Za murami psychiatryka - Katarzyna Lisowska - ebook

Za murami psychiatryka ebook

Katarzyna Lisowska

3,0

Opis

Życie na oddziale, o tym jest ta książka, o tym jak funkcjonują na oddziale psychiatrycznym ludzie chorzy, a także zdrowi…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (7 ocen)
1
1
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Katarzyna Lisowska

Za murami psychiatryka

IlustratorAndrzej Bryśkiewicz

© Katarzyna Lisowska, 2020

© Andrzej Bryśkiewicz, ilustracje, 2020

Życie na oddziale, o tym jest ta książka, o tym jak funkcjonują na oddziale psychiatrycznym ludzie chorzy, a także zdrowi…

ISBN 978-83-8221-905-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Niech się dzieje wola nieba,

z nią się zawsze liczyć trzeba.

Jedna z pacjentek szpitala psychiatrycznego

Można ci spodnie ściągnąć na środku korytarza. Można cię rozebrać do naga na oczach pacjentów i założyć pampersa. — Witajcie na oddziale psychiatrycznym.

Wiesz jak to jest jak ci pierwszą nocą gwałcą duszę w psychiatryku? A potem musisz stale patrzeć jak pacjenci gwałcą siebie, silny słabego, klasyka poezji życia… Jebanej egzystencji psychiatryka, to i tak za duże słowa na to. Ale ja byłam ciągle pośrodku. Starałam się w gównie utrzymać na powierzchni, zawalczyć o siebie, czyli uciec przed zhańbieniem godności jakiejś jeszcze. A weszłam w gówno sama. Żal jest kwestią oczywistości. Każdy jednak chce pozostać sobą. Kim? Po prostu człowiekiem z krwi i kości, któremu należy się zwyczajny szacunek, bo jest i to powinno wystarczyć.

Gówno to wszystkich obchodziło, naprawdę, kto się dziś powiesi. Kogo przywiozą w kaftanie. Jaka matka trafi na oddział, która szła jak Magda przed siebie, z pustymi kieszeniami, bez środków do życia. Szła głodna, osamotniona, szła i szłam, nie wiedząc, gdzie, błądziła ulicami, błądziłam, byleby naprzód. Szła do syna… Szłam do uczelni. Zgarnęło ją w drodze pogotowie. Wiedzieliście o tym, że ludzi często zgarniają nie tylko z drogi do dziecka, ale też z kościołów, z modłów? Które za długo trwają, bo jakieś trzy doby… Kłania się Wam ukrzyżowany świat, na który prawdziwy wypiął dupę, za dużo jest już beznadziei, trudnych tematów, zwyczajnie przywykamy do nienormalności. Ta opowieść jest po to, byście dokładnie usłyszeli, byście zobaczyli cudzymi oczami, jak nie możecie sami. Byście człowieka przyjęli każdego z powrotem, ogołoconego przez szpital, który ma leczyć, pomagać, nie zabijać duszę, nie zniewalać.

Książkę poświęcam pacjentom wykorzystywanym seksualnie w szpitalach, którzy są niewidoczni i niesłyszalni dla świata.

Byliśmy jak umarli. Nikt nas nie słyszał. I ludzi gwałconych tu pośród innych pacjentów przez nich. Ludzi Zapasowanych. Przykutych do łóżek. Wbijania nam grubych igieł w żyły… Nie widział nikt. Samotność osiągnęła stan doskonały. Sięgnęła zenitu.

Zimno tu jest, smród tu jest, wszystko panoszy się wszędzie, jeszcze nie pchły, trochę wszy, tylko szczęścia na milimetr jest brak — kurwa, nie, nie takie porównanie, nie tu, w totalnym gównie. Tylko nicością całe spowite jest wszystko. Tu nie ma nic, na pewno nie ma życia w nijakiej postaci, same sztuczne formy, w oknach suszą się wymowne szmaty, jakie są ubraniami więźniów, pfu… Pacjentów. A tu nie ma nawet nas, choć jesteśmy, jak przedmioty do przestawiania — umarłe dla świata, niektórzy na miesiące, inni na lata. Daje kadry za poetycko… Umarliśmy tu i umarliśmy. Niektórych tylko śmierć była symboliczna, byliśmy wybrani, inni umarli naprawdę. Powiesili się w łazience, choć kąpać musisz się z otwartymi na oścież drzwiami, takie jest zainteresowanie człowiekiem, formalne, nieformalne doskonałe pogodzenie ze śmiercią chorych i zdrowych, wszyscy w jednym miejscu.

Marta pierwszego dnia po wypuszczeniu z psychiatryka popiła niezwłocznie leki wódką i wbiła sobie dla pewności nóż w brzuch. Zmarła w domu, zanim ktokolwiek zdążył wezwać pogotowie. Wszystko byłoby fajnie, jakby to była literatura, ale to są fakty z zapomnianych dziur pod Krakowem (tak, pięknych i mrocznych peryferii, może jak Twoja dusza). Może ten zapis jest jedyną formą ocalenia tych zdarzeń i tego, co się z nami stało, działo. Sądzę, że kogokolwiek to gdzieś obchodzi, gdzieś w większym świecie, który pragnie usłyszeć głos poranionych i ogołoconych (że jest rzeczywistość, dla której to wszystko jest istotne, odrażające, coś znaczy i oznacza). Ze wszystkiego dosłownie. Dlaczego? Jeśli wejrzysz w tekst głębiej to się przekonasz. Ta opowieść ma swoje miejsce i czas, co sprawia, że jest zupełnie inną opowieścią niż wszystkie. Nie spotkałeś przecież nigdy tych bohaterów i piszę to, bo wielu już nigdy nie masz szans spotkać. Nie dali sobie szans na przeżycie jak Marta. Często mieli dopiero po 16, 17 lat.

