Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W marcową noc do domu krawca Wawrzyńca Wilamowskiego i jego żony nieoczekiwanie trafia dziecko. Dzieje się to akurat kiedy Rozalia podczas karmienia kilkudniowej Nastki zasypia i przydusza niemowlę. Podrzutek szybko więc zajmuje miejsce dziewczynki i przyjmuje jej drugie imię – Franciszka. Posłaniec, który zostawia noworodka Wawrzyńcowi, mówi tylko tyle, że to mała Wilamowska. Czy jest córką Wawrzyńca, czy jego nastoletniego syna – nie wiadomo. A odnalezienie matki dziecka okazuje się bardzo trudne. Czy prawda ujrzy światło dzienne?
Porywająca, wciągająca saga o tajemnicach, romansach, skandalach, a także szantażach. Bohaterowie uwikłani w historię, wiszące w powietrzu widmo wojny, a w tle miasteczko Lidzbark leżące na pograniczu dwóch światów: byłego zaboru pruskiego i rosyjskiego. Mimo to toczy się tu zwyczajne życie, w którym dziewczęta marzą o miłości, chłopcy szukają przygód, a dojrzali mężczyźni rozprawiają o polityce.
Jak ułożą się losy tej rodziny splątane z wydarzeniami międzywojnia i początkiem drugiej wojny światowej?
Znakomita saga, wciągająca od pierwszego zdania.
Chcemy rozwikłać rodzinne tajemnice i sekrety
bohaterów, a jednocześnie – zupełnie naturalnie –
zaczynamy poznawać kontekst historyczny i miasteczko,
w którym dzieje się akcja książki. To bardzo interesujący,
nienachalny i skuteczny sposób, by przekazać czytelnikowi
nieco informacji o historii miejsca. W powieści zachwyca
też dbałość o szczegóły i detale historyczne, wymagające
solidnej kwerendy, a wkomponowanie ich w fabułę tak,
by nie raziły moralizatorstwem i były czymś naturalnym,
jakby przypadkiem wchodzącym w świadomość
czytelnika, stanowi wielką umiejętność.
Joanna Jax
Cieszę się, że powieść Skrawki przeszłości autorstwa
Anny Sakowicz rozgrywa się na terenie Gminy Lidzbark,
czyli miejsca, którego włodarzem jestem od 2014 roku.
Historia jest sentymentalną podróżą do naszej pięknej
miejscowości sprzed lat. Mam nadzieję, że lektura
przyniesie Państwu wiele emocji, a przedwojenne
miasto oczaruje Państwa równie mocno jak Lidzbark,
w którym my, mieszkańcy Gminy, żyjemy dzisiaj.
Maciej Sitarek
Burmistrz Lidzbarka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 468
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 56 min
Lektor: Agnieszka Postrzygacz
Rzeczywistość pozostaje zwykle poza albumem
Urszula Glensk:Historia słabych
Mojej kuzynce Natalii Osieckiej,
bez której ta książka nigdy by nie powstała.
Teraz
Przetarł dłonią tłustą skórkę jabłka. Poczuł zapach piwnicy, a w tle zamajaczyło wspomnienie sadu i szarlotki pieczonej przed laty przez babkę. Nie wiedział, dlaczego właśnie teraz o niej pomyślał. Nie byli zbyt mocno ze sobą związani. Wgryzł się w owoc. Po brodzie pociekł mu sok. Rozejrzał się za chusteczką. Wytarł się i wygodnie ułożył w fotelu. Jabłko nie smakowało tak jak dawniej. Skrzywił się i odłożył je na talerzyk, bo wydało mu się jałowe. Sięgnął po telefon, a ten jak na zawołanie rozdzwonił mu się w dłoni.
– Tak, mamo? – rzucił w słuchawkę znudzonym głosem.
– Moja ciocia zmarła – powiedziała. – Właśnie zadzwonili ze szpitala.
– Do ciebie? – zdziwił się. – A nie do jej syna?
– Podała mój telefon do kontaktu... – Westchnęła. – Pomyliła numery.
– Gdzie jesteś? – spytał, od razu prostując się, choć wiadomość z pewnością nie była zaskoczeniem.
Siostra jego babki była stara i chora. Nie umiał dokładnie określić jej wieku, ale na pewno była dobrze po dziewięćdziesiątce. Kiedyś chciał zrobić drzewo genealogiczne, bo wydawało mu się, że jego własne dzieci powinny znać historię rodziny. Zapragnął dogrzebania się do najdalszych korzeni, a oczami wyobraźni zobaczył rodowy herb nad kominkiem. Gdyby spełnił swoje ówczesne pragnienie, znałby z pewnością datę jej urodzin, jak i swojej prababci i innych prapraprzodków. Nie wystarczyło mu jednak zapału. Pojechał wtedy do Elżbiety Wilamowskiej, by ją wypytać o przeszłość i stare fotografie, ale gdy powiedziała, że nie zachowało się żadne zdjęcie dziadka i że o tym skurczybyku nie ma zamiaru opowiadać, poddał się, zanim dobrze zaczął.
– W domu – odparła. – Ojciec jest w delegacji, jutro będzie, a ja nie wsiądę w auto, jestem zbyt roztrzęsiona. Przecież wiesz, jak byłam zżyta z ciocią – tłumaczyła nerwowo.
– Okej, już do ciebie jadę. Napiszę tylko wiadomość do Aśki. Dzwoniłaś do wujka?
– Tak, jedzie z Natalią, ale prosił, żebym wszystko załatwiła w szpitalu, bo on ma dłuższą drogę – odparła, a Kuba kiwnął głową, choć nie mogła tego zobaczyć. Lubił wuja i jego dzieci. Z młodszą o trzy lata kuzynką niewiele rozmawiał, bo mieszkali daleko od siebie, ale uważał ją za równą babkę. Właśnie tak o niej mówił, gdy ktoś go o nią pytał. Natka jest „równą babką”, odpowiadał, choć nie bardzo umiał wyjaśnić, na czym ta „równość” miałaby polegać. Tak po prostu było łatwiej, więc używał banalnych słów.
Godzinę później Kuba siedział na plastikowym krześle w korytarzu szpitala i czekał na matkę, która poszła do lekarza po dokumenty seniorki. Rozmyślał o tym, dokąd powinni pojechać później. Przypominał sobie, jak kilka lat temu razem z siostrą organizowali pogrzeb dziadka od strony ojca.
– Cześć, Kuba. – Usłyszał nad sobą głosy wuja i ciotki. Oboje mieli grobowe miny i szare twarze. Mocno się postarzeli od momentu, gdy widział ich po raz ostatni. Spotykali się rzadko, zawsze na uroczystościach rodzinnych w klimacie wesel albo styp. Ktoś mógłby powiedzieć, że to i tak często, bo gałęzie ich drzewa genealogicznego były od siebie nieco oddalone. Jego babka i matka wuja były siostrami, córkami Wilamowskich z Lidzbarka.
– Cześć – odpowiedział, natychmiast wstając. Uściskał krewnych i wyraził współczucie. Potem wskazał im krzesła obok. Usiedli i przez moment milczeli. – Mama poszła po dokumenty – dodał jeszcze. – Jak podróż?
– Dobrze – odparł wuj. – Nie było korków, więc udało się nam szybko dojechać.
– Dawno mama poszła do lekarza? – spytała ciotka, a Kuba wzruszył ramionami. Nie wiedział, ile minut dokładnie minęło.
– Zaraz powinna być. Jechać z wami do zakładu pogrzebowego czy w trójkę to załatwicie?
– Ech... – westchnął wuj. – Żal mi tej mojej matki. Nacierpiała się przed śmiercią.
– Marzyła o setnych urodzinach, szkoda, że nie doczekała, ale to i tak piękny wiek – dodała jego żona i poklepała go po dłoni.
Kuba skrzywił się, bo wiele razy zastanawiał się nad tym, co znaczy dożyć pięknego wieku. Ciotka od dwóch lat leżała w łóżku, była zależna od innych osób, więc jego zdaniem ten piękny wiek, którego dożyła, trochę się przeterminował. Jakby ktoś zapomniał zgasić światło w pokoju, gdzie wcześniej była zabawa. Pamiętał jednak, że faktycznie seniorka wspominała o setnych urodzinach. Liczyła na to, że dostanie dodatek do emerytury. Wciąż powtarzała, że wtedy będzie wreszcie bogata.
– Jak chcesz, to jedź do domu – powiedział wuj. – Załatwimy wszystko, potem do was przyjedziemy.
– Mamę też przywieźcie, bo ojca nie ma, a nie chcę, żeby dzisiaj została sama. Była zżyta z ciocią – poprosił.
Matka Kuby wyszła na korytarz. Była blada. Miała podkrążone oczy i spuchnięty nos. W dłoni trzymała dokumenty i woreczek z czymś małym, co trudno było z daleka zidentyfikować.
– Co to? – spytał Kuba, wskazując na jej prawą rękę.
– Kosztowności staruszki – odpowiedziała i wysypała zawartość. W woreczku została jedynie kartka z zapisem tego, co znaleziono przy zmarłej.
– Jakiś łańcuszek – stwierdził Kuba. – I medalik.
– Uhym... – mruknął wuj, biorąc biżuterię do ręki. – Zawsze go nosiła.
– To znaczy, że musiał być dla niej ważny.
Pogrzeb Franciszki Wilamowskiej odbył się trzy dni później na cmentarzu w Lidzbarku przy ulicy Jeleńskiej dwa. W ostatniej drodze towarzyszyła jej duża rodzina Wilamowskich, Jurczyków, Lipińskich, Romanowskich, Serafinów i Ostrowskich oraz mnóstwo innych osób, które chciały pożegnać staruszkę. Nie było rozpaczy ani rwania włosów z głowy. Z odejściem ponad dziewięćdziesięcioletniej krewnej dość łatwo było się pogodzić. Tydzień później rodzina umówiła się więc w domu Franciszki, by posprzątać i zdecydować, co dalej z domem, który z pewnością wymagał solidnego remontu.
Kuba rozglądał się po pokoju. Jego wzrok przyciągnął obraz świętej rodziny wiszący nad wersalką.
– Będzie z niego niezła pamiątka – odezwała się Natalia, która przyjechała tu z ojcem.
Mężczyzna zerknął na nią. Nic się nie zmieniła przez lata. Wciąż miała wesołe ogniki w oczach i prawie tę samą fryzurę, co przed laty, choć podejrzewał, że musiała już farbować włosy. Blond kosmyki opadały jej na policzki.
– Ciekawy spadek – zaśmiał się. – Może tobie się dostanie.
