Iskry spod młota. Tom 2. Lenin - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook

Iskry spod młota. Tom 2. Lenin ebook

Antoni Ferdynand Ossendowski

4,6

Opis

Kolejna część z cyklu powieściowego „Na przełomie”. Ta książka to gwarancja emocjonującej, niezapomnianej przygody czytelniczej.

Lenin − powieść o współzałożycielu i liderze partii bolszewickiej Włodzimierzu Leninie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 632

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (8 ocen)
6
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ferdynand Antoni Ossendowski

LENIN

__________

CYKL POWIEŚCIOWY: NA PRZEŁOMIE

tom drugi

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak

_________________________________

Tekst wg edycji z roku 1930. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2018 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-8064-737-4

LENIN

PRZEDMOWA DO TRZECIEGO WYDANIA.

Nareszcie!...

Skończyły się dość nudne i jałowe debaty w sali paryskiego „Club du Faubourg“.

Pan Leo Poldès zamknął posiedzenie i publiczność szybko opuszczała lokal klubu.

Nie lubię tłumu i tłoku, więc wychodziłem na końcu.

Przypominając sobie treść mów i słuchając poszczególnych zdań, wypowiadanych przez wychodzących gości „Faubourgu“, myślałem, że na bolączki życia współczesnego taki niewinny plasterek, jak ten krzykliwy i rozgadany klub, nie pomoże.

Słyszałem tu patetyczne, mocno trącające stęchlizną i naftaliną mowy hurra-patrjotów; wijących się, jak węgorze, demokratów; odbitych jednym i tym samym sztampem, standartyzowanych, „made by Engel’s system“ socjalistów, i brutalnych, arcy-grubjańsko myślących członków komunizującej grupy „Clarté“, tworzących na poczekaniu teorje i hasła, i, — doprawdy, cała ta operetka budziła we mnie politowanie.

Teoretyczne roztrząsania zagadnień społecznych, pełne nieuleczalnej impotencji usiłowania wynalezienia ogólnej formuły dla „panaceum“ poprawy życia ludzkości, ślepota, niewiedza istoty tego życia i jego chorej, bardzo chorej duszy, a obok plugawa demagogja, gdy to szubrawe usta mówią więcej niż mieści w sobie ambitny, nieokiełznany mózg, mowy nikomu niepotrzebne, oddawna przebrzmiałe, zimne, urzędowo-partyjne, śliskie, nieuchwytne lub wręcz kłamliwe, szantażem nakrapiane...

To też do „Faubourgu“, na owe słynne debaty nie przychodzą ani ci, którzy widzieli nagłą klęskę nacjonalizmu i jego nieudane podrygi dla odzyskania dawnych placówek i wpływów, ani ci, którzy rozumieją zmierzch rozpanoszonego demokratyzmu, ani też ci, którzy powtarzają sakramentalny frazes Lenina: „A dziś nie czas na to, żeby ludzi głaskać po głowie; dzisiaj ręce opadają ciężko, by strzaskać czaszki“...

Nie mają tu nic do roboty ci „obywatele“ i „towarzysze“ wśród tłumu papug, gadających, zasłuchanych w potoczystość własnej mowy, tych czynnych lub przygotowujących się do czynu, obecnych i przyszłych członków „głosującej czeladzi“ parlamentarnej...

Elokwencja i dowcip, chociażby gallijski, nie zbudują nowych przyciesi świata i nie przeniosą na nowe podłoże zbutwiałego, zmurszałego, zżartego przez „grzyb“ gmachu życia wieku, który już minął. Wskazówka zegara dziejowego tkwi jeszcze na ostatniej godzinie tego okresu, lecz nikt nie pamięta, że gong już ją wydzwonił i że wskazówka lada sekunda przeskoczy na następną czarną kreskę, odbijając nową minutę... minutę po...

I właśnie w tej chwili dotarłem do szatni.

Ktoś głośno wymówił moje nazwisko i kilku paryskich i genewskich znajomych otoczyło mnie.

Powitania, krzyżowe pytania, żarty i — wspólna wyprawa do „Café de la Paix“...

W pewnej chwili jeden z moich przyjaciół zawołał:

— Ale, ale! Czytałem pańskiego „Lenina“ po niemiecku! Mam wiele do pomówienia o tej książce!

— I ja czytałem! — dodał drugi.

W rezultacie okazało się, że wszyscy czterej znają tę pracę moją i jej cudaczne perypetje w Italji, gdzie przez pewien czas tkwiła na indeksie, aż, przeczytali ją rozumni ludzie, no, i dali dyspensę.

Zagraniczny inteligent jest człowiekiem naogół rycerskim i zawsze napadniętemu pokazuje broń, którą będzie z nim walczył. Z tego powodu moi znajomi najpierw sami wypowiedzieli swoje myśli, wątpliwości i zastrzeżenia.

Słuchałem uważnie, chociaż, coprawda, zbrzydło mi to oddawna.

Mego „Lenina“ tak bardzo chwalono i tak gorąco ganiono!

Ba, jakiś ksiądz gardłował nawet za tem, aby tej książki nie dawać do czytania... dzieciom, szkoda, że nie dodał: — „i księżom niewysokiego poziomu umysłowego“. Wtedy komplet do intercyzy byłby w porządku i nie wspominałbym o tym „krytyku w sutannie“.

Doprawdy, mądrym człowiekiem był pewien rosyjski archirej riazański, o którym w swoich pamiętnikach wspomina Zabłocki-Dziesiatowski. Ten biskup, widząc ciemnotę niektórych duchownych, zabronił im objaśniać Ewangelję wieśniakom.

Posądził mnie ktoś o zbytnią „dobroduszność“, dobroduszność autora, który do kałamarza nie dolewa cjanku potasu ani wybuchowej nitrogliceryny.

I inni też z udaną namiętnością lub zgoła nieuczciwą i śmieszną tendencyjnością (ze znakiem prawego, lub lewego kierunku) wypowiadali zdania, po wysłuchaniu których pukałem się w czoło i pytałem siebie: „Gdzie Rzym, gdzie Krym?“

— Lenin — to mocarz, figura największa w świecie współczesnym, człowiek, rozpoczynający nową historję ludzkości! — mówił z patosem Francuz. — A pan uczynił z niego zwykłego człowieka.“

— No, bo przecież, Lenin jadł, pił, jak ten oto kelner, trochę kochał, oszukiwał, kłamał, mylił się, cofał. Nie cofał się jedynie przed zbrodnią, lecz takich typów chyba nie nazywa pan mocarzami, rozpoczynającymi nową historję ludzkości? — wtrąciłem.

— Romain Rolland, Barbusse, Duhamel, Mann, Wells nazywają go wielkim reformatorem! — rzucił Francuz, zwycięsko patrząc na mnie.

— Tak!? — podtrzymał oponenta inny mój znajomy, Anglik. — Chociaż nie jestem, bynajmniej, zwolennikiem Lenina i oburzałem się w swoim czasie na Lloyd-Georga, że nawiązał on stosunki handlowe z Sowietami...

— Muszę bronić pana Lloyd-Georga! — rzekłem. — Ten pan nikogo nie oszukiwał, ale powiedział wprost: „Prowadzimy handel z kannibalami, dlaczegóż nie mielibyśmy handlować z Rosją Lenina?“ Anglja podziela logikę swego premjera i handluje nadal z ludożercami i sowietami!

— No, tak! — odparł Anglik. — Ekonomiczna polityka nie zawsze toczy się po relsach moralnych przekonań, lecz chciałem powiedzieć, że, bądź co bądź, przedstawić Lenina, jako zwykły wytwór rzeczywistości rosyjskiej, — to albo przesadna oryginalność, granicząca z zuchwałością, albo też — tendencyjność, sarkastyczny pamflet!

— Ten obłąkany wampir, buntownik, płatny agent rewolucyjny w tak ciężkim okresie walki omal nie zburzył podwalin ładu, kultury, dyscypliny i przemysłu Germanji, a pan z taką objektywnością, filozoficznym spokojem analizuje tego człowieka, nadaje mu cechy ludzkie, — to wprost się w głowie nie mieści! — wypalił nacjonalista niemiecki.

— I ja też pojąć nie mogłem, — odezwał się amerykański dziennikarz, — w jaki sposób, jakiemi drogami logicznemi, „genialny“ Lenin, marzący o elektryfikacji i zmechanizowaniu ciemnej, analfabetycznej Rosji, doszedł do zniszczenia materjalnego dorobku swojej ojczyzny?! I wszystko w imię wolności i szczęścia uciemiężonych! W tem tkwi jakiś straszliwy, a chwilami ohydny paradoks!

Umilkli i patrzyli na mnie wyczekująco.

Nie miałem zamiaru po wysłuchaniu przemówień w „Club du Faubourg, wszczynać dysputy i chciałem się wymigać zresztą zupełnie słusznem i lojalnem oświadczeniem, że pisarz pisze to co widzi, co zna, słyszy, sprawdza, czuje, podpatruje oczami oraz tajemniczym, wzrokiem podświadomym, intuicyjnym, i co się rodzi w jego duszy, nieraz bez udziału woli. — Na tem jego obowiązki się kończą. Utwór jego rozpoczyna samodzielne istnienie, to znaczy, że jest czytany, obmyślany przez innych, krytykowany.

