cho­dzi.

Z tru­dem przy­brał bez­tro­ską minę i po­now­nie przyj­rzał się Ro­za­lii. Jej wy­raz twa­rzy jed­nak ni­cze­go nie­po­ko­jące­go nie zdra­dzał. Wsze­dł do kuch­ni i usia­dł przy sto­le. Mat­ka za­raz pod­su­nęła mu krom­kę chle­ba.

– A czyj to dzie­ciak? – spy­tał na­gle Jan, wpa­tru­jąc się w sy­no­wą.

Waw­rzy­ńca prze­sze­dł zim­ny dreszcz. Od­wró­cił twarz do żony. Ro­za­lia otwo­rzy­ła usta ze zdu­mie­nia, po­ru­szy­ła nie­mo war­ga­mi, ale wte­dy ode­zwa­ła się Ma­rian­na.

– Sta­ry, a głu­pi. – Mach­nęła na męża ręką. – Naj­młod­szej wnucz­ki nie po­zna­jesz? Fra­nia.

– Na­stu­sia... – szep­nęła młod­sza Wi­la­mow­ska.

– Fra­nia ład­niej – od­pa­rła twar­do. – Uży­waj­ta dru­gie­go imie­nia, tak będzie rich­tig. – Zro­bi­ła znak krzy­ża.

Ro­za­lia przyj­rza­ła się dziew­czyn­ce. Od razu przez jej twarz prze­sze­dł ja­kiś cień. Zmarsz­czy­ła czo­ło i po­gła­ska­ła dziec­ko po po­licz­ku. Skó­ra pod pal­ca­mi była do­brze zna­jo­ma. Przy­tu­li­ła ją do sie­bie. Pach­nia­ła jak mała Wi­la­mow­ska, jak wszyst­kie dzie­ci przed nią.

– To Fra­nia czy Na­st­ka? – zde­ner­wo­wał się Jan. – A po­tem pa­ter­no­ster do­sta­ję, że nic nie pa­mi­ętam, jak wy sami nie wie­ta, jak na dzie­cia­ka wo­łać!

– Fra­nia! – od­pa­rł Waw­rzy­niec. – Fran­cisz­ka.

– Jak Mo­jżesz – szep­nęła Ro­za­lia tak ci­cho, że nikt nie zwró­cił uwa­gi na jej sło­wa. Tyl­ko Ma­rian­na po­ło­ży­ła dziew­czyn­ce pa­lec na czo­le. Przy­mknęła oczy.

– Niech mat­ka tyl­ko nie wy­czy­nia swo­ich cza­rów-ma­rów – wark­nął Waw­rzy­niec, bo na­gle ciar­ki go prze­szły, jak­by bał się, że se­nior­ka wy­czy­ta z dziec­ka coś, cze­go le­piej by­ło­by w chrze­ści­ja­ńskiej ro­dzi­nie na świa­tło dzien­ne nie wy­ci­ągać.

– Zdro­wa dzie­wu­cha – po­wie­dzia­ła, a po­tem po­gła­ska­ła dziec­ko po po­licz­ku. – Choć dia­beł pod­rzut­ka przy­nió­sł – do­da­ła pod no­sem i prze­wró­ci­ła ocza­mi, jak­by wal­czy­ły w niej dwie siły. Jed­na ka­za­ła dzie­cia­ka przy­jąć i wy­cho­wać jak swo­je­go, dru­ga pod­dać eg­zor­cy­zmom i od­nie­ść do sie­ro­ci­ńca. Te­raz Ro­za­lię prze­szły ciar­ki. Jej te­ścio­wa za­wsze mia­ła dziw­ne spoj­rze­nie. Ta­kie, od któ­re­go czło­wie­ka zim­no ja­kieś do szpi­ku ko­ści prze­ni­ka­ło. – Trze­ba je na ku­pie śmie­ci po­ło­żyć i okła­dać ki­ja­mi, aż...

– Mat­ko! – pod­nió­sł głos Waw­rzy­niec. – Prze­stań z tymi za­bo­bo­na­mi!

– Ochrzci­my – wtrąci­ła Ro­za­lia.

– Po­wie­dzia­łam, kie­dy dia­beł swo­je­go ose­ska pod­rzu­ca, to ludz­kie­go za­bie­ra – sko­men­to­wa­ła star­sza ko­bie­ta i si­ęgnęła po gar­nek z mle­kiem. Roz­la­ła je do kub­ków i za­sia­dła ci­ężko za sto­łem. Po­pra­wi­ła spód­ni­cę i za­bra­ła się do je­dze­nia.

Jan mil­czał, nie ro­zu­mie­jąc tej dziw­nej dys­ku­sji. Cza­sa­mi trud­no było mu się po­ła­pać w imio­nach wnu­ków, z pa­mi­ęcią miał kło­pot, więc wo­lał się już nie od­zy­wać. Wsu­nął do bez­zęb­nych ust ka­wa­łek chle­ba i prze­żu­wał go na kwa­sko­wą masę.

Ro­za­lia w tym cza­sie kar­mi­ła małą, któ­ra ły­pa­ła na nią ciem­ny­mi oczka­mi. Wy­da­wa­ły się jej gra­na­to­we, ale było w nich coś ta­kie­go, co zmu­sza­ło usta do wy­gi­ęcia się w uśmie­chu. Po­gła­dzi­ła ją po po­licz­ku.

