Mocni ludzie - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook

Mocni ludzie ebook

Antoni Ferdynand Ossendowski

4,6

Opis

Rosyjski okupant bezlitośnie traktował wszystkie przejawy polskich buntów i woli niepodległości. Na większość skazańców padał wyrok - zsyłka na Syberię. Była to kara dotkliwa, bowiem tęsknota za krajem i najbliższymi rozrywała serce. Jednak czy życie Polaków na wygnaniu oznaczało jedynie cierpienie i pewną śmierć?

Porucznik Władysław Lis za udział w wojnie polsko-rosyjskiej w 1831 roku został wywieziony na Syberię. Tam, w małej wiosce wśród prostych i uczciwych ludzi znajduje swoje miejsce na ziemi. Uczy się od nich przetrwania pośród nieujarzmionej przyrody, dostrzegania jej rytmu i przemian. Surowa Syberia staje się jego domem, a dzika tajga żywicielką.

Z czasem Polak swoimi czynami, uporem i pracowitością zyskuje przychylność rdzennej ludności syberyjskiej, która przerodzi się w wielką przyjaźń. Łączy ich wspólne pragnienie – walka o wolność i wyzwolenie spod jarzma moskiewskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




trzał padł jak grom z pogodnego nieba, nieoczekiwany, groźny, obcy i straszny w tym uroczysku otulonym i przytłoczonym martwą ciszą. A ten, kto spłoszył i stargał tę ciszę, bez szmeru wyszedł z gęstwiny niskich, pokrzywionych zarośli brzezin i począł się wspinać na śliskie, mchem i liszajami okryte zbocze pagórka. Niebieskie plamy czarnych jagód, a czerwone borówek biły w oczy tam, gdzie bujna, sztywna, już żółknąć poczynająca trawa i liście paproci tworzyły małe polanki, odkryte dla promieni słońca, jak gdyby przygasłego już, nietryskającego płynnym złotem żaru.

Człowiek stanął wreszcie na kopulastym szczycie wzgórza i odetchnął z ulgą. Jego czarne, skośne oczy — bystre i gorejące, wbite w gąszcz i zwaliska gnijących, zbutwiałych pni i konarów świerków i modrzewi – błysnęły triumfem i radością. Na miękkim mchu, prawie tonąc w jego grubej okrywie, wsparty rogatą głową o pień drzewa, leżał łoś. Potężne, rozłożyste, szarobure łopaty, szeroki łeb i szczeciniasty kark świadczyły o podeszłym wieku zwierzęcia.

Człowiek westchnął jeszcze raz i poruszył grubymi, ciemnymi wargami. Po chwili podniósł karabin. Grubo ociosana kolba brzozowa, długa lufa i ciężki kurek żelazny z kawałkiem krzemienia mogły się stać bronią niebezpieczną wyłącznie w ręku wprawnego myśliwego.

On zaś w tej chwili przerzucił przez ramię dymiącą jeszcze strzelbę i usiadł na zwalonym przez burzę drzewie. Rozpiął na piersi obcisłą kurtkę z łosia, mocniej ściągnął przy kostkach takież portki i lekkie chodaki splecione z pasków skóry, a potem zdjął z głowy czepek, szeroką, prawie czarną dłonią ocierając spocone czoło i krótką, siwiejącą czuprynę.

Nie spoczywał długo, bo nie mógł. Opadła go ciemna chmara komarów, która cięła, brzęczała, wdzierała się do ust, oczu i uszu, chociaż twarz łowcy była okryta grubą warstwą smoły.

Nie to jednak przerwało spoczynek człowieka. Coś innego zmusiło go do powstania z miejsca. Słońce poczęło nabrzmiewać szkarłatem i, jak gdyby ociężałe, szybko staczało się ku zachodowi, za ścianę czarnego boru.

Myśliwy wprawnymi ruchami szybko oprawił zabitego łosia. Zdarł z niego skórę, wyciął ozór, a potem, przerzuciwszy rzemień przez gałąź modrzewia, wciągnął na nią zwierzę, aż zawisło, kołysząc się powolnie. Zrobiwszy nacięcie na korze drzewa, wszedł znowu na pagórek i, zmrużywszy oczy, rozejrzał się wokół. W wejrzeniu tym zaszkliła się rzewność, rozgorzała i już nie przygasała, aż przeszła w przenikający całą istotę niemy zachwyt.

— Tajga, tajga! — szeptał, ledwie poruszając wargami.