Jest lipiec 2014 roku. Decyduję się, by przyjść tu po raz pierwszy. Nie wytrzymuję jednego dnia konfrontacji z oddziałem dla ludzi, których dawno wszyscy uznali w większości za straconych, nie do uratowania, zapomnianych i muszę tu zostać, poczekać do jutra na pseudo-lekarza, by mnie wypisał ze szpitala psychiatrycznego, co dzieje się tylko dlatego, bo udało mi się skontaktować telefonicznie z rzeczniczką praw pacjenta (mimo wyrywanego z rąk przez pielęgniarki telefonu). Innym razem udało mi się tu przetrwać dłużej i pochorować się na oddziale, ale o tym jeszcze będzie. Efekt w każdym razie był taki, że znalazłam się w pułapce bez wyjścia. Zrobiłam to z własnego aktu woli. To była najgorsza decyzja mojego życia, rotmistrz akcji nie do przeprowadzenia za pierwszym razem, a kolejna próba okazała się prawie śmiertelna. Każda chwila była tu nie do wytrzymania. Zaczęłam mieć urojenia, że jestem w więzieniu. Odchodziłam od zmysłów dosłownie, chodząc od jednej ściany do drugiej. W końcu uroiło mi się, że jestem w obozie zagłady i jest nowa wojna, było to straszne cierpienie umysłu zniewolonego ciała. Zdawało mi się, że to nie było warte planowanego reportażu, ale chyba się mylę. Miałam 24 lata… Długo o tym wszystkim milczałam. Dorobiłam się etykiety. Tacy ludzie są straceni dla świata. Chociaż może coraz mniej. Wiem, że to wszystko brzmi prosto, ale tak ma być. Gówno. Fakty. Smród. Ubóstwo szpitala. Pacjent jako środek do przetrwania, czyli najgorszy wymiar celi ludzkiej — najdrastyczniejsza forma obozu psychiatrycznego wyniszczenia. O tym będzie ta opowieść, więc inna niż dotychczasowe.

— Kurwa, jaka tu marność marności, witam cię najserdeczniej jak umiem. — Powiedział stonowanie mężczyzna, który miał ogoloną głowę do łysa i huśtał się na kratach w oknach, plując przez nie na ludzi, ale nie trafiał, nie dostrzegali go nawet. Miał z 30 lat, na sobie znoszone dżinsy i burą podkoszulkę na skąpych ramiączkach — zdawało się, że ma tylko szacunek do tutejszych:

— Jakbym miał to bym i uraczył czymś, ale wszystkie działeczki oddziałóweczki mi pozamiatały — mają z tego pewnie niezły użyteczek, złodziejki! Posprzątali wszystko. Siedzę jak małpa w kratach i wyczekuję wolności. Egzekucja się nade mną stała! Cholerna krucjata!

Kurwa, jaka poezja, nie wytrzymam górnolotnego porównania w gównie. Tu wszystko jest obdarte ze złudzeń, patosu, porównań. Wszystko jest ogołocone. Gówno jest wspaniałe, wspólnym, zbiorowym doświadczeniem gnoju. Zwykłe kurwa brzmi majestatycznie. Kurwa jestem pedagogiem. Tylko tu kurwa tyle potrafię. Obnażyli mnie, dosłownie, poczekaj Czytelniku to się jeszcze o tym dowiesz. Kurwa jest tu jak najlepsza poezja. Mało widziałeś jak tu dnia nie przeżyłeś. Chodzi nie o zwykły oddział, luksusy, tylko takie chujostwo jak tu. Takiego jest mało. Zapraszam do udziału w opowieści… Wyznam Ci na wstępie, jak jeszcze tu jesteś, że kurwowanie to naprawdę czysta poezja, że człowiek po takim czymś jest jeszcze zdolny do czegoś, coś przeżyć. To pozytywny objaw. Możesz się wycofać, ja nie miałam już szansy…

Przyszłam tu, bo ten szpital ma straszną opinię. Ludzie dostawali zapaści pod wpływem za dużej ilości leków i umierali. Wszystko owiane tajemnicą, niedomówione, przekształcone w legendę. Szpital straszy, ma taką czarną legendę. Nie można przenosić stąd informacji. Nic bardziej zachęcającego dla poetki po debiucie, szykującej się na reportaż życia (miałam też jechać na wojnę, ale to mnie wykraczająco rozjebało), jednak jak wspomniałam minęło sporo czasu nim jestem w stanie w ogóle rozmawiać, że byłam w takim miejscu, które przypomina apokalipsę dla ludzi na ziemi. To miejsce było gorsze niż mogłam sobie wyobrażać. Mówią, że tu się po prostu leczy. Wciąż to jest nie takie. Zapewniam, wejdziesz ze mną teraz do tego podziemia, do tego piekła, porazi Cię ta opowieść. Inaczej będą wyglądały Twoje sny. Jakiś robaczek prawdy i Ciebie pogryzie. Tym jest świat idei, że go nie ma… Im prościej o tym, tym lepiej. Na poezje jest miejsce gdzie indziej, ale tu jest grzechem, jak każda nadzieja. To tylko dodatkowy fałsz, który krzywdzi, ból, utrapienie. Zobaczyć to, jakie jest, to jedyne czarne pokrzepienie, że dasz radę.