– Mnie najbardziej interesują zdjęcia – powiedziała, a potem przeszła do szafki pod telewizorem. Wiedziała, że seniorka trzymała tu albumy i pudełka po pralinkach, do których chowała fotografie, a potem przewiązywała kartoniki wstążkami albo sznurówkami, by nic z nich nie wypadło.
– A rozpoznasz naszych przodków? – spytał, kiedy usiedli na podłodze i rozłożyli zdjęcia. Rodzice nie zwracali na nich uwagi. Właśnie pakowali ubrania w worki. Marek zobowiązał się, że zawiezie je do MOPS-u.
– Część tak – odparła. – Poczekaj, babcia miała tu gdzieś takie kartki. Pamiętam, że je wkładała. Próbowałyśmy narysować drzewo genealogiczne, miała potem dokończyć, bo nie mogła sobie przypomnieć, ale wyleciało mi to z głowy.
Natalia zdejmowała wieczka z pudełek, przerzucała szybko zdjęcia, a potem sięgała po następne. Wreszcie tryumfalnie wzniosła do góry kartkę w kratkę i pomachała nią przed nosem kuzyna. Kichnął, kiedy w powietrzu zawirowały drobinki kurzu. Kobieta wygładziła dłonią papier i pokazała palcem na puste miejsca.
– Czyli babcia tego nie uzupełniła... – zamyśliła się.
– Czekaj... – Kuba dokładnie się przyjrzał rysunkowi. Na jego szczycie znajdowali się Jan Wilamowski i Marianna Serafin, a obok Józef Romanowski i Janina Ostrowska. – Ładne nazwiska – stwierdził. Ze swojego też był dumny i cieszył się, że jego matka nie zdecydowała się go zmienić, a jemu razem z ojcem nadali podwójne Wilamowski-Jurczyk. – Ale dużo dziur.
– To prawda – odparła. – Zobacz tu. – Pokazała palcem. – Babcia mi nie chciała wyjaśnić, ale to dziwne, bo tu jest wypisane jej rodzeństwo, a ona siebie umiejscowiła z boku... – zastanowiła się. – Tyle tu pustych miejsc.
– Kiedy babcia się urodziła?
– W dwudziestym ósmym roku. Ciekawe, dlaczego jest osobno.
– Hm... – zamyślił się. – Może da się to poskładać w logiczną całość? – Przerzucił kolejne zdjęcia, a Natalia podała mu pudełko, na którego wierzchu dostrzegli akt zgonu Rozalii Wilamowskiej z domu Romanowskiej.
– Może zabawić się w detektywów i spróbować uzupełnić część pustych miejsc – powiedziała.
– I ten łańcuszek – dodał. Na niewielkim stole leżały dokumenty wydane przez lekarza w szpitalu i urzędowy akt zgonu. Na nich znajdował się strunowy woreczek, w którym tkwił srebrny łańcuszek i medalik z wizerunkiem Matki Boskiej.
– Tak... – zamyśliła się. – Może uda się nam znaleźć w papierach babci jej notatki. Kiedyś rozmawiałam z nią o tym, że powinna zapisać najważniejsze wydarzenia dla potomnych i obiecała mi, że to zrobi. Ciekawe, czy jej rodzeństwo też zostawiło po sobie jakieś zapiski. Trzeba popytać wujów i ciotki.
– Sporo ich było – zastanowił się. – Mietek to najstarszy z braci – zawahał się przy wuju matki, próbując sobie przypomnieć, w którym roku zmarł, ale nie pamiętał. – Byli Czesława, Agnieszka, Henryk, Jurek, Elżbieta i Franciszka... Chyba wszyscy.
– Nie – ożywiła się Natalia. – Babcia mówiła mi, że był jeszcze chłopiec, który zmarł, i podobno jeszcze jakieś dziecko, ale dziwne... o nim nie chciała mówić.
– To jak układanie puzzli – stwierdził Kuba. – Podoba mi się. Poszukajmy wszystkich elementów, a potem spróbujmy je ułożyć w całość.
– A jak się nie sklei?
– To dozmyślamy – zaśmiał się. – Każde z nas będzie mogło stworzyć własną wersję przeszłości – dodał, spoglądając na rozłożone fotografie.
Czuł, że wciąż nie jest świadomy swojej tożsamości. Niedawno dojrzał do myśli, że żeby nie powtarzać rodzinnych skryptów, należy najpierw je odczytać i zrozumieć. Potem można zacząć pisać dla potomnych. Ponadto nie miał pojęcia, kim jest. Jego przodkowie od strony matki żyli na pograniczu dawnych zaborów: pruskiego i rosyjskiego, a później na pograniczu dwóch województw: warmińsko-mazurskiego i mazowieckiego, za to rodzice ojca pochodzili z krańców historycznego Górnego Śląska. Mieszała się w nim bardzo różnorodna krew. Była w niej domieszka mazurskiej, mazowieckiej i śląskiej, swoim dzieciom dorzucił kociewskiej.
– Wchodzę w to! – podjęła od razu Natalia. W jej głosie wybrzmiał entuzjazm.
1928 rok
Każdy domek ma swój ułomek
Ten marcowy poranek na długo zostanie w pamięci rodziny krawca Wawrzyńca. Nie tylko dlatego, że Wilamowski wcześniej zażarcie dyskutował z synem o wyborach do sejmu, ani też dlatego, że przez szczeliny w oknach wpadał do izby zimny wiatr i budził domowników drżeniem ciał, ale przede wszystkim dlatego, że wydarzyło się coś, co zmieniło życie Wilamowskich na zawsze.
Wszystko zaczęło się tuż po północy. Rozalia zmęczona wczorajszym długim porodem nie miała siły wstać do płaczącej Nastki. Dziewczynka leżała w kołysce, którą Wawrzyniec zamówił u miejscowego stolarza wiele lat temu, jeszcze dla swojego pierworodnego syna. Przechodziła z jednego dzieciaka na drugie, aż wreszcie odziedziczyła ją Anastazja Franciszka Wilamowska, jako ósme z dzieci Rozalii i Wawrzyńca zamieszkałych przy Starym Mieście w Lidzbarku, który w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku wrócił w granice Rzeczypospolitej. Rodzina miała dom skromny, ale nie biedny. Zamieszkali w nim wiele lat temu, by zaopiekować się samotną wdową po Alfredzie Romanowskim, wuju Rozalii. Z pomocą rodziny udało się im na dole po lewej stronie korytarza urządzić zakład krawiecki z dwiema niewielkimi izbami. Po prawej zaś znajdowała się służbówka, w której w lepszych czasach w domu Romanowskich mieszkała służąca. A że starowince pomarło się tak jak Alfredowi, Maria Romanowska została zupełnie sama, bo niestety nigdy z mężem nie doczekali się potomstwa. Dom składał się jeszcze z piętra, na którym znajdowały się trzy pokoje. W jednym mieszkała ciotka, w drugim dzieci, a w trzecim spali Wilamowscy. Za miejsce do przyjmowania gości służyła duża, przestronna kuchnia. Na ciasnotę nikt nie narzekał, tym bardziej że kilka lat po wprowadzeniu się młodych małżonków ciotka zmarła. Jej pokój zajęły dziewczęta Wilamowskie, pozostawiając braciom wolną przestrzeń, choć raz w roku znów wszyscy musieli się gnieść w jednej izbie, bo trzeba było zrobić miejsce dla dziadków, którzy spędzali w mieście zimę.
Dorastający Mietek kłócił się z rodzicami, że chce zająć pustą służbówkę, ale zdążył w niej pomieszkać zaledwie kilka miesięcy, zanim ojciec najął dziewuchę do pomocy i obiecał jej oprócz marnej pensji dach nad głową.
Teraz jednak nikt już nie wspominał Marii Romanowskiej. Był początek marca, za oknem padał deszcz, a wiatr zacinał w szyby. Dochodziła północ, kiedy w pokoju rozległ się płacz dziecka. Wawrzyniec mocniej nasunął pierzynę na głowę, a Rozalia, stękając, podniosła się z łóżka i wzięła córkę na ręce. Dziewczynka aż zanosiła się od płaczu. Miała czerwoną pomarszczoną skórę, na jej czole pojawiły się krople potu. Matka przytuliła ją do siebie i poklepała po pupie. Pod palcami poczuła wilgoć, więc westchnęła, ułożyła małą z powrotem do kołyski i zaczęła ją rozbierać. Zmieniła jej pieluchę i kiedy wreszcie ponownie pozawijała w bety, próbowała przystawić dziecko do piersi. Schyliła się, by usiąść, ale miała taki ból pomiędzy nogami, że wreszcie położyła się do łóżka, odsłoniła pierś i przysunęła do niej Nastkę. Noworodek zakwilił, ale zaraz słychać było w pokoju spokojny oddech. Rozalia opatuliła jeszcze siebie i córkę, a potem przymknęła na chwilę oczy, by odpocząć. Ocknęła się godzinę później. W pokoju panowała cisza, był środek nocy. Wawrzyniec chrapał, a obok niej leżało małe zawiniątko. Nastka spała. Kobieta odsunęła jej czapeczkę z czoła, ale zaskoczył ją chłód pod palcami. Przyłożyła dłoń do policzka. Złapała skórę dziecka w palce, by lekko uszczypnąć.
W tym samym czasie kilka kilometrów od Lidzbarka wiatr dął z podobną siłą, wciskając się szczelinami do środka chaty. Przez obejście szła zamaszystym krokiem niska okrągła kobiecina opatulona wełnianą chustą, nazywana we wsi po prostu Anką albo babką, choć byli i tacy, którzy mówili o niej „ibama” albo z niemiecka „Hebamme”. W oddali ujadały psy. Starucha szeptała coś pod nosem. O mało nie poślizgnęła się na błocie, ale wreszcie złapała się futryny, podwinęła lekko grubą, przepastną spódnicę i weszła do środka. Natychmiast otrzepała zabłocone buty i zaczęła zdejmować z siebie okrycie. Po pomieszczeniu rozszedł się kwaśny zapach potu.
– Szybko! – wrzasnął mężczyzna.
A wtedy powietrze przeszyło kobiece zawodzenie.
– Co się tak drze? – sapnęła pod nosem i kazała dziewusze, stojącej jak słup soli przy piecu, grzać wodę i szykować czyste szmaty. Podwinęła rękawy, wydezynfekowała dłonie i weszła wreszcie do pokoju, gdzie na posłaniu leżała bardzo młoda dziewczyna.
– Pomóc? – spytał starszy mężczyzna. – Da radę Anka?
– Jo... a co mam nie dać, niejedno już na świat przyjęłam – odparła zadziornie. – A ojciec dzieciuka gdzie? – spytała, spoglądając na gospodarza i jego żonę, bo ich znała doskonale.