Jednak słowa — straszliwy paradoks — porwały mnie i zmieniły moje poprzednie zamiary.

— Powiada pan — paradoks?! W tem jest cała rzecz! Żyjemy w okresie, który z czasem historycy nazywać będą — „krótkim wiekiem paradoksu!“ — zawołałem.

— Co to znaczy? — zapytali chórem.

— Od bitwy pod Waterloo do dnia, w którym rozgorzała wojna światowa, układała się epoka techniki i pokoju. Ludzkość rzuciła się z uporem obłędnym w wir pracy, produkując coraz większe bogactwa. Technika ulepszała wszelkie mechanizmy i zmniejszała ilość ludzi, bezpośrednio zajętych w przemyśle. Obok nagromadzonych bogactw tłoczyły się coraz bardziej groźne tłumy głodnych, zrozpaczonych ludzi, nie mających pracy, wzrastała zbrodniczość, prostytucja, a w dzielnicach biedaków, śmiejąc się z przepisów hygieny i sanitarji miejskiej, gruźlica i inne choroby nędzarzy, porywały coraz więcej ofiar — więcej niż za „dobrych, starych“ czasów pańszczyzny, cechów i pracy w dusznych, ciemnych warsztatach, lub w fabrykach, nigdy nie wentylowanych, wolnych od wszelkiego dozoru lekarskiego, więcej nawet niż w katorżnych kopalniach Rosji carskiej lub w więzieniu gwiańskiem. I o, dziwo! Zdawałoby się, że posiadające klasy i klasa nędzarzy powinnyby były oczy swoje zwrócić ku niebu, pierwsza — z wdzięcznością za obfitość „chleba powszedniego“, druga — z błaganiem łzawem o kromkę jego. Tymczasem — widzimy całkiem inny obraz. Klasa posiadaczy i klasa służącej jej inteligencji staje się coraz bardziej obojętną dla spraw religijnych; klasa nędzarzy oraz skazańców skazana na wytężoną, szybką, ciężką pracę w ciągu 8—10 godzin prawie zupełnie się odwróciła od kościoła. Dlaczego? Przyczyna tego zjawiska leży w nerwowem przemęczeniu, które nie pozwala na skupienie się, poważne rozmyślanie lub przejęcie się wewnętrzne. Stanowi to wynik naszej epoki paradoksu!

Klasa posiadaczy, zainteresowana w stałych i silnych rządach i klasa nędzarzy, nienawidząca rządu, który nie jest w stanie zmienić ich losu, obydwie dążą do ciągłych zmian, których powodem jest brak stałości psychologicznej, nie dającej możności stworzenia hasła przewodniego. Stąd wynikają ciągłe kryzysy rządowe, strajki generalne, rewolucje. Nasza cywilizacja potrzebuje przedewszystkiem pokoju, którego broni ona nazewnątrz armatami i bagnetami, a wewnątrz — nałożeniem na wszystkich jarzma wytężonej, gorączkowej pracy i wyścigu z maszynami. Tymczasem przepaść pomiędzy posiadaczami i pracownikami pogłębia się z szaloną szybkością. Proszę panów spojrzeć na tego brutalnego, triumfującego nuworysza, który wysiada z Hispano-Suizy, i na tę nędzarkę o zbiedzonej, steranej twarzy i przygasłych oczach nienawidzących, która zbliża się do naszego stolika i wyciąga z ceratowej teki „Paris-Midi“, chociaż tę gazetę wszyscy już przed południem przeczytali. Zrozumieli grożące niebezpieczeństwo, a może poczuli wyrzuty sumienia nieliczni amerykańscy miljarderzy. Jedni z nich dążą do przekształcenia robotnika na maszynę — sprawną, silną i niepotrzebującą myśleć. Drudzy, jak Rockefeller i Morgan, rzucają ogromne sumy na „wszechludzkie“ instytucje — uniwersytety, szpitale, naukowe pracownie, bibljoteki, a Ford — zadarmo prawie oddaje swoim robotnikom auta swojej fabryki. Być może, jakiś Guerlain lub Chanel postanowią nawet zaopatrywać każdą pracownicę we flakon najprzedniejszych perfum; rządy zmuszają budować domy robotnicze, kluby, czytelnie, teatry... lecz są to paljatywy, mikro-atomy wysiłku w chaotycznem, obłędnem tempie życia, w makrokosmie nędzy i nieładu socjalnego.

Widział to wyraźnie w innej dziedzinie już Talleyrand i na Kongresie Wiedeńskim doradzał monarchom, aby swoją zbyt samowolną władzę ograniczyli samorzutnie, nie czekając, aż ludy same zażądają tego z całą stanowczością i bezwzględnością.

— Jakoś nie słychać nic o takim Talleyrandzie kapitalizmu! — zauważył Francuz.

— Tak! — zgodziłem się. — A tymczasem, gdyby nie ciężkie jarzmo wyścigowej pracy, gdyby nie bicz, w którego drapieżnem klaskaniu słyszeć się dają złośliwe wołania: „Ciągle naprzód! A prędzej! A mocniej! z całej siły mózgu i mięśni!“ — gdyby nie to hasło naszej współczesności, — hasło, które żąda i wytwarza ład strasznego, niewolniczego rygoru, pochłania każdą chwilę, czy to pracy, czy wypoczynku, i każdą myśl, — biada światu „cywilizowanemu!“ Runąłby on, bo cywilizacja naszego wieku możliwa jest tylko w warunkach pokoju. Wojny i rewolucje wstrząsają jej podwalinami i burzą, bo gmach jej nie jest scementowany ani stałością psychologiczną, ani zdolnością do namysłu, ani pobudkami religijnemi, ani hasłami idejowemi.

Jeżeli po wybuchu krótkotrwałych wojen i rewolucyj ludzkość szybko powracała do dawnego bytowania, usiłując wytężoną pracą odrobić stracony czas, i — wszystko szło po — dawnemu, to państwa i społeczeństwa zawdzięczają taki pomyślny nawrót wyłącznie tradycyjnemu zaufaniu w dobroczynne, chociaż powolnie przejawiające się skutki ewolucji myśli, która z czasem powinna spowodować głęboką reformę w dziedzinie ekonomiki i polityki.

Komunizujący Francuz, wielbiciel Rollanda, Barbussa i „l’Humanité“, wtrącił, zuchwale potrząsając głową:

— Nie myślcie, moi drodzy, że będzie tak zawsze! O, nie! Przypomnijcie sobie frakijskiego gladjatora, Spartakusa!

Jakże kornie chylili głowy niewolnicy przed dumnymi patrycjuszami rzymskimi, jak biernie pędzili oni swój marny spodlony żywot! I oto zjawił się buntownik, przemówił do uciemiężonych ze stoków Wezuwjusza i wraz z innymi niewolnikami — celtami Kryksem i Enomajem poprowadził za sobą 200-tysiączną armję, zwalczył żelazne kohorty pretorów Klaudjusza, Warynjusza, Poplikoli i Klodjana, a nawet zagroził Rzymowi!... Od tego czasu patrycjat rzymski stracił na dumie i już nie mógł spać spokojnie. Upajajcie się, chowacie głowy w piasek wszechwładnych tradycyj, — doczekacie się swego Spartakusa na Place de la Concorde, na Picadilli i na Down-street!

— Jak dotąd na to się nie zanosi! — zauważył Anglik. — Państwa Zachodu wierzą w parlamentaryzm i posiadają poczucie państwowości.

— Tak! — potwierdził Niemiec. — Nawet socjaliści nie są pozbawieni tych właściwości narodów cywilizowanych. Dowiedli oni tego wszędzie w Europie podczas wielkiej wojny.

Obawiając się, że rozmowa przeciągnie się zbytnio, zacząłem mówić dalej:

— To, co powiedziałem i co dorzucili panowie, daje się zastosować do wszystkich państw europejskich, Ameryki północnej, Australji. Istnieje jednak pewien kraj ogromny i całkiem odmienny, pełen jeszcze bardziej jaskrawych wprost tragicznych parodoksów...

— Rosja!... — wtrącił Amerykanin.

— Rosja! — przytaknąłem. — Kraj, którego nikt na Zachodzie nie zna, bo rządy carskie rozpowszechniały o nim fałszywe wieści, a jeszcze bardziej fałszywe — wrogowie tych rządów! Nie znali też Rosji, prawdziwej, mużyckiej, sekciarskiej Rosji, sami Rosjanie. Ufając potędze caratu, wojska, policji, żandarmów, duchowieństwa, chcieli oni widzieć w tych 130—150 miljonach dopiero przed 69 laty napół zwolnionych chłopów bierne, ujarzmione stado, pełne pokory przed carem, potulne, naiwne, noszące w zbiorowem sercu swojem istotną treść Bóstwa, dla którego gotowe było w każdej chwili wstąpić na drogę męczenników, tak barwnie opisanych w „Czetji-Minejach“.