Widzieli, kim jestem. Matka im powiedziała, że piszę, publikuję. Dali mi do podpisania oświadczenie, że ich opisać nie mogę. Nic stąd wynieść nie mogę, nawet siebie było mi ciężko.

Podjechał do mnie na wstępie pacjent z uciętą stopą, gdy wiązałam sznurówkę w granatowej tenisówce (stawały się bardzo modne, zdawało mi się, że ja je odkryłam na nowo, jeszcze trzymała się mnie estetyka, a potem wszystko okazało się pozorne). Spojrzałam powoli z podłogi w twarz człowieka na wózku inwalidzkim, był starszym mężczyzną, z siwym zarostem, z bruzdami w policzkach. Przywitał się zachłannie jak głodny rozmowy:

— Andrzej, jestem Andrzej, 20 lat tu jestem.

Jakby chciał zrobić tym wyznaniem z mostu wrażenie na mnie.

— Kaśka.

— To tyle?

Zdawał się zawiedziony. Miałam być jedyną tu atrakcją, nowością, powiewem świeżego świata, którego nie oglądał od dwóch dekad.

— A co więcej? Co tu robisz tyle czasu? Ja już stąd wychodzę. — Andrzej się ożywił, zaczął gestykulować, a mnie się wszystkiego od razu odechciało od tej beznadziei tu, która uderzała po łbie z każdego kąta na powitanie:

— Żona mnie zamknęła, za to, że piłem. Sądowo. Tu patrzą na każdy twój ruch. Wszystko notują. Jak już tu trafisz to zostajesz. Nie uda ci się wyjść. Wiem to dobrze. Pogodziłem się ze swoją sytuacją. — Odchodzę i trafiam na pacjenta, który idzie jakby lunatykował. Jakby szedł we śnie, ale nie wiem, po co, gdzie, bo tu nie ma żadnego celu. To jest czysta forma życia bez celu, czyli nie do zniesienia. Sensem życia jest jego celowość, droga, przejście.

— Piszesz? — wymamrotał, cały blady, chudy, w za dużej piżamie.

Te szybkie skojarzenia… Może to nieodpowiednie, ale jak nic się tu nie dzieje to szybko się dzieje. Chodziło o szybkie postrzeganie — w sensie nie adekwatności słowa „skojarzenia”, tzw. pierwsze wrażenie człowieka (zwyczajnie w zamknięciu wariujesz). To był pierwszy upiór jakiego zobaczyłam. Dusza poety wymęczona (który nigdy nie zaistnieje, bo nie ma sił do życia), aż wynędzniała zaczęła żyć wokół ukrzyżowanego ciała.

— Tak, piszę. Widzę, że wieści szybko się tu rozchodzą.

Odrzekłam znudzona.

— Wiersze?

— Tak, wiersze między innymi.

Usiadłam na schodach jako oznaka buntu i niezadowolenia z mojego pobytu tu, rozłożyłam nogi jak na wakacjach, nad brzegiem morza, wszystko mi odpływało. Jak bezradne dziecko — kurwa mać, jestem pedagogiem! Lekarki przekraczały mnie jak zdrowy próg nadziei, więc nie do tknięcia. Nie do łatwego zapasowania. To nie łatwy cel. Widziałam ich krocza mimowolnie… Koronkowe lub zwykłe majtki. Bezwstydne. Miały wszystko w dupie, co o nich myślę, o ich dupach wysoko powiewających nade mną (przecież stałam się niesłyszalna dla świata, stałam się głosem pozbawionym rozsądku, w jednej chwili, wczoraj byłam jeszcze kimś w redakcji, naczelną pierwszego kwartalnika literacko-artystycznego w Polsce — ludzie dobijali się do mnie, by zaistnieć). Jak kolorowe, często wyblakłe flagi.

— Wiesz, ja zdrowieję. Napisałem wiersz, byś go zobaczyła, może go wydasz? — Wyrzucił ze siebie z trudem, jak się okazało 26 letni Bartek, który bierze duże dawki leków. Wiersz był o tym, że zdrowieje, leczy się z urojeń, rozpoznaje już to, co rzeczywiste.

Mam 24 lata, studiuję pedagogikę na studiach II stopnia. Siedziałam na schodach z kamienia, wpatrując się w dyżurkę. Lekarze z pielęgniarkami dobrze się bawili, żartowali, śmiali się i obżerali arbuzami, czekoladkami, itp., obściskując przy tym, jak za najlepszych czasów gestapo. Drażniła ich moja obecność, wyostrzone, rejestrujące zmysły (które trzeba było szybko zatłuc), ale nie dało się mnie załadować do kaftana, jak innym zalekowanym pacjentom to robili (O jeszcze nie!), którzy nie mieli w sobie żadnej siły woli, jak Bartek (ale oni wiedzieli, że czas tu zrobi i ze mną swoje). Wyglądał jak upiór. Brakuje tylko opery. Jakby wyszedł stąd na ulice straszyłby ludzi. Pewnie by pytali, co mu kto zrobił, to było za przejmujące nawet na dzisiejszą samotność tłumu. A do kaftana trafiasz za byle co, np., że taranujesz sobą przejście lub stale się włóczysz korytarzem, to jest jednoznaczne, tu nie ma miejsca do przeżycia. Co masz robić, tu przecież nie ma żadnego celu, czas biegnie, by biegł. Korytarze są wąskie, ciasne, brudne jak wszystko tu. Epopeja samobójców.