– Może to Miet­ko­wa cór­ka? – po­wie­dzia­ła. – Trze­ba by było go przy­mu­sić, by praw­dę po­wie­dział. Dzie­wu­cha od bed­na­rza za nim ły­pa­ła okiem – przy­po­mnia­ła so­bie. – W ko­ście­le wci­ąż się w nie­go wpa­try­wa­ła i czer­wie­ni­ła się ni­czym pi­wo­nia.

– Tak jak cór­ka pie­ka­rza – ode­zwa­ła się Cze­sia. – I Ku­der­tów­na też ci­ągle do pie­kar­ni bie­ga­ła.

– Ku­der­tów­na? – zdzi­wi­ła się Ro­za­lia. – Ileż ta dzie­wu­cha ma lat?

– Szes­na­ście.

– No to jak się oj­ciec do­wie, to jej skó­rę wy­gar­bu­je – za­śmia­ła się bab­ka, a wszyst­kich dreszcz prze­sze­dł, bo głos jej był skrze­czący, jak­by ja­kie zło się w nim cza­iło.

– O czym wy mó­wi­cie? – spy­ta­ła Cze­sia, któ­ra na­gle po­ja­wi­ła się w kuch­ni.

Jan pod­nió­sł rów­nież gło­wę.

– Jo... – mruk­nął ci­cho. – O czym ga­da­ta?

– Coś sły­sza­ła? – ode­zwał się Waw­rzy­niec i zmarsz­czył brwi. Po­dra­pał się po bro­dzie, by ukryć zmie­sza­nie.

– Coś o dia­ble... i dziec­ku... – za­wa­ha­ła się i od­ru­cho­wo zro­bi­ła znak krzy­ża. Za­raz za­czer­wie­ni­ła się na po­licz­kach. Nie chcia­ła wy­jść na stra­chli­wą. A żart – po­mi­mo że bab­ce się udał przed­ni, bo Ku­dert za most­kiem przez Wel miał gar­bar­nię – jed­nak poza nią ni­ko­go nie roz­ba­wił.

Waw­rzy­niec za­raz cie­plej po­my­ślał o synu, bo taka sy­no­wa to by było coś, oj­ciec z pew­no­ścią po­sa­gu by nie po­skąpił, a że Niem­cem był – nie szko­dzi, prze­cież Lidz­bark był Lau­ten­bur­giem i od pierw­sze­go roz­bio­ru na­le­żał do Prus. Do­pie­ro po­sta­no­wie­niem trak­ta­tu wer­sal­skie­go w ty­si­ąc dzie­wi­ęćset dzie­wi­ęt­na­stym roku po­now­nie zo­stał włączo­ny do Pol­ski, więc nic dziw­ne­go, że obok sie­bie miesz­ka­li Po­la­cy i Niem­cy, a i Ży­dów też nie bra­ko­wa­ło. Ci ostat­ni sto lat temu stwo­rzy­li swo­ją pod­miej­ską ko­lo­nię zwa­ną Pól­kiem i choć obec­nie sta­no­wi­li nie­wiel­ki pro­cent miesz­ka­ńców Lidz­bar­ka, to jed­nak wci­ąż byli za­uwa­żal­ni. Kra­wiec wąt­pił jed­nak, by szes­na­sto­let­niej ko­zie uda­ło się ci­ążę i po­ród ukryć przed ro­dzi­ca­mi. Wąt­pił też, żeby Ku­dert ka­zał ko­muś dzie­cia­ka pod­rzu­cić, a jego prze­cież by roz­po­znał, na­wet gdy­by odział się w jesz­cze grub­szy ko­żuch.

– Nie pod­słu­chuj, tyl­ko leć za­kład otwie­rać, bo Ka­śki jesz­cze nie ma – od­pa­rł Waw­rzy­niec. Po­tem od­cze­kał, aż dziew­czy­na wyj­dzie z kuch­ni, i znów spoj­rzał na Ro­za­lię. – Kry­zys jest, lu­dzie pra­cy nie mają, więc ka­żdy mógł dzie­cia­ka do nas pod­rzu­cić. Nie ma o czym ga­dać.

Ko­bie­ta wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, ale przy­su­nęła pod­rzut­ka do Waw­rzy­ńca. Od­sło­ni­ła ko­szul­kę z ra­mie­nia ma­łej i po­ka­za­ła mężo­wi.

– Wi­dzisz to zna­mię? Wy­gląda jak Miet­ko­we. U nie­go, kie­dy był nie­mow­lęciem, tak samo wy­gląda­ło, w kszta­łcie buta. Tu cho­lew­kę wi­dać. – Po­ka­za­ła pal­cem, by do­brze się przyj­rzał.

