Za chińskim murem. Romans - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook

Za chińskim murem. Romans ebook

Antoni Ferdynand Ossendowski

3,7

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2018
Opis

Polscy zesłańcy badacze i podróżnicy, znalazłszy się na odległym od granic ojczyzny Dalekim Wschodzie, odwiedzali także i Państwo Środka. Chiny, ów tajemniczy kraj, tajemniczy nie tylko przed wiekiem, ale i w dzisiejszej dobie też, obudził również zainteresowania Ferdynanda Ossendowskiego, do którego ten znany i utalentowany literacko obieżyświat przed wiekiem zawitał. Efektem owych odwiedzin jest właśnie niniejsza książka, w podtytule określona jako „romans”, w której autor w mistrzowski sposób przybliża nam egzotyczne postaci, egzotycznego świata i pozwala posmakować chińskiego życia, obyczajów, krajobrazów, namiętności, radości i smutku... Powieść, chociaż opowiada o nieco już oddalonym od nas w czasie świecie, wciąż jest godna uwagi i absolutnie warto ją przeczytać.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 213

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (6 ocen)
2
2
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ferdynand Antoni Ossendowski

Za chińskim murem

__________

romans

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak

Na okładce: Chen Hongshou (1598–1652), Kwiaty (XVII w.),

Licencja public domain, źróło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Chen_Hongshou,_leaf_album_painting.jpg

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights.

Tekst wg edycji z roku 1924. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2018 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-8064-749-7

Za chińskim murem

CZĘŚĆ I

Statek „Kobe-Maru“ zaczął zwalniać swój bieg. W oddaleniu przez odbite od powierzchni morza promienie słońca już majaczył ciemny brzeg. Pasażerowie, znękani burzliwem przejściem morskiem, niecierpliwie wyglądali portu. Wszyscy oburzali się, że jakiś mały, biały statek angielski zatrzymał „Kobe-Maru“, jakgdyby nic nie wiedział o straszliwym tajfunie, który szalał przez dwie doby. Japończyk — kapitan statku tajemniczo uśmiechał się i coraz częściej posyłał stewarda, aby orkiestra „jazz-band“, złożona z sześciu Filipińczyków, grała two-stepy, schimmy i inne tańce, natrętne jak muchy jesienne.

Nareszcie po paru godzinach, statek zahuczał radośnie, drgnął i ruszył dalej. Coraz wyraźniej widać było brzegi; wyłaniały się z mgły, wynurzały się z wody i biegły dalej czarną wężową linją. Nareszcie pasażerowie spostrzegli w oddaleniu, na brzegu, kominy fabryczne i niewielką osadę, przysłoniętą dymem.

— Wazung! — zawołał jakiś Anglik. — Zaraz będziemy przechodzili na statek, który dowiezie nas do Bundu w Szanchaju!

Istotnie, statek z łoskotem i warczeniem korb parowych wyrzucił kotwice i stanął na dobre. Kilka białych eleganckich statków oczekiwało już na pasażerów. Jak kwiaty barwne biły w oczy kolorowe czapki portjerów hotelowych, powietrze pełne było donośnych okrzyków:

— Najlepsze hotele! Astor-House! Palace-Hotel! Kalee-Hotel!...

Zaczął się zgiełk i tłok. Publiczność długiemi potokami przez dwa rzucone mostki „trapy“ spływała na małe statki, za pasażerami schodzili majtkowie, niosąc bagaże.

Nareszcie małe parowce, gwiżdżąc przeraźliwie, odbiegać zaczęły od olbrzymiego czarnego kadłuba „Kobe-Maru“.

Pierwszy odbiegł statek angielski „Wuzung“, mając na pokładzie pasażerów pierwszej klasy. Byli to przeważnie angielscy i amerykańscy przemysłowcy i kupcy z Japonji, Szanchaju i Hongkongu, kilku francuskich oficerów i oszalałych glob-trotterów: chudych, jak sztokfisze, Holendrów w wygodnych chociaż dziwacznych strojach podróżniczych z nieodstępnym „Baedeckerem“ w ręku i kodakiem przy boku.

Towarzyszyły im „piękne panie“, które doszczętu burzyły wyobraźnię ludów co do powabności kobiety. Niewiadomo dlaczego turystyka czy to Szwajcarji — na Rigi, czy w Hiszpanji, czy w Rzymie, czy na wschodzie Azji, eksportuje wyłącznie mało pociągające okazy, prawda bardzo towarzyskie i sympatyczne, lecz do kobiet niepodobne. Kilku bogatych japońskich kupców z Szanchaju i Formozy ze swemi uśmiechniętemi małżonkami trzymało się na uboczu, bliżej grupy śniadych Filipińczyków i Jawańczyków.

Oczy jednak wszystkich były skierowane na postać kobiecą, zawiniętą w miękki biały, wełniany płaszcz; siedziała w chaise-long‘u, w niedbałej i wytwornej pozie, bawiąc się małym, potwornym pinczerem o wybałuszonych, połyskujących oczach i wysuniętym języku. Kobieta miała oliwkową, matową cerę i olbrzymie piwne oczy. Chwilami dotykała wypieszczoną, piękną dłonią czoła i wtedy grymas cierpienia zjawiał się na jej twarzy.