Pomyślałem chwilę i dodałem:

— Doprawdy, ciężko mi jest mówić o tem z zachodnimi ludźmi, bo czuję się tak, jakgdybym mówił o tubylcach świeżo odkrytej wyspy! Nikt mi nie uwierzy, a co najgorsza — posądzi o tendencję i stronniczość! Polak musi przecież źle mówić o Rosjanach?! Jak tu obnażać istotę duszy tego narodu, gdy wszyscy dobrze pamiętają najbardziej błyskotliwą, pełną romantyzmu i czaru umysłowość „les boyards russes“ i inteligentów?! Mój Boże! Dostojewskij, Tołstoj, Pawłow, Woronow, Miecznikow, Mendelejew, Riepin, Rachmaninow, Czajkowskij, Paolo Trubeckoj, — setki sławnych imion z dziedziny literatury, nauki, sztuki plastycznej, teatru, muzyki, baletu! Któż uwierzy? Wiwisekcjom tego rodzaju nie bardzo dowierzają nawet w Polsce, chociaż znaczna jej część prawie 1½ wieku przebyła pod panowaniem Katarzyny, Pawła, dwóch Aleksandrów i dwóch Mikołajów! Do Rosji stosują miarę podług wzorów europejskich, dobrą dla najlepszych okazów, chociaż tych na 150 000 000 poddanych ich cesarskich mości — imperatorów Wszechrosji naliczyć można byłoby najwyżej dwa miljony, czyli zaledwie połowę ludności Paryża.

— Resztę zaś stanowiło bydło? — spytał Anglik, badawczo patrząc na mnie.

— Nie, tego nie twierdzę! — odparłem. — Reszta składała się z ludzkiego materjału, którego nie można było jednak, jak piasku lub drzewa, ważyć na delikatnej, precyzyjnej wadze karatami, co stosują jubilerzy do djamentów i złota.

— To prawda! — kiwał głową w zamyśleniu amerykański dziennikarz. — My w Stanach mamy też odmienne szablony dla czarnych i czerwonoskórych...

— Podobne to, chociaż nie ścisłe, porównanie! — zauważyłem. — Proszę teraz wyobrazić sobie 150 miljonowy naród, niejednolity, rozrzucony na olbrzymiej przestrzeni, a pozbawiony fizjologji współczesnego białego człowieka: poczucia sprawiedliwości, zrozumienia obowiązku, poszanowania prawa, potrzeby trwałego porządku i systemu. Naród ten nie mógł wyrobić w sobie i wykształcić tych niezbędnych dla stworzenia państwa i społeczeństwa idej, ponieważ był rzeczą, igraszką w rękach samowładnych carów, obawiających się dać swoim poddanym oświatę, bo, jak mówił Aleksander III, — „uczony syn kucharki staje się zawsze rewolucjonistą!“ I co za dziwny obraz, niemal apokaliptyczny! Car, zaczynając od moskiewskich kniaziów i Iwana Groźnego, a kończąc na „Mikołaju Krwawym“ lub „Ostatnim“, wysilali się na drapieżność względem swoich „wiernopoddanych, umiłowanych dzieci“ i względem sąsiadów zakordonowych, na przelew krwi, na pogwałcenie prawa i moralności, na despotyczne, tyraniczne rządy. Naród powinien był, zdawałoby się, nienawidzieć carów, a tymczasem przez cały przeciąg samowładztwa myśl, serce i marzenia ludu skierowywały się ku carowi, wszystko przebaczały mu, tłumaczyły złe, niesprawiedliwe rządy wpływami szlachty, biurokracji, kupców i wogóle — „bogaczy“, spokojnie jednak przyjmowały drapieżność i zaborczość swoich władców, bo drapieżność i zaborczość leżały na dnie duszy narodowej.

— Gdzież zatem jest miejsce dla „szukania Boga“, jak wskazywała literatura rosyjska? — spytał Niemiec.

Nie odpowiedziałem mu i mówiłem dalej:

— Prace biologów dowiodły, że każdy z nas stanowi muzeum przedhistorycznych przodków, że w okresie embrjonalnym przechodzimy stadjum rozwoju pierwotniaków, płazów, ryb, ptaków i nieznanych obecnie potworów ssących, które, z pewnością, zjawiały się niegdyś na powierzchni ziemi, a których potomkami jesteśmy. Wiemy teraz, że wszystkie te prototypy mogą odżyć nagle i wyrwać się na wolność, w postaci właściwych im zwyczajów. Cóż w takim razie powiemy o rosyjskim narodzie, jeżeli przypomnimy w sobie, że w żyłach jego i w mózgu tkwią zupełnie jeszcze młode pierwiastki Mongołów, Ugro-Finnów i innych najeźdźców azjatyckich? Czyż zapomnieliśmy, że dla tych wojowniczych, surowych, dzikich szczepów sprawiana innym krwawa łaźnia stawała się rozkoszą najwyższą, a najdrapieżniejszy władca, jak Dżengis, Batu lub Tamerlan, wydawał im się półbogiem, połączonym z ziemią i z duszą narodu więzami powinowactwa krwi, idei burzycielskiej i zaborczej. To też lud rosyjski, a nawet inteligencja rewolucyjna marzyła o „carze ziemskim, czerwonym“...

— Czyżby to było możliwe?! — zawołał Anglik. — Czerwony car?!

— Podejmuję się oprzeć to twierdzenie moje na materjale historycznym! — odpowiedziałem. — A teraz dalej! Z tym „czerwonym carem“, burzącym wszystko, co było znienawidzone przez naród, a więc — państwo i społeczeństwo, łupiącym bogaczy i sąsiadów innej narodowości i wiary, — miljony wieśniaków i robotników, którzy w Rosji nigdy nie stanowili specyficznej klasy i węzłów pokrewieństwa ze wsią nie zrywali, te krocie ruszyłyby na mgliste dzieło przebudowy ojczyzny, ba, nawet — na podbój świata! To mrowie rosyjskie targnęłoby się z pewnością, na przebudowę całego świata, gdyby na czele stanął inny władca, do którego rwały się marzenia jak ciemnych, tak i natchnionych głów rosyjskich. Miałbyć nim sam Chrystus, Chrystus czerwony, mściwy; Chrystus, druzgoczący czaszki ludzi, myślących inaczej, niż myśli potomek Pugaczowa, przybierającego imię fałszywego cara, lub sekciarza Kapustina, powszechnie uznawanego przez chłopów za Chrystusa, który powtórnie przyszedł na świat, jedynie w tym celu, aby pomścić krzywdy ludu.

— Straszliwy obraz! — wyrwało się moim przyjaciołom. — Średniowiecze ponure i złowrogie!

— Może jeszcze gorzej! — zauważyłem. — Tam nie było tyle nienawiści do wszystkiego, co tchnęło ładem i prawem. W Rosji przetrwały raczej psychiczne cechy niewolników pogańskich, a cech tych dopatrzyć się można w całym szeregu sekt, rozdzierających kościół oficjalny. Był tam protopop Awwakum, prowadzący wiernych na stos, jako protest przeciwko nowotworom w życiu kościelnem i państwowo-społecznem; był nakoniec Grzegorz Rasputin, przez seksualne, przybrane w szatę pierwotnego mistycyzmu orgje, uprawiane z arystokratkami, żądnemi ostrych przeżyć tajemniczych obrządków, a doprowadzającemi bachanta i szamana do stopni tronu, już jako „Bożego człowieka“, wyłaniającego się z najciemniejszych głębin ludu, cudotwórcę i proroka, oddanego dynastji.

Umilkłem, a moi słuchacze wpatrywali się we mnie niecierpliwie i pytająco.

Musiałem skończyć z tem, do czego już przygotowałem myśl moich przyjaciół cudzoziemskich.

— I oto Lenin... Piotr Wielki, protopop Awwakum, Pugaczew, „Chrystus“-Kapustin i poczęści nawet Rasputin w jednej osobie, a wszystko w zmniejszeniu, w minjaturze i karykaturze — rzekłem.

— Lenin?! — zawołali. — Lenin, posiadający cechy tak różnych, niepodobnych do siebie ludzi?!

— Lenin, jako zbiorowy typ psychiki rosyjskiej! Żaden z wymienionych przeze mnie ludzi nie był tak doskonałym przeciętnym Rosjaninem, jak Włodzimierz Uljanow-Lenin, panowie! — rzekłem. — Na tem oparł on swoje dzieło i swoje chwilowe zwycięstwo! Zresztą szedł ścieżką, wyrąbaną i wydeptaną przez innych... Przyszedł na świat w rodzinie drobnomieszczańskiej, rozjadanej sprzecznościami. Ojciec, pochodzenia kałmuckiego, małowykształcony, typowy „czynownik“ rosyjski, służalczy i bierny; matka — według jednych twierdzeń Żydówka, według drugich — Niemka, lecz w każdym razie o znacznie szerszych od męża horyzontach, oczytana, myśląca i krytykująca. Pierwsze podmuchy rewolucyjne niezawodnie posiała ona w duszach dzieci, być może, mimowoli, skierowała ich uwagę na jedwabną sutannę cynicznego proboszcza katedralnego, na surowość policmajstra, a jednocześnie obawę jego przed gniewem ludu, na rabią, tchórzliwą złośliwość kolegów starego Uljanowa.

