Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przedstawiciele krakowskiej Nowej Fali dostrzegli w poezji Autorki odwagę eksperymentowania, nazwali jej twórczość metafizyczną, wyróżniającą się pewną dojrzałością. Poetka sięga po doświadczenia różnych środowisk. Ukazuje zróżnicowane rzeczywistości społeczne. Dzieli się doświadczeniami ze swojej pracy, aktywności na gruncie lokalnym i międzynarodowym. Wraca w przeszłość. Posługuje się ciekawymi metaforami. Nie unika kwestii trudnych i kontrowersyjnych, występując czasem w roli obserwatora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 71
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Katarzyna Anna Lisowska, 2020
Przedstawiciele krakowskiej Nowej Fali dostrzegli w poezji Autorki odwagę eksperymentowania, nazwali jej twórczość metafizyczną, wyróżniającą się pewną dojrzałością. Poetka sięga po doświadczenia różnych środowisk. Ukazuje zróżnicowane rzeczywistości społeczne. Dzieli się doświadczeniami ze swojej pracy, aktywności na gruncie lokalnym i międzynarodowym. Wraca w przeszłość. Posługuje się ciekawymi metaforami. Nie unika kwestii trudnych i kontrowersyjnych, występując czasem w roli obserwatora.
ISBN 978-83-65236-12-8
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Aktualizacja książki z 2016 roku
Wznowienie wydania
Pedagogiem tu jestem,
jak ludzki los odmienić?
Mojemu dziadkowi,
który przeżył dwa obozy zagłady,
jego kuzynowi poległemu w Auschwitz
śmiercią niewyobrażalną,
mężowi siostry babki —
ofierze nazistowskich eksperymentów
pseudomedycznych.
Ludziom zagazowanym, bo kochali
jak umieli…
Chorym i upośledzonym z Konwentu,
gdzie pracowałam wolontaryjnie,
a których stracono wszystkich w czasie wojny w Oświęcimiu.
Nie ma ludzi lepszych i gorszych, są różni,
jak wiersze —
nie ma gorszych i lepszych poetów,
są różni.
„Niech Pani pisze Pani Kasiu, o Oświęcimiu,
my przeminiemy, ktoś musi o tym dalej mówić”.
Halina Birenbaum
Forma wierszy celowo jest skromna,
jak spopielone życiorysy w obozie, wątłe — wątła.
Łatwo ją zatracić, zniszczyć.
Odrzucić, wstydzić się jej. Siebie, ludzi
lub przeciwnie — zaakceptować…
Wstydzę się ja człowiek z powodu tego,
co stało się w Oświęcimiu,
tuż pod moim domem.
A ludzie milczeli z czterech stron świata — każdy wiedział.
Łapanki były stale.
PrzeBuDzeNie to coś więcej — protest wobec marginalizacji,
ze względu na pochodzenie, orientację,
wykształcenie, światopogląd,
wyznawaną estetykę, religię, itp.
Zdarzyła nam się miłość
odległa, z tych niemożliwych i nie przystających
do rzeczywistości,
tak że Ty idziesz tą doliną
a mnie nie ma
nawet u górskiego szczytu
by patrzeć jak ją samotnie przemierzasz
obok mnie. Obok mnie wędrujesz do mnie
i mijasz mnie w każdym tłumie
pojedynczego spojrzenia ludzkiego,
nieludzko okaleczającego. Dobrze byłoby
byś przez ostrożność mijała mnie także
w każdym śnie, szczególnie rodzącym się o poranku,
bo możemy spotkać się w tłumie
w drodze do tego samego sklepu,
choć są ich setki w mieście przepełnionym
po brzegi człowiekiem,
które umiera co dnia przez gęstość zaludnienia
z samotności.
Nie mogę prowadzić Cię za rękę,
bo zdarzyła nam się miłość nie z tego świata,
choć zrodzeni z niego —
musimy trzymać się z dala,
przez bliskość naszą jaką mamy ku sobie.
To Ty do mnie pierwsza podeszłaś.
Mogę mówić o sobie ja człowiek,
ale to nic nie zmieni.
Byłaś już dojrzałą kobietą,
kiedy ja zaczęłam wyrastać z piasku,
świata miniatur, gdzie problemy nigdy nie miały znaczenia.
Wszystko było możliwe, potem urosło ze mną
jak babki stawiane na piasku
pod kopułę deszczowo rozedrganego nieba.
Mogłabyś być moją matką…
Hiob pokochał miłością Gombrowiczowską,
umiłował świat i ludzi.