Waw­rzy­niec po­ki­wał gło­wą. Ich syn fak­tycz­nie miał zna­mię w tym miej­scu i na­wet po­dob­ne kszta­łtem. Ta­kie samo miał Wa­len­ty, ale tego gło­śno nie po­wie­dział. Mruk­nął coś nie­wy­ra­źnie pod no­sem, a po­tem wgry­zł się w paj­dę chle­ba. Po­czuł jed­nak, jak­by po jego ple­cach szły mrów­ki. Za to ser­ce Ro­za­lii wy­ry­wa­ło się do tej ma­łej dziew­czyn­ki, choć nie do ko­ńca ro­zu­mia­ła swo­je­go wy­bu­chu tkli­wo­ści. Być może wy­pe­łni­ła ona na­tych­miast dziu­rę po­wsta­łą po śmier­ci Na­st­ki, za­nim ta zdąży­ła się po­wi­ęk­szyć tak moc­no, by po­trze­ba było lat na jej za­sy­pa­nie.

– Idę do pra­cow­ni – po­wie­dział Wi­la­mow­ski. – Roz­wa­dow­ski po sur­dut przyj­dzie, a pani Ko­ła­kow­ska po suk­nię. Trza też far­tusz­ki dla słu­żących z ho­te­lu sko­ńczyć. Cze­śkę po­go­nię do Ku­śmier­skie­go z pal­tem, bo sko­ńczo­ne.

*

Cze­sia na­rzu­ci­ła na sie­bie gru­bą we­łnia­ną chu­s­tę. Owi­nęła się nią szczel­nie, bo na dwo­rze pa­no­wał po­twor­ny ziąb. Szła w kie­run­ku Gór­ki. W dło­niach ści­ska­ła owi­ni­ęte w pa­pier pal­to. Na­gle usły­sza­ła za sobą wo­ła­nie. Od­wró­ci­ła się, bo ktoś naj­wy­ra­źniej krzy­czał wła­śnie za nią. Za­ga­pi­ła się i wdep­nęła w bło­to. O mało co się na nim nie po­śli­zgnęła, a no­wiu­te­ńkie ubra­nie pana Ku­śmier­skie­go nie zna­la­zło się na zie­mi. Ktoś zła­pał ją moc­no za ra­mię i po­mó­gł od­zy­skać rów­no­wa­gę, do­pie­ro wte­dy spo­strze­gła Pa­wła Kacz­mar­ka, przy­ja­cie­la bra­ta. Uśmie­chał się do niej z tru­dem, bo w ustach trzy­mał wła­śnie pa­pie­ro­sa, a ręce miał za­jęte ra­to­wa­niem jej i pal­ta.

– O mało przez cie­bie się nie prze­wró­ci­łam!

– Ra­to­wa­łem cię prze­cież.

– Ale naj­pierw stra­chu na­ro­bi­łeś.

– Do­kąd idziesz? – spy­tał, ga­sząc pa­pie­ro­sa bu­tem. – Od­pro­wa­dzę cię, żeby znów coś przy­kre­go się nie zda­rzy­ło.

– Nie trze­ba – od­pa­rła znie­cier­pli­wio­na. Stuk­nęła moc­niej pan­to­fla­mi o bruk, by po­zbyć się bru­du i nie pa­trząc na chło­pa­ka, ru­szy­ła przed sie­bie. Ten jed­nak za­czął iść za nią. Spo­glądał na Cze­się i uśmie­chał się, jak­by cho­dzi­ło mu coś głu­pie­go po gło­wie.

– A ty co taki?

– Cie­szę się, że cię spo­tka­łem.

Dziew­czy­na spoj­rza­ła w bok. Męczył ją ten chło­pak, bo ci­ągle umi­zgi­wał się do niej, a kom­plet­nie nie był w jej gu­ście. Czap­kę miał za­ło­żo­ną na ba­kier i śmiał się cały czas, jak­by coś we­so­łe­go się wo­kół dzia­ło. Twarz jego wy­da­wa­ła się przy­jem­na, choć miał na niej wy­ma­lo­wa­ną bez­czel­no­ść. Z pew­no­ścią mo­gła­by też uznać go za przy­stoj­ne­go, ale na pra­wym po­licz­ku chło­pak miał mysz­kę. Zna­mię ci­ągnęło się pra­wie od ucha do nosa i bu­dzi­ło w niej od­ra­zę, choć częścio­wo po­mie­sza­ną ze wspó­łczu­ciem, bo nie­raz sły­sza­ła, jak mu dziew­czy­ny do­ku­cza­ły. Wy­obra­ża­ła so­bie, jak mógł się czuć, ale i tak u swo­je­go boku go nie wi­dzia­ła, ba­ła­by się, że ją rów­nież za­czną wy­ty­kać pal­ca­mi jako dziew­czy­nę „Szczu­ra”. Tłu­ma­czy­ła mu już nie raz, że da­rem­nie się do niej wdzi­ęczy, ale on wte­dy śmiał się i po­wta­rzał, że i tak będzie pró­bo­wał.

Zer­k­nęła znów w jego stro­nę. Miał pie­gi na no­sie, a spod dasz­ka czap­ki wy­sta­wa­ły ja­sne ko­smy­ki. Ka­po­ta na Paw­le wi­sia­ła, jak na stra­chu na wró­ble, choć wy­da­wa­ła się mieć za krót­kie ręka­wy. Kacz­ma­rek był dużo wy­ższy od Cze­si, więc mu­sia­ła lek­ko za­drzeć gło­wę, by mu się przyj­rzeć. Uśmiech­nął się, gdy ich spoj­rze­nia się spo­tka­ły, a ją ob­lał ru­mie­niec, choć nie chcia­ła w ża­den spo­sób da­wać mu za­chęty do za­lo­tów. Syn szew­ca nie znaj­do­wał się w kręgu jej za­in­te­re­so­wa­nia. Po­do­bał się jej za to pe­wien mło­dy stra­żak, któ­ry dla od­mia­ny Cze­si nie za­uwa­żał.