— Odkąd piszesz?

— Od dawna.

— Opowiesz o tym? — Pomyślałam i powiedziałam:

— Majaki próżne, podłużne i ponure (udzielił mi się nastrój). Jestem tu przez chwilę, wychodzę, tylko lekarz się zjawi.

Niecierpliwiłam się, czułam się jak to pudełko czekoladek z dyżurki potrząsane. Chciałam po prostu wyjść na zewnątrz z pudełka. Mała, zamknięta przestrzeń odbierała mi w drastycznie szybkim tempie zdrowe zmysły. Stały się w ciągu jednego dnia wstrząśnięte.

— Nie wyjdziesz.

— Tak jak ty?

Niedowierzałam mu. Mój los jednak nie był jego losem. Ja byłam w zupełnie innym punkcie niż on. Nie dałam się zepchnąć do kąta.

— Tak jak ja. — Przytaknął Bartek i położył głowę jakby z marmuru na wątłych piersiach, by zaraz się poderwać, jakby zbierając w sobie resztkę sił, jak poraniony ptak zrywając się do lotu w stanie wydartych z bark skrzydeł. Która była bardzo nikła… Siła, a w zasadzie jej brak. Tu każdy zmysł ci się rozpierdala odrębnie.

— Opowiedz o sobie, czemu tu siedzisz i dajesz się tak traktować? Jesteś nieprzytomny od leków.

Zdawało mi się, że natura stworzyła mu za ciężką głowę i za wątłe ciało. To prawdziwy poeta, manifestujący życiem wrażliwość.

— A tobie jeszcze nic nie dali?

— Nic.

— Obserwują cię. Tu wszystko obserwują, nawet jak srasz. Krzywo krok zrobisz to już mają powód, by powiedzieć, że nie rokujesz. Zawsze dla nich nie rokujesz, a jak dyskutujesz — zwiększają ci tylko dawki leków. Ja zażywam pełną garść. Nic mi się wtedy już nie wydaje. Mam ochotę ciągle spać.

Zdawał się taki mały, Barteczek, chłopiec do bicia bez reakcji nawet płaczu, zalekowany. Wyjawił całe piękno mężczyzny, eteryczność, której nie miały te gwałcące skunksy. Nie było tu żadnej równowagi. Jednym wolno wszystko, innym zupełni nic. Nawet przemieszczać się jest im zabronione, marnują sobą przestrzeń. Ona jest tych silnych, co mają siłę wszystko zgwałcić i czerpią z tego dumę.

— I tak spędzasz dnie? — Potwierdził znowu w tym samym stylu, powtarzając mnie:

— I tak spędzam dnie. — Z poruszeniem zapytałam:

— Włóczysz się tym korytarzem i śpisz. Ile to trwa?

— Bardzo długo. Po szkole tu trafiłem. Stałem w oknie i krzyczałem, że się zabiję.

Mówił to tak obojętnie, jakby ta opowieść nikogo nie dotyczyła. Ludzie mają więcej przeżyć przy lekturze romansu. Doskonałe zalekowanie.

— Na serio?

— Nie wiem, dużo rzeczy mi się wydawało. Wszystkim się przejmowałem, jak jestem postrzegany. Ciągle chciałem zaistnieć w towarzystwie. Klasyka. Nie udawało się. Spędzałem dużo czasu sam, zacząłem się ciąć. Było mi lepiej na chwilę, a potem czułem się znowu bardzo źle. Bardzo źle było mi ze sobą, w sobie. Te myśli… Zaczęły się komplikować jak spirale. Jak spirale… Dawno nie używałem takich słów. Dziwę się, że jestem w stanie myśleć. Te leki zabijają czucie, a ja wiem, że we mnie są nagromadzone całe pokłady czucia. Mam wiele uczuć wobec świata, ludzi. Miałem dziewczynę. Sam pokazałem jej nową grę na komputerze, rozmawiała na czacie z jednym graczem z Warszawy. Nie myślałem, że pojedzie do niego, w ciemno i mnie zostawi. Dałem jej wszystko, co mogłem. Zamiast jechać obić mordę tamtemu to myślałem tylko, by się wieszać. — Znowu położył głowę na piersiach bezwładnie, jakby miał umierać. Jakby ta poezja, tfu… Życie poety, anioła na ziemi tak miało wyglądać. Dla jakiegoś po coś… Ciągnął po chwili dalej, wymuszając na sobie reakcję na tą nowość, którą byłam:

— Zainteresowało mnie, że piszesz. Pomyślałem, że to jakieś okno dla mnie, nowa nadzieja, że znajdę drogę do siebie, świata, ludzi, powrócę. Chcę napisać wiersze, przeczytać je na spotkaniu terapeutycznym grupy. Pokażę im, że zdrowieję! Będziesz?

— Nigdzie nie będę, wychodzę stąd, a twój wiersz wydam.

Nie wydałam. Nie umiałam już dotknąć jego świata za czułego. Czułam się zarazem jakbym obcowała z kamieniem. Grobem, który skrywa żywe ciało. To było dla mnie za trudne. On był dla mnie nieuchwytny jak sen. Bartek… Wyrzut świata, dlaczego zabijał i więził anioła w piwnicy świata świat? Piękno razi, rzezi, delikatność boli najbardziej pozbawionych jej.