Lenin spędził dzieciństwo i młodość nad Wołgą. Tam zaś panoszył się szlachcic, nie porzucający „patrjarchalnej“ linji swego postępowania z włościaństwem; tam żyły tradycje „ziemskiego cara“ — Pugaczowa i obrońcy uciemiężonych sławnego bandyty — Razina; tam, w borach czaiły się „skity“ — klasztorki sekciarzy; tam wreszcie przechodziła słynna „władimirka“ — szlak, którym gnano wrogów cara na męki katorgi syberyjskiej.

Lenin rozpoczął życie myślącego młodzieńca w dobie najmroczniejszego teroru despotyzmu, gdy to każda bardziej śmiała książka lub artykuł otwierały oczy na rzeczywistość i wołały do czynu zuchwałego, do protestu rozpaczliwego. I przecież ta czarna epoka panowania miłującego pokój cmentarzyska Aleksandra III, milczącego wspólnika zamordowania „niebezpiecznie liberalnego“ rodzica swego, Aleksandra-Oswobodziciela, wychowała rewolucjonistów bez liku, i, jako zrozumiała reakcja, wytworzyła atmosferę głębokiego niezadowolenia w kołach inteligencji.

Okoliczności sprzyjały, aby w urzędniczym domu kawalera orderów i radcy stanu, Uljanowa, wylęgli się terorysta i zamachowiec Aleksander i niebezpieczniejszy od brata, bo zimny i posiadający własną wolę, przyszły burzyciel Rosji — Włodzimierz Uljanow-Lenin.

Kazański, bardzo czerwony uniwersytet, dopełnił tego wychowania rewolucyjnego, tam bowiem znaleźli schronisko skrajni studenci, rugowani z innych uniwersytetów, oraz młodzież z seminarjów duchownych, przynosząca ze sobą pogardę i miażdżącą krytykę kościoła prawosławnego, rządzonego przez cywilnego urzędnika — ober-prokuratora najświętszego synodu. Tam po raz pierwszy wystąpiła na jaw iście rosyjska, ludowa cecha młodego rewolucjonisty, cecha, odrzucająca wszelkie zasady moralności państwowej i społecznej. Stało się to wtedy, gdy Lenin publicznie protestował przeciwko pomocy głodującym chłopom kilku prowincyj, bo, jak twierdził: „głód jest sprzymierzeńcem rewolucji“. Wkrótce potem wystosował memorjał, w którym wypowiadał się przeciwko szerzeniu pozaszkolnej oświaty, bo warunki nie pozwalały aby uczyć lud najistotniejszych rzeczy: chwytać za siekiery i drągi i obalać tron tyranów petersburskich.

Spojrzałem na swoich słuchaczy i spytałem:

— Nie wiem, czy panowie znacie twierdzenie publicystów i historyków rosyjskich, że dla chłopa rosyjskiego niema nic niezniszczalnego i nienaruszalnego, czy ma to być zasada prawa, przez wszystkich od wieków uznanego, czy też znienawidzony gmach więzienny?

Niemiec skinął głową i odparł:

— Czytałem o tem gdzieś... Autor powoływał się na Hertzena i Bakunina.

— Taki maksymalizm myśli i samopoczucie nieomylności stanowiły podłoże psychiki Lenina od lat młodzieńczych — ciągnąłem dalej. — Oddychał on tem od urodzenia, bo pluskała, gwarząc o tem Wołga watażki Razina, szemrał bór, gdzie sekciarze czekali na przyjście Chrystusa — krwawego mściciela, gdzie policmajster bez sądu siekł na śmierć włościan i ich żony; gdzie panował mrok w umyśle i duszy ludu, żyjącego tylko nienawiścią, pragnieniem władania ziemią i żądzą zemsty, dokonanej na wszystkiem, co bezpośrednio stało temu na przeszkodzie, a więc na szlachcie, popach i urzędnikach. Nosił to w sobie Lenin i dlatego czuł każde drgnienie duszy narodowej, rozumiał czem żyje ona i co stanowi marzenia jej, ukryte pod maską pokory, milczenia i męczeństwa. Po wygnaniu zaczyna jeździć po Rosji i sprawdzać swoją teorję, aż stawia pod nią jedno słowo: „koniec“. Teorja dobra i już wie, jak należy zastosować ją w praktyce! Rozmowy i agitacja wśród robotników ustanawia ważny punkt przyszłego programu. Robotnik rosyjski posiada psychikę chłopską, a więc jest maksymalistą i nosi w sercu jednakie z „ziemią“ marzenia. Podróż zagraniczna narazie zbija Lenina z tropu. Co za rozmach twórczości ludzkiej, co za system i ład?! Jak piękną jest „Appasionata“ i Wenus z Milo! Co za wspaniały, budzący dumę wysiłek genjusza indywidualnego, którego plon z pietyzmem gromadzi Musée des Arts et Métiers! Kto się targnie na to? Któż z europejskich towarzyszy podniesie rękę na cudną zdobycz cywilizacji pokoleń? Tego nie uczyni ani Lafargue, ani Ledebour, ani Bebel, ani nawet odważniejszy od nich — Liebknecht. Przenigdy! Dokonać tego mogą tylko ci „szukający Boga i prawdy niebiańskiej“, Iwany, Własy, Szymony i Dormidonty — ciemni, ponurzy, mściwi, chciwi, strupami, kołtunami i wszami okryci, ciągle głodni i oczekujący ni to „czerwonego“ Chrystusa, ni to Antychrysta, ni to wreszcie rychłego „końca świata!“ Oni nie słuchaliby przecież „Appasionaty“, nie stanęliby w ekstatycznem osłupieniu przed marmurowym posągiem Afrodyty?

Znowu zaczął szperać Lenin, zaglądać wszędzie, szpiegować myśli i dążenia zachodnich ludzi. Nie trudno mu byłoby przyjąć dawną formułę słowianofilów o „zgniłym Zachodzie“, przeżywającym swój zmierzch. Lecz Lenin ostrożny, nie uznający autorytetów nawet Hertzena, Bakunina i Marxa, — dojrzał owy „Untergang des Abendlandes“ w czem innem, tak bezwstydnie wystawiającem swoje ropiące rany. W Paryżu, Berlinie, Londynie, Genewie dojrzał w mig, że człowiek współczesny pędzi ku zwycięstwu nad przyrodą w imię sytości i używania, i że myśl o zwycięstwie nad potworami, czającemi się w ciele i duszy człowieka, myśl wysunięta przez kulturę helleńską, została odrzucona z całą stanowczością.

Nie bał się już Europy, bo, jak później nieraz twierdził, zatraciła ona poczucie etyki, chociaż stało się to z innych, niż w ciemnej, szarej, zaśnieżonej Rosji przyczyn, lecz równie doszczętnie i beznadziejnie.

Być może, wtedy to dojrzała w Leninie decyzja postawienia stawki na najgorszych, najciemniejszych, najnędzniejszych. Skierował wzrok swój w stronę najmniejszego oporu, tam, gdzie już w pewnych okresach udawało się osiągnąć sukcesy rewolucyjne. Tak samo myśleli i postępowali niegdyś Razin i Pugaczew, a jeszcze dawniej — buntowniczy Spartakus. W tem zawarta jest cała demagogiczna „wielkość“ i cała pospolitość i nikczemność jego mieszczańskiego spryciarstwa. Gdyby Lenin nie obrał tej drogi najmniejszego oporu, pozostałby, jak Bakunin, Chrustalow-Nosar i cały hufiec innych rewolucjonistów — wiecznym, zgorzkniałym emigrantem, tracącym poczucie rzeczywistości rosyjskiej, teoretykiem marksizmu, na wzór Piotra Struwego lub prof. Tugan-Baranowskiego, albo zginął na szubienicy, jak Pestel, bo wtedy Rosja znalazłaby dość sił na reakcję. Lenin wiedział dokładnie, że czasy się zmieniły, że wybiła godzina, przeżywana przez zziajane, przerażone gwałtem zwierze, w którem nagle wybuchła rozpaczliwa odwaga nienawiści i żądzy, drogo sprzedać swoje nędzne, spodlone życie. Już nie oglądał się na liberałów i socjalistów, wyciągnął ręce do najgorszych, najbardziej wściekłych i zrozpaczonych.

— Zaczynam rozumieć, do czego pan prowadzi nas! — zawołał Francuz.

— Pozostawało tylko wybrać moment dla ciosu, — mówiłem dalej. — Najłatwiej jest zabić człowieka, marzącego o samobójstwie. Taki nie broni się i nie woła na pomoc. Najstosowniejszym momentem była wielka wojna i klęska, spotykająca armję rosyjską. Lenin rzucił hasło dla nędzników, nie poczuwających się do państwowości:

— Precz z wojną! Bierzcie karabiny i powracajcie do domów!

Stawka została wygrana.

Lenin rzucił drugą kartę.

„Liberali i socjaliści dążą do ustalenia rządu, który wam, głodni, wszywi i uciemiężeni, nie da nic! Precz z konstytuantą! Bierzcie karabiny i wychodźcie na ulice!“

Znowu zwyciężył.

Nastąpiła trzecia stawka:

— Jesteście chciwi i nienawidzicie władzy, bogaczy, popów, urzędników? Wieśniacy i robotnicy, zabierajcie wszystko i zgniećcie waszych wrogów!