– Może do ka­wiar­ni dasz się za­pro­sić? – spy­tał. – Na ciast­ko?

– Nie – od­po­wie­dzia­ła krót­ko.

Wte­dy na­gle zła­pał ją za rękę i okręcił wko­ło, o mało nie upu­ści­ła pal­ta.

– Oj, Cze­śka, jaka z cie­bie upar­ta dziew­czy­na – za­śmiał się. Jego głos za­brzmiał przy­jem­nie. Spodo­ba­ło się jej to, co zro­bił, ale za­raz mach­nęła na nie­go ręką, by się uspo­ko­ił. – I tak moja będziesz – do­dał pew­nym gło­sem.

– Głu­po­ty ci w gło­wie – żach­nęła się. Po­tem po­ka­za­ła na dom po pra­wej stro­nie. Do­szli wła­śnie do Ku­śmier­skich. – Za­wra­ca­nie gło­wy z tobą.

– Wiem, że mnie lu­bisz – dro­czył się da­lej. – A ja cier­pli­wy je­stem. To jak? Pój­dziesz na to ciast­ko?

Cze­sia lu­bi­ła Pa­wła, choć zu­pe­łnie ina­czej, ni­żby tego chciał. Nie był zbyt pi­ęk­ny, ale ta bez­czel­no­ść w jego spoj­rze­niu i uśmie­chu mia­ła swój urok. Wo­la­ła­by jed­nak umó­wić się ze swo­im wy­ma­rzo­nym stra­ża­kiem, do któ­re­go wzdy­cha­ła bez wza­jem­no­ści od kil­ku mie­si­ęcy.

– Lu­bie­nie nie ma nic do rze­czy – od­pa­rła chłod­no. – Mu­szę od­dać pal­to.

– Po­cze­kam tu.

– Nie cze­kaj – po­wie­dzia­ła twar­do. – Do ka­wiar­ni też nie pój­dę.

Zro­bił krok na­przód, zdjął czap­kę, ale nie spu­ścił dziew­czy­ny z oka. Z tru­dem wy­trzy­ma­ła to spoj­rze­nie, bo ja­koś tak dziw­nie się jej zro­bi­ło, w żo­łąd­ku ści­snęło, a po­licz­ki za­pie­kły. Z tru­dem po­wtó­rzy­ła, by nie cze­kał. Pa­weł znów się uśmiech­nął i wsu­nął kasz­kiet na gło­wę.

– Jak chcesz, ale kie­dyś i tak będziesz moja! – rzu­cił i cmok­nął ją w po­li­czek.

Na­wet nie zdąży­ła za­re­ago­wać, a chło­pak już bie­gł w kie­run­ku cen­trum mia­sta. Po­ta­rła pal­cem miej­sce, któ­re­go do­tknął war­ga­mi. Wzdry­gnęła się też na myśl, że mógł ją do­tknąć swo­im obrzy­dli­wym zna­mie­niem.

– Głu­pek! – po­wie­dzia­ła za nim, pa­trząc na jego dłu­gą chu­dą syl­wet­kę co­raz bar­dziej się od niej od­da­la­jącą. Do­pie­ro gdy skręcił w bok i znik­nął jej z pola wi­dze­nia, po­szła od­dać pal­to. – Głu­pek – po­wtó­rzy­ła jesz­cze przed drzwia­mi domu Ku­śmier­skie­go.

*

Mie­tek drgnął, kie­dy po­czuł na gło­wie ci­ężką rękę mi­strza pie­kar­skie­go.

– A śpi­ąca kró­lew­na na co cze­ka?! – krzyk­nął star­szy mężczy­zna. – Pie­ka­rza z cie­bie nie zro­bię – do­dał za­raz.

A chło­pak chwy­cił drew­nia­ną ło­pa­tę i za­raz za­czął wyj­mo­wać duże ru­mia­ne boch­ny, któ­re na­tych­miast tra­fia­ły na stół, by lek­ko prze­sty­gły, a po­tem Sta­szek wrzu­cał je do ko­sza i za­bie­rał do pie­kar­ni, gdzie już pew­nie chleb z noc­nej zmia­ny się ko­ńczył.

Mie­tek w mil­cze­niu wy­ko­ny­wał pra­cę, ale roz­glądał się po pie­kar­ni, czy gdzieś nie plącze się tu Ba­śka, cór­ka pie­ka­rza, któ­rej daw­no nie wi­dział. Pew­nie by da­lej nie przej­mo­wał się bra­kiem dzie­wu­chy, ale od pa­mi­ęt­nej nocy z pod­rzut­kiem do­kład­nie prze­ana­li­zo­wał po­ten­cjal­ne mat­ki bękar­ta. Na li­ście miał pięć imion, a jesz­cze gło­wił się, czy któ­rej dziew­ki nie prze­oczył. Dzie­wi­ęć mie­si­ęcy to dłu­go, mógł w tym cza­sie wie­lu głu­pot na­ro­bić. A o że­niacz­ce jesz­cze ani my­ślał. Cze­kał tyl­ko, kie­dy sko­ńczy dwa­dzie­ścia je­den lat i do­sta­nie po­wo­ła­nie do woj­ska, bo ci­ągnęło go do ar­mii i wo­jo­wa­nia, choć od star­szych sły­szał nie­raz, jak po­twor­na była ostat­nia woj­na. By­wa­ło, że oj­ciec bu­dził się z krzy­kiem, bo śni­ło mu się, że wci­ąż sie­dzi w oko­pach.