— Słyszałem, że redagujesz pismo.

Wydzierał się do mnie, ze snu jakby. Zalekowany ciągle. Ciągle za dużymi dawkami. Był zarazem obok tuż, jak dusza na ramieniu, jaka zaraz może zginąć od samego szeptu wypowiedzianego słowa. Świergał mi. Majaczył mi. Nadlatywał jak motyl. Szukał wyjścia, którego dla niego nie było. Nie miał sił. Był wątły. To najbardziej uderzający obraz człowieka. Który nie ma nawet nie psychicznej, ale fizycznej siły przetrwać. Musi być karmiony lekami. Dużymi garściami chemicznego dania. Które zabija go podwójnie, ale on nie chce w głębi siebie żyć, nie tak, nie tu, nie w tym świecie, dlatego w szpitalu. Piekło jest jego schronieniem. Wykazywał zainteresowanie innymi, a zarazem chciał przepaść.

— Redaguję, kwartalnik literacko-artystyczny. „Metaforę”. Opiszę to wszystko.

— Pogrążą cię.

Oddaliłam się w głąb oddziału beznamiętnie. Zobaczyłam pokój, który mi przyznano. Siedziała tam na łóżku dziewczyna, która traciła wzrok.

— Nowa? — Zapytała.

— Nowa.

Odpowiedziałam automatycznie.

— Nie widzę cię, ale słyszę, że to nie Greta.

— Greta? — Zapytałam, patrząc na trzecie łóżko, na którym leżały rozkopane kolorowe magazyny.

Automatycznie zapytałam.

— Greta, to Grażyna. Mieszka ze mną. Słychać jak się porusza z daleka. Waży sobie trochę. To wszystko leki. Jesteśmy tu długo.

— Jak długo?

Zapytałam zwiadowczo. Zaczęłam się angażować.

— Nie pamiętam. Ja traciłam wzrok, rodzina mnie tu przywiozła, nie chcieli się mną opiekować. Ciągle płakałam, dostałam załamania nerwowego. A tobie co jest?

— Minie? — Zapytałam zaskoczona. Wtedy weszła jak się spodziewałam Greta, rzeczywiście kobieta dużych rozmiarów. Podeszła do mnie, bardzo blisko, czułam jej oddech na swojej twarzy. Podniesionym głosem zapytała:

— Co tu robisz?

— Jestem.

— Robisz ze mnie głupią? Pytam, co tu robisz?!

— Jestem, ale jutro wychodzę, czekam na lekarza.

— Nie tak prędko, tu jest każdy pacjent na wagę złota, szpital upada. Myślisz, że weszłaś tu i tak sobie wyjdziesz? Masz szminkę, pomaluj sobie policzki. Blada jesteś! (jak na selekcje, kto ma żyć, siłę do pracy). Jak krzywo masz pościelone prześcieradło to też jest poważny problem, a na zebraniach grupy mówisz, że wszystko u ciebie dobrze, jak najmniej, nie otwierasz się, nie zwierzasz. Mam dzieci, muszę stąd wyjść. Szef mnie tu wpakował, skurwysyn. Dziwkarz! Ojciec mnie gwałcił. Szarpał mną, dusił, o tak. — Zaczęła na mnie to demonstrować. Leżałam na łóżku, ona na mnie (tak nagle, kadr za kadrem, poczułam bezwolność swoją), podduszała mnie. Zachowywała się jakby we mnie widziała swojego oprawcę. No, kurwa diabłem jakimś nie jestem, którego często widzą chorzy lub Chrystusa, lub są zwyczajnie zdrowi (to jest tu najgorsze, by przetrwać, dobre jest jakieś urojenie, wprowadza świąteczną atmosferę w ciągu szarych dni bez różnic):

— Zginiesz kurwiarzu! — Nie mogłam złapać powietrza, jakież ona miała ramiona, tłuste, jak ośmiornicze macki. Weszła pielęgniarka, oderwała znudzona Gretę ode mnie. Wtedy odezwała się tamta dziewczyna i powiedziała, że odkąd tu jestem to ona znacznie gorzej widzi, że pada ode mnie mocne światło. Była obrócona w stronę latarni. Już był wieczór. Pielęgniarka westchnęła i trzasnęła drzwiami. Oni kurwa słów do ludzi nie mają, bo w chorobie, bo samotni. I trzeba to dopowiadać dla oczywistości. Jak tak tam cicho klęłam przyszła pielęgniarka, spoglądała na mnie czujnie, zakrapiała oczy tracącej wzrok dziewczynie. Człowiek myślący jest tu zagrożeniem jak wszędzie.

Zapytałam jej, jak ma na imię. Odpowiedziała:

— Odejdź ode mnie, boję się ciebie! Zupełnie nic nie widzę już… (przecierała szybko oczy od wielkich łez). To przez ciebie! — Wytłumaczyłam jej problem (była tak autentyczna, że czułam się winna w wiarygodności jej przekonywujących słów, w które wierzyła całą sobą). Zapytała, czy poszukam jakiejś fundacji, żeby się zaopiekowała ją. Powiedziałam, że jutro wyjdę i tak zrobię, ale już moje wszystko, co zwie się człowiekiem było na krawędzi omdlałe. Uciszyła się niemniej. Zasnęła spokojnie. Okazało się, że każdy kontakt z zewnętrznym światem to długo wyczekiwana nadzieja. Dobra jest jakakolwiek. Nawet nieuzasadniona. Niemniej nikt się nią nie zainteresował, uznano, że ma opiekę w szpitalu… Kurwa, profesjonalną. Medycyna może być piekłem. Jak za Holokaustu. Nie, jej się już tego zapomnieć nie da. Już zawsze trzeba być czujnym i należało być przed.