Przyjechali tu kilka lat temu z „Ruskiej Polski”. Zamierzali wyruszyć do Ameryki. Od sąsiadów usłyszeli o Żydzie Chaimie Lejbie Woznianskim, który wspólnie z synem organizował grupy uchodźców marzących o lepszym życiu „za wielką wodą”. Zatrzymali się więc we wsi, gdzie czekali na podróż i przez kilka dni żyli mrzonką o swoim Eldorado. Do Stanów Zjednoczonych nie wyjechali jednak nigdy, wsiąkli w tutejszą wieś i porzucili marzenia, topiąc je od czasu do czasu w kieliszku wódki. I właśnie tutaj Anka przyjmowała ich „dzieciuki” na świat. Potrafiłaby je wyliczyć w odpowiedniej kolejności obudzona w środku nocy.
Gospodyni jednak się nie odezwała, stała niczym słup soli przy łóżku córki i zaciskała palce na fartuchu, którym była przewiązana w pasie.
– To za wcześnie, to za wcześnie, podobno jeszcze miesiąc albo dwa – jęknęła. – Ojciec sprał ją – rzuciła. – Tera my dopiero dowiedzieli się, że ona brzemienna. Przyjechała do chałupy i ot nagle dzieciak w drodze – dodała z przestrachem na wspomnienie awantury, którą wywołał jej mąż, kiedy dowiedział się, że zostanie dziadkiem, choć zięcia na horyzoncie nie było widać. Chwycił rzemień i zdzielił córkę przez tyłek, powtarzając, że za rzadko ją prał. Potem zerwał jej z szyi srebrny medalik, który nosiła od świętej komunii, wcisnął go do kieszeni i nawrzeszczał, że na niego nie zasługuje. A gdy chwycił pogrzebacz i kazał córce wyznać, kto jest ojcem bękarta, ta ryknęła płaczem i wydukała ledwie nazwisko, bo zaraz odeszły jej wody.
– I spiorę jeszcze raz! Niech tylko urodzi! Ta... ta... wywłoka! – Zamachnął się i przeciął ręką powietrze, jakby dawał córce razy. Potem odciągnął na bok starą Ankę i szepnął jej coś na ucho. Akuszerka zrobiła znak krzyża, ale po chwili kiwnęła głową. – Samogon dam i parę groszy do ręki wcisnę, ode mnie krzywdy mieć nie będziecie – dodał dla pewności, a babka ponownie przytaknęła i wreszcie wypchnęła go za drzwi.
– No, kochaniutka, urodzim, jo? – Westchnęła. – Nieboże ty... tak to je, jak się nogi rozwiera nie tam, gdzie trza. – Klepnęła ją w kolana niczym krowę, która powinna się nastąpić. Potem przetarła mokre czoło dziewczyny. Twarz miała rozpaloną, jakby żywym ogniem kto ją przypiekał.
– Nastka... – szepnęła, nie dowierzając. – Nastusia! – Szarpnęła dziewczynką i natychmiast zaczęła ją rozwijać z betów. Podnosiła jej rączki i nóżki, ale te bezwładnie opadały, jakby należały do szmacianej lalki, a nie do dziecka. – Nastusia! – pisnęła przerażona. – Nastusia!
– Co się drzesz jak opętana? – warknął w półśnie Wawrzyniec. – Noc jest.
– Wawrek – jęknęła. – Nastusia... – Ponownie szarpnęła nagusieńkim już dzieckiem.
Mężczyzna poderwał się z łóżka. W pierwszej chwili nie wiedział, co zrobić. Potem skoczył do Rozalii i zabrał od niej córkę. Dziecko leciało mu przez ręce, więc rozstawił palce, by ułożyć sobie niewielką główkę na dłoni. Spojrzał na przerażoną żonę, która kiwała głową na prawo i lewo. Przystawił ucho do maleńkiej piersi i warknął do żony, by była cicho.
– Coś zrobiła? – szepnął.
– Zasnęłam... – Rozpłakała się. – Zasnęłam... tylko zamknęłam oczy na chwilę...
Wawrzyniec ułożył dziewczynkę na łóżku. Nastusia wyglądała, jakby spała, tylko z jej ciała zniknęła różowość typowa dla noworodka. Skóra była blada, źrenice nie poruszały się pod powiekami, a rączki leżały nieruchome po bokach. Rozalia dotknęła główki Nastki. Pogłaskała ją delikatnie, jakby bała się, że ją obudzi. Tłumiła płacz, wciskając sobie jedną pięść do ust, by nie wrzeszczeć.
– Takie rzeczy się zdarzają – powiedział cicho.
– Może da się ją odratować? Wawrzyk... Wawrzyk, leć po doktora – szeptała. Wreszcie zerwała się z łóżka i podbiegła do męża. Wbiła w niego palce. Zaczęła szarpać koszulę. – Leć po doktora! Może to nic, może ją zbudzi, uratuje! Wawrzyk! Wawrzyk... – powtarzała nieprzytomnie. – Wawrzyk...
Wilamowski przyciągnął do siebie żonę i przycisnął ją do piersi, by się uspokoiła. Nie miał ochoty wychodzić z domu. Wiedział, że doktor nic tu nie pomoże, ale Rozalia tak mocno wbijała w niego palce, że wreszcie się poddał, odepchnął ją od siebie i sięgnął po kapotę przewieszoną przez poręcz krzesła.
– Dobra – odparł zrezygnowany. – Pójdę po doktora...
Ubierał się w pośpiechu. Rozalia poganiała go, chodziła po pokoju od ściany do ściany i płakała. Przypominała ranne zwierzę, które miotało się w klatce, szukając wyjścia. Od czasu do czasu powietrze przeszywało wycie przepełnione jej bólem i strachem.
– Powiem matce, żeby przyszła, może zaradzi jeszcze – dodał i wyszedł z pokoju. Po chwili przy Rozalii pojawiła się Marianna. Wyglądała jak upiór w jasnej długiej koszuli, oświetlona jedynie promieniem świecy.
– Jo – stwierdziła tryumfalnie Anka. – Koniec bólu. – Poklepała po łydce dziewczynę. Odcięła pępowinę i zawinęła dziecko w czystą szmatę. Wyniosła z pokoju i wcisnęła w ręce gospodarzowi. – Poklepta tak, żeby płakało. – Pokazała mu, jak potrzeć ciałko noworodka. – Tylko idźta stąd, żeby dziewucha nie słyszała. – Spojrzała na mężczyznę, kiedy wcisnęła mu noworodka w ramiona, ale zaraz machnęła ręką z rezygnacją. – Lub zróbta, co chceta... Wasze sumienie, wasz grzech i was Bóg osądzi.
– Niech mi tu Anka nie wyjeżdża z Bogiem – warknął, ale odruchowo poklepał dzieciaka po pleckach.
Babka wróciła do pokoju. W powietrzu unosił się zapach potu i krwi. Gospodyni siedziała na łóżku koło córki i przecierała jej czoło mokrą szmatką.
– Dlaczego nie płacze? – jęknęła pierworódka i próbowała unieść się na łokciach. Wzrok utkwiła w drzwiach, przez które przeszła akuszerka. – Dlaczego nie płacze?!
– Za wcześnie się urodziło niebożę. Twój ojciec zabrał je z twoich oczu, coby cierpienia więcej nie było.
– Chłopczyk czy dziewczynka?
Anka zawahała się. Nie spojrzała na dziewczynę. Otarła jej nogi, a potem wrzuciła łożysko do cebrzyka. Plasnęło, a dziewczyna znów zaniosła się płaczem.
– Nie rycz, gorączki dostaniesz – upomniała ją stara. – Chłopak był – dodała, chrząkając pod nosem, jakby słowa z trudem przeszły jej przez gardło. – Młoda jesteś, urodzisz jeszcze niejedno, a teraz nie maż się, bo zaraz trza będzie kolejną trumnę zbijać z desek.
W tym czasie ojciec dziewczyny wcisnął opatulonego w płócienne szmatki dzieciaka za pazuchę kożucha i wyszedł z chałupy. Szedł prosto do chlewika. Pociągnął do siebie ciężkie drzwi, a od progu uderzył go smród świńskich odchodów. Zmarszczył nos, ale nie zatrzymał się przy maciorze. Poszedł od razu do wielkiego niczym gdańska szafa knura. Ten podniósł się na widok gospodarza i ciężkim cielskiem naparł na barierki. Mężczyzna odruchowo cofnął się, ale po chwili wyjął zza pazuchy płaczącego dzieciaka i ponownie podszedł bliżej. Chwycił go jedną ręką i podniósł. Knur spojrzał na jego dłoń i zaczął pohukiwać. W chlewni odezwały się pozostałe świnie. Mężczyzna spojrzał w oczy knura, który nagle poderwał głową tak gwałtownie, że wystraszył gospodarza. O mało nie wypuścił dzieciaka. Serce załomotało mu w piersi, a nogi lekko się ugięły. Nagle jakaś silna ręka szarpnęła go za ramię i wyrwała mu dzieciaka.
– Bój się Boga! – wrzasnął mężczyzna.
– Nic ci do tego! – warknął, próbując sięgnąć po wnuka, jednak sąsiad, który przyszedł za akuszerką, by po robocie odwieźć ją do domu furmanką, bo nie chciał, żeby jego matka włóczyła się po nocy po wsi, cofnął się i splunął pod nogi.
– Bój się Boga – powtórzył.
Wtedy świeżo upieczonego dziadka opuściła odwaga. Jeszcze raz spojrzał na olbrzymiego knura i przeżegnał się.
– Wybacz mi, Boże – szepnął, ale po chwili nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na mężczyznę. Pomasował skronie, bo ból rozsadzał mu czaszkę. – I co ja mam z tym bękartem począć?
– Wiecie, kto jest ojcem?
– Jo... – zawahał się. – Ale trza by do Lidzbarka, a nie mam konia.
– Zawieze, tylko powiedzcie, komu taki geszeft zrobić.
Dziecko kwiliło, kiedy jego dziadek nakreślił w powietrzu po raz kolejny znak krzyża, a potem przypomniawszy sobie o czymś, sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej medalik córki, przez moment ważył go w dłoni, ale zaraz wetknął go pod bety noworodka. Dotknął jeszcze jego czoła, ponownie poprosił Boga o wybaczenie i wcisnął bękarta za poły kożucha sąsiada tak, by go nie zadusić.