Jemu jed­nak ma­rzy­ły się przy­go­dy, ma­new­ry i strze­la­nie do wro­ga, nie znie­chęci­ły go na­wet dzie­ci­ęce wspo­mnie­nia z cza­sów woj­ny z bol­sze­wi­ka­mi, a prze­cież pa­mi­ętał, jak w sierp­niu dwu­dzie­ste­go roku do pra­cow­ni ojca wpa­dli czer­wo­no­ar­mi­ści i za­żąda­li od jego mat­ki przy­szy­wa­nia kie­sze­ni do bluz, by mieć gdzie no­sić skra­dzio­ne przed­mio­ty. Sąsie­dzi zdo­ła­li wcze­śniej uciec do lasu, ale bol­sze­wi­cy i tak ogra­bi­li ich dom. Pa­mi­ętał też bar­dzo wy­ra­źnie, jak wcze­śniej, w lu­tym tego sa­me­go roku, stał w tłu­mie ga­piów wi­ta­jących na ryn­ku ge­ne­ra­ła Hal­le­ra. Cała szko­ła bra­ła udział w uro­czy­sto­ściach, na­wet nie­któ­re dzie­ci z jego kla­sy re­cy­to­wa­ły wier­sze. Dzi­wił się im, bo sam nie by­łby w sta­nie wy­du­kać sło­wa, ta­kie wra­że­nie zro­bi­li na nim żo­łnie­rze. Miesz­ka­ńcy wi­ta­li ich jak bo­ha­te­rów. Emo­cji było wte­dy co nie­mia­ra, choć Mie­tek nie bar­dzo jesz­cze ro­zu­miał, ja­kie zna­cze­nie mia­ło wkro­cze­nie woj­ska pol­skie­go do mia­sta. Za­pa­mi­ętał jed­nak wi­wa­tu­jący tłum, ko­bie­ty rzu­ca­jące kwia­ty do żo­łnie­rzy. Po­tem prze­jazd sa­me­go Pi­łsud­skie­go przez Lidz­bark! Wi­dział go na wła­sne oczy, sie­dzące­go w sa­mo­cho­dzie! Za­ma­rzył wte­dy, że kie­dyś też wło­ży mun­dur.

– Sta­siek – szep­nął do kil­ku­na­sto­let­nie­go wy­rost­ka. – Nie wi­dział ty gdzie Ba­śki dzi­siaj?

Chło­pak wzru­szył ra­mio­na­mi, choć też za Ba­śką strze­lał ocza­mi. Ona tyl­ko go nie wi­dzia­ła, bo wpa­try­wa­ła śle­pia w Miet­ka. Przy­stoj­ny był, wy­so­ki, wąs mu się pod no­sem ciem­ny rzu­cił, po­do­bał się dziew­czy­nom. Nie to, co on, ni­ski, lek­ko za­okrąglo­ny i z ru­mia­ną twa­rzą, za ta­ki­mi pan­ny nie ga­nia­ły. Zro­bił więc nadąsa­ną minę.

– Nie wi­dział – rzu­cił i chwy­cił kosz z chle­bem. Po chwi­li znik­nął za drzwia­mi. Mie­tek więc zbli­żył się do dru­gie­go chło­pa­ka, któ­ry czer­wo­ny na gębie od wy­si­łku, jaki wkła­dał w ugnia­ta­nie cia­sta, śpie­wał coś pod no­sem.

– Wi­dzia­łeś gdzieś Ba­śkę? – po­wtó­rzył py­ta­nie. A mężczy­zna rzu­cił na nie­go okiem i się za­śmiał.

– Nie dla psa kie­łba­sa. Maj­ster ci nogi z ty­łka po­wy­ry­wa, jak się do­wie, że za nią la­tasz. Zresz­tą od ja­kie­goś cza­su wci­ąż na cie­bie zło­rze­czy, że z ro­bo­ty wy­gna. Czym tyś mu pod­pa­dł?

Mie­tek wzru­szył ra­mio­na­mi, ale fak­tycz­nie do­ta­rło do nie­go, że od pew­ne­go mo­men­tu na­sta­wie­nie pie­ka­rza do jego oso­by moc­no się zmie­ni­ło.

– Nie wi­dzia­łeś jej? Daw­no nie krząta­ła się po pie­kar­ni – do­dał, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na ostat­nią część zda­nia.

– Ano nie – po­wie­dział. – Po­dob­no cho­ra była i do krew­nych ją ro­dzi­ce wy­wie­źli, by wy­do­brza­ła, ale kie­dy i gdzie, to nie mój in­te­res. A ty też ra­czej swo­je­go nosa pil­nuj, nie Ba­śki, bo nie wy­glądasz na ta­kie­go, co by o że­niacz­ce ma­rzył.