Ten manifest godny „ziemskiego, czerwonego cara“ podług ideału rosyjskiego, był wykonany ściśle, a w mrocznych zakamarkach mrowiska rosyjskiego szeptano:

— Azaliż nie przyszedł na ziemię naszą prawosławną „Chrystus — czerwony mściciel?“

I oto w legendzie ludowej przechowa się długo wspomnienie o Leninie — „czerwonym carze“ i „czerwonym Chrystusie“.

A dla trwałości tej legendy on — dyktator proletarjatu, uczynił wszystko, co mógł: panował na Kremlu Iwana Groźnego, tego opętanego „biesa“ rosyjskiego, a nie w Petersburgu — stolicy niemieckich Gottorpów i antychrysta Piotra I; do deputacyj chłopskich przemawiał z przedziwną prostotą na wzór biblijnych patrjarchów lub „Aniołów“ kościoła pierwszych wieków chrześcijaństwa; starał się o tę formę tak dalece, że nawet chętnie posługiwał się przypowieściami i tekstem Starego i Nowego Testamentu, a mowy mityngowe układał w brzmieniu namiętnych „suratów“, jakiemi niegdyś nawoływał do zemsty krwawej prorok wschodni.

Lenin niedowierzał Rosjanom, pamiętając, że nawet najzacieklejsi rewolucjoniści, jak Bakunin, dekabryści i inni, nieraz się cofali, wyrzekali dawnych poglądów i zdradzali sprawę i współtowarzyszy. Wobec tego ze sprytem i premedytacją popchnął cały lud na dokonanie takiej zbrodni, złagodzić której nie mogłyby już żadne skruchy i zaprzaństwo, a przed oczami złoczyńców w dzień i w nocy majaczyłaby szubienica; gdy się z tem załatwił, — dla popędzenia motłochu, znużonego machaniem zbrojnych rąk, oszalałego od oparów krwi i dymów pożogi, postawił poganiaczy — cudzoziemców: Żydów, Gruzinów, Niemców, Łotyszów, Polaków, Finnów, Madjarów i Chińczyków, pogardzających i nienawidzących tego motłochu, który im w swoim czasie wypruwał trzewie i przerzynał gardziele w imię „cara-ojczulka“ i Rosji „świętej“. Oszukując obietnicami, jak handlarz jarmaczny, zalecając nowe ideje, drażniąc reklamowemi, jaskrawemi hasłami; mamiąc wizją prawdziwego rządu proletarjackiego, zaciskał naród w karbach niezwykłego posłuchu; stosował terror niesłychany nawet w czasach Groźnego Iwana i Antychrysta — Piotra; wiódł na stos nigdy niewidzianych mąk, jak fanatyczny Awwakum; oszałamiał kłamliwemi, lecz rozpętującemi najdziksze instynkty manifestami „wszystkim, wszystkim“, jak Pugaczew; tworzył nowe „credo“ marzących o sytości i zemście ludzi; jak „czerwony“ Chrystus, szalał wszechwładnie, bardziej okrutnie, niż wszyscy carowie razem wzięci i sam nie wierzył, że dojdzie do mety! Wykonywał krwawy, obłędny eksperyment, czekając, aż mu w tem dopomoże „zgniły zachód“, cofał się i nacierał, spiskował z Azją przeciwko cywilizacji, gwałcił, naigrywał się z wolności i wiary, tracił poczucie stosunku pomiędzy ulubioną „Appasionatą“ a miażdżeniem czaszek jej twórców i wykonawców, pomiędzy ideą a środkami urzeczywistnienia i uświęcenia jej; płaszczył się i ślizgał, jak płaz, pomiędzy dążnościami „ziemi“ a fabryki; szpiegował wszystkich, jak najzręczniejszy ochrannik carski, prowokował, kusił, podkupywał, fałszował pieniądze i dokumenty historyczne; truł oszczerstwem, zwyciężał podstępem, w chwilach najniebezpieczniejszych pozostawiał bieg wypadków naturalnemu rozwojowi; wyczekiwał, czaił się, udawał, że się zajmuje drobnemi napozór sprawami, znienacka atakował i znowu się cofał, wiedząc, że prąd dawno wyrwał mu ster z rąk, że płynie z biegiem fal, więc starał się jedynie o to, aby podnieść je wyżej, jeszcze straszliwiej zwichrzyć i spienić, a w tym zamęcie, zgiełku i chaosie żywiołów i potworów, wyłażących z narodu, porwać go za gardło, zdusić, oszołomić i zmusić iść naprzód w mrok, gdzie nie spostrzegał żadnego światła.

Szedł jednak, bo inaczej zgniótłby go, zdeptał wartki, burzliwy potok motłochu. „Czerwony“ car musiał być zawsze na czele jego i, jak car, nikogo i niczego się nie bać... Musiał, chociaż nie zawsze mógł, a ten mus doprowadził go po kilku latach wściekłego życia do zupełnego wyczerpania mózgowego. Zadanie Lenina nie było trudnem, gdyż działał on wśród rosyjskiego ludu, trudnem było doprowadzenie zrywających tamy potoków do wolności, nowych, racjonalnych form życia, nowego ładu, nowej etyki i szczęścia, co przyobiecał solennie w manifestach swoich. Lenin pozostawił po sobie chaos, zburzone tamy i rozpętane zwierzę ludzkie — wstrętnego bękarta pierwotniaka i ssącego potwora o olbrzymim brzuchu i drobnej główce bez śladów mózga... Sam zaś, jako „nowy prorok“ pozostał w szklanym grobowcu w mauzoleum, wzniesionem na placu, gdzie car Groźny ucinał łby wiernopoddanym, Piotr wieszał buntowników, a dyktator proletarjatu walił z kulomiotów do wszystkich, którzy z tych lub innych powodów na klaśnięcie jego bicza odpowiadali okrzykiem: „nie!“, aż nie zapanowała cisza cmentarna, wśród której legł on, syn radcy stanu, pół-mongoł, fałszerz pieniędzy i idej, największy drapieżca, bezczelny demagog-dyktator, duchowy wnuk Groźnego, syn Piotra Wielkiego i brat Pugaczewa, oswobodziciel i ciemiężca, Awwakum fanatyzmu, Rasputin krwawych orgij, burzyciel rodziny i społeczeństwa, pół-car, pół-bóg, a w istocie swojej — towarzysz najnędzniejszych, najmroczniejszych, najbardziej zbrodniczych; zuchwały gracz, straszliwy eksperymentator, teoretyk i nieuk w dziejach rozwoju ludzkości, marzyciel o duszy, jak mgławica nad bagniskiem...

Kelner ostentacyjnie zaczął sprzątać stoliki.

Na frontonie Grand Opera zegar wydzwonił drugą godzinę po północy.

Wstałem i zacząłem żegnać swoich przyjaciół.

— Dlaczego pan nie ogłosi odczytu w „Club du Faubourg?“ — zapytali mnie. — To byłoby takie wstrząsające i, mimo wszystko, przekonywujące!

— Niewiarogodne! — dodałem. — Niewiarogodne, gdyż w tym okresie skojarzył się paradoks europejski z paradoksem rosyjskim, a ten ostatni zwyciężył w kraju Iwanów Groźnych, Piotrów Wielkich, Katarzyn-Nierządnic, obłąkanych i rozpustnych popów, bo wodzem stał się mały, wolny od wszelkich zasad, doskonale rozumiejący duszę cara Iwana i półmnicha Rasputina, miotający się, przebiegły, zwinny, nieuchwytny „bies“ rewolucyjny — Lenin. Nikt mnie nie zrozumie, panowie, nikt nie uwierzy, nikt tu na Zachodzie nie zostanie przekonany! Lenina ważyć będą na karaty, jako djament biały lub czarny, a tu na szalę rzucić trzeba wiekową niewolę i morze wsiąkłych w ziemię rosyjską łez i krwi, koszlawe naśladownictwo Europy i ponurą spuściznę Azji...

Pożegnałem swoich przyjaciół i poszedłem wzdłuż — Boulevard Madeleine.

Pędziły lśniące limuzyny, wałęsali się „camlots“, myszkowały prostytutki, a nędzarki i nędzarze czaili się już w ciemnych framugach zamkniętych restauracyj, szperając w koszach ze śmieciami i odpadkami.

Cicho było dokoła.

Na skrzyżowaniu ulic tkwili policjanci z założonemi po napoleońsku rękami i gwarzyli spokojnie.

Granatowe mundury i eleganckie peleryny sprawił im naród.

On też postawił ich na tych placówkach...

Policjanci wiedzieli o tem i byli dumni, pewni siebie, albowiem potrafili wbić w zbiorową głowę narodu, że tak być powinno...

F. Antoni Ossendowski.

Paryż, wrzesień 1930 r.

ROZDZIAŁ I.

Mały Włodzimierz Uljanow siedział cicho i z pod namarszczonych brwi bacznie śledził każdy ruch matki.

Marja Aleksandrówna, trochę przybladła i smutna, pomagała służącej Ninie nakrywać do stołu.

Była sobota, — dzień, w którym do Uljanowych przychodzili znajomi ojca. Marja Aleksandrówna nie lubiła tych zebrań; starszy brat, posłyszawszy o nich, uciekał z domu, mrucząc:

— Do djabła, do djabła z tymi jaskiniowcami!