Piękna pani budziła przez cały czas podróży od Jakohamy do Szanchaju ogólne zainteresowanie i niechęć. Z listy pasażerów dowiedziano się, że była to hrabina Aurelja del Romagnoli. Kursowała plotka, że mąż jej zajmuje w Pekinie wysokie stanowisko dyplomatyczne, i że hrabina w podróży posługuje się swojem panieńskiem nazwiskiem. Trzymała się bardzo wyniośle, do nikogo się nie zbliżając. Do ogólnej sali zeszła tylko raz jeden na kilka chwil i znikła w swojej kabinie-luxe. Wieczorami tylko odbywała przechadzkę w zakrytej galerji na pokładzie, prowadząc na cienkim, srebrnym łańcuszku pieska „Jeksyboy“. Nic na pozór nie mogło razić pasażerów pierwszej klasy. Każdemu przecież wolno zajmować kajutę-luxe, rozmawiać lub nie rozmawiać z towarzyszami podróży, jadać lub nie jadać w ogólnej sali. Lecz tłum, jak potwór stuoki, posiada wzrok, przenikający wgłąb duszy i mózgu ofiar swojej ciekawości.

Otóż jedna z wyblakłych, jak bardzo stary, wyszargany gobelin, turystek dojrzała coś, co poruszało całe towarzystwo. Stara i dość zgryźliwa panna, nauczycielka z Szanchaju, opowiedziała innym paniom, te zaś panom, panowie — oficerom, a ci — swoim stewardom, aż nowina dotoczyła się do ostatniego palacza, pocącego się i klnącego na samem dnie statku. Nowina była dość zwykła, dla okrętów francuskich, ale dla „Kobe-Maru“ przeładowanego nie tylko węglem i blaszankami z naftą, lecz i hypokryzją, była ta nowina wstrząsająca potężniej od podmuchów najwścieklejszego tajfunu.

Pewnego wieczora hrabina odbywała zwykłą samotną przechadzkę, gdy nagle z kajuty, położonej przy stacji radiotelegrafu, wyszedł wysoki gentleman, bardzo dystyngowanie ubrany. Przystojną, energiczną twarz upiększały miękkie, blond wąsy. Był bez czapki, i ładnie wijącą, się jasno-płową czupryną bawił się wiatr, zalatujący na galerję. Podszedł do pięknej pasażerki, zamienił z nią parę frazesów, a potem skłonił się i, z uszanowaniem pocałowawszy ją w rękę, odszedł.

— Jo t‘amo! — pobiegł za nim gorący przyciszony szept hrabiny.

Te słowa hrabiny obiły się o uszy, leżącej w szezlongu i wojującej z atakiem morskiej choroby turystki.

— Zgroza! — mruknęła, zwlekła się z leżaka i popędziła do całego towarzystwa z nowiną o strasznej zbrodni, która płynęła na „Kobe-Maru“, i, prawdopodobnie, ściągnęła na pasażerów straszliwy tajfun.

Zaczęły się dochodzenia o osobie tajemniczego blondyna. Tegoż wieczoru publiczność już wiedziała, że pasażerem, zajmującym kajutę, znajdującą się obok telegrafu, był Henryk Malecki, attache nieczynnego od czasu wojny światowej poselstwa austryjackiego. Dowiedziano się z listy okrętowej, że był Polakiem, miał lat 32 i że płynął do Havre‘u z Tokio. Pozatem — nic! Była to jeszcze bardziej tajemnicza osobistość na pokładzie „Kobe-Maru“. Widziała go jedna osoba i zaledwie jeden raz.

Z tego powodu wszystkie oczy, zwrócone bacznie i nieprzychylnie na młodą kobietę w białym płaszczu, szukały tajemniczego mężczyzny. Długo go nie było, aż nareszcie się zjawił. Elegancko ubrany, wytworny, spokojny w rozruchach, zbliżył się do hrabiny i zaczął rozmawiać po angielsku. Mówił o rzeczach zdawkowych, ale pasażerowie dostrzegli błyski w oczach kobiety, gdy wzrok zwracała na twarz swego towarzysza....

Te obserwacje zostały przerwane przez przeraźliwy, rozdzierający uszy krzyk syreny parowca. Wchodził właśnie do rzeki Wangpu, gdzie na wybrzeżu wznosiły się wspaniałe europejskie budynki i długie pomosty przystani.

W kilka minut później tłum pasażerów wszystkich klas zmieszał się w brudnych halach komory celnej, tej najbardziej demokratycznej instytucji współczesnej.

Upłynęła jeszcze godzina i hale się opróżniły. Po skończonej rewizji nawet urzędnicy odeszli. Pasażerowie z „Kobe-Maru“ odjechali do hotelów, czy do własnych will.

Duży czerwony samochód Astor-House‘u dowiózł hrabinę del Romagnoli, pana Maleckiego i złośliwego nad wyraz „Jeksy-boy‘a“ do hotelu. Służba, szacująca gości podług wyglądu bagażów, z niskiemi ukłonami odprowadzała hrabinę i jej towarzysza do dwóch apartamentów na parterze.