Hiob ma 25 lat.
Hiob żyje w zgodzie i cieszy się szacunkiem.
Nie wie nikt co myśli Hiob, kiedy myśli.
Nikt nie zna Hioba tak jak Pan zna Hioba.
Wystawił go na próbę jeszcze raz,
choć wiedział, że Hiob nie będzie mu złorzeczył,
iż stworzony Hiobem
żyje jak Hiob.
Jest 1 listopada.
Ksiądz mówił na cmentarzu, że niedługi jest czas
kiedy nasze ciała zostaną złożone w grobie,
ale nie powinno nas to przerażać.
W drodze z cmentarza mijając mnie powiedział,
że po śmierci nasze życie się nie zmieni,
będziemy robić to co tu teraz, czyli — dodał —
że tam też będę studiować.
Będę chodzić w długich promieniach słońca,
potykać się o liście
o kolorze orzecha
i będę jak on
pękać na połowę
i rodzić się w odległych
tylko wspomnieniach,
Bliskich Obcych.
Nie ma mnie tam, gdzie szukasz mego spojrzenia
jakie utkwiło w pustyni nieba.
Błądzę świadomie, z wyboru.
Kochać jest rzeczą ludzką, ale nie tak
jak uważa świat
i wszyscy jego fałszywi prorocy…
Pisząc wiele o tej miłości
nie napisano prawie nic.
Zdarza się nam.
Kochać i udawać obcość.
Zamknij już oczy i nie myśl o tym, że jesteś pedagogiem,
skoro nim jesteś.
Mów do siebie jak człowiek.
Człowiek który przeistacza się.
Złorzeczy Ci świat w imię miłości swojej.
Błogosławieni którzy kochali jak umieli,
tym bardziej im bardziej im urągano z tego powodu.
Myślisz że te czasy są lepsze od wszystkich innych czasów,
a tu dalej trwają wojny, epidemie panoszą się po świecie
i głód.
Sam jesteś jeden
a obok Twój dom
jak pusta skorupka orzecha
z jakiej się dopiero wylągłeś.
Cmentarzem Twoim się staje,
Twój dom.
Umierasz
powoli jak lato gaśniesz,
przemijasz jak jesienne deszcze
choć jeszcze brakuje Ci wiary.
Jesteś taki mały.
Nawet kiedy Twoje niebo nie wybucha
i nie poprzecinane jest pociskami,
żyjesz w spokojnej części świata —
a jednak trafia Cię
atom
nowotworu
i giniesz na raz cały.
Wiesz czym jest samotność?
Że budzę się w Twojej zimnej pościeli
nad ranem
owinięta w nią
a Ty udajesz już w firmie, którą kierujesz
że miłość Ciebie nie dotyczy.
Wiesz czym jest samotność?
Że budzisz się po pracy w moich wystygłych ramionach,
kiedy wychodzę pośpiesznie
udawać Ciebie.
Nie wyróżniam się niczym.
Dla świata jestem człowiekiem,
który każdego dnia wraca do swojego domu,
ale nie zdaje pytań
dlaczego
dopiero o świcie.
Odpowiadam mu w snach —
bo tam robi się pusto,
kiedy ona rozwiesza na ścianach fotografie
z obcym mężczyzną
i starannie je poprawia.
To wygląda dobrze.
Można zapraszać gości,
którzy patrzą i widzą co widzą,
czyli nic,
bynajmniej to
czego nie ma.
Przestajesz mieć znaczenie.
Zaczynasz mi śpiewać, kiedy zasypiam obok.
Nie umiesz śpiewać i opowiadać bajek na dobranoc.
Nie miałaś dzieci. Mówią że to człowiek stracony dla świata.
Nie jestem dzieckiem od wielu lat.
Zaczynasz wierzyć w to co mówią ludzie
myląc mnie
z Twoim dzieckiem
na ulicy w świetle wymokniętej latarni.
Większy jest w Tobie strach
niż on w Tobie jest.
Zaśpiewaj mi czarną piosenkę
która kołysze się nad miastem
stadem odlatującego stąd ptactwa.
Nie wszystkie powroty
będą możliwe.
Rozsypię ziarna za sobą, żebyś wiedziała
jak się do siebie wraca po dalekiej podróży. Wraca.
Tylko nie spożywaj tej miłości w samotności,
żeby nie napełniła Cię gorycz rozstania
które jest jak długie powroty.
Skracaj drogę odmierzając czas
i wierz że mijamy się
by możliwe były spotkania.