Istotnie, słowa te wymawiał w sercu dziewiczego boru, który ciągnął się nie wiedzieć skąd i odchodził nie wiadomo dokąd. Człowiek stojący na kopulastym pagórku wiedział tyle tylko, że przez ów las, poprzez tę jego rodzimą tajgę, opiekunkę i karmicielkę, biegły potężne, wartkie strugi żółtej rzeki Ob, prawie czarnej rzeki Kiet, a, przedzierając się przez chaszcze, wpadały w nie liczne rzeki i potoki, żłobiące swe łożyska w bagnach i torfowych trzęsawiskach, pełne ryb i nieznanych istot, co straszą po nocy, wciągają do wirów, dołów lub zapędzają nieprzytomnych z przerażenia wędrowców do bajor, gdzie czai się bezdenna otchłań małych jeziorek — oczu Szygi, złego ducha tajgi.

Jak okiem sięgnąć tajga rozbiegła się, rozparła od północy do południa, od zachodu aż do wschodniej połaci nieba. Zielony ocean, a na nim, niby rozwichrzone grzywy fal, korony drzew ciemnych, niemal czarnych!

Ruszył człowiek, niosąc na barkach zwiniętą skórę łosia, rozsuwając kolbą zbitą, zwikłaną sieć traw, chwastów, badyli i pierzasty gąszcz paproci.

Szedł i myślał.

Jakież to dziwne! Nazywa się Wotkuł, urodził się w czumie1, namiocie samojedzkim, jest synem tajgi, a zna zaledwie jej mały skrawek. Któż by zdołał poznać cały jej bezkresny ogrom?

Nie znają go ani pobratymcy — Ostiacy Niżowi — ani nawet Ostiacy Kamienni!

Nikt nie odważy się zapuścić w mroczne ostępy kniei ciemnej, pełnej tajemniczych, przerażających odgłosów, pomruków, poszeptów, plusku potoków, ukrytych na dnie głębokich, ponurych rozłogów, i łoskotu padających olbrzymów leśnych, na co odkrzykuje z daleka czujne echo leśne.

A przecież nawet tu, nad rzeką Kiet i Połojcem, dzieją się rzeczy tajemne, rozumem Wotkuła nieogarnięte!

Któż to przebija ścieżki zwodnicze poprzez chaszcze? Kto wytycza je aż do toni jezior leśnych, niemych, zaczajonych, bezdennych? Kto tam jęczy, szlocha i nawołuje po nocach? Kto szeleści suchymi liśćmi w południe i cicho, cicho puka w konary uschniętych świerków? Kto wreszcie unosi się wieczorami ponad trawą, kto wynurza się z czarnych przepaści tajgi i rękami z mgieł i lepkich oparów macha, wabi, woła i mami? Czyjeż to źrenice, krwawoczerwone, gorejące, pochwytują odbłysk płonącego ogniska? Czyj to lot — chybki i miotający się — budzi ospałą ciszę?

Wotkuł wypuścił pierwszą kulę w pierś czałdona2 jeszcze u zarania swego życia, bo liczył wtedy zaledwie dwanaście wiosen. Przecinał potem tajgę od brzegu Obu aż, hen, do trzęsawisk Wielkiej Basargi i źródeł Tary na zachodzie, a na wschodzie dobiegał do brzegu modrego Jeniseju, pełnego rozszalałych wirów i kipiących porohów3.

Zna swoją tajgę. W jej sercu odnaleźć można ślady jego siekiery, zaciosami znaczącej na pniach cedrów i modrzewi szlak zuchwałego myśliwego. Wotkuł wie, bo jak gdyby widział to na własne oczy, że echo przynosi odgłosy ostrożnych, skradających się stąpań niedźwiedzia, gdy zwęszy on ślad łosi i polarnych jeleni lub gdy, czając się, podchodzi, aby spojrzeć na człowieka wdzierającego się odważnie w odwieczne uroczyska leśne.

Już nieraz łowca słyszał ciche krzyki, przepojone przerażeniem i rozpaczą, i wiedział, że wydawał je głuszec, gdy drapieżna kuna lub łasica wpijały mu się w gardziel; przekonał się też niejednokrotnie, że chrapliwe „ja-u", „ja-u" wyrzuca z głębi piersi głodny ryś wychodzący na łowy; znał ponury bek rogaczy i groźny byków łosi i jeleni; rozróżniał tęskne nawoływania puchacza i jęki siwej sowy polarnej ścigającej pstrokate lemingi i pasiaste burunduki4. Znał od dawna głosy wszystkich ptaków i zwierząt żyjących w tajdze i walczących o byt czy to w lecie, czy też w zimie, gdy pod grubą powłoką lodu znikają wartkie prądy rzek i biały całun śniegu okrywa ziemię, domy, a nawet samą tajgę.