* * *

Henryk Malecki z pomocą Chińczyka-boy‘a hotelowego rozpakowywał swoje walizki i wspaniały „travel-trunk“. Nareszcie skończył i odesłał boy‘a. Po kąpieli przebrał się w smoking, aby iść do restauracji na obiad, gdy nagle uczuł dobrze mu znany dreszcz; przeszył całą jego istotę i znikł, pozostawiwszy po sobie jakieś przykre odrętwienie. Malecki pośpiesznie otworzył małą szkatułkę, wyjął z niej pudełeczko i zażył kilka pigułek. Położył się i czekał. Odrętwienie i jakiś lęk znikały powoli. Szczęśliwy uśmiech rozchylił blade usta leżącego. Malecki już chciał się podnieść, gdy nagle zbladł śmiertelnie, a zęby zaczęły mu szczękać. Dreszcze wstrząsały nim, a nieznośne gorąco paliło mu czoło i oczy. Poruszył się i usiłował wstać, lecz atak febry, tej klęski niektórych miejscowości Japonji, obalił go, wstrząsnął kilka razy i zrzucił z sofy na czerwony miękki kobierzec. Malecki jęczał, rzęził i dzwonił zębami, nareszcie, obezwładniony rozszalałą gorączką, zemdlał. Leżał na boku, z szeroko rozwartemi, przerażonemi oczami, kurczowo ściśniętemi szczękami i rękami bezwładnemi, podrzucanemi co chwila dreszczami. Twarz chorego nabiegła krwią, chociaż z ust bladość nie ustępowała; oczy błyszczały niezdrowym zielonym blaskiem. Zapukano do drzwi... Raz i drugi... Chory nie odzywał się, — nie słyszał, czy nie był w stanie wydać głosu przez zaciśnięte zęby. Po chwili drzwi się otworzyły i na progu stanęła biała postać kobiety. Była w wieczorowym stroju, odsłaniającym wspaniałe ramiona i bujną pierś. Na pięknej szyi połyskiwał sznur brylantów, tonąc z tyłu w czarnych loczkach, nisko na kark opuszczonych.

— Enrico! — zawołała....

— Enrico! — powtórzyła, — czy już skończyłeś tualetę? Można wejść?

Nikt nie odpowiedział.

Wtedy skierowała się do drugiego pokoju i, gdy podeszła do drzwi, spostrzegła leżącego na ziemi. Z krzykiem jakiejś dzikiej radości, rzuciła się do niego, objęła go wpół, i z nadzwyczajną siłą dźwignęła do góry i złożyła na sofie. Poprawiwszy mu głowę i nogi, spojrzała na chorego przejmującym wzrokiem i szybko wyszła z pokoju.

Powróciła niebawem — niosąc mały srebrny japoński flakonik. Nalała jakiegoś płynu do szklanki, dodała wody i podeszła do chorego. Ostry, przejmujący aromat piżma rozszedł się po pokoju. Zaczęła wlewać do ust zemdlonemu płyn — kropla po kropli....

Gdy szklanka została opróżniona, hrabina podeszła do lustra, zdjęła kolję, pierścionki i bransolety, rozpuściła włosy i usiadła na sofie w nogach Maleckiego, wpatrując się w jego skamieniałą twarz. Słabe światło palącej się na tualecie lampki padało na nią. Krucze, faliste włosy otoczyły czarnym obłokiem bladą, piękną twarz z pałającemi oczami i szkarłatnemi, jak kwiat maku, ustami. Cienkie, namiętne nozdrza poruszały się gwałtownie, pierś falowała, a palce rąk splotły się prawie kurczowo. Jednak w wyrazie twarzy siedzącej kobiety nie było ani litości, ani niepokoju. Było niecierpliwe oczekiwanie, a trwało długo, ponieważ Malecki nie odzyskiwał przytomności. Po ataku nastąpił stan wyczerpania. Leżał z mocno zaciśniętemi ustami i zamkniętemi oczyma. Nareszcie zaczął oddychać spokojnie, a twarz mu blednąc zaczęła. Spał. Wtedy hrabina podniosła się i opuściła na kolana. Schyliła się nad śpiącym i usta jej spoczęły na jego bladych zimnych wargach. Całowała go tak długo, aż usta chorego nabierać zaczęły szkarłatu i ciepła. Wtedy jęła okrywać pocałunkami oczy, czoło i policzki.

Malecki poruszył się i otworzył nieprzytomne oczy.

— Żyjesz... Żyjesz!... — szepnęła. — Żyjesz dla mnie, dla mego życia!

— Aura... — jęknął ledwie dosłyszalnie. — Znowu atak febry...

— Jesteś piękny, wszystko się we mnie burzy na twój widok. Umierałeś... kocham ciebie, kocham prawdziwie, jak mężczyznę. Słyszysz? Zbliża się chwila szczęścia i zapomnienia...

— Nareszcie! Takem się wymęczył... — odpowiedział cichym szeptem chory.

Kobieta zerwała się i zgasiła lampę...

Stało się w ciemności to, co od wieków stanowi szczyt walki kobiety i mężczyzny w imię najwyższego prawa natury, prawa, pogwałconego przez kulturę.

Niezwykłe było spotkanie tych dwojga ludzi, hrabiny Aurelji del Romagnoli, rzymskiej arystokratki, i Henryka Maleckiego, syna mieszczanina krakowskiego. Niezwykłą drogą i do niemniej niezwykłego celu szedł ich stosunek.