Więzieniem myśl własna.
Klatka wspomnień
szamocząca się
jak liść,
kwiat
na wietrze.
Proste porównania są najlepsze.
Wychodzisz wgłąb siebie na spotkanie ze sobą.
Klepsydra czasu obraca się do połowy.
Wszystko staje się możliwe, spotkanie siebie,
tylko nasza miłość
jest wciąż mało realna,
słabsza jest niż strach,
praca,
bycie pedagogiem,
człowiekiem,
zakonnicą,
księdzem,
ale to nie znaczy że jej nie ma.
Żyły wytrzeszczone
kręte
długie
ciało spinające
pękły
w mojej głowie.
To nie był sen poety, wariata,
człowieka.
Pedagogiem jestem,
własną śmierć rozważam
jaka zdarzyła się w dniu narodzin,
w jakiś piątek.
Ukrzyżowany
własną ręką
wiszę powieszony
człowiek,
pedagog.
Pedagog człowiek
pępowiną z życiem spojony.
Umarłem w dniu narodzin.
W dniu śmierci się odrodzę.
Mam 25 lat.
Moje życie zdarza się,
naradza, umiera
w siedmiu dniach stworzenia.
Od poniedziałku do piątku jestem tylko człowiekiem,
choć w rzece ryby pławią się a niebo także przecinają
różne gatunki ptactwa.
Ocalony od burz niebytu
błądzę po świecie
tylko dni siedem,
od narodzin do śmierci.
Od niebytu do stworzenia,
od stworzenia do dnia sądnego
mija dni tylko siedem.
Daleka jest droga
tam
gdzie księżyc po niebie wędruje z wolna.
Nie pokazuj nikomu swoich wierszy,
jeśli chcesz sobą wśród innych pozostać.
Daleka wciąż jest droga
gdzie obecny jest niebyt.
Świat był nie mój, obcy był.
Psycholog powiedział że matka mnie nie kocha.
Świat przyciskał mnie do piersi.
Psychiatra zwariował.
Powiedział że nigdy chory nie był.
Człowiek wyzdrowiał
mimo schizofrenii
w jakiej żyjemy.
Umrę, wiesz co to znaczy?
Bo ja jeszcze tego nie wiem.
Wyobrażam sobie tylko swoje istnienie
oderwane od sztucznego bytu,
którego od pierwszej chwili
ktoś pierwszy lepszy
mógł mnie pozbawić,
jakiś to lekarz, człowiek —
wydobywając z głębi ciała kobiety
żelaznymi sztućcami —
rozwijający się zarodek —
miażdżąc mu mniej, bardziej zręcznym ruchem
głowę…
Straszny jest świat człowieka, w którym rodzimy się
nie sobą,
czaszki swoje jak łupiny orzechów
nożycami możemy rozgniatać
i czuć zadowolenie ze swej pracy?
Umrę, wiesz co to znaczy?
Mam 25 lat, wschody i zachody słońca znam
na pamięć, noszę w sobie
przez dni całe, zachmurzone.
Wiem jak się chodzi, biega, smuci i uśmiecha
i jak boli roztrzaskane kolano.
Mam swoje ulubione miejsca
do których będę wracać,
bo zdarzył się w moim życiu czas,
by poznać do nich drogę.
To ważne jak i kiedy się umiera.
Ty mnie najpierw pokochałaś,
będę Ci o tym przypominać.
Świat wyczuł mnie, że miłości nie ma,
taka jak nasza
obca mu,
w jego pojęciach nie istnieje.
To Ty pierwsza pokazałaś mi,
że można kochać inaczej.
Nasza miłość wyklęta
kołysze się jak liście jesienią
zwisające podłużnie nad ziemią.
To Ty pierwsza
całowałaś mnie
w deszczu na ulicy. Przestałaś się wstydzić.
Ludzie pod czarnymi i czerwonymi parasolami
potrącali nas spojrzeniami.
Nic się nie działo z tego powodu nikomu,
żaden koniec świata nie następował pośpiesznie.
Bezdomny na rogu tłocznej ulicy dalej był bezdomny.
Specjalnie wybrałaś to miejsce.
Leżała pod kościołem.
Turyści z Chin robili jej zdjęcia.
Narkomanka, człowiek
rozebrany w środku zimy
przymarzał do bruku
gwałcony
naszymi zimnymi spojrzeniami.
Śnieg zdawał się ciepły, układał się nam wszystkim
na skroni.