Siostry, sprzątające w saloniku, śmiały się pocichu, a Wołodzia z niecierpliwością oczekiwał gości.

Nareszcie w saloniku zjawił się ojciec.

Siwy, barczysty, o ciemnych skośnych oczach, takich samych, jakie miał młodszy syn, z dumą nosił granatowy surdut ze złotemi guzikami i krzyżem św. Stanisława na biało-czerwonej wstążeczce, co nadawało mu wyraz uroczystości i powagi.

Siadł w fotelu, przysunął mały stolik i ustawił szachy, przygotowując się do partyjki z doktorem Titowym.

Doktór zawsze wprawiał w podziw małego Włodzimierza.

Chłopak chciałby go widzieć pływającego. Nie wątpił, że doktór mógłby stać na największej głębinie, jak korek jego wędki na rzece. Taki był gruby, okrągły ten doktór Titow.

Ojciec nie odzywał się do Marji Aleksandrówny, bo wiedział, że nie lubi jego gości; nie chciał psuć sobie zabawy sprzeczką z żoną.

Jednak pani Uljanowa sama wszczęła rozmowę.

— Mój kochany — rzekła, — już dałbyś raz spokój sobie i mnie z tymi gośćmi! Co ci przyjdzie z tego, że zjawi się stary opój, proboszcz, ojciec Makary, w zielonej kamlotowej sutannie, doktór Titow i inspektor szkół ludowych — Piotr Piotrowicz Szustow. Ani Bogu świeczka, ani djabłu — pogrzebacz, doprawdy!

Ojciec poruszył się niespokojnie i zaczął wycierać czerwoną chustką spocone czoło, mrucząc:

— Żyjemy w przyjaźni oddawna... zresztą, wszyscy oni mają rozległe stosunki, mogą się więc przydać w życiu, dopomóc, komuś z silnych tego świata dobre słowo o mnie szepnąć...

— Och! — westchnęła żona. — Co do tego dobrego słowa, to przypominasz mi Tiapkina-Lapkina z „Rewizora“ Gogola. Ten też bardzo o to dbał i prosił, aby rewizor, po powrocie do Petersburga, powiedział ministrowi, że w takim a takim mieście przebywa Tiapkin-Lapkin!

Zaśmiała się głucho i nieprzychylnie.

— Masza, co też za porównanie... — rzekł z wyrzutem.

— Zupełnie to samo! — zawołała pani Uljanowa. — Śmieszny jesteś! Dlaczego nie zapraszasz do siebie ludzi światłych, młodych, myślących, — naprzykład, lekarza Dochturowa, nauczyciela Nilowa lub tego dziwnego mnicha — kaznodzieję, brata Aleksego? Spotkałam ich u pani Własowoj, są to bardzo rozumni, uczciwi ludzie!

— Broń Boże! — wylękłym głosem i wymachując rękami, syknął pan Uljanow. — Są to typy niebezpieczne, jacyś tam... działacze.

— Działacze? — spytała Marja Aleksandrówna. — Co to znaczy?

— Coś złego! — odparł szeptem. — Ostrzegał mnie przed nimi naczelnik policji... Ale zapomniałem ci powiedzieć, Masza, że i on dziś nas odwiedzi...

— Tego tylko brakowało! — klasnąwszy w dłonie, zawołała z oburzeniem. — Dziś to już żywego słowa nie posłyszymy. Obecność policjanta, i to jeszcze takiego gorliwego, wszystkim zamknie usta.

Mąż milczał i, ciężko wzdychając, wycierał spocone czoło.

— Taki jak ja mały człowiek powinien mieć silnych przyjaciół, — powiedział bardzo cicho.

Marja Aleksandrówna machnęła ręką i wyszła do jadalnego pokoju.

O 8-ej wieczorem bardzo punktualnie jeden po drugim przybywali goście. Wkrótce wszyscy siedzieli w saloniku, prowadząc ożywioną rozmowę.

Wołodzia oczu nie spuszczał z dwóch postaci.

Uśmiechał się pokryjomu i trącał siostrę Saszę, wskazując wzrokiem na doktora.

Okrągła głowa, łysa i cała czerwona, o nadmiernie wypukłych bladych, prawie białych oczach — od dołu była zakończona trzema podbródkami, wylewającemi się, jak gęsty kit, na biały, pofałdowany gors koszuli; kulista głowa opierała się na okrągłej, podobnej do olbrzymiej piłki figurze, a tak jakoś dziwnie, z taką wzbudzającą obawę nierównowagą, że, zdawało się, iż powinna z niej się stoczyć przy silniejszem poruszeniu. Krótkie, tłuściutkie nóżki zwisały z dość wysokiej kanapy, ledwie dotykając podłogi.

— Jabłko na arbuzie... — szepnął Wołodzia do siostry, mrużąc oczy. Sasza lekko uszczypnęła go w ramię i cicho pisnęła, zatknąwszy usta ręką.

Chłopak przeniósł wzrok na nowego gościa.

Był to komisarz policji — radca kolegjalny Bogatow.

O tym człowieku krążyły legendy po całem mieście.

Był postrachem dla złoczyńców wszelkiego rodzaju. Barczysty, chudy, miał twarz okoloną pięknemi bokobrodami; długie, zuchowato podkręcone do góry wąsy końcami swemi sięgały zmrużonych, chytrych oczu. Siedział rozparty w fotelu i co chwila poprawiał szablę i wiszący na szyi order.

Długie lakierowane buty błyszczały i cicho dzwoniły ostrogi.

Wołodzia nie mógł się napatrzeć na niego. Podobała mu się siła, bijąca z muskularnej postaci Bogatowa, i pewność siebie, tryskająca z każdego słowa, z najmniejszego połysku bezczelnych oczu.

Jednocześnie na dnie serca małego chłopaka wzbierała nieznana niechęć, niemal nienawiść, chęć zrobienia przykrości, bólu, wstydu temu silnemu, pewnemu siebie człowiekowi.

Komisarz, ćmiąc grubego papierosa, opowiadał.

Wszyscy pochyleni, z uśmiechem służalczego zachwytu słuchali.

Pan Uljanow siedział wyprostowany, cały zamieniony w uwagę, starając się nie przepuścić ani jednego słowa. Miał zwyczaj słuchać uważnie — stare przyzwyczajenie nauczycielskie. Po nim tę sztukę odziedziczył młodszy syn — małomówny zwykle, skupiony, uważnie patrzący i słuchający.

Doktór Titow, przechyliwszy głowę nabok, napróżno usiłował odwrócić ciężkie ciało swoje w stronę mówiącego.

Inspektor Szustow pokrzykiwał cicho i podskakiwał na krześle.

Ojciec Makary oczy wznosił ku niebu, jedną ręką — białą, pulchną głaskał długą brodę, a drugą — przyciskał do piersi wiszący na złotym łańcuchu ciężki srebrny krzyż z niebieską emalją i świecącemi się kamyczkami w wieńcu nad głową Chrystusa.

— Moi panowie, proszę rozważyć tylko! — mówił dobitnym, basowym głosem komisarz Bogatow. — Chłopi, którym szanowany, ceniony w całej gubernji pan Aksakow, należący do najstarszej szlachty, nie pożyczył drzewa na odbudowę spalonej wsi, zrobili napad na dwór. Spotkali ich tam strzałami. Dwóch chłopów zabito, trzech raniono, reszta rozbiegła się, nic nie wskórawszy. Pchnięto konnego parobka do mnie. Przybyłem, nie zwlekając. Powęszyłem tu i ówdzie, w ciągu godziny wykryłem rannych i kazałem przyprowadzić do siebie. Pytam o szczegóły, o uczestników napadu. Milczą... A więc wy tak, braciszkowie?! Jakem machnął jednego, drugiego, trzeciego w ucho, w zęby, w nos; zalali się chłopy krwią, no i wyśpiewali prawdę! Gubernator nasz nie lubi hałasu, niepokojących doniesień do Petersburga, bo to zaraz długa korespondencja, śledztwo, awantura! Woła mnie i powiada: „Szymonie Szymonowiczu, pokaraj buntowników, aby raz na zawsze odechciało się im wypraw na starą szlachtę!“ Wziąłem wtedy kilku swoich policjantów i wymierzyłem sprawiedliwość podług sumienia. Ci, co napad uczynili, dostali po sto rózeg, a dla postrachu — cała wieś, nawet baby, po dwadzieścia pięć. Teraz cisza i spokój, jak makiem zasiał! Rózeczki dla naszego dobrego chłopka — to najpierwsza rzecz, najlepsze lekarstwo. Cha! Cha! Cha!

— Bardzo słusznie, bardzo słusznie! — zgodził się doktór. — Środek nakształt baniek. Odciąga krew od głowy i serca...

— Łagodna, ojcowska kara! — śpiewnym głosem wtórował mu ojciec Makary, pieszcząc obydwiema rękami krzyż. — Lud nasz — to dzieci, więc, jak dzieci, należy go karać...

— Hm... lepsze to, niż sąd, więzienie, Sybir... — dodał inspektor, patrząc na Uljanowa.