Malecki po skończeniu uniwersytetu zupełnie przypadkowo dostał się do sfer dyplomatycznych i bardzo szybko wybił się śród tłumu arystokratów, dzięki swojej pracowitości i nadzwyczajnej zdolności przyswajania języków obcych. Nauczył się szybko po japońsku i chińsku i był wyznaczony na stanowisko dragomana ambasady austriackiej w Tokio. Pracował uporczywie i wkrótce stał się niezastąpionym w ambasadzie, nawiązawszy najlepsze stosunki w towarzystwie i rządowych sferach Japonji. Został mianowany chargé d‘affaires i na tej posadzie zastała go wojna światowa i upadek Austrji. Został bez zajęcia, lecz ten ulubieniec sfer towarzyskich nie zginął. Otrzymał kilka zaproszeń i to pomogło mu bardzo prędko do zajęcia dobrego stanowiska, które dawało wspaniałe środki do życia.

Przystojny, zręczny i wesoły, Malecki bywał mile wszędzie widziany. Lubiano go bardzo za jego talent improwizacyjny, który szczególnie zachwycał Japończyków, wielkich znawców tej sztuki.

Były chargé d'affaires w niedawnych czasach czarował świetne towarzystwo poselskich reunionów deklamowaniem na poczekaniu na zadane tematy, pociągając ku sobie rozmarzone oczy pięknych europejskich rezydentek, pozostając jednocześnie obojętnym na ich wdzięki. Teraz zachwycał i czarował natchnioną improwizacją i swoim głębokim barytonowym głosem, namiętnie podkreślającym wszystkie odcienie uczuć, — zawsze dyskretnie ubranych i uprzejmie uśmiechniętych Japończyków w pałacykach arystokratów tokioskich, i przyciągając do tych eleganckich „home‘ów“ najwytworniejsze towarzystwo europejskie. Podziwiano młodego dyplomatę, który tak szybko się zorjentował w sytuacji i potrafił zdobyć dla siebie wybitne stanowisko w sferach finansowych. Odbył kilka podróży do Ameryki i Europy z polecenia banków japońskich i urządził sobie mały pałacyk w arystokratycznej dzielnicy Tokio-Aoyama, przy ulicy Minamimatczi. Tu zbierano się chętnie i spędzano wieczory w wytwornie urządzonym gabinecie Maleckiego. Przychodzili przeważnie mężczyźni, aby w stworzonej przez Maleckiego artystycznej atmosferze oderwać się na kilka godzin od zgiełku życia. Czasami jednak przed pałacyk zajeżdżały samochody, przywożące panie, w towarzystwie mężów, lub ojców. Nikt nie wątpił o rycerskości młodego eks-dyplomaty, umiejącego tak szarmancko, a zarazem po koleżeńsku traktować najniebezpieczniejsze i najdrapieżniejsze flirciarki i kokietki, wściekające się z nudów, w nudnej krainie „wschodzącego słońca“. W towarzystwie, gdzie się obracał Malecki, robiono specjalne wywiady o tem, czy nie ma on romansu z jakąś znaną gejszą. Dowiedziano się, że w gronie swoich znajomych Malecki często bywa w restauracjach, gdzie występują gejsze, że one bardzo lubią wytwornego europejczyka za to, że komponował dla nich nowe piosenki i tańce, lub improwizował piękne deklamacje przy tajemniczych dźwiękach japońskiego samisenu. Ale pozatem, wszystko było w porządku, i Henryk Małecki pozostał po staremu najzupełniejszym, chociaż nieco zagadkowym gentlemanem.

Parę miesięcy temu, przed jego pałacyk zajechał samochód. Wysiadł z niego dobry znajomy Maleckiego — włoski pułkownik i pomógł wysiąść damie wytwornie, chociaż skromnie ubranej. Gdy weszli do salonu, zastali tam kilka osób. Towarzystwo w milczeniu piło kawę z likierem i raczyło się słodyczami i owocami. Gospodarz grał na fortepianie i melodeklamował, umiejętnie modulując głos:

„He is that lost boy, left and alone,

His mind is a darkness, his heart is a stone,

Yesterday — was it? — or the day before,

Life whispered in his ear, „Newer any more“...

Malecki skończył i wstał. Wtedy Włoch podszedł do niego i rzekł:

— Przywiozłem ci cudownego gościa!...

— Kogo? — spytał gospodarz.

— Hrabinę Aurelję del Romagnoli! Signora nudzi się w Tokio, gdzie jest zmuszona spędzić kilka dni, a więc dostałem od ambasadora zlecenie zabawić ją. Nic lepszego nie mogłem wymyśleć, jak przywieźć ją do Ciebie. W twoim artystycznym domu, będzie się czuła doskonale, gdyż sama jest poetką. Chodź! Przedstawię Cię hrabinie.

Po chwili Malecki całował w eleganckim ukłonie rękę w czarnej rękawiczce i mówił:

— Pułkownik opowiadał mi o celu wizyty pani u mnie. Muszę ją bawić, aby się nie nudziła w stolicy Mikada. Będę szczęśliwy, jeżeli hrabina nie zawiedzie się na mnie. Tymczasem proszę być panią domu i mojej osoby. Kawy, herbaty, likieru?

— Nic! — odparła hrabina, przyglądając się mu bacznie i biorąc cukierek z wazy. — Chcę, aby pan oprowadził mnie po mieszkaniu. Czy to możebne w pańskiej garsonierze?

— Ależ bardzo proszę, jeżeli to sprawi pani przyjemność! — zawołał Malecki i, wydawszy rozkaz, aby zapalono wszędzie światła, zwrócił się do zebranych.