Wszystko to poznał, pojął Wotkuł, łowca samojedzki, a przecież rodzima tajga kryła jeszcze przed nim tajemnic bez liku! Nawet ta, którą przebiegał na rączym reniferze w lecie lub którą zimą na nartach5 przeciął nie raz i nie dwa; ilekroć bowiem dosięgał najdalszych kresów tajgi, zawsze czuł, że stoi dopiero w przedsionku, gdy tymczasem zielony ocean przerzucał swe fale za Tarę i Jenisej i znikał za dalekim horyzontem takiż zielony, a jeszcze bardziej tajemniczy, bezgraniczny i potężny. Tak myślał Wotkuł, idąc szybko na zachód i nie spuszczając oczu z ledwie dostrzegalnej ścieżki wijącej się wśród paproci na z lekka przydeptanym mchu.

Czuł miłość do bezmiaru tajgi i lęk przed nim. Wierzył, że przed wiekami stała się ona siedzibą Numy6 — Wielkiego Ducha, o którym chętnie gwarzą staruchy po domach i do którego woła podczas igrzysk i modłów wiosennych szalony pustelnik — tajemniczy szaman. Myślał też o tym, że gdyby jego pies — kudłaty szpic7 Wyr — nie pokłuł sobie łap o kolce głogu, mógłby teraz podejść drugiego łosia, który został spłoszony strzałem.

Jednak uczucie lęku wobec ogromu tajgi i ukrytej w niej tajemnicy nie opuszczało go. Ostry słuch łapał każdy dźwięk dochodzący z głębi kniei, spotęgowany echem biegnącym od pnia do pnia; rozdęte nozdrza Samojeda pochwytywały zapachy żywicy, zgniłych roślin, grzybów, dojrzałej jarzębiny i cierpki aromat czeremchy roniącej swe liście na puszysty, zimny i wilgotny mech.

Przez tę wieloraką woń przebijały się inne, ostre lub mdłe, zwierzęce lub ptasie zapachy. Poznawał je w mig i w mig pochwytywał nowe.

Jak dziki, wolny zwierz chętniej posługiwał się słuchem i węchem niż wzrokiem, toteż szedł szybko, prawie biegł, z głową opuszczoną i oczami przykrytymi grubymi powiekami. Czasami tylko poruszał głową i węszył głośno, a potem mruczał do siebie pod nosem:

— Tu zapalałem fajkę, tu strzeliłem do sochatego8… Nieruchome powietrze tajgi przechowuje zapach tytoniu i zjadliwy dym prochu. Zwęszą je natychmiast niedźwiedź, ryś i jeleń. Cha, cha! Każde zwierzę ominie to miejsce. Będzie się kryło, z daleka czując mój ślad…

Tak rozważając, doszedł do miejsca, gdzie do rzeki Kiet wpadała brunatna struga małej rzeczki leśnej, w której, jak sobie natychmiast przypomniał, nie trzymała się ryba. Odpędził dłonią rój komarów uwijających się mu przed oczyma i spojrzał na słońce. Ujrzał je już poprzez konary drzew. Błyskało czerwienią pomiędzy pniami drzew i krwawiło iglice świerków, zapadając po tamtej stronie Obu za tajgą tarską.

Nagle drgnął, uniósł głowę i jął nasłuchiwać. Długo nie mógł pojąć dobiegających go dźwięków, aż wreszcie zrozumiał — i nachmurzył czoło. Posłyszał bowiem tupot trójki koni, szczęk podków, potrącających kamienie, turkot kół i skrzypienie wozu. Ktoś śpiewał ponurym głosem smętną pieśń, ktoś inny coraz częściej pokrzykiwał głośno i gniewnie.

— Urus9. Urus… — mruknął Wotkuł i zmrużył oczy, w których natychmiast zaczaiła się nienawiść.

Przypomniał sobie najazdy urzędników rosyjskich, przybywających po podatki. Obchodzili oni czumy i chaty, wdzierali się wszędzie i wszędzie zaglądali, porywając drogie skóry soboli, popielic, lisów i gronostajów, bijąc wylękłych Samojedów, krzywdząc kobiety i klnąc ohydnie.