Marja Aleksandrówna surowo spojrzała na męża i zacisnęła ręce.

Zmieszany obejrzał się bezradnie i, chrząknąwszy, zwrócił się do córki.

— Sasza! — rzekł. — Popędź-no kucharkę. Drodzy goście, z pewnością, głodni są.

Marja Aleksandrówna, skinąwszy na dzieci, wyszła z saloniku.

Panowie gawędzili dalej, opowiadając sobie różne plotki miejskie i nowiny urzędnicze. Wreszcie gospodarz zaproponował zagrać w karty i w szachy.

Bogatow, ojciec Makary i inspektor zaczęli grać w sztosa, Uljanow z doktorem ścierali się zawzięcie, posuwając figury szachów.

Na zaproszenie Marji Aleksandrówny wszyscy przeszli do jadalnego pokoju. Goście obficie popijali, wlewając do gardła ogromne kieliszki wódki i na przegryzkę racząc się śledziem, kiszonemi ogórkami i marynowanemi grzybami.

— Ależ umiecie pić, ojcze Makary! — śmiał się inspektor, z zachwytem patrząc na proboszcza, nalewającego sobie sporą szklankę wódki.

— Z Bożą pomocą, mogę jeszcze — śmiał się tenorkiem ojciec Makary. — Niewielka to sztuka! Aby tylko gospodarze zaprosili do stołu, dali wódki, a gardziel zawsze przynoszę ze sobą... na wszelki wypadek!

— Że też, wasza wielebność, nie przeszedł dotąd na bas, a trwasz przy tenorze? — dziwił się doktór.

— Eh! — machnął ręką proboszcz. — Przecież nie jestem diakonem...

— Jakaż różnica? — spytał Uljanow, trochę już podpity.

— Bardzo prosta! — zaśmiał się pop. — Diakon, kiedy wypije, chrząka i ryczy: a-a-a! Ja zaś, po wypiciu piszczę na najwyższą nutę: i-i!

Wszyscy zaczęli się śmiać, a ojciec Makary nalał sobie jeszcze jedną szklankę, wypił, zadarł głowę wysoko i pisnął:

— I-i-i! Ot tak!

Znowu rozległ się wesoły śmiech rozbawionego towarzystwa.

Pani Uljanowa, nakarmiwszy dzieci, wyprawiła je spać.

Siedziała milcząca i posępna, robiąc uprzejmą twarz tylko wtedy, gdy na nią zwracano uwagę. Wkrótce jednak podochocone towarzystwo zapomniało o niej. Spostrzegłszy to, wymknęła się z pokoju.

Wołodzia nie poszedł do oficyny, gdzie mieszkał z bratem. Powrócił pokryjomu i zaczaił się w saloniku, zdaleka przyglądając się ucztującym.

— Czy dużo możecie wypić, ojcze Makary? — pytał popa Uljanow, klepiąc go po ramieniu.

— Do nieskończoności plus jeden kieliszek jeszcze! — odparł, podnosząc oczy, jak do modlitwy.

— Wasza wielebność, podług wyrażenia Kuźmy Prutkowa, może ogarnąć nieogarnione... — zauważył ze śmiechem inspektor.

— Zaiste, Piotrze Piotrowiczu! — odpowiedział natychmiast ojciec Makary. — Albowiem powiedziane jest u Eklezjasty, syna Dawidowego, króla Jerozolimskiego: „Jedz chleb swój z weselem, a pij wino swe z radością, bo się uczynki twoje Bogu podobają!“

Wołodzia zamyślił się nad temi słowami. Matka uczyła go modlitwy i prowadziła do cerkwi. Ludzie modlili się przed pięknemi, złoconemi obrazami; jedni mieli rozrzewnione i rozjaśnione twarze, drudzy — płakali i wzdychali.

Bóg... Wielkie słowo, straszne, kochane, niezrozumiałe słowo.

Istota, mająca takie wzniosłe, wzruszające imię — Bóg, powinna być piękna, wspaniała, potężna, promienna; nie może ona być podobna ani do ojca, doktora, radcy kolegjalnego z orderem na szyi, ani do proboszcza w zielonej sutannie, z pięknym krzyżem na piersi, ani nawet do mamy, która przecież czasami gniewa się i krzyczy na siostry i służącą zupełnie tak, jak to czyni sam Wołodzia, podczas kłótni z rodzeństwem... Wielka Istota nie może postępować w ten sposób, a tymczasem sam ojciec Makary powiedział, że Bóg pochwala wesołość przy jedzeniu i piciu wina, na co tak często narzeka mama, z rozpaczą lub gniewem patrząc na ojca.

Zasmuciło to chłopaka. Bóg wydał mu się mniej strasznym i mniej ukochanym, zupełnie zwyczajnym, pozbawionym tajemniczości.

— Może podobny jest do ojca Makarego, lub do biskupa Leontego? — spytał samego siebie.

Skrzywił się na tę myśl i zaczął się przysłuchiwać rozmowie gości.

Oparłszy się łokciami o stół i kiwając głową, mówił inspektor Szustow:

— Często objeżdżam dalekie wsie, w których zakładamy szkoły ludowe. Zbieram ciekawe, bardzo zabawne materjały na prośbę mego kolegi z seminarjum. Może, panowie, pamiętacie, garbusa Surowa? Ukończył on akademję i teraz jest profesorem na uniwersytecie w Moskwie. Ho, ho! Wielki uczony — nie żarty! Osobiście znany ministrowi oświaty! Książki drukuje. Musiałem spełnić jego prośbę, bo to, sami rozumiecie, protekcja, co się zowie! Wyszukałem dla niego materjały — palce lizać! Wiecie, że w dwóch wioskach wykryłem pogan? Tak, tak — pogan! Urzędowo są prawosławni; gdy każą władze, jadą o 50 wiorst do cerkwi, pokłony biją, aż huczy, ale w domu przechowują „stare bogi“, przed któremi stawiają miseczki z ofiarami — mlekiem, solą, mąką. Cha! Cha! Cha!

— A gdzież to widzieliście, Piotrze Piotrowiczu? — spytali jednocześnie ojciec Makary i komisarz policji.

— Są to wioski — Bejzyk i Ługowa — powiedział inspektor.

— Muszę jutro donieść o tem biskupowi — rzekł pop. — Należy skierować tam misjonarzy, nauczyć, ostrzec, nawrócić, utwierdzić w prawdziwej wierze prawosławnej!

— Nim to zrobicie, poślę tam swoich konnych policjantów, oni tam nawrócą i nanowo ochrzczą bałwochwalców nahajami! — zawołał ze śmiechem Bogatow. — Dziki jeszcze nasz lud, oj, dziki, panowie!

— To też zakładamy szkoły ludowe — odezwał się Uljanow, popijając piwo. — Oświata szybko się szerzy. Już nie znajdziecie teraz wsi, w której nie byłoby kogoś, umiejącego czytać i jako-tako pisać.

— To dobrze! — pochwalił ojciec Makary. — Można będzie dać im dobre książki o pożytku kościoła, o poszanowaniu dla duchownych osób, o obowiązkach synowskich wobec ojca-cara i panującego nam szczęśliwie domu cesarskiego...

— O tem, jak żyją cywilizowane narody na Zachodzie — wtrącił Uljanow.

— To zbyteczne! — żachnął się Bogatow. — Nie zrozumieją, zresztą nie jest to potrzebne; to nawet niebezpieczne, bo budziłoby niewczesne marzenia, duch niezadowolenia, protestu, buntu... Przypomnijcie sobie, panowie, że rewolucjoniści — zbrodniarze targnęli się na drogocenne życie takiego świętego, dobrego dla wieśniaków monarchy, jakim był car Aleksander II. Przebywałem wtedy w Petersburgu i widziałem, jak zawisali na szubienicy Żelabow, Perowskaja i inni mordercy. Dusza się radowała, że dosięgła ich ręka Boga.

— Ręka Boga? — szepnął Wołodzia. — To Bóg wiesza ludzi?

Bóg znowu się oddalił.

Nie był już bliski, zrozumiały, przyziemny. Nie powrócił też na niebo, w tajemniczy błękit, przetkany złotem słońca, srebrem księżyca i brylantami gwiazd, jak opowiadała dzieciom stara niańka Marta. Oddalił się, lecz w jakiś inny świat, mroczny, wrogi, nienawistny.

Bóg... wino... szubienica — wszystko się skotłowało w głowie chłopca. Łzy cisnęły się do oczu. Serce kołatało w piersi. Czuł żal gryzący, tęsknotę po czemś, co nagle utracił. Nienawidził komisarza Bogatowa, nienawidził Boga.

Jeden bił w ucho wieśniaków, aż się krwią zalewali, drugi — własną ręką wciągał na szubienicę.

Komisarz bił chłopów za to, że chcieli ukarać nielitościwego bogacza; rewolucjoniści zabili cara... Za co? Z pewnością był też niedobry...

Tymczasem ojciec, wystraszony naganą Bogatowa, usprawiedliwiał się:

— Chciałem powiedzieć, że możemy dać chłopom opisy sposobów uprawy roli, hodowli bydła, stosowanych na Zachodzie...