— Hrabina, panowie, nigdy nie była w moim domu i chce go obejrzeć. Pozostawiam panów na chwilę samych.

Malecki wprowadził hrabinę i włoskiego pułkownika do sąsiedniego pokoju, gdzie na prześlicznych stolikach, szafkach i półkach z czarnej i czerwonej laki, ozdobionej inkrustacją z perłowej masy, kości słoniowej i chryzopasów, stały artystycznie rzeźbione posążki bogini Kwan-Non, starca Chote i Buddhy-Dajbutcu; wazy z bronzu i kamienia, porcelana japońska różnych epok historycznych. Na ścianach tego pokoju wisiały stare i współczesne jedwabne makaty japońskie, obrazy starych malarzy, płaskorzeźby z kamienia, kości i drzewa, broń samurajów, tarcze herbowe dawnych „dajmio“ i różne przedmioty, nadające się raczej do muzeów niż do zbiorów prywatnych.

Hrabina, która była znawczynią japońskiej sztuki, podziwiała dobry gust gospodarza i jego wiedzę w tej dziedzinie.

W następnej sali w oszklonych szafach były zgromadzone wachlarze z różnych czasów, a więc wielkie wachlarze wojenne, z któremi nawet podczas walki na miecze nie rozstawali się waleczni książęta — Dajmio i ich rycerze — Samuraje; wachlarze ofiarne marynarzy i bonzów buddyjskich z Kioto, wachlarze używane przez boskiego mikado, władcę ziemi Wschodzącego Słońca; barwne — wspaniałe — gejsz, noszących różne nazwy: kwiat wiśni, piwonji, klonu, azalji, glicynji; białe wachlarze gejsz — chryzantem, wachlarze kupieckich warstw i pospólstwa, nareszcie wachlarze upadłych kobiet z Joro z Josziwary. Obok w witrynkach lakowych cieszyły wzrok widza jaskrawe kolczyki, kolje, bransolety, a dalej zbiory drewnianych i splecionych z włókna bambusowego „geta“, pstrych pasów „obi“, bogatych i prostych, lecz wykwintnych kimono.

Kilka przepięknych okazów parawanów, haftowanych jedwabiem i złotem, inkrustowanych kością, perłową masą i różnokolowemi kawałkami drzewa, szkatułki z drzewa aromatycznych gatunków: sandałowego,kamforowego, różanego, wiśniowego i innych; szable, lance, falkonety dawnych rycerzy.

Sąsiedni pokój przedstawiał zupełnie ścisłą kopję świątyni w Hiogo-Kobe, gdzie w lutym 1868 roku oficer księcia Hizenu kapitan Taki Zenzaburo zakończył życie za pomocą harakiri. Białe maty bambusowe, tak zwane „totami“ pokrywały podłogę; przed ołtarzem stało wzniesienie, zaciągnięte szkarłatnem płótnem, oświetlone czterema świecznikami. Na podniesieniu był umieszczony mały stolik z leżącym na nim sztyletem dla rozpruwania brzucha, zwój cienkiego papieru, duży czerwony wachlarz, a obok stolika — długi ciężki miecz, którym „kaiszaku“ — przyjaciel miał odrąbać głowę skazanemu w chwili, gdy ten wbijał w siebie sztylet. Rytuał wymagał tego, aby samobójca grymasem strachu, lub bólu nie znieważył kasty samurajów.

Na prośbę hrabiny Malecki był zmuszony opowiedzieć historję i etykietę harakiri, a gdy doszedł do momentu wejścia do świątyni ofiary starego obyczaju, hrabina niecierpliwie klasnęła w dłonie i zawołała:

— Powinien pan ubrać się w kimono, szaty rytualne i przedstawić ostatnią scenę dramatu!

Usiadła na miękkich poduszkach, gdzie w świątyni Hiogo-Kobe siedzieli świadkowie śmierci walecznego kapitana, i oczekiwała. Ta myśl podobała się Maleckiemu. Był w nastroju, obecność zaś pięknej kobiety podniecała go. Wyszedł i wkrótce powrócił, ubrany w skromne, ale drogie kimono. Usiadł na wzniesieniu i wygłosił pożegnalną mowę, dumną i podniosłą, złożył tradycyjne ukłony i wziął do rąk sztylet.

— Każe pani dokończyć obrządku, ale wtedy musiałbym być obnażony?

— Koniecznie! — odpowiedziała hrabina, zapalając cienkiego papierosa.

Malecki wyrzekł jeszcze kilka rytualnych frazesów, podniósł sztylet do wysokości twarzy i złożył go na stoliku. Potem spuścił z ramion kimono i pozostał obnażony do pasa. Mógł to uczynić śmiało, ponieważ miał białe, gładkie ciało atlety o szerokiej piersi, jakgdyby z dwóch tarcz złożonej, o twardych, lecz nie potwornie węzłowatych mięśniach. Podwinąwszy rękawy kimona pod kolana, uczynił ruch, przecinający pasmo życia, upadł twarzą naprzód i pozostawał chwil kilka nieruchomy.

Nareszcie podniósł się, szybko narzucił na siebie szeroką szatę i, kołysząc się, jak to czynią japońscy pieśniarze, zaczął opowiadać o życiu Taki Zenzaburo i o tem, jak go spotkali w krainie cieniów jego sławni przodkowie. Była to wspaniała improwizacja, pełna poezji i wzniosłego nastroju. Malecki zapomniał, gdzie jest, i improwizował długo... Obudziło go głuche milczenie... Obejrzał się i zobaczył przed sobą pałające oczy nowej znajomej, jej rozchylone namiętnie usta i zasłuchaną twarz pułkownika.