Wawrzyk wyszedł przed dom i zapalił papierosa. Stał przytulony do ściany domu, drżały mu palce z zimna i z nerwów. Po doktora jednak nie wyruszył. Wiedział, że nic to już nie da. Dla spokoju Rozalii wyszedł przed dom, choć zaplanował, że postoi chwilę i wróci. Powie, że doktora nie zastał. Zaciągnął się dymem. Nie czuł bólu, choć przed chwilą zmarło jego ledwo narodzone dziecko. Nie pierwsze – pomyślał, lecz liczył na to, że ostatnie. Śmierci się nie bał. Dużo jej w życiu widział. Dorosłych mężczyzn, którym szczury wyjadały wnętrzności, ciała rozerwane minami, mózgi rozpryśnięte po ziemi. Nosił w sobie śmierć innych. Obrazy zapisały się bardzo wyraźnie w jego pamięci, budziły go po nocach i nie dawały spać. Wystarczyło jakieś poruszenie, nerwy, a zaraz wracały.
Wilamowski podniósł wyżej kołnierz płaszcza i sięgnął po kolejnego papierosa. Spojrzał przed siebie. W oddali zauważył zarys furmanki zaprzężonej w jednego konia, dopiero potem dostrzegł męską sylwetkę kolebiącą się na boki. Zdziwił się, że w środku nocy w taką paskudną pogodę ktoś spaceruje po mieście. Przymknął powieki, by po chwili znów je otworzyć. Nie miał pewności, czy to nie omamy. Mężczyzna jednak się zbliżał. Szedł lekko pochylony, wtulając głowę w gruby kołnierz, z daleka przypominał niedźwiedzia. Jedną rękę przyciskał do piersi. Wawrzyniec pomyślał o broni, którą nieznajomy mógł ukrywać za pazuchą. Przeszedł go zimny dreszcz i natychmiast wycofał się do domu. Nie zamierzał konfrontować się z oprychem, który pewnie po nocy szukał zaczepki. Zamknął drzwi i zdjął wilgotny od mżawki płaszcz. Zawiesił go w sieni i już miał ruszyć w głąb domu, gdy nagle rozległo się pukanie. Drgnął i powoli wrócił do drzwi. Nasłuchiwał, ale się nie powtórzyło. Nieufnie przekręcił zamek i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.
Wystraszył się na widok obcego. Przez myśl przeszło mu, że za chwilę będzie musiał stoczyć walkę z napastnikiem. Napiął ciało, gotując się do skoku.
– Wilamowski? – Usłyszał tubalny głos.
– Jo... – odparł odruchowo. – Jaki...?
Nie zdążył jednak nic powiedzieć, kiedy mężczyzna wyciągnął coś zza pazuchy i wcisnął mu w ramiona. Potem natychmiast odwrócił się i bez słowa odszedł. Wawrzyniec stał przez moment, próbując zrozumieć, co się stało. To sen? Może mara jakaś? Zrobił krok przez próg i wyjrzał na pogrążoną w ciemności ulicę. Dostrzegł cień przemykający w oddali. Wyraźnie trzymał się w bezpiecznej odległości od lampy gazowej. Raz tylko obejrzał się za siebie, a potem skoczył na furmankę, zaciął konia i zniknął z oczu Wawrzyńca.
– Palaruch jaki czy co? – szepnął i odruchowo zrobił znak krzyża, wciąż trzymając w ramionach niewielkie zawiniątko. Po jego ciele przeszły ciarki. Chciał już się cofnąć i wrócić do mieszkania, gdy nagle usłyszał kwilenie. Nieprzyjemnie ścisnęło go w żołądku. Zadrżały mu ręce, a przez głowę przeleciało mnóstwo najróżniejszych myśli. Dopiero zimny wiatr, który smagnął go bez litości po twarzy, spowodował, że odwinął lekko szmatkę. Znów zerknął w prawo i w lewo, ale nigdzie nie było widać żywego ducha.
– Jest tu kto? – spytał w ciemność, a tajemniczy mężczyzna kilkadziesiąt metrów dalej trzasnął z bicza konia. Zaklął pod nosem, że niepotrzebnie wtrącił nos w nie swoje sprawy, a potem szybko mocniej nasunął czapkę na głowę, podniósł kołnierz kożucha i po chwili zniknął w ciemnościach poza miastem. – Boże święty – szepnął Wawrzyniec, gdy odsunął szmatkę z twarzy dziecka. Chrząknął, a wtedy niemowlę rozpłakało się w głos, jakby czekało na odpowiedni sygnał. To wyrwało ze snu Mietka.
– Co to jest? – spytał, widząc ojca stojącego w sieni z zawiniątkiem na rękach. – W niańkę się bawisz? – ziewnął chłopak, będąc przekonanym, że ojciec trzyma Nastkę. – Matka śpi? Nakarmić małą trzeba.
Mietek zbliżył się do ojca i zajrzał w szmatki. Dziecko było czerwone na twarzyczce, zanosiło się od płaczu.
– To nie Nastka – szepnął Wawrzyniec, a Mietek spojrzał na niego przestraszony. Był pewien, że ojcu w głowie się pomieszało. Czasami dziwnie się zachowywał, chodził po nocy, nie mógł spać, opowiadał o koszmarach z wojny. – Ktoś nam bękarta podrzucił.
– Co? – Mietek złapał ojca za ramię. – Jakiego bękarta? – Zajrzał jeszcze raz w szmaty i przyjrzał się zapłakanej twarzyczce.
– Palaruch jaki – warknął ojciec. – Twoje? – spytał, choć serce waliło mu jak szalone, a myśli krążyły tylko wokół jednej kobiety.
Syn pobladł. Spojrzał na ojca i wykrzywił się w grymasie niezadowolenia pomieszanego z obrzydzeniem.
– Nie wiem – odparł szczerze. Wzruszył ramionami, by ukryć zdenerwowanie. – Obce pewnie, wszyscy wiedzą, że u nas jest co do gęby włożyć, to podrzuciła jakaś biedota.
– Wielki facet, a nie biedota – mruknął. – W kożuchu, gęby nie było widać. Zapytał tylko, czy Wilamowski, i uciekł.
– Co robimy? Wie ktoś o nim?
– Chodź – powiedział zrezygnowanym głosem do syna. – Jest jeszcze coś – dodał i ruszył do pokoju Rozalii.
Zaskoczony syn podciągnął kalesony, które ledwo trzymały się na jego kościstych biodrach, i poszedł za ojcem.
Rozalia chodziła po pokoju i drapała się po głowie. Mruczała pod nosem niezrozumiałe słowa i szlochała, bojąc się rozpłakać w głos. Kiedy do pokoju weszli Wawrzyniec z Mietkiem, zamarła. Spodziewała się doktora. Zmierzyła męża z góry na dół. Wydało się jej, że słyszy płacz dziecka, więc natychmiast doskoczyła do łóżka. Chwyciła Nastkę w ramiona, ale dziewczynka nie otwierała ust, nie reagowała na jej szarpanie, a Rozalia potrząsała nią niczym zepsutą lalką.
– Nastusia! – jęknęła. – Odezwała się, słyszałam... Ona żyje...
– Przestań. – Wawrzyniec położył żonie rękę na ramieniu.
Dopiero wtedy zrozumiała, że płakało dziecko, które trzymał na rękach. Z przerażeniem mu się przyjrzała. Wtedy siedząca w rogu pokoju Marianna poderwała się i podeszła do syna. Teraz cztery dorosłe osoby pochylały się nad podrzutkiem, który płakał coraz głośniej, dopominając się jedzenia.
– Nakarm je – powiedział bezemocjonalnym tonem głosu, podsuwając Rozalii dzieciaka.
Marianna natychmiast wyjęła z ramion synowej martwe ciałko Nastki. Dotknęła palcami zimnych policzków wnuczki, od czego przeszły ją ciarki. Niejednego martwego niemowlaka już w życiu widziała, ale teraz poczuła się nieswojo, jakby do pokoju wleciało jakieś licho, okrążyło ją i spoczęło w pobliżu podrzutka, który nie wiadomo dlaczego znalazł się w ich domu właśnie w tę noc. Za oknem zawył wiatr, naparł na szyby. Jęknęły w ramach, jakby z trudem wstrzymywały napór powietrza.
– Co... to? – spytała chrapliwym głosem młodsza z kobiet. – Jak...? Gdzie doktor?
– Doktora nie było – skłamał. – A to... Sama widzisz, dzieciak! – odparł poirytowany Wawrzyniec. – Podrzutek!
Rozalia wytarła nos rękawem i wyciągnęła ręce po płaczące maleństwo, a od razu po jej ciele rozlało się przyjemne ciepło. Przytuliła je do siebie, jednak leżało inaczej niż jej córka, było inne w dotyku, kościste, niepasujące, przełożyła je więc na drugie przedramię i dotknęła policzków. Mieszały się w niej dwa uczucia. Tkliwość i rozpacz walczyły w jej sercu, nie pozwalając jednak na odłożenie dziecka.
– Noworodek – oceniła Marianna.
Mietek przyglądał się oseskowi, ale słowa z siebie wydusić nie umiał. Serce waliło mu jak oszalałe. Sięgnął do szmatek, którymi dzieciak był opatulony, ale matka odepchnęła jego rękę.
– List powinien być – wyjaśnił, a jego głos wyraźnie zadrżał.
Matka od razu na niego spojrzała i zmarszczyła czoło.
– Mietek! – warknęła. – Czy to twoja sprawka? Zbałamuciłeś jakąś dziewuchę?
– Mamo! – oburzył się. – To nie moje.
Głos jego nie zabrzmiał pewnie. Osiemnastolatek chrząknął, by ukryć swoje zmieszanie. Rozalia rozwinęła dziecko z płóciennych tkanin, w które było otulone. Nosiło ślady krwi i poporodowej mazi. Musiała jednak sprawdzić, jakiej było płci, jakby właśnie to miało zdecydować o jego dalszym losie.
– Dziewuszka – szepnęła, a serce znów się jej ścisnęło, jakby miała przed sobą Nastusię. Ryknęła histerycznym płaczem i rozejrzała się za ciałkiem swojego dziecka. Wawrzyniec jednak nie pozwolił jej odejść od noworodka. Złapał ją za ramię i ścisnął. Została więc i ponownie bezradnie pochyliła się nad podrzutkiem. Zacisnęła palce, kiedy poczuła, jak po brzuchu spływa jej mleko z nabrzmiałych piersi.
Marianna nie namyślała się długo, chwyciła brudne szmaty, chcąc zawinąć w nie córkę Wilamowskich. Nikt nie zaprotestował. Kiedy jednak rozwinęła płótno, coś małego zsunęło się z niego na podłogę. Schyliła się i po chwili wyciągała przed sobą dłoń, na środku której leżał srebrny łańcuszek z medalikiem.