Te­raz Mie­tek się za­śmiał i nie za­da­wał wi­ęcej py­tań. Znów za­brał się do ro­bo­ty, bo cia­sto ro­snące w dzie­ży trze­ba było wy­ro­bić, by w nocy mo­żna było z nie­go wy­piec chleb.

*

Ko­bie­ta zsu­nęła zie­lo­ną ręka­wicz­kę i ści­snęła ją w dło­ni. Przy­gląda­ła się Waw­rzy­ńco­wi, któ­ry zdej­mo­wał z pó­łki belę z bia­łym mu­śli­nem. Mężczy­zna do­pie­ro po chwi­li zre­flek­to­wał się, że w pra­cow­ni jest klient­ka. Na­tych­miast odło­żył tka­ni­nę i ski­nął gło­wą do ele­gant­ki. Mia­ła na so­bie zie­lo­ny fil­co­wy ka­pe­lusz w kszta­łcie woj­sko­we­go he­łmu ozdo­bio­ny z jed­nej stro­ny or­na­men­tem ro­ślin­nym. Spod na­kry­cia wy­sta­wa­ły he­ba­no­we loki za­cho­dzące na po­licz­ki. Ro­zej­rza­ła się cie­ka­wie i do­pie­ro wte­dy zsu­nęła dru­gą ręka­wicz­kę.

– Czym mogę słu­żyć sza­now­nej pani? – spy­tał uni­żo­nym to­nem, by za­chęcić klient­kę do zło­że­nia za­mó­wie­nia. In­te­res ostat­nio nie za­wsze sze­dł do­brze, bo od cza­su do cza­su w mie­ście po­ja­wia­li się wędrow­ni kraw­cy z ma­szy­na­mi do szy­cia i świad­czy­li usłu­gi za nie­wiel­kie ceny, a po­nad­to za­kła­dów zro­bi­ło się ca­łkiem spo­ro. Przy­by­wa­ło też skle­pów z kon­fek­cją, więc wy­star­czy­ło pó­jść i ku­pić od­po­wied­ni roz­miar.

– Chcia­ła­bym suk­nię – po­wie­dzia­ła, roz­ci­ąga­jąc moc­no sa­mo­gło­ski, jak­by mu­sia­ła mieć pew­no­ść, że jej ży­cze­nie zo­sta­nie spe­łnio­ne. – Taką, ja­kie no­szą te­raz w War­sza­wie i w Pa­ry­żu. – Wy­jęła z nie­wiel­kiej czar­nej to­reb­ki skra­wek ga­ze­ty. Po­da­ła go Waw­rzy­ńco­wi.

Ten si­ęgnął po oku­la­ry, roz­ło­żył wy­ci­nek na sto­le kroj­czym i wy­gła­dził go ręką. Cze­sia zbli­ży­ła się do ojca i przyj­rza­ła się suk­ni. Nie wy­da­ła się jej skom­pli­ko­wa­na. Już kie­dyś taką szy­ła. We wspó­łcze­snej mo­dzie obo­wi­ązy­wa­ły pro­ste kro­je, wy­star­czy­ło nie­mal zszyć ze sobą dwa pro­sto­kąty i suk­nia go­to­wa. Lu­źne fa­so­ny, brak gor­se­tów to było zde­cy­do­wa­nie uła­twie­nie pra­cy. Za to wi­ęcej cza­su na­le­ża­ło po­świ­ęcić wy­ko­ńcze­niu kre­acji, bo ta u dołu mia­ła trzy pa­ski de­li­kat­ne­go fu­ter­ka, a po­mi­ędzy nimi ci­ągnęły się sznu­ry ce­ki­nów.

– Cór­ka jest bie­gła w ta­kich spra­wach – po­chwa­lił Cze­się.

Dziew­czy­na jako je­dy­na z Wi­la­mow­skich odzie­dzi­czy­ła po ojcu za­mi­ło­wa­nie do szy­cia. Spra­wia­ło jej to nie­zwy­kłą przy­jem­no­ść, a spod jej pal­ców wy­cho­dzi­ły suk­nie, któ­rych i w sto­li­cy by się nie po­wsty­dzo­no. Po­cząt­ko­wo szy­ły ra­zem z Ro­za­lią, po­ma­ga­jąc Waw­rzy­ńco­wi. Kie­dy Cze­sia sko­ńczy­ła szó­stą kla­sę, od razu za­częła się przy­uczać u ro­dzi­ców. Ci­ągnęło ją do ko­lo­ro­wych tka­nin, nici, gu­zi­ków i ce­ki­nów. Oj­ciec my­ślał, że smar­ku­li za­raz się znu­dzi i będzie jak z Miet­kiem, któ­ry oświad­czył, że chce iść wła­sną dro­gą, a nie oczy mar­no­wać przy szy­ciu. Po­tem Waw­rzy­niec śmiał się pod no­sem, że gów­niarz za­mie­nił sie­kier­kę na ki­jek, bo u pie­ka­rza lek­ko nie miał, ale po­sta­no­wił dać sy­no­wi czas, by spra­wę prze­my­ślał. Do tej pory jed­nak Mie­tek kra­wiec­two omi­jał sze­ro­kim łu­kiem, więc na­dzie­ja była póki co w Cze­si.