— Przepraszam państwa! — zawołał, uśmiechając się, Malecki, — wpadłem w nastrój i znużyłem państwa, a szczególnie panią.

Hrabina milczała. Włoch coś mówił, czego Małecki nie słyszał.

— Znudziłem panią i znużyłem? — zapytał, chcąc usłyszeć jej głos.

Po chwili milczenia szepnęła:

— Pan przecież patrzał na mnie, a więc widział moją odpowiedź!

— Dziękuję pani! — rzekł Malecki. — Istotnie widziałem...

Przeprosił, poszedł do swego pokoju i przebrał się znowu w smoking.

Gdy powrócił, zaczął oprowadzać dalej, pokazując swoje mieszkanie. Wreszcie oznajmił:

— Teraz to już wszystko! Wracajmy.

— Jakto? — zdziwiła się hrabina. — A pański sypialny pokój?...

— To już całkiem nie ciekawe! — zawołał. — Absolutny kontrast z resztą lokalu.

— Tembardziej ciekawe! — zaprzeczyła hrabina. — Chcę koniecznie widzieć!

— Bardzo proszę! — odpowiedział Malecki, odchylając lekką kotarę z barwnie pomalowanych kawałków bambusu i ciemnych korali.

— Pułkowniku! — zawołała hrabina, oglądając się za Włochem. — Do kawalerskiej sypialni kobieta może nie wchodzić nigdy, ale gdy już wchodzi, trzeci nie jest potrzebny...

— Rozumiem! — zaśmiał się, odchodząc, pułkownik. — Signor Malecki! Będę na państwa czekał w świątyni...

Hrabina weszła do pokoju, za nią podążył Małecki, wpatrując się w czarne loczki, nisko opuszczone na śniady, kształtny kark. Kotara z suchym szmerem opadła i szczelnie zasłoniła wejście.

* * *

Od tego wieczoru, hrabina del Romagnoli była codziennym gościem u Maleckiego. Wobec opinji publicznej zachowywała się z taką arogancją, że wszystkie plotki wkrótce ustały, pomimo, że dawno już upłynął termin odjazdu hrabiny, ona wciąż jeszcze pozostawała w Tokio. Po skończonej pracy, Malecki powracał do domu, przebierał się i czekał na piękną Włoszkę. Razem z nią jadał obiady i kolacje w najwspanialszych hotelach lub też w intymnych restauracjach japońskich, w otoczeniu najwykwintniejszych gejsz. Tu w gabinetach, zasłanych białemi „totami“ ze słomy ryżowej przy małych stolikach, siedząc na miękkich poduszkach, raczyli się soczystem „skijaki“, zagryzając go białą słodką rzodkwią „dajkon“ i popijając ciepłą wódką „sake“. Gejsze śpiewały im, tańczyły lub urządzały mimiczne przedstawienia. Na zakończenie Malecki przebierał się w kimono lub stroje samurajów i improwizował przy dźwiękach dyskretnej „koto“ lub melancholijnego „ samisenu“. Odchodzili zasypywani kwiatami i najlepszemi życzeniami, gdyż sprytne i wprawne w intrydze miłosnej gejsze rozumiały całą grę, odbywającą się przed ich oczyma, i pocichu szeptały do siebie, wskazując na Maleckiego, a nawet pokryjomu płakały nad jego losem. Gdy przychodzili znowu, spotykały ich słowa:

— Siba-rak-ko! Dawno nie widzieliśmy się!

Któraś z bardziej śmiałych gejsz podchodziła do Maleckiego i podawała mu wachlarz otwarty, a w chwili gdy dotykał go, zamykała i, pytając, patrzyła mu w oczy. Malecki znał tę milczącą mowę wachlarza, więc uśmiechał się tylko smutno i zwracał dziewczynie otwarty wachlarz. Odpowiadał w ten sposób na pytanie gejszy, że serce jego nie jest nasycone miłością i, jak kwiat rozchylony, wciąż oczekuje.

Zwiedzili całą Japonję, byli nawet w północnym Hakodate i podróżowali po wyspie Hokkajdo. Tu kiedyś odwiedzili małe miasteczko Otaru, gdzie pozostała stara, z belek cedrowych wzniesiona świątynia miłości. Hrabina dowiedziała się o istnieniu legendy, opiewającej, iż miłość będzie nagrodą dla tego mężczyzny, który przekona mnichów, aby pozwolili ukochanej pozostać w świątyni od zachodu słońca do północy, podczas, gdy sam będzie stał nieruchomo przy kamiennym posągu bogini w niewielkim gaiku sosnowym. Gdy wysłuchała tej legendy, przy obiedzie zapytała Maleckiego:

— Czy pan chce miłości?

— Jakiej i dla kogo? — odpowiedział pytaniem.

— Dla mnie. Płomiennej i wiecznej... — odparła.

— Tak! — wyrwało się Maleckiemu. — Tak!

— Są na świecie rzeczy cudowne — szepnęła hrabina. — Niech pan postąpi tak, jak twierdzi legenda...