– Jest to zamiast listu – powiedziała. – Chrześcijański dzieciak, o tyle dobrze – dodała grobowym głosem. – Choć może sam diabeł dla niepoznaki je podrzucił. Jedno zabrał, swoje oddał na wychowanie, ale o zapłatę też się upomni – mruczała grobowym głosem, podobnie jak synowa nieprzekonana do tego, co powinni zrobić.
Rozalia poczuła, że po jej ciele przeszły ciarki, ale gdy tylko przytuliła do siebie nagusieńką dziewczynkę, zaraz jej ciało zareagowało inaczej. Nabrzmiałe piersi upominały ją, że właśnie trzeba nakarmić tę małą istotę, która jakimś cudem przeżyła narodziny i trafiła pod ich dach. Ułożyła ponownie dziewczynkę na prawym przedramieniu.
– Nie mogę tego zrobić – jęknęła nieoczekiwanie i wcisnęła dzieciaka Wawrzyńcowi.
Zaskoczony mężczyzna wzdrygnął się i natychmiast oddał jej podrzutka. Stała więc bezradnie, wpatrując się w czerwoną od płaczu twarzyczkę dziecka. Wiedziała, że kiedy przystawi je do piersi, zdradzi pamięć swojej córki. Nie zdążyła jej opłakać, a już w ramionach ściskała obcą dziewczynkę. Pociągnęła nosem, a potem wytarła twarz rękawem.
– Jak jej nie nakarmisz – odezwała się Marianna – zaraz będą dwa trupki – dodała bez ogródek, kończąc zawijanie Nastki. Przysunęła potem dziecko do podrzutka, co wywołało kolejną falę płaczu Wilamowskiej. – Dwa czy jeden? – powtórzyła twardo, a dziecko rozkrzyczało się jeszcze głośniej.
Rozalia wreszcie się poddała. Usiadła i przystawiła ją do piersi. Mała początkowo nie umiała chwycić brodawki, ale trwało to niedługo. Kilka minut później słychać było postękiwanie noworodka i szlochanie Rozalii. Nikt w tym czasie się nie odzywał. Wawrzyniec i Mietek przyglądali się karmiącej matce. Marianna właśnie szczelniej opatulała martwą dziewczynkę. Zasłoniła jej twarzyczkę. Zrobiła znak krzyża, a potem zaniosła ją w kąt pokoju bliżej pieca.
– Co z nią zrobimy? – spytał przerażony Mietek, nie wiedząc dokładnie, o którego z dzieci los się martwił. Ciało Nastusi przy piecu wywołało nieprzyjemny dreszcz. Pomyślał nawet o tym, że babka byłaby zdolna spalić maleńkie zwłoki. Wziął do ręki łańcuszek z medalikiem i przyjrzał się mu z uwagą. Wawrzyniec spoglądał na niego. Nie zamierzał zwracać na siebie uwagi. Wciąż odtwarzał w pamięci scenę, która rozegrała się na progu jego mieszkania. Próbował sobie przypomnieć jakiś szczegół z wyglądu wielkiego mężczyzny w kożuchu.
– Noc teraz jest, więc i tak nic nie zrobimy – dodał. – Jutro się pomyśli. Na policję pewnie trza to będzie zgłosić, niech szukają wyrodnej matki, a Nastkę... podać, że się jej pomarło – dodał ze smutkiem w głosie.
– Dobrze ojciec mówi – przytaknął Mietek, choć pomysł szukania matki przez policję mu się nie spodobał. Wtedy pewnikiem wyda się i imię ojca, pomyślał. Zaczął się zastanawiać. Może dziewczynie pomarło się podczas porodu albo rodzice chcą ukryć wstyd córki, dlatego noworodka podrzucili ojcu. Jednakże wszyscy w miasteczku wiedzieli, że u krawca chleba nie brakowało, więc może to właśnie był powód, by dzieciaka pod próg podstawić. Mietek głowił się nad tym długo, ale odpowiedzi nie znalazł.
– Śliczna jest – stwierdziła Rozalia, w której hormony i instynkt macierzyński wygrywały z rozsądkiem, próbując wyprzeć z jej świadomości, że przed chwilą jeszcze opłakiwała martwe ciałko swojej córeczki. Przyłożyła usta do łysej główki maleństwa. Pachniała znajomo, choć inaczej niż Nastka, czuła metaliczny zapach krwi pomieszany ze słodyczą mleka i potu. Wtedy Marianna podała jej znalezioną biżuterię. – Medalik? – spytała retorycznie, wciąż pociągając nosem.
– Srebro – stwierdził Wawrzyniec, przysuwając bliżej lampę naftową. Z tyłu widniała wybita próba i kilka nic nieznaczących rys, ale więcej informacji tam nie znalazł. Przyjrzał się wizerunkowi Matki Boskiej. Medalik niczym się nie wyróżniał, był dość popularny wśród katolickich kobiet, na pewno nie zwróciłby niczyjej uwagi. Mężczyzna dotknął wypukłości, a potem spojrzał na podrzutka. Zastanowił się, czy matka tego dzieciaka dała mu to, co miała najcenniejszego. Obrócił w palcach biżuterię. – Schowam, ale kiedyś trzeba będzie dać to tej małej.
Rozalia kiwnęła głową, wciąż nie rozumiejąc tego, co się działo.
– Anastazja Franciszka – szepnęła płaczliwym tonem głosu, ale Wawrzyniec chrząknął, by zagłuszyć imię. Nie był pewien, czy podmienienie dziewczynek było dobrym pomysłem. – Weź ją na chwilę – dodała i wcisnęła dzieciaka zaskoczonemu mężowi, który, zanim zdążył krzyknąć, że bękarta ściskać nie będzie, już go trzymał w ramionach. – Nikomu ani słowa! Twoje to? – spytała wreszcie, choć słowa te z trudem przeszły jej przez gardło. Nie spuszczała jednak oka z Wawrzyńca. Widziała, jak zmieniał się na twarzy. Zacisnął szczęki i zmarszczył czoło. Przetarł brodę. Odczekał, aż matka z Mietkiem wyjdą z pokoju. Spostrzegł, że Marianna zabrała ze sobą ciałko ich córki. Nie zaprotestował.
– Nie! – żachnął się wreszcie. – Swoich dziecisków mam aż nadto, a lata nie te, głupoty dawno mi wywietrzały z głowy – powiedział, ale żonie w oczy nie spojrzał. Utkwił wzrok w największym palcu stopy i w myślach pomstował, że jeżeli to sprawka tej... tej... Nie chciał wymienić jej imienia, bo słowa nawet w myślach nie chciały się formować w zdania, ale zaraz też cieplej o niej pomyślał, bo przecież nie była mu obojętna, a ciało miała tak ponętne, że dreszcz go przeszedł. Wciąż jednak nie podnosił wzroku na żonę, bojąc się, że dostrzeże to, co ukrywał.
– Myślisz, że Mietkowa?
Dopiero teraz spojrzał na nią, a potem przeniósł wzrok na dzieciaka.
– Nie przyzna się – stwierdził. Znał syna. Był uparty jak osioł i jeżeli do tej pory nie puścił pary z gęby, że jakaś dziewucha jest z nim brzemienna, to nie powie. – Nawet nie wiem, za którą on ostatnio ganiał – dodał, drapiąc się po głowie. Potem nachylił się nad dziewczynką i dotknął jej policzka. Może szukał w niej podobieństwa do siebie lub syna? – Śliczna jest. A Mietka – zastanowił się – trzeba na wieś wysłać do Witka, przyda się do pomocy, bo w domu prawie same dziewuchy mają, a teraz dużo pracy będzie w gospodarstwie.
– To prawda – odparła nieco spokojniejsza. – A może to boże stworzenie jest nam pisane? Mojżesza też podrzucono. Może to nie przypadek, że Nastusia... – zawahała się, z trudem przełykając ślinę. – Że Nastusia właśnie dzisiaj...
– Może – warknął. – Nieznane są wyroki boże.
– Zostawimy ją, wychowamy jak swoją, nikt się nie dowie – stwierdziła nagle. – Bo gdzie ją oddasz? Do sióstr w Dłutowie? – spytała, bo oboje wiedzieli, że od niedawna prowadzą w tamtejszym majątku dom sierot. Rozalia przywołała w pamięci obraz sprzed ponad dwudziestu lat, gdy jako młoda dziewczyna zachorowała i matka zabrała ją do „apteczki”, czyli domu ogrodnika przy dłutowskim pałacu, nazwanego tak przez ówczesną właścicielkę, panią Marię Wrotnowską, która utworzyła tam lecznicę. Chodziły o niej słuchy, że w Warszawie pomagała kobietom wątpliwej reputacji, a niechcianym dzieciom znajdowała domy. Westchnęła. Z pewnością nie chciałaby, żeby dziewczynka, którą właśnie do siebie przytuliła, trafiła do domu sierot. Żadne dziecko na to nie zasługiwało.
– Pogadamy jutro – powiedział i zostawił żonę samą, wyszedł do kuchni, by zapalić papierosa. Zdziwił się, kiedy zobaczył siedzącą przy stole matkę. Przyglądała mu się uważnie.
– Twój ten bękart? – spytała wprost. W pierwszej chwili miał zaprzeczyć, ale uwięziony pod spojrzeniem Marianny, nie umiał skłamać.
– Nie wiem – odparł szczerze.
– Albo twój, albo samego diabła – podsumowała.
– Co matka? – żachnął się. – Może Mietek jaką pannę zbałamucił...?
– Na jedno wychodzi. Wilamowska! Co z nią zrobita?
– A co powinniśmy?
– Ochrzcić, wypędzić z niej diabły i wychować jak swoją. Nikt nie porachuje, że młodsza o dwa dni.
– Jak mam na nią wołać? Nastka?! – warknął, zapalając papierosa. – Jeżeli martwe ciałko Nastki dotykałem.
– To niech będzie Franciszka – odparła. – Nikt się nie zdziwi, że drugiego imienia używata. Zresztą na chrzcinach dacie Franciszka Anastazja i będzie, że zmieniliście zdanie co do kolejności.
– Jo... – westchnął. Wciągnął dym papierosowy w płuca i powoli go przed siebie wypuścił. Potem splunął, bo drobina tytoniu przykleiła mu się do wargi. – Jo... – powtórzył i usiadł ciężko koło matki. Wtedy dopiero spostrzegł, że obok niej w wiklinowym koszu leży zawinięte w płótno ciałko Nastusi. Palce mu zadrżały, gdy ponownie wsuwał papierosa do ust.