Noc była ciężka. Wieczorem pielęgniarka zaczęła mnie przebierać w pasiastą piżamę siłą, bym pasowała do systemu (nie było damskiej). Dostałam szoku. Ta noc zmieniła wszystko. Byłam przekonana, że jestem w obozie koncentracyjnym jak dziadek. Za pierwszym pobytem sądziłam, że to jest Oświęcim. Kraty w oknach, na nich ubrania, które piorą sobie sami „więźniowie” pod kranem. Pralki żadnej tu nie ma.

Było otworzone okno, zawiało mnie, twarz mi puchła. Jak pielęgniarka robiła obchód poprosiłam ją o leki przeciwbólowe. Dała mi leki na uspokojenie. Tutaj przestawało się być człowiekiem. Nie masz głosu. Gorzej niż ryba. Ktoś walczy o prawa ryb autentycznie, z przekonaniem, zna szczegóły ich losu… Każdy taki szpital o podwyższonym rygorze jest piekiełkiem, zasługuje na miano pełnowartościowego piekła, równo dla ciała, duszy, zmysłów, umysłu.

Słyszałam jak sprzątaczki myją schody, na których polegiwałam w dzień w ramach protestu (tyle tu mogłam). Tłukły cały czas się o wiadra mopami. Wstałam. Była godzina czwarta. Obudziłam młodą pielęgniarkę z dyżurki mimowolnie. Powiedziała półprzytomna, że zabiera mnie na badania. Posadziła mnie na twardym krześle bez poręczy (takim typowym taborecie z dna poprzedniej epoki), nade mną była nisko żarówka, paliła nie tylko w oczy, ale całą głowę — zastanawiałam się, czy wie, co robi, czy może jeszcze śni, bo tak wyglądała (to była ta młoda jedna na oddział, co się jeszcze czymś przejmowała). Pielęgniarka oglądała moje ciało, pytała, czy się tnę — odwijała rękawy, zaczęła ściągać koszulę, było mi zimno. Powiedziałam, że to blizny od uprawiania sportu. Już przy przyjęciu lekarz pytał, czy mam za sobą próby samobójcze. Zobaczył bliznę na nadgarstku i tu już nie masz wytłumaczenia. Żaden sport dla nich nie istnieje, żądne urazy, choć dają ci w temacie wypełnić ankietę przy przyjęciu, ale gówno obchodzi ich, co tam wpiszesz, taka formalność, pozory, przecież jesteś psychiczny, stajesz się zupełnie niewiarygodny. Jesteś tylko — jednostką choroby psychicznej. Zjawiasz się tu, to już świadczy o twojej niepoczytalności. Nikt o zdrowych zmysłach nie idzie do miejsca, które przypomina mu obóz koncentracyjny. Kurwa, potwierdzam. Coś bardzo musiało mi się stać w głowę nie tak. Te studia na pedagogice. Ta obłuda fałszywych mentorów. To dla dobra twojego powszechne, a gówno w sobie niosące. Lepiej jest tak wykładać fakty, mniej rani świat, rzeczywistość, ludzie, jak zdejmują maski jest lepiej, choć brzydotą wali. Chciałam zobaczyć, jaki jest świat naprawdę i musiałam zamrzeć. Trudno się po takim czymś silić na metafory. Czysty przekaz. W psychiatryku każdy jest sobą. Nie obchodzi cię już, co kto pomyśli, bo myśli najgorzej.

— Nie mogę się wkłuć. — Przyznała po którejś próbie pielęgniarka.

— Mam całą rękę siną, to boli i to światło nade mną. Gdzie ja jestem? To obskurne pomieszczenie, jak jakiś bunkier. Jest jeszcze noc. Co się dzieje?

— Żyła pękła, za mało pijesz. Wyślę cię potem do psychologa. Znęca się ktoś nad tobą? — Pomyślałam, że tak, w tej chwili. Wzięła wyznanie na poważnie. Nie pojęła sensu sytuacji. Stwierdzili, że mam urojenia, tak wpisali, by nie ranić rodziny. Psychiatra skorygował psychologa. Niemniej psycholog powiedziała, że nie wypuści mnie stąd, dopóki nie sprawdzi, czy ktoś znęca się nade mną. Patrzyłam w otwarte okno w jej gabinecie z pierwszego piętra. To był cud, słońce padało na moją twarz bezpośrednio, nie było zakratowane. Byłam zmęczona po nocy tu, położyłam głowę na biurko. Zaśmiała się na to. Powiedziała jak nadopiekuńcza matka, że w takim stanie na pewno ona mnie stąd nie wypuści. Gówno mogła w konfrontacji z rzeczniczką, która jako twardo stąpająca kobieta po ziemi wiedziała, co robi, szybko diagnozowała sytuacje, choć nie miała nic wspólnego z psychologią. Nie zrozumiała, jak to się stało, że tu jestem, ale zdecydowała, że mam wyjść. Uznała sprawę za jakąś dziwną pomyłkę, no zdarza się, trzeba przejść obok tego, iść dalej.