Za pomocą paczki banknotów, Malecki szybko przekonał mnichów, aby wpuszczono jego towarzyszkę do świątyni i pozostawiono tam do północy. Sam stał obok posągu bogini, nieruchomy, jak drugi posąg. Myśli mknęły mu przez głowę w pędzie szalonym. Czuł, że kocha, ale i boi się tej kobiety, widział w jej piwnych oczach coś groźnego i nawet wrogiego dla siebie; wyczuwał w każdem jej słowie i ruchu coś, co byłoby dla niego odpychającem, wstrętnem, gdyby nie paląca żądza, z dniem każdym coraz wyraźniej zmieniająca się w miłość.

A ta tumaniła mózg, niememi czyniła poglądy, przyzwyczajenia, sympatje. Po zachodzie słońca z niewielkiej błotnistej doliny unosić się zaczęły zimne opary i zerwał się wiatr. Malecki uczuł przejmujący dreszcz, który już go nie opuszczał do chwili, aż przyszedł do niego bonza i oznajmił, że zegary w miasteczku wydzwoniły północ.

Udali się do świątyni i tu znaleźli hrabinę, owiniętą w miękki angielski płaszcz; spała na poduszkach, które pozdejmowała z kanapek kapłanów.

Ta noc była początkiem choroby Maleckiego. Paroksyzmy niebezpiecznej północnej febry przychodziły często i stan zdrowia stawał się coraz groźniejszy. Malecki był zmuszony zmniejszyć ilość godzin pracy i wymówił się od jednej z posad, zajmowanych w bankach. Zauważył wkrótce, że hrabina, zawsze spokojna i sztywna, stawała się bardziej czuła dla niego w chwilach ataków, raz nawet nastąpił wybuch namiętności, gdyż rzuciła mu się w objęcia i całowała tak porywająco, że był bliski omdlenia. Ale po tych wybuchach następowały chwile drażniącej obojętności.

Gdy pewnego razu, improwizując na temat „Fudżi-Jama“, uczynił płomienne wyznanie, hrabina obojętnie wysłuchała i rzekła:

— Jaka to cudowna rzecz — czuć i mówić uczuciami i słowami swoich bohaterów! Bo to przecież pan wszystko mówił tak, jak wysławiał się pański sławny Jomitsu-Szogun, ten japoński Don-Juan?

Malecki spojrzał, lecz nic nie odpowiedział.

Gra trwała dalej i dalej postępowała choroba.

Wreszcie pewnego wieczoru, gdy hrabina del Romagnoli była u niego, Malecki siadł naprzeciwko niej i rzekł:

— Niech pani na chwilę jedną pomyśli o mnie i zechce mnie wysłuchać!

Hrabina podniosła na niego swoje piękne oczy i zawołała:

— O, coś poważnego?!

— Tak, pani, dla mnie jest to rzeczą poważną, dla pani — nie wiem. Kocham panią i dłużej już tak żyć nie mam sił! Muszę wiedzieć, muszę wiedzieć prawdę!

— Jaką prawdę? — zapytała, podnosząc ramiona, hrabina.

— Czy pani porzuci swego męża i stanie się moją żoną?

— Nigdy! — wybuchnęła hrabina.

— Nigdy? — przeciągnął Malecki. — A więc poco ta gra? Do czego pani zmierza?

— Pan się dowie z czasem...

Malecki wstał, przeszedł się po pokoju i szepnął:

— Ja dłużej czekać nie będę! Muszę dziś mieć od pani odpowiedź.

— A gdybym jej nie dała?

— Wiem co zrobię...

— Grozi mi pan?

— O nie! Nie jestem przyzwyczajony grozić kobietom, pani...

— Więc co pan zrobi? Zastrzeli się pan?

Malecki spojrzał na nią badawczo i dojrzał w jej oczach wielkie zaciekawienie. Wydało mu się, że czeka od niego twierdzącej odpowiedzi i że to ucieszyłoby i uspokoiłoby ją.

— Nie, pani, nie zastrzeliłbym się... — odpowiedział.

— Widzi pan!.. — zawołała rozczarowanym głosem.

— Nie, gdyż nie mam do tego żadnego powodu. Nie wiem, czy pani mnie kocha. Nawet jestem przekonany, że pani mnie wcale nie kocha. Wiem, że gdybym użył więcej energji i przedsiębiorczości, mógłbym się stać kochankiem pani, lecz tego wcale sobie nie życzę...

— Wyrzeka się pan takiej kochanki, jak ja? Dobrze! Nigdy panu tego nie zapomnę!

Na tem się ta jedyna poważna rozmowa o dziwnym stosunku, łączącym ich, skończyła. Więcej jej nie poruszali. Jednak w mózgu Maleckiego powoli składało się jakieś postanowienie. Wreszcie przyjęło formy realne. Pewnego wieczoru, siedząc z hrabiną w Asakusa, tej dzielnicy rozrywek i używania, i słuchając w restauracji chóru przybyłych z Kiota gejsz, pochylił się ku swojej towarzyszce i pokazał jej bilet na „Kobe-Maru“.

— Jedzie pan? — spytała, spuszczając głowę.

— Pojutrze, do Havre‘u! — odpowiedział. — Już zrezygnowałem ze wszystkich moich posad i sprzedaję swoje zbiory amerykańskiemu ambasadorowi, który dawno czynił o to zabiegi.

— Poco pan jedzie? — spytała.