Marianna poklepała go po ramieniu i wyszła z kuchni. Przez chwilę siedział nieruchomo ze wzrokiem wbitym w swoje martwe dziecko. Nagle w pamięci błysnął obraz młodego chłopaka. Leżał obok niego w lazarecie. Widział, jak pielęgniarka zasłoniła mu twarz prześcieradłem, na którym mieniło się od brunatnych plam krwi. Wzdrygnął się, kiedy poczuł tamtejszy odór. Szybko wyciągnął kolejnego papierosa i czekał, kiedy przeszłość da mu wreszcie spokój. A kosz z dzieckiem wyniósł do sieni. Nakrył go starym paltem, by nikt rano się nie natknął na nie.
Do łóżka wrócił godzinę później, gdy Rozalia spała. Zajrzał jeszcze do kołyski, dziewczynka wyglądała zdrowo, miarowo oddychała i nie zdawała sobie sprawy z tego, co przed chwilą się wydarzyło. Wsunął się pod pierzynę, ale zasnąć długo nie mógł. Męczyła go myśl o łańcuszku z medalikiem. Może to powinien być dla niego jakiś trop?
Rano w mieszkaniu panował rwetes. Czesia biegała po pokojach i paliła w piecach, bo zrobił się straszliwy ziąb, a w okna zacinał deszcz ze śniegiem. Znów przypomniała matce, że miała jakąś dziewczynę wziąć na służbę, ale Rozalia jakby nie słyszała. Siedziała na łóżku i wpatrywała się w dziecko leżące w kołysce. Mietek o świcie pobiegł do piekarza, gdzie terminował od kilku miesięcy, bo talentu krawieckiego po ojcu nie odziedziczył, a i serca nie miał do szycia, więc Wawrzyniec dawno machnął ręką i zaraz po szkole posłał chłopaka na naukę do piekarni. Ela ponagliła resztę dzieciaków i po chwili maszerowały w stronę szkoły, nieświadome tego, co zaszło w nocy. W domu oprócz Czesi został tylko najmłodszy Walenty, który miesiąc temu skończył pięć lat. Chłopiec był bardzo szczupły i wątły. Rozalię martwiło, że niewiele mówił, a jeżeli już otwierał usta, to rozprawiał o konikach. Chłopiec wydawał się zawsze zmęczony, ale jak tylko usłyszał, że po ulicy ciągnie się wóz, zaraz pędził do okna lub na podwórze. W domu za to snuł się z kąta w kąt, a bawił się zwykle na tyle cicho, że można było zapomnieć o jego obecności.
Z pokoju wyłonili się także seniorzy. Mężczyzna nasunął na plecy gruby kożuch bez rękawów i podpierając się laską, przeszedł do kuchni, gdzie jego żona Marianna kroiła chleb na grube pajdy i pouczała Walentego, jak ma ładnie siedzieć przy stole. Wawrzyniec natomiast przemknął przez izbę i zajrzał do kosza, czy ciałko dziecka jest tam, gdzie je zostawił.
– Kurka frak – jęknął, bo dopiero teraz sobie uświadomił, że coś będzie musiał zrobić z dzieckiem, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. – Kurka frak! – powtórzył.
Wtedy w korytarzu pojawiła się Rozalia z płaczącym niemowlakiem.
– Drze się i drze, silna dziewuszka – powiedziała łamiącym się głosem, ale to nie uciszyło niemowlęcia.
Wawrzyniec przyjrzał się żonie, by odczytać z jej twarzy ślady po wczorajszej nocy, ale nie dostrzegł w niej strachu ani niepewności.
– Muszę jej mleka dać. A ty co tak stoisz w sieni? – spytała, a mężczyzna chrząknął i strzepnął ze swojego płaszcza niewidzialne paprochy. Nie zamierzał przypominać Rozalii o tym, co wydarzyło się kilka godzin temu. Może jakimś cudem uwierzy, że to wszystko się im przyśniło, a Nastusia jest cała i zdrowa w jej ramionach.
– A nic, sprawdzałem tylko, bo wydawało mi się, że mi tu szew odchodzi.
Z trudem przybrał beztroską minę i ponownie przyjrzał się Rozalii. Jej wyraz twarzy jednak niczego niepokojącego nie zdradzał. Wszedł do kuchni i usiadł przy stole. Matka zaraz podsunęła mu kromkę chleba.
– A czyj to dzieciak? – spytał nagle Jan, wpatrując się w synową.
Wawrzyńca przeszedł zimny dreszcz. Odwrócił twarz do żony. Rozalia otworzyła usta ze zdumienia, poruszyła niemo wargami, ale wtedy odezwała się Marianna.
– Stary, a głupi. – Machnęła na męża ręką. – Najmłodszej wnuczki nie poznajesz? Frania.
– Nastusia... – szepnęła młodsza Wilamowska.
– Frania ładniej – odparła twardo. – Używajta drugiego imienia, tak będzie richtig. – Zrobiła znak krzyża.
Rozalia przyjrzała się dziewczynce. Od razu przez jej twarz przeszedł jakiś cień. Zmarszczyła czoło i pogłaskała dziecko po policzku. Skóra pod palcami była dobrze znajoma. Przytuliła ją do siebie. Pachniała jak mała Wilamowska, jak wszystkie dzieci przed nią.
– To Frania czy Nastka? – zdenerwował się Jan. – A potem paternoster dostaję, że nic nie pamiętam, jak wy sami nie wieta, jak na dzieciaka wołać!
– Frania! – odparł Wawrzyniec. – Franciszka.
– Jak Mojżesz – szepnęła Rozalia tak cicho, że nikt nie zwrócił uwagi na jej słowa. Tylko Marianna położyła dziewczynce palec na czole. Przymknęła oczy.
– Niech matka tylko nie wyczynia swoich czarów-marów – warknął Wawrzyniec, bo nagle ciarki go przeszły, jakby bał się, że seniorka wyczyta z dziecka coś, czego lepiej byłoby w chrześcijańskiej rodzinie na światło dzienne nie wyciągać.
– Zdrowa dziewucha – powiedziała, a potem pogłaskała dziecko po policzku. – Choć diabeł podrzutka przyniósł – dodała pod nosem i przewróciła oczami, jakby walczyły w niej dwie siły. Jedna kazała dzieciaka przyjąć i wychować jak swojego, druga poddać egzorcyzmom i odnieść do sierocińca. Teraz Rozalię przeszły ciarki. Jej teściowa zawsze miała dziwne spojrzenie. Takie, od którego człowieka zimno jakieś do szpiku kości przenikało. – Trzeba je na kupie śmieci położyć i okładać kijami, aż...
– Matko! – podniósł głos Wawrzyniec. – Przestań z tymi zabobonami!
– Ochrzcimy – wtrąciła Rozalia.
– Powiedziałam, kiedy diabeł swojego oseska podrzuca, to ludzkiego zabiera – skomentowała starsza kobieta i sięgnęła po garnek z mlekiem. Rozlała je do kubków i zasiadła ciężko za stołem. Poprawiła spódnicę i zabrała się do jedzenia.
Jan milczał, nie rozumiejąc tej dziwnej dyskusji. Czasami trudno było mu się połapać w imionach wnuków, z pamięcią miał kłopot, więc wolał się już nie odzywać. Wsunął do bezzębnych ust kawałek chleba i przeżuwał go na kwaskową masę.
Rozalia w tym czasie karmiła małą, która łypała na nią ciemnymi oczkami. Wydawały się jej granatowe, ale było w nich coś takiego, co zmuszało usta do wygięcia się w uśmiechu. Pogładziła ją po policzku.
– Może to Mietkowa córka? – powiedziała. – Trzeba by było go przymusić, by prawdę powiedział. Dziewucha od bednarza za nim łypała okiem – przypomniała sobie. – W kościele wciąż się w niego wpatrywała i czerwieniła się niczym piwonia.
– Tak jak córka piekarza – odezwała się Czesia. – I Kudertówna też ciągle do piekarni biegała.
– Kudertówna? – zdziwiła się Rozalia. – Ileż ta dziewucha ma lat?
– Szesnaście.
– No to jak się ojciec dowie, to jej skórę wygarbuje – zaśmiała się babka, a wszystkich dreszcz przeszedł, bo głos jej był skrzeczący, jakby jakie zło się w nim czaiło.
– O czym wy mówicie? – spytała Czesia, która nagle pojawiła się w kuchni.
Jan podniósł również głowę.
– Jo... – mruknął cicho. – O czym gadata?
– Coś słyszała? – odezwał się Wawrzyniec i zmarszczył brwi. Podrapał się po brodzie, by ukryć zmieszanie.
– Coś o diable... i dziecku... – zawahała się i odruchowo zrobiła znak krzyża. Zaraz zaczerwieniła się na policzkach. Nie chciała wyjść na strachliwą. A żart – pomimo że babce się udał przedni, bo Kudert za mostkiem przez Wel miał garbarnię – jednak poza nią nikogo nie rozbawił.
Wawrzyniec zaraz cieplej pomyślał o synu, bo taka synowa to by było coś, ojciec z pewnością posagu by nie poskąpił, a że Niemcem był – nie szkodzi, przecież Lidzbark był Lautenburgiem i od pierwszego rozbioru należał do Prus. Dopiero postanowieniem traktatu wersalskiego w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku ponownie został włączony do Polski, więc nic dziwnego, że obok siebie mieszkali Polacy i Niemcy, a i Żydów też nie brakowało. Ci ostatni sto lat temu stworzyli swoją podmiejską kolonię zwaną Pólkiem i choć obecnie stanowili niewielki procent mieszkańców Lidzbarka, to jednak wciąż byli zauważalni. Krawiec wątpił jednak, by szesnastoletniej kozie udało się ciążę i poród ukryć przed rodzicami. Wątpił też, żeby Kudert kazał komuś dzieciaka podrzucić, a jego przecież by rozpoznał, nawet gdyby odział się w jeszcze grubszy kożuch.
– Nie podsłuchuj, tylko leć zakład otwierać, bo Kaśki jeszcze nie ma – odparł Wawrzyniec. Potem odczekał, aż dziewczyna wyjdzie z kuchni, i znów spojrzał na Rozalię. – Kryzys jest, ludzie pracy nie mają, więc każdy mógł dzieciaka do nas podrzucić. Nie ma o czym gadać.
Kobieta wzruszyła ramionami, ale przysunęła podrzutka do Wawrzyńca. Odsłoniła koszulkę z ramienia małej i pokazała mężowi.
– Widzisz to znamię? Wygląda jak Mietkowe. U niego, kiedy był niemowlęciem, tak samo wyglądało, w kształcie buta. Tu cholewkę widać. – Pokazała palcem, by dobrze się przyjrzał.