— Urus! — mruknął raz jeszcze i, nie wychodząc na drogę, która biegła z południa, szybko ruszył ku osiedlu, aby uprzedzić rodaków o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Zdążył na czas.

Ten i ów z Samojedów natychmiast porywał toboły i ukrywał je w chaszczach. Inny uciekał do tajgi, uprowadzając ze sobą rodzinę. Reszta z trwogą czekała na nieproszonych i znienawidzonych gości.

Wreszcie na mały placyk osiedla Narym, otoczony kilkoma chatkami i pięćdziesięcioma czumami zbudowanymi z drągów modrzewiowych okrytych skórą i korą, wjechał duży, ciężki wóz, w którym siedziało czworo ludzi.

Obok woźnicy tkwił urzędnik policyjny, wysoki, chudy, o steranej twarzy i bezbarwnych oczach. Jego płowe włosy, wąsy i broda były w nieładzie. Twarz — dla ochrony przed bąkami wysmarowana dziegciem — wyrażała wielkie znużenie i wyczerpanie. Co chwila, krztusząc się od kaszlu, z jękiem chwytał się za pierś. Z tyłu, na siedzeniu, widniały dwie postacie: młody, nadmiernie barczysty i rozrosły mężczyzna o wesołym, beztroskim wyrazie oczu uśmiechał się i podtrzymywał ramieniem kobietę o przybladłej, łagodnej twarzyczce i wielkich, niebieskich oczach.

— Stój! — wrzasnął policjant i woźnica zdarł zmęczone konie. Młody człowiek zeskoczył z wózka i jął zdejmować kufry i worki uwiązane z tyłu powozu.

Policjant oddalił się do domu wójta i wkrótce powrócił razem z nim. Był to stary, zżarty przez ospę Samojed mówiący po rosyjsku.

— Słuchaj! — oznajmił mu policjant. — Dostawiłem do Narymu tego zesłańca. To wróg naszego ubóstwianego cara, Polak, jeden z tych zbrodniarzy, którzy podnieśli oręż przeciwko naszej ojczyźnie. Za ten występny czyn został skazany na osiedlenie w Narymie aż do śmierci. Dobrowolnie przybyła tu z nim jego żona. Masz pilnować, aby ten Polak stąd nie umknął, bo inaczej… — To rzekłszy, podniósł pięść pod nos wójta i zaklął.

Wotkuł, stojący na uboczu, przyglądał się przybyszom i przysłuchiwał rozmowie policjanta ze starym wójtem.

Godzinę później zesłańcy zostali umieszczeni w chacie miejscowego kupca, Michała Rodionowa, który — mając swe łodzie i niewody10 na rzekach Ob i Kiet — trudnił się też rybołówstwem. W tym samym domu ulokował się na noc urzędnik policyjny, gdyż nazajutrz miał odjechać do Tomska, głównego miasta guberni, skąd przywiózł zesłańca i jego żonę.

Rodzina Rodionowa, urzędnik i Polacy zasiedli do wieczerzy przy wspólnym stole. Przed nimi buchał parą błyszczący samowar, stał półmisek ze smażoną rybą, kasza gryczana obficie polana tłuszczem i pierogi z rybą. Gospodarze milczeli, policjant posępnie pociągał gorącą herbatę i, kaszląc, drapał pociętą przez bąki szyję. Polacy się nie odzywali i z rzadka tylko zamieniali ze sobą porozumiewawcze spojrzenia.

Pierwszy rozpoczął rozmowę Rodionow:

— Przepraszam pana urzędnika — rzekł — ale niezupełnie dokładnie zrozumiałem, o co chodzi. Mówiliście, że to zbrodniarz… Cóż to? Zabił kogoś, ograbił czy podpalił?

— Nie — odparł, zanosząc się od kaszlu, policjant. — To polski oficer zesłany za bunt przeciwko carowi.

— Jednak dalej nie rozumiem… — szepnął kupiec, podnosząc ramiona i pytająco patrząc na zesłańca. Ten spojrzał na urzędnika i spytał:

— Czy mogę objaśnić gospodarzom, panie urzędniku?