— Tęskno mi za ojczyzną i domem! — rzekł takim tonem, jakiego nigdy w rozmowach z nią nie używał, będąc zawsze podnieconym. — Nie mam tu nic do roboty. Wszystko, co tu robiłem, było pracą wyłącznie dla mnie. To już mnie nie bawi... Mam inne, szersze nieco horyzonty i pewne ideały.

— A ja? — szepnęła hrabina, podnosząc na niego oczy.

Spojrzał na nią, dojrzał całą głębię jej zimnej kokieterji, zamaskowanej rozpusty, uczuł falę gniewu, napływającą mu do serca, i prawie brutalnie rzucił, patrząc z nienawiścią w jej oczy.

— Pani czyni ze mnie zwierzę... potworne i wstrętne...

— Co pan mówi? — ze sztucznem oburzeniem krzyknęła hrabina. — Ja, która jestem najbardziej wyrafinowaną kobietą...

— Wyrafinowaną dla... — wybuchnął Malecki, lecz nie dokończył i dodał: — Niech pani już lepiej tego tematu nie porusza, gdyż mógłbym wbrew swojej woli powiedzieć coś przykrego.

Hrabina milczała i ze zdumieniem przyglądała się Maleckiemu, jakgdyby widziała go po raz pierwszy. Po długiem milczeniu, rzekła:

— Mam do pana jedną prośbę, ostatnią.

— Służę pani! — odpowiedział, chodząc po pokoju i paląc cygaro.

— Czas już i na mnie — powiedziała. — Muszę wracać do męża. Pojedziemy razem do Szanchaju. Tam pan mnie wsadzi do ekspresu i... rozstaniemy się na zawsze. Dobrze?

— Służę pani! — powtórzył Malecki.

Wyjechali do Chin razem. Malecki przez całą drogę chorował na straszne ataki febry i zatruwał się chiną, przyjmowaną w olbrzymich dawkach. W Szanchaju, w Astor House, wypadł najsilniejszy atak, po którym hrabina została jego kochanką...

* * *

Nazajutrz, po przyjeździe do Szanchaju, Malecki o 10-ej rano zeszedł do sali restauracyjnej na poranny lunch. Odnalazł swój stolik i, czekając na kawę, siedział w głębokiej zadumie. Czuł, że wszystkie jego plany zostały zburzone. Wiedział, że na pierwsze skinienie tej kobiety, która w tak niezwykły sposób wdarła się w jego życie, pójdzie na koniec świata i nie zatrzyma się nawet przed zbrodnią. Jednocześnie zupełnie wyraźnie pamiętał, że, stając się jego kochanką, ani słowa nie powiedziała o miłości do niego, o takiej miłości, o jakiej marzył. Były zdawkowe słowa pieszczotliwe, jakie już nieraz słyszał od niej, z któremi zwracała się też i do swego „Jeksy boy‘a“. Był bardzo ciekaw spotkania się z hrabiną, ale czuł jakąś obelgę, pomimo wszystkiego, co zaszło, i był niespokojny i wzruszony.

Gdy już skończył śniadanie i miał wstać, do sali weszła hrabina i skierowała się do jego stolika. Przywitała się przyjaźnie i trochę drwiąco, jak to zresztą czyniła zawsze, i usiadła. Jadła, swobodnie opowiadając o mądrości „Jeksy“ i o naiwności służącej hotelowej, aż nareszcie spokojnym głosem poprosiła:

— Mam znowu do pana prośbę. „Kobe Maru“ odejdzie od Havre‘u jutro, nie chcę się jeszcze rozstawać z panem, — zawcześnie... będę się czuła nieszczęśliwą... Niech pan odprowadzi mnie do Pekinu. Pan przecież nie zna Chin, bo Szanchaj i Kanton — to nie Chiny? Trzeba zwiedzić Pekin, tam ja już będę guidem pana...

Malecki milczał, patrząc w okno i czując, że się skrada do niego niebezpieczeństwo.

— Cóż, pan nie odpowiada? — pytała, dotykając jego ręki.

— Pani wie, że jej życzenie jest dla mnie rozkazem, a, jeżeli to życzenie jest związane ze mną, jestem gotów życie oddać! — odparł z wybuchem rozpaczy.

— To życzenie najwyraźniej związane z osobą pana — zaśmiała się. — Ale co to za tragiczne tony brzmią w głosie pana?

Malecki nachmurzył czoło, przygotowując odpowiedź.

— No, proszę mówić! — szepnęła. — I nie bać się słów...

— To, co się stało, upoważnia mnie do myślenia, że kochasz mnie, Auro, tymczasem nazywasz mnie po dawnemu „panem“ i ani słówkiem nie wspomniałaś o minionej nocy.

— Nie mówi się w dzień o tem, co noc przykryła swoim płaszczem! — rzekła z figlarnym uśmiechem.

Malecki ze smutkiem podniósł na nią oczy i szepnął:

— Moje uczucie dla ciebie, moja miłość, mój zachwyt tobą nie boi się światła słońca i nie potrzebuje kryć się w nocy. Ja chcę światu krzyknąć, że kocham ciebie i że jesteś moją!...

Hrabina milczała, więc Malecki ciągnął dalej:

— Ja nie chcę i nie mogę być twoim kochankiem, brzydzę się rolą złodzieja i oszukańca.

— Będziesz, marzycielu, moim