Wawrzyniec pokiwał głową. Ich syn faktycznie miał znamię w tym miejscu i nawet podobne kształtem. Takie samo miał Walenty, ale tego głośno nie powiedział. Mruknął coś niewyraźnie pod nosem, a potem wgryzł się w pajdę chleba. Poczuł jednak, jakby po jego plecach szły mrówki. Za to serce Rozalii wyrywało się do tej małej dziewczynki, choć nie do końca rozumiała swojego wybuchu tkliwości. Być może wypełniła ona natychmiast dziurę powstałą po śmierci Nastki, zanim ta zdążyła się powiększyć tak mocno, by potrzeba było lat na jej zasypanie.
– Idę do pracowni – powiedział Wilamowski. – Rozwadowski po surdut przyjdzie, a pani Kołakowska po suknię. Trza też fartuszki dla służących z hotelu skończyć. Cześkę pogonię do Kuśmierskiego z paltem, bo skończone.
Czesia narzuciła na siebie grubą wełnianą chustę. Owinęła się nią szczelnie, bo na dworze panował potworny ziąb. Szła w kierunku Górki. W dłoniach ściskała owinięte w papier palto. Nagle usłyszała za sobą wołanie. Odwróciła się, bo ktoś najwyraźniej krzyczał właśnie za nią. Zagapiła się i wdepnęła w błoto. O mało co się na nim nie poślizgnęła, a nowiuteńkie ubranie pana Kuśmierskiego nie znalazło się na ziemi. Ktoś złapał ją mocno za ramię i pomógł odzyskać równowagę, dopiero wtedy spostrzegła Pawła Kaczmarka, przyjaciela brata. Uśmiechał się do niej z trudem, bo w ustach trzymał właśnie papierosa, a ręce miał zajęte ratowaniem jej i palta.
– O mało przez ciebie się nie przewróciłam!
– Ratowałem cię przecież.
– Ale najpierw strachu narobiłeś.
– Dokąd idziesz? – spytał, gasząc papierosa butem. – Odprowadzę cię, żeby znów coś przykrego się nie zdarzyło.
– Nie trzeba – odparła zniecierpliwiona. Stuknęła mocniej pantoflami o bruk, by pozbyć się brudu i nie patrząc na chłopaka, ruszyła przed siebie. Ten jednak zaczął iść za nią. Spoglądał na Czesię i uśmiechał się, jakby chodziło mu coś głupiego po głowie.
– A ty co taki?
– Cieszę się, że cię spotkałem.
Dziewczyna spojrzała w bok. Męczył ją ten chłopak, bo ciągle umizgiwał się do niej, a kompletnie nie był w jej guście. Czapkę miał założoną na bakier i śmiał się cały czas, jakby coś wesołego się wokół działo. Twarz jego wydawała się przyjemna, choć miał na niej wymalowaną bezczelność. Z pewnością mogłaby też uznać go za przystojnego, ale na prawym policzku chłopak miał myszkę. Znamię ciągnęło się prawie od ucha do nosa i budziło w niej odrazę, choć częściowo pomieszaną ze współczuciem, bo nieraz słyszała, jak mu dziewczyny dokuczały. Wyobrażała sobie, jak mógł się czuć, ale i tak u swojego boku go nie widziała, bałaby się, że ją również zaczną wytykać palcami jako dziewczynę „Szczura”. Tłumaczyła mu już nie raz, że daremnie się do niej wdzięczy, ale on wtedy śmiał się i powtarzał, że i tak będzie próbował.
Zerknęła znów w jego stronę. Miał piegi na nosie, a spod daszka czapki wystawały jasne kosmyki. Kapota na Pawle wisiała, jak na strachu na wróble, choć wydawała się mieć za krótkie rękawy. Kaczmarek był dużo wyższy od Czesi, więc musiała lekko zadrzeć głowę, by mu się przyjrzeć. Uśmiechnął się, gdy ich spojrzenia się spotkały, a ją oblał rumieniec, choć nie chciała w żaden sposób dawać mu zachęty do zalotów. Syn szewca nie znajdował się w kręgu jej zainteresowania. Podobał się jej za to pewien młody strażak, który dla odmiany Czesi nie zauważał.
– Może do kawiarni dasz się zaprosić? – spytał. – Na ciastko?
– Nie – odpowiedziała krótko.
Wtedy nagle złapał ją za rękę i okręcił wkoło, o mało nie upuściła palta.
– Oj, Cześka, jaka z ciebie uparta dziewczyna – zaśmiał się. Jego głos zabrzmiał przyjemnie. Spodobało się jej to, co zrobił, ale zaraz machnęła na niego ręką, by się uspokoił. – I tak moja będziesz – dodał pewnym głosem.
– Głupoty ci w głowie – żachnęła się. Potem pokazała na dom po prawej stronie. Doszli właśnie do Kuśmierskich. – Zawracanie głowy z tobą.
– Wiem, że mnie lubisz – droczył się dalej. – A ja cierpliwy jestem. To jak? Pójdziesz na to ciastko?
Czesia lubiła Pawła, choć zupełnie inaczej, niżby tego chciał. Nie był zbyt piękny, ale ta bezczelność w jego spojrzeniu i uśmiechu miała swój urok. Wolałaby jednak umówić się ze swoim wymarzonym strażakiem, do którego wzdychała bez wzajemności od kilku miesięcy.
– Lubienie nie ma nic do rzeczy – odparła chłodno. – Muszę oddać palto.
– Poczekam tu.
– Nie czekaj – powiedziała twardo. – Do kawiarni też nie pójdę.
Zrobił krok naprzód, zdjął czapkę, ale nie spuścił dziewczyny z oka. Z trudem wytrzymała to spojrzenie, bo jakoś tak dziwnie się jej zrobiło, w żołądku ścisnęło, a policzki zapiekły. Z trudem powtórzyła, by nie czekał. Paweł znów się uśmiechnął i wsunął kaszkiet na głowę.
– Jak chcesz, ale kiedyś i tak będziesz moja! – rzucił i cmoknął ją w policzek.
Nawet nie zdążyła zareagować, a chłopak już biegł w kierunku centrum miasta. Potarła palcem miejsce, którego dotknął wargami. Wzdrygnęła się też na myśl, że mógł ją dotknąć swoim obrzydliwym znamieniem.
– Głupek! – powiedziała za nim, patrząc na jego długą chudą sylwetkę coraz bardziej się od niej oddalającą. Dopiero gdy skręcił w bok i zniknął jej z pola widzenia, poszła oddać palto. – Głupek – powtórzyła jeszcze przed drzwiami domu Kuśmierskiego.
Mietek drgnął, kiedy poczuł na głowie ciężką rękę mistrza piekarskiego.
– A śpiąca królewna na co czeka?! – krzyknął starszy mężczyzna. – Piekarza z ciebie nie zrobię – dodał zaraz.
A chłopak chwycił drewnianą łopatę i zaraz zaczął wyjmować duże rumiane bochny, które natychmiast trafiały na stół, by lekko przestygły, a potem Staszek wrzucał je do kosza i zabierał do piekarni, gdzie już pewnie chleb z nocnej zmiany się kończył.
Mietek w milczeniu wykonywał pracę, ale rozglądał się po piekarni, czy gdzieś nie plącze się tu Baśka, córka piekarza, której dawno nie widział. Pewnie by dalej nie przejmował się brakiem dziewuchy, ale od pamiętnej nocy z podrzutkiem dokładnie przeanalizował potencjalne matki bękarta. Na liście miał pięć imion, a jeszcze głowił się, czy której dziewki nie przeoczył. Dziewięć miesięcy to długo, mógł w tym czasie wielu głupot narobić. A o żeniaczce jeszcze ani myślał. Czekał tylko, kiedy skończy dwadzieścia jeden lat i dostanie powołanie do wojska, bo ciągnęło go do armii i wojowania, choć od starszych słyszał nieraz, jak potworna była ostatnia wojna. Bywało, że ojciec budził się z krzykiem, bo śniło mu się, że wciąż siedzi w okopach.
Jemu jednak marzyły się przygody, manewry i strzelanie do wroga, nie zniechęciły go nawet dziecięce wspomnienia z czasów wojny z bolszewikami, a przecież pamiętał, jak w sierpniu dwudziestego roku do pracowni ojca wpadli czerwonoarmiści i zażądali od jego matki przyszywania kieszeni do bluz, by mieć gdzie nosić skradzione przedmioty. Sąsiedzi zdołali wcześniej uciec do lasu, ale bolszewicy i tak ograbili ich dom. Pamiętał też bardzo wyraźnie, jak wcześniej, w lutym tego samego roku, stał w tłumie gapiów witających na rynku generała Hallera. Cała szkoła brała udział w uroczystościach, nawet niektóre dzieci z jego klasy recytowały wiersze. Dziwił się im, bo sam nie byłby w stanie wydukać słowa, takie wrażenie zrobili na nim żołnierze. Mieszkańcy witali ich jak bohaterów. Emocji było wtedy co niemiara, choć Mietek nie bardzo jeszcze rozumiał, jakie znaczenie miało wkroczenie wojska polskiego do miasta. Zapamiętał jednak wiwatujący tłum, kobiety rzucające kwiaty do żołnierzy. Potem przejazd samego Piłsudskiego przez Lidzbark! Widział go na własne oczy, siedzącego w samochodzie! Zamarzył wtedy, że kiedyś też włoży mundur.
– Stasiek – szepnął do kilkunastoletniego wyrostka. – Nie widział ty gdzie Baśki dzisiaj?
Chłopak wzruszył ramionami, choć też za Baśką strzelał oczami. Ona tylko go nie widziała, bo wpatrywała ślepia w Mietka. Przystojny był, wysoki, wąs mu się pod nosem ciemny rzucił, podobał się dziewczynom. Nie to, co on, niski, lekko zaokrąglony i z rumianą twarzą, za takimi panny nie ganiały. Zrobił więc nadąsaną minę.
– Nie widział – rzucił i chwycił kosz z chlebem. Po chwili zniknął za drzwiami. Mietek więc zbliżył się do drugiego chłopaka, który czerwony na gębie od wysiłku, jaki wkładał w ugniatanie ciasta, śpiewał coś pod nosem.
– Widziałeś gdzieś Baśkę? – powtórzył pytanie. A mężczyzna rzucił na niego okiem i się zaśmiał.
– Nie dla psa kiełbasa. Majster ci nogi z tyłka powyrywa, jak się dowie, że za nią latasz. Zresztą od jakiegoś czasu wciąż na ciebie złorzeczy, że z roboty wygna. Czym tyś mu podpadł?
Mietek wzruszył ramionami, ale faktycznie dotarło do niego, że od pewnego momentu nastawienie piekarza do jego osoby mocno się zmieniło.