Nie wiedziałam nawet, że tu są wydawane posiłki. Wpuścili mnie na oddział i poszłam przed siebie. Zobaczyłam mężczyzn grających w karty (poker). Rozkładali je na stole, na którym była podarta, brudna cerata w biało czerwone kratki (upośledzonego ogrywał prawdziwy wampir na oddziale, gwałciciel główny oddziału, jak się później okazało, ten silny, który wzbudza respekt personelu, co najgorsze w pełni zdrowy, jak byk silny, ale nie skalający się pracą, tylko czerpiący z innych i z byle jakiego systemu — nawet mu tu było dobrze, łatwe ofiary, cele, fizyczne i psychiczne). Pomyślałam, jak w domu, za czasów biedy. Ale mama często zmieniała ceratę na nową, pachnącą nowością, w stonowane kwiaty (nie lubiłam jej zapachu, to jak sztuczny plastik, ale robiło się świeżo, przyjemnie). Chyba, że chorowała, cerata szybko się niszczyła, a ona leżała w łóżku, ja grałam z kolegami w piłkę na boisku. Codziennie grałam mecz życia przed pustymi trybunami, nikt tu nie mógł odkryć naszych talentów. Doglądałam jej, ale choroba miała swoje prawa. Więziła mamę. Tak, każdemu dziecku brakuje matki. Jej czułości. Delikatności. Zrozumienia. Tak, to nie dobrze, jak nagle szybko wpadasz w ramiona próżności, czarną dziurę. To pozory, że wiesz, co robisz. Choroba ma swoje reguły gry. Tańczysz jak ci zagra. Najlepiej to widać niekoniecznie w psychiatryku. Najbardziej w uczelni. Wśród pedagogów, pseudo. Uczą, jak żyć, a najczęściej mają bzika w główkach, imaginację, takiego wielkiego jak cały Luwr świra.

Poszłam do łazienki. Na środku była położona stara, obita, wysłużona wanna, z głębi minionego wieku (datowanie okolice wojny, znam się, studiowałam historię w UJ, ale rzuciłam ją w swoje 20 urodziny nagle, bez przyczyny), okno było otwarte. Zobaczyłam na dole, na zewnątrz ratowników medycznych przed wejściem (barczystych, żeby mieli siłę dostarczyć żywą dostawę). Palili papierosy i patrzyli prosto w okno, z którego wyglądałam. Nie mogłam się przełamać, by skorzystać z tej starej wanny. Nie kurwa jak oni patrzą w dodatku! Obojętne wszystko mi jeszcze nie było. W zasadzie wtedy jeszcze nic mi obojętnym tak naprawdę nie było, brzmi romantycznie. Dlatego było wielkim błędem tu się znaleźć. Autoniszczącym. Spaliłam się w jednej chwili na ciepły popiół. Wiatr dmuchnął i byłam przed łazienką, kolejką samobójców. Klęli, że stoję i nie wchodzę jak moja kolej. Na początku się bałam. Potem musiałam. Wyzwolić się. Jedyny możliwy akt. Po tym mnie tu wypierdolili za drugim razem, jak nie chcieli wypuścić w ogóle wpierw. Musiałam postawić wszystko na jedną kartę. No nie da się, nie da się żyć bez wolności, samostanowienia. Jak masz jeszcze siłę to umieraj, bo na to trzeba mieć sporo siły.

Byłam tu dwa razy, jak miałam siłę przetrwać kilka miesięcy, aby zrobić ten materiał. I tak znowu przeceniłam swoje siły. Efekt to wielkie traumy i próby samobójcze. Po tym już nic nie było normalne.

Podali nam leki. Otwierasz usta, sprawdzają, czy połknięte (głównie tym, co kontaktują, by nie kontaktowali, to ma wszystkim pomóc znieść siebie, a w zasadzie personel chce mieć spokój, dają ci takie dawki, że śpisz jak kamień, jak w śmierci). Psycholog stwierdziła, że mam urojenia. Pacjenci się śmiali, że jednak jestem chora. Chodzili wokół mnie. Patrzyli na mnie upiornymi twarzami jak na eksperyment. Powtarzali radośnie, że jestem taka sama jak oni. Na początku traktowali mnie jako człowieka spoza ich świata. Myśleli po pseudo-diagnozie, że tu z nimi już zostanę na stałe, na lata, jeśli nie na zawsze. Diagnoza musiała potwierdzić twoją tu obecność i opierała się na oglądzie ciebie w trzy minuty. Sądzę, że dobrze jednak jest dopowiadać. Ale tak jak pisałam, coś jest z tobą nie tak jak przyszedłeś tu w dodatku sam. Zamiast któregoś dnia do uczelni…

Tu nie da się angażować. Cudza choroba wypala. Lekarze to wiedzą doskonale. Nie interesuje ich, czy jesteś tu chory, czy zdrowy, tym bardziej jak utrzymujesz system to przyjmą nawet redaktorkę gazety. Sądzili, że nastraszą mnie, postraszą prawem. Tak, prawo jest po ich stronie, po stronie ciemnej biznesu. Drapieżnego. Gówno i gówno. Prawda, główno, piękno. To wszystko się gryzie. Metafory i rzucanie się z okna, gdy tylko otworzą. Każde wybawienie jest dobre. Tu znika każdy lęk. Wszystko jest lepsze niż zamknięcie. Zniewolenie. Zeszmacenie. Zredukowanie do przedmiotu. Leki sprawiają, że robisz wrażenie umarłego. Przestajesz istnieć. Leżysz w łóżku. Pacjenci wyglądali jak robaczki, które wyssały pająki. Robiły to stale. Nie dało się podnieść z łóżka. Każdy przejaw życia był blokowany. W łóżkach leżały żywe trupy. Podkrążone oczy. Jak demony, którym krew wypompowano. Przypominali mi nieboszczyki. Tylko czasem im się oczy otwierały, ale takie martwe, byli bez duszy. Medycyna im ją zabiła. To pozwalało z tobą zrobić wszystko. W końcu srasz pod siebie i jesteś za to gnojony, że cię doprowadzają do takiego stanu ogólnej nieużyteczności.