Biały był posąg, dziecko, zakonnik,
narkomanka, człowiek
idący
do szkoły, urzędu, sklepu,
leżący pod kościołem
do którego wchodzą modlić się
ludzie.
Wszystko na jednej ulicy
w tym samym czasie, zróżnicowanym u każdego
o wiek życia.
W kłębach dymu unosi się wspomnienie.
Kłęby dymu noszą przedziurawione wspomnienia.
To ważne było, skoro było.
Szymborska mająca 24 lata
biegnie przez miasto w kolorowej sukience,
siada na poniszczonej ławeczce.
Nie mogę tego wiedzieć, ale wiem.
Takie jest moje osobiste o niej wspomnienie.
Ocalona ponad szare ruiny miasta o które się potyka
patrzy w ścianę, mur jaki ocalał jak ona
i widzi we wspomnieniu na piętrze nieba
lustro nie przebite kulą
jak jej serce.
W jej oczach i jego tafli
odbijają się chmury,
jakie pędzą przed siebie.
Szymborska ma 24 lata.
Ma kolor skóry czarny aż złoty,
ma obręcze na długiej szyi.
To sen.
Szymborskiej, Różewicza.
Ludzi wojny,
jaki zdarza się, skoro zdarza się.
Szymborskie, małe dziewczynki swej epoki,
żyjące mimo śmierci,
nie anonimowe.
Masowe sny o wojnie jak anonimowe groby
na Cmentarzu Rakowickim
z przetrąconym krzyżem
mimo braku wojny.
Lustra ocalone, groby wypełnione
krwią jaka zasłoniła oczy,
które napotkały
kule błądzące,
śmierć roznoszące wśród ludu umiłowanego.
Mam Ci coś ważnego do opowiedzenia.
Mam 24 lata i wiem jak ocaleć
każdego dnia
po hospicjum.
Mam już 25 lat,
wiem jak przeżyć hospicjum.
Wiem jak się umiera i żyje w hospicjum.
Mam 25 lat, mam za sobą praktykę.
Wiem kogo i dlaczego zamyka się w psychiatryku.
Leki podawane są regularnie, bez badań.
Ja człowiek odkryłem świat na opak.
Pedagogiem tu jestem, człowiekiem, odchodzę.
Nie godzę się na świat bezludzki, bezduszny.
Może nie umieć umierać to nie potrafić żyć…
Noszą swoich ojców.
Noszą swoje matki.
Dziewczynki jak atletki.
Kołysze się im u podziurawionej sukienki
poniszczona jak ich smutno szare twarze
lalka. W wózku kwiecisto wyblakłym
po mieście rozedrganym jak sny o poranku
do snu ją kołysały.
Były jak ich własne matki.
Są bez nich jak…
Dzieci wojny.
Uciekła z hospicjum do którego oddała ją rodzina.
Błądziła po ulicy nocą.
Obdarta z sukni wystawnych jakie zwykła co dzień nosić
przez wszystkie dziesięciolecia swojego za długiego
jak niektórzy uważali istnienia,
stąd koniec nie godny, nie nagły, rozciągnięty
ze wszystkimi akcentami drogi krzyżowej.
Z włosami rozdartymi, wiatr je do nieba czarnego unosił.
Zmarła kilka dni potem.
Przed tym dotarła do domu.
Odwieziono ją stamtąd z powrotem do hospicjum.
Z hospicjum w trumnie do domu.
Z domu wystawnego jak jej suknie
ostatecznie na okoliczny cmentarz.
Z Domu Pomocy Społecznej
także co rana po przebudzeniu uciekali starcy.
Łapano ich zazwyczaj w połowie drogi do miasta,
aplikowano leki i wkładano z powrotem do żelaznych łóżek
nakrytych zszarzałą pościelą,
w których latami leżeli,
zazwyczaj aż do śmierci.
Pedagogiem tu jestem,
jak ludzki los odmienić?
W pielusze wychodzimy ku światu
i w niej wracamy do siebie,
po cichu starcy jak dzieci bezradnie umieramy.
Nauczyciele zabrali nas do Oświęcimia.
Pokazywali na wielkich jak my zdjęciach
postaci dzieci. Byliśmy do nich podobni
w przerażonych spojrzeniach.
Czuliśmy ich sfotografowaną nagość,
poddani eksperymentowi edukacyjnemu…
Nagie drzewa,
pustka horyzontalna mnie otacza,
błądzisz w niej.
Postać blada
naga
kobiety.
Obdarty ze snów
stoję
człowiek.
Jak słup dymu
do nieba się unoszę.