– Nie widziałeś jej? Dawno nie krzątała się po piekarni – dodał, nie zwracając uwagi na ostatnią część zdania.
– Ano nie – powiedział. – Podobno chora była i do krewnych ją rodzice wywieźli, by wydobrzała, ale kiedy i gdzie, to nie mój interes. A ty też raczej swojego nosa pilnuj, nie Baśki, bo nie wyglądasz na takiego, co by o żeniaczce marzył.
Teraz Mietek się zaśmiał i nie zadawał więcej pytań. Znów zabrał się do roboty, bo ciasto rosnące w dzieży trzeba było wyrobić, by w nocy można było z niego wypiec chleb.
Kobieta zsunęła zieloną rękawiczkę i ścisnęła ją w dłoni. Przyglądała się Wawrzyńcowi, który zdejmował z półki belę z białym muślinem. Mężczyzna dopiero po chwili zreflektował się, że w pracowni jest klientka. Natychmiast odłożył tkaninę i skinął głową do elegantki. Miała na sobie zielony filcowy kapelusz w kształcie wojskowego hełmu ozdobiony z jednej strony ornamentem roślinnym. Spod nakrycia wystawały hebanowe loki zachodzące na policzki. Rozejrzała się ciekawie i dopiero wtedy zsunęła drugą rękawiczkę.
– Czym mogę służyć szanownej pani? – spytał uniżonym tonem, by zachęcić klientkę do złożenia zamówienia. Interes ostatnio nie zawsze szedł dobrze, bo od czasu do czasu w mieście pojawiali się wędrowni krawcy z maszynami do szycia i świadczyli usługi za niewielkie ceny, a ponadto zakładów zrobiło się całkiem sporo. Przybywało też sklepów z konfekcją, więc wystarczyło pójść i kupić odpowiedni rozmiar.
– Chciałabym suknię – powiedziała, rozciągając mocno samogłoski, jakby musiała mieć pewność, że jej życzenie zostanie spełnione. – Taką, jakie noszą teraz w Warszawie i w Paryżu. – Wyjęła z niewielkiej czarnej torebki skrawek gazety. Podała go Wawrzyńcowi.
Ten sięgnął po okulary, rozłożył wycinek na stole krojczym i wygładził go ręką. Czesia zbliżyła się do ojca i przyjrzała się sukni. Nie wydała się jej skomplikowana. Już kiedyś taką szyła. We współczesnej modzie obowiązywały proste kroje, wystarczyło niemal zszyć ze sobą dwa prostokąty i suknia gotowa. Luźne fasony, brak gorsetów to było zdecydowanie ułatwienie pracy. Za to więcej czasu należało poświęcić wykończeniu kreacji, bo ta u dołu miała trzy paski delikatnego futerka, a pomiędzy nimi ciągnęły się sznury cekinów.
– Córka jest biegła w takich sprawach – pochwalił Czesię.
Dziewczyna jako jedyna z Wilamowskich odziedziczyła po ojcu zamiłowanie do szycia. Sprawiało jej to niezwykłą przyjemność, a spod jej palców wychodziły suknie, których i w stolicy by się nie powstydzono. Początkowo szyły razem z Rozalią, pomagając Wawrzyńcowi. Kiedy Czesia skończyła szóstą klasę, od razu zaczęła się przyuczać u rodziców. Ciągnęło ją do kolorowych tkanin, nici, guzików i cekinów. Ojciec myślał, że smarkuli zaraz się znudzi i będzie jak z Mietkiem, który oświadczył, że chce iść własną drogą, a nie oczy marnować przy szyciu. Potem Wawrzyniec śmiał się pod nosem, że gówniarz zamienił siekierkę na kijek, bo u piekarza lekko nie miał, ale postanowił dać synowi czas, by sprawę przemyślał. Do tej pory jednak Mietek krawiectwo omijał szerokim łukiem, więc nadzieja była póki co w Czesi.
Dziewczyna najpierw zamiatała ścinki z podłogi i podgrzewała żelazko, potem fastrygowała i przyszywała guziki. Czasami też posyłano ją z gotowymi ubraniami do klientów, ale szybko okazała się na tyle biegła w sztuce, że można było jej powierzyć wykonanie prawie każdego elementu damskiej odzieży. Wtedy też w pracowni zatrudniono dziewczynę do pomocy, która obecnie przebywała u rodziców na wsi, bo podobno jej matka zaniemogła i od miesiąca wszystko było na głowie nastolatki. Wilamowski skupiał się na męskiej garderobie, w czym specjalizował się od początku swojej krawieckiej kariery. Coraz częściej myślał jednak o uczniu, którego chętnie by zatrudnił. Nawet zamierzał dać ogłoszenie w lokalnej gazecie, ale ciągle nie miał czasu.
– Myśli panienka, że podoła? – spytała niepewnie kobieta, a Czesia podeszła do stołu, na którym stała maszyna do szycia. Zdjęła z niego błyszczący materiał i rozłożyła go przed klientką. Uśmiechnęła się, kiedy zauważyła, jak nieznajomej rozbłysły oczy.
– Tę szyję dla pani aptekarzowej – wyjaśniła.
– Piękna. – Klientka zbliżyła się i wzięła do ręki tkaninę. Była delikatna i miękka, a kiedy kobieta ją uniosła, miała wrażenie, że jest lekka jak piórko. Obejrzała też szwy, ale te były bez zarzutu, równiusieńkie, jakby mrówki poustawiały się w rzędzie i żadna poza wyznaczoną linię nie przeszła.
– Czesia zdejmie miarę. Zapraszamy dalej – powiedział Wawrzyniec i stanął za kobietą, by odebrać od niej płaszcz, na którego kołnierzu znajdowała się ruda skóra lisa. Poczuł przyjemny zapach, jakby nieznajoma otulona była słodyczą. Kiedy wskazywał jej miejsce, spojrzał na drobną twarz. Emanowała czymś, czego nie umiał nazwać. Zauważył, że lekko zarumieniły się jej policzki, szybko więc opuścił wzrok i pozwolił córce zająć się klientką. Zastanawiał się, dlaczego nigdy wcześniej jej nie spotkał.
Na podwórzu pośród pierzyn ciężko zwisających na sznurach siedziała Marianna opatulona w grubą wełnianą chustę. Przyglądała się kotom i mężowi, który – podpierając się laską – wykonywał swój codzienny spacer wokół podwórza. Mężczyzna stawiał małe kroczki. Jego zgarbiona sylwetka przesuwała się powoli z jednego końca w drugi.
– Pani Wilamowska! – Usłyszała nagle głos od strony bramy. – Pani Wilamowska!
Kobieta się obejrzała. W jej kierunku szła dziewczyna pracująca w sklepie żelaznym. Rozpoznała ją od razu po brzydkiej bliźnie na brodzie. Opatulona była w szal i stary lekko przyciasny płaszcz.
– Co się tak drze? – spytała starsza pani i poprawiła swoją pozycję na ławce, bo ziąb ją przeszedł przez plecy.
– Potrzebuję pomocy – powiedziała młódka i zaraz przysiadła obok Marianny. – Kobiety gadają, że pani potrafi znaleźć sposób na każdą dolegliwość.
– A jo, potrafię, co mam nie potrafić. Jako młoda dziewczyna byłam panną apteczkową – dodała z dumą, choć nie wyjaśniła, że tylko pomocą była w „apteczce” w majątku w Dłutowie, zanim poznała Jana, i że jej cała wiedza na temat medycyny opiera się na tym, co dawniej od pani Marii Wrotnowskiej albo od swojej matki i babki usłyszała. – Tylko skąd te baby to wiedzą, jak ja zaledwie trzeci miesiąc u syna siedzę.
– Nie wiem, ale gadają, a mnie o to właśnie się rozchodzi – ucieszyła się dziewczyna. – Bo ja mam wstydliwą sprawę – zaczęła.
– Do doktora idź – przerwała jej Marianna, bo co jak co, ale wiedziała, że lekarzom w drogę wchodzić nie wolno i najsampierw człek powinien zbadać się u medyka, a dopiero jak ten nie pomoże, ona spróbować powinna uleczyć chorobę.
– Byłam – odparła. – Ale... ale – zająknęła się. – To wstydliwa sprawa, bo u mnie jak co miesiąc krew jest, ale już drugi tydzień idzie. – Wyjęła zza pazuchy zawiniątko i położyła je na kolanach starszej kobiety.
Marianna spojrzała na nią badawczym wzrokiem, a potem odwinęła osełkę masła i powąchała.
– A brzemienna ty nie była? – spytała cicho, jednak dziewczyna zrobiła tak przerażoną minę, że Wilamowska nie powtórzyła pytania, tylko poprosiła, by dziewczę dokładnie opowiedziało, kiedy krwawienie się zaczęło i jak wygląda. A dopiero wysłuchawszy jej opowieści do końca, sięgnęła do kieszeni po święty medalik i ścisnęła go mocno w dłoni. Drugą rękę położyła na brzuchu dziewczyny i zaczęła szeptać modlitwę do świętej Zofii, a potem do Matki Boskiej. Młódka ani drgnęła, choć wydawało się jej, że gorąc straszny idzie od palców Marianny. Nagle jednak podskoczyła, bo za plecami usłyszała wołanie synowej Wilamowskiej.
– Mamo! A co mama tu wyrabia? – spytała przez otwarte okno Rozalia. Dziwne się jej wydawało, że teściowa z obcą dziewuchą rozmawia. Zaraz pomyślała o podrzutku i badawczo przyjrzała się młódce. – A ty skąd tu? – zwróciła się do niej.
– Pomocy od pani Wilamowskiej potrzebowałam – zająknęła się. – Ale już nie przeszkadzam, idę sobie.
– Jakiej pomocy? A od kogo ty jesteś?
– Marysia Klepaczkówna – przedstawiła się, wstając z ławki i lekko dygając, jakby z jaką wielką panią rozmawiała. Przestraszyła się, bo Rozalia groźnie na nią łypała okiem. – W sklepie pana Fromma służę – dodała, a młodsza Wilamowska o mało co nie splunęła przez lewe ramię, bo u Żydów zakupów starała się nie robić, chyba że mus był, to wchodziła, kupowała i jak najszybciej skład opuszczała. W gazecie prawie co dzień czytała, żeby u swoich sprawunki robić, bo to jedyny sposób, by się obcych z miasta pozbyć.
– I w takie bzdury wierzy? – znów spytała. – Kabała ci nie wystarcza?
Dziewczyna mocniej owinęła się chustą. Skinęła głową i prawie biegiem opuściła podwórze. Rozalia przez