Dziew­czy­na naj­pierw za­mia­ta­ła ścin­ki z podło­gi i pod­grze­wa­ła że­laz­ko, po­tem fa­stry­go­wa­ła i przy­szy­wa­ła gu­zi­ki. Cza­sa­mi też po­sy­ła­no ją z go­to­wy­mi ubra­nia­mi do klien­tów, ale szyb­ko oka­za­ła się na tyle bie­gła w sztu­ce, że mo­żna było jej po­wie­rzyć wy­ko­na­nie pra­wie ka­żde­go ele­men­tu dam­skiej odzie­ży. Wte­dy też w pra­cow­ni za­trud­nio­no dziew­czy­nę do po­mo­cy, któ­ra obec­nie prze­by­wa­ła u ro­dzi­ców na wsi, bo po­dob­no jej mat­ka za­nie­mo­gła i od mie­si­ąca wszyst­ko było na gło­wie na­sto­lat­ki. Wi­la­mow­ski sku­piał się na męskiej gar­de­ro­bie, w czym spe­cja­li­zo­wał się od po­cząt­ku swo­jej kra­wiec­kiej ka­rie­ry. Co­raz częściej my­ślał jed­nak o uczniu, któ­re­go chęt­nie by za­trud­nił. Na­wet za­mie­rzał dać ogło­sze­nie w lo­kal­nej ga­ze­cie, ale ci­ągle nie miał cza­su.

– My­śli pa­nien­ka, że po­do­ła? – spy­ta­ła nie­pew­nie ko­bie­ta, a Cze­sia po­de­szła do sto­łu, na któ­rym sta­ła ma­szy­na do szy­cia. Zdjęła z nie­go błysz­czący ma­te­riał i roz­ło­ży­ła go przed klient­ką. Uśmiech­nęła się, kie­dy za­uwa­ży­ła, jak nie­zna­jo­mej roz­bły­sły oczy.

– Tę szy­ję dla pani ap­te­ka­rzo­wej – wy­ja­śni­ła.

– Pi­ęk­na. – Klient­ka zbli­ży­ła się i wzi­ęła do ręki tka­ni­nę. Była de­li­kat­na i mi­ęk­ka, a kie­dy ko­bie­ta ją unio­sła, mia­ła wra­że­nie, że jest lek­ka jak piór­ko. Obej­rza­ła też szwy, ale te były bez za­rzu­tu, rów­niu­sie­ńkie, jak­by mrów­ki po­usta­wia­ły się w rzędzie i żad­na poza wy­zna­czo­ną li­nię nie prze­szła.

– Cze­sia zdej­mie mia­rę. Za­pra­sza­my da­lej – po­wie­dział Waw­rzy­niec i sta­nął za ko­bie­tą, by ode­brać od niej płaszcz, na któ­re­go ko­łnie­rzu znaj­do­wa­ła się ruda skó­ra lisa. Po­czuł przy­jem­ny za­pach, jak­by nie­zna­jo­ma otu­lo­na była sło­dy­czą. Kie­dy wska­zy­wał jej miej­sce, spoj­rzał na drob­ną twarz. Ema­no­wa­ła czy­mś, cze­go nie umiał na­zwać. Za­uwa­żył, że lek­ko za­ru­mie­ni­ły się jej po­licz­ki, szyb­ko więc opu­ścił wzrok i po­zwo­lił cór­ce za­jąć się klient­ką. Za­sta­na­wiał się, dla­cze­go ni­g­dy wcze­śniej jej nie spo­tkał.

*

Na po­dwó­rzu po­śród pie­rzyn ci­ężko zwi­sa­jących na sznu­rach sie­dzia­ła Ma­rian­na opa­tu­lo­na w gru­bą we­łnia­ną chu­s­tę. Przy­gląda­ła się ko­tom i mężo­wi, któ­ry – pod­pie­ra­jąc się la­ską – wy­ko­ny­wał swój co­dzien­ny spa­cer wo­kół po­dwó­rza. Mężczy­zna sta­wiał małe krocz­ki. Jego zgar­bio­na syl­wet­ka prze­su­wa­ła się po­wo­li z jed­ne­go ko­ńca w dru­gi.

– Pani Wi­la­mow­ska! – Usły­sza­ła na­gle głos od stro­ny bra­my. – Pani Wi­la­mow­ska!

Ko­bie­ta się obej­rza­ła. W jej kie­run­ku szła dziew­czy­na pra­cu­jąca w skle­pie że­la­znym. Roz­po­zna­ła ją od razu po brzyd­kiej bli­źnie na bro­dzie. Opa­tu­lo­na była w szal i sta­ry lek­ko przy­cia­sny płaszcz.

– Co się tak drze? – spy­ta­ła star­sza pani i po­pra­wi­ła swo­ją po­zy­cję na ław­ce, bo ziąb ją prze­sze­dł przez ple­cy.

– Po­trze­bu­ję po­mo­cy – po­wie­dzia­ła młód­ka i za­raz przy­sia­dła obok Ma­rian­ny. – Ko­bie­ty ga­da­ją, że pani po­tra­fi zna­le­źć spo­sób na ka­żdą do­le­gli­wo­ść.