Ten, wciąż kaszląc, skinął głową. Młody zesłaniec rozpoczął swe opowiadanie:

— Jestem Polakiem, nazywam się Władysław Lis. Byłem ulubionym przez cesarza trębaczem. Grałem w carskim pałacu. Nie wiedziałem wtedy, że jestem Polakiem, bo byłem sierotą i wychowywano mnie w korpusie kadetów. Pewna panienka, ot, ta, która jest teraz moją żoną, wszystko mi objaśniła. A gdy Polska, którą nieprawnie rozdarły i podzieliły między siebie Rosja, Austria i Niemcy, chciała uzyskać wolność, zupełnie tak jak Rosja niegdyś usiłowała wyrwać się z niewoli tatarskiej, wstąpiłem do polskich wojsk, biłem się, zostałem ranny, a rannego schwytano mnie, sądzono i zesłano tu, do was.

Policjant milczał i jak gdyby nie słuchał, zajęty rybą leżącą przed nim na talerzu.

Żona Rodionowa spoglądała zdumionym wzrokiem i wreszcie spytała:

— Gdzież tu zbrodnia? Za cóż taka ciężka kara?

— Mój mąż odznaczył się jako bohater! — wtrąciła z dumą żona zesłańca.

— Bohaterów przysyłać na Syberię jak pospolitych złoczyńców, tego jeszcze nie było! — zauważył Rodionow, z obawą patrząc na urzędnika.

Ten potoczył dokoła ponurym wzrokiem i odparł suchym głosem:

— Taki rozkaz przyszedł ze stolicy. Nie nasza w tym głowa.

— No, pewno, że tak! — zgodził się kupiec. — Przepraszamy za skromną kolację, pokoje są już przygotowane. Czas udać się na spoczynek! Z Bogiem!

W domu Rodionowa wkrótce zgasły łojowe świeczki i w małych izdebkach odległej i nędznej siedziby ludzkiej nad brzegiem północnej rzeki zapanowała cisza. Psy spuszczone z łańcucha poszczekiwały, odpowiadając na odgłosy dopływające z tajgi. Całe osiedle, jak się zdawało, było pogrążone we śnie.

Tylko w chacie wójta — starego, dziobatego Pyragi — przy tlącym się ognisku siedział sam gospodarz, a przed nim łowca Wotkuł.

— Urus mówił mi — szeptał wójt — że ten człowiek nie jest urusem i że został skazany za to, że bronił swego kraju przed urusami.

— Dobry, snadź, i sprawiedliwy człowiek — mruknął Wotkuł.

— Kazał mi go strzec, aby nie uciekł z Narymu — ciągnął dalej Pyraga.

— Jak kazał, tak też i uczynisz, bo inaczej całe osiedle będzie cierpiało — odezwał się łowca.

— Dobrze mówisz! — pochwalił wójt.

Wotkuł wstał, poprawił na sobie bluzę i głębiej nasunął skórzany czepek. Skierował się już do drzwi, gdy nagle przystanął i rzucił w przestrzeń:

— Ten przybysz to sprawiedliwy człowiek, skoro nie lubi urusów…

— Trzymaj język za zębami, młody! — ofuknął go wójt.

Myśliwy wzruszył ramionami i, pochyliwszy głowę, wyszedł z izby. Za ścianą ubogiej chaty, zwęszywszy obcego człowieka, zaczęły ujadać psy.

— Oj, harr! — krzyknął wójt.

Psy natychmiast umilkły. Nic już nie mąciło ciszy napływającej od czarnej ściany tajgi. Czasem tylko głośniej plusnęła ryba w rzece lub z kniei dobiegł jakiś nieznany głos.

Narym spał.

1. Czum — szałas północnoazjatyckich koczowników, sklecony z żerdzi okrytych korą lub skórami.

2. Czałdon — rdzenny mieszkaniec Syberii. Tu: nazwa niedźwiedzia.

3. Poroh — próg skalny w korycie rzeki.

4. Burunduk — pasiasta wiewiórka syberyjska.

5. Narty — tu: wąskie sanie na długich płozach.

6. Numa — główne bóstwo Samojedów.

7. Szpic — rasa północnoeuropejskiego psa pasterskiego.

8. Sochaty — syberyjska nazwa łosia.

9. Urus — mongolskie określenie Rosjanina.

10. Niewody — rodzaj sieci rybackich.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

O autorze

Dostępne w wersji pełnej.

Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań, 2014

All rights reserved

Redakcja

Witold Kowalczyk

Projekt okładki

Paulina Radomska-Skierkowska

ISBN 978-83-7785-465-5

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com