Spotkanie terapeutyczne grupy. Idzie kolejka, jak się czujemy. Wszyscy milczą jak najwięcej konsekwentnie, albo mówią, że dobrze. Bartek się wyrywa jak ptak pozbawiony skrzydeł, nie może doczekać do swojej kolejki, głupol, naiwniak, dobry człowiek, wrażliwy. Wstaje, chwiejąc się czyta wiersz o tym, że mijają u niego urojenia, rozpoznaje rzeczywisty świat — ledwo krztusi słowa z zagazowanego wnętrza szpitalem. Młoda pielęgniarka jest wzruszona. Ma łzy w oczach. Lekarz patrzy na moją siwą rękę. Ona nie wytrzymuje, cała czerwona wybucha, że więcej mnie nie dotknie, że nie da się mi krwi pobrać. Lekarz milczy. Pyta, skąd jestem. Odpowiadam — Zebrzydowice. Mają mnie przez to za głupka. Sądziłam, że lekarz zadaje pytania normalne, ale nie w psychiatyku. W każdy razie do dziś słabo rozumiem sytuację. Może tu wszystko mają za nienormalne.

Greta idzie do swojego pokoju, zamyka mi drzwi przed nosem.

— Kurwa, ciągle to samo, pojeby. Muszę stąd wyjść. Mam małe dziecko! — Masturbowała się całą noc. Odgłosy, które wydawała nie dawały mi spokoju, przedzierała pozorną ciszę nocy. Niepokoiła mnie ta sytuacja. Patrzyła na mnie przy tym bezczelnie. Widać było tymczasem, że ta sytuacja daje jej satysfakcję. Miała przymuszonego obserwatora. To była jej forma dominacji nade mną, widocznie sprawiała jej dodatkową przyjemność. Nie odzywałam się. To był pierwszy gwałt — psychiczny. Potem musiałam być świadkiem prawdziwych. Żadne kurwa metafory, obiecuję sobie. Czyste dno człowieka. Dziura wyrwana z ludzi. Wiem, to mało ma sensu dla Ciebie, bo tu nie byłeś zapewne.

— A ciebie kto tu wpakował? — Dopytywała. Kontynuowała dalej:

— Masz szansę, była u ciebie rzeczniczka. Zniszcz tego, kto ci to zrobił. Kto to? Twoja matka? Ojciec? Zniszcz tych, co ci to zrobili, by więcej się to nie powtórzyło, by więcej cię tu nie wpakowali. Musisz ich zniszczyć, bo oni zniszczą znowu ciebie. Ludzi trzeba eliminować. Żaden parszywy gnój już mnie tak nie załatwi!

Był obchód lekarzy. Lekarka z wyciągniętymi skarpetkami, ciemno szarymi, męskimi, do kolan, o rzadkich, długich włosach, dosłownie pojedynczych — wysłuchała przez chwilę Grety, mając na twarzy niewzruszoną, zastygłą, stałą maskę ironii i sadystycznej radości, pomieszanej z satysfakcją obserwacji swoich więdnących i odchodzących od zmysłów roślinek, znajdujących się pod panowaniem jej jednej (trafiłam pod jej „opiekę”, to miało nie rokować na wyjście):

— To mój szef mnie tu wpakował. Wgrał mi na komputer oprogramowanie szpiegowskie. Muszę wyjść do dzieci. A ona jest zdrowa (wskazała pewnie na mnie). Trzymacie tu nas, wypuście mnie! — Lekarka wychodziła, a ja wtedy powiedziałam oburzona, że nawet nie mam podpasek. Greta poruszona powiedziała, że mogłam jej mówić to by mi dała. Zjawiłam się tu nagle. Chciałam wejść i szybko wyjść, zrobić naiwnie ten reportaż z miejsca zamkniętego. 24 godziny były jak w filmie sensacyjnym, tylko ulokowanym w rzeczywistości mararastycznej snu. W ciągu tych 24 godzin nie skorzystałam ani razu z toalety, próbowałam. Funkcje fizjologiczne zamarły. Niepokoiło ich to nawet.

Lekarka na obchodzie nie powiedziała ani słowa. Popatrzyła na nas jak na sztuczne lalki. Świat zepsutych zabawek, poszła i już nigdy nie widziałam jej. Trafiłam na innego lekarza. Zlitował się. W wypisie napisał, że źle znoszę pobyt w szpitalu. Opisał, jaką przeszłam formę terapii. Były tam wszelkie zajęcia, nie wiedziałam nawet, że są tam prowadzone, bo w rzeczywistości nie były.

Trzy lata później…

Powiedziałam sobie, że nigdy tu