– A jo, po­tra­fię, co mam nie po­tra­fić. Jako mło­da dziew­czy­na by­łam pan­ną ap­tecz­ko­wą – do­da­ła z dumą, choć nie wy­ja­śni­ła, że tyl­ko po­mo­cą była w „ap­tecz­ce” w ma­jąt­ku w Dłu­to­wie, za­nim po­zna­ła Jana, i że jej cała wie­dza na te­mat me­dy­cy­ny opie­ra się na tym, co daw­niej od pani Ma­rii Wrot­now­skiej albo od swo­jej mat­ki i bab­ki usły­sza­ła. – Tyl­ko skąd te baby to wie­dzą, jak ja za­le­d­wie trze­ci mie­si­ąc u syna sie­dzę.

– Nie wiem, ale ga­da­ją, a mnie o to wła­śnie się roz­cho­dzi – ucie­szy­ła się dziew­czy­na. – Bo ja mam wsty­dli­wą spra­wę – za­częła.

– Do dok­to­ra idź – prze­rwa­ła jej Ma­rian­na, bo co jak co, ale wie­dzia­ła, że le­ka­rzom w dro­gę wcho­dzić nie wol­no i naj­sam­pierw człek po­wi­nien zba­dać się u me­dy­ka, a do­pie­ro jak ten nie po­mo­że, ona spró­bo­wać po­win­na ule­czyć cho­ro­bę.

– By­łam – od­pa­rła. – Ale... ale – za­jąk­nęła się. – To wsty­dli­wa spra­wa, bo u mnie jak co mie­si­ąc krew jest, ale już dru­gi ty­dzień idzie. – Wy­jęła zza pa­zu­chy za­wi­ni­ąt­ko i po­ło­ży­ła je na ko­la­nach star­szej ko­bie­ty.

Ma­rian­na spoj­rza­ła na nią ba­daw­czym wzro­kiem, a po­tem od­wi­nęła ose­łkę ma­sła i po­wącha­ła.

– A brze­mien­na ty nie była? – spy­ta­ła ci­cho, jed­nak dziew­czy­na zro­bi­ła tak prze­ra­żo­ną minę, że Wi­la­mow­ska nie po­wtó­rzy­ła py­ta­nia, tyl­ko po­pro­si­ła, by dziew­czę do­kład­nie opo­wie­dzia­ło, kie­dy krwa­wie­nie się za­częło i jak wy­gląda. A do­pie­ro wy­słu­chaw­szy jej opo­wie­ści do ko­ńca, si­ęgnęła do kie­sze­ni po świ­ęty me­da­lik i ści­snęła go moc­no w dło­ni. Dru­gą rękę po­ło­ży­ła na brzu­chu dziew­czy­ny i za­częła szep­tać mo­dli­twę do świ­ętej Zo­fii, a po­tem do Mat­ki Bo­skiej. Młód­ka ani drgnęła, choć wy­da­wa­ło się jej, że go­rąc strasz­ny idzie od pal­ców Ma­rian­ny. Na­gle jed­nak pod­sko­czy­ła, bo za ple­ca­mi usły­sza­ła wo­ła­nie sy­no­wej Wi­la­mow­skiej.

– Mamo! A co mama tu wy­ra­bia? – spy­ta­ła przez otwar­te okno Ro­za­lia. Dziw­ne się jej wy­da­wa­ło, że te­ścio­wa z obcą dzie­wu­chą roz­ma­wia. Za­raz po­my­śla­ła o pod­rzut­ku i ba­daw­czo przyj­rza­ła się młód­ce. – A ty skąd tu? – zwró­ci­ła się do niej.

– Po­mo­cy od pani Wi­la­mow­skiej po­trze­bo­wa­łam – za­jąk­nęła się. – Ale już nie prze­szka­dzam, idę so­bie.

– Ja­kiej po­mo­cy? A od kogo ty je­steś?

– Ma­ry­sia Kle­pacz­ków­na – przed­sta­wi­ła się, wsta­jąc z ław­ki i lek­ko dy­ga­jąc, jak­by z jaką wiel­ką pa­nią roz­ma­wia­ła. Prze­stra­szy­ła się, bo Ro­za­lia gro­źnie na nią ły­pa­ła okiem. – W skle­pie pana From­ma słu­żę – do­da­ła, a młod­sza Wi­la­mow­ska o mało co nie splu­nęła przez lewe ra­mię, bo u Ży­dów za­ku­pów sta­ra­ła się nie ro­bić, chy­ba że mus był, to wcho­dzi­ła, ku­po­wa­ła i jak naj­szyb­ciej skład opusz­cza­ła. W ga­ze­cie pra­wie co dzień czy­ta­ła, żeby u swo­ich spra­wun­ki ro­bić, bo to je­dy­ny spo­sób, by się ob­cych z mia­sta po­zbyć.

– I w ta­kie bzdu­ry wie­rzy? – znów spy­ta­ła. – Ka­ba­ła ci nie wy­star­cza?

Dziew­czy­na moc­niej owi­nęła się chu­s­tą. Ski­nęła gło­wą i pra­wie bie­giem opu­ści­ła po­dwó­rze. Ro­za­lia przez