— A-a! To można! — zgodził się komisarz policji. — Musimy jednak przedewszystkiem, posługując się siłą władzy, kościołem, szkołą, utrzymywać nasz lud w ryzach karności, wiernopoddańczości carowi, w spokoju i pokorze... Inaczej nie można!

— Pewno, bo w przeciwnym razie zjawią się nowy Razin, Pugaczow — samozwańczy wodzowie ludu, prowadzący do buntu! — ze śmiechem zawołał doktór. — A gdy nasze ciemne mrowisko poruszy się, toż to taniec będzie! Ze wszystkich nor wylazłyby djabły, wiedźmy, biesy, wilkołaki i popędziłyby przed naszymi Iwanami, Stefanami, Wasylami! A ci spokojni, dobrzy, bogobojni chłopkowie szliby z groźnym pomrukiem, wymachując nożami, siekierami i drągami, puszczając krew wszystkim, napotkanym na drodze, czy potrzeba, czy nie potrzeba! Dla przyjemności ujrzenia gorącej posoki, dla przekonania się nareszcie, czy, naprzykład, ojciec Makary ma w brzuchu czerwone, czy niebieskie wnętrzności? Ha! Powstałby wtedy wielki łomot i huczek, a łuna ogarnęłaby całą Rosję świętą! Znam ja nasz ludek! Niedaleko odszedł od dobrych czasów tatarskiej niewoli. Tatarzy hulali, aż ziemia drżała, ale to furda przed tem, jak pohulałyby nasze prawosławne Iwany, Alekseje i Konrady. Uf! Aż ciarki przechodzą na tę myśl!

Wszyscy zamyślili się, z niepokojem spoglądając po sobie, chociaż na stole stała już baterja wypróżnionych butelek.

— Oj, tak, tak, doktorze, święta prawda! — przerwał milczenie komisarz policji. — Byłby to taniec taki, że poszłaby kurzawa aż pod same niebo! Opowiem wam coś o tem...

Wszyscy usadowili się wygodniej i zapalili papierosy. Uljanow dolał piwa.

— Nad Wołgą, koło Samary w roku ubiegłym koczował tabor cygański. Drapieżne to, niepoprawne plemię! Wiadomo, że gdzie cyganie, tam kradzież. Ginie cnota dziewek wiejskich, giną konie, cha, cha, cha!

— Jedna zguba do naprawienia, drugą jeszcze można odbić! — zauważył, pieszcząc swój wspaniały krzyż, ojciec Makary.

— Otóż to! — kiwnął głową Bogatow. — Tak się też stało. Jakiś zuch cygński chadzał do pobliskiej wsi, wypatrzył sobie krasawicę no, i spał z nią w noce jesienne na miękkiem sianku. Nietylko na amory tracił jednak czas! Wypatrywał, co i gdzie z chłopów urwać można. Uprowadzili cyganie trzy najlepsze konie, dali nura na tamten brzeg, sprzedali zdobycz Tatarom i zniknęli w stepach, jak zgraja wilków. Długo szukali chłopi skradzionych koni i dowiedzieli się, że są one u Tatarów. Szeptali o czemś, naradzali się ze swoim popem i pewnej nocy zrobili napad. Zatłukli drągami i zarąbali siekierami ośmiu Tatarów i odebrali konie. Awantura, skargi, hałas, sąd! Pięciu z nich poszło do katorgi... Na przyszły rok tabor koczował wpobliżu i młody cygan zawitał do porzuconej kochanki. Schwytano go... Zaczęło się przedstawienie, prawdziwy teatr! Oj, co to było! Dziewkę oskarżono o to, że jest wiedźmą, gdyż jedna ze starych wieśniaczek na własne oczy widziała, jak krasawica latała na miotle! Uwiązano dziewczynie do szyi stary kamień młyński i wrzucono tam, gdzie Wołga tworzy wir... Przepadła jak szczenię... Z cyganem zabawiono się inaczej. Skrępowano mu ręce rzemieniem, posmarowano go miodem i powieszono w lesie nad mrowiskiem tak, że dotykał go stopami. Cała wieś przez trzy dni i noce chodziła przyglądać się, jak koniokrada żywcem pożerały mrówki! Dwóch chłopów skazano później na trzy lata ciężkiego więzienia...

— Ciężka, zbyt ciężka kara! — zawołał ojciec Makary. — Za co? Za jakiegoś cygana — poganina i kilku Tatarów? Sam Bóg cieszył się z pewnością, że bałwochwalców posłano do piekła!

— Bóg, znowu Bóg... — jęknął Wołodzia.

Imię to ostrzem przeszyło mózg i serce chłopca.

Płacząc, wymknął się z saloniku. Powróciwszy do oficyny, upadł twarzą na łóżko i długo, ciężko, beznadziejnie szlochał.

Obudził go brat, powracający do domu po północy.

Zdumiał się, spostrzegłszy zapłakaną twarz chłopaka.

— Co ci się przydarzyło? — spytał. — Płakałeś? Usnąłeś w ubraniu...

Łzy namiętne wyrwały się z oczu Włodzimierza.

Urywanym głosem, jęcząc i szlochając, opowiedział wszystko i, zaciskając pięści, szepnął:

— Bóg jest zły... zły!

Starszy brat spojrzał na niego uważnie, pomyślał chwilę i rzekł cicho, dobitnie:

— Boga niema...

Chłopak wtoczył się, jak pijany, krzyknął przeraźliwie i padł zemdlony.

ROZDZIAŁ II.

Wiosna zbliżała się ku końcowi.

Wołga zrzuciła z siebie lodowe kajdany. Przepłynęły już pierwsze statki pasażerskie. Na rzece coraz częściej zjawiały się spływające z prądem tratwy. Przeleciały, dążąc na północ, ostatnie stada dzikich gęsi i kaczek.

Wołodzia przyniósł z gimnazjum cenzurę; były tam same piątki i rezolucja rady pedagogicznej, mianującej go pierwszym uczniem drugiej klasy.

Ojciec pogłaskał go po twarzy, matka ucałowała w czoło i rzekła:

— Jesteś moją pociechą i dumą!

Spokojnie i obojętnie przyjmował te pochwały.

Nie rozumiał nawet, za co go spotykają. Uczył się starannie, bo chciałby jak najprędzej wchłonąć w siebie naukę. Dawała mu się z łatwością. Szczególnie lubił łacinę i na własną rękę próbował czytać Cycerona, szperając w grubym słowniku Szulca lub prosząc o pomoc brata Aleksandra. Pomimo tych wszystkich zajęć zostawało mu sporo wolnego czasu. Czytał dużo, zachwycając się Puszkinem, Lermontowem, Niekrasowem; przewertował aż dwa razy „Wojnę i Pokój“ Tołstoja i połykał wprost niezliczoną ilość książek.

Dzielił je zwykle na dwie kategorje: babskie, czyli sentymentalne, bezmyślne, po których nic, oprócz pięknego brzmienia słów, nie pozostawało, i prawdziwe — gdzie znajdywał myśli, zapadające mu głęboko do serca i mózgu.

Czytać zaczął niedawno. Przeszkadzała mu przedtem ślizgawka.

Lubił szybki ruch i ciągłe panowanie nad swemi mięśniami, aby zachować równowagę.

Odrobiwszy lekcje, biegł na ślizgawkę na rzekę. Powracał znużony i senny. O czytaniu nie było mowy. Kładł się do łóżka i spał, jak zabity.

Ostatniej zimy dopiero zrozumiał, że łyżwy zabierają mu dużo drogiego czasu i pozbawiają możności wykorzystania go z pożytkiem.

Wahał się krótko.

Zacisnąwszy zęby, poszedł do kolegi Kryłowa i dobił z nim targu. Oddał mu dobre amerykańskie łyżwy, do domu zaś przyniósł cztery oprawne tomiki Turgeniewa.

Wołodzia był pierwszym uczniem; najpilniejszym, najzdolniejszym i najlepszego prowadzenia się chłopcem. Nie przeszkadzało mu to jednak cieszyć się z powodu rozpoczynających się wakacyj.

Państwo Uljanowowie wyjeżdżali na letnie mieszkanie do małej wioski Kukuszkino, położonej wśród lasów, niedaleko od rzeki.

Był to wymarzony raj dla małego Włodzimierza. Wieśniacy otaczali ich wszystkich przyjaźnią, szczególnie zaś lubili Marję Aleksandrównę, która bezinteresownie leczyła chłopów, zaglądając do poradnika medycznego i rozdając zioła i mikstury, przywiezione z miasta. Słynęła wśród ludności okolicznej, jako doskonała lekarka.

Chłopak miał też dużo przyjaciół na wsi.

Ruchliwy, żądny przygód, śmiały, zebrał liczną bandę chłopców i imponował im pomysłowością i siłą. Przepadali za nim, bo nie czuli w nim „panicza“, który tylko zniżał się do nich; nigdy nie usiłował pouczać ich, lub wyśmiewać. Wołodzia, zwykle nieufny i nieraz opryskliwy względem swoich gimnazjalnych kolegów, tu czuł się w swoim żywiole. Był równym wśród równych.

Nieraz powracał do domu z podbitem okiem. Gdy Marja Aleksandrówna robiła mu gorzkie wymówki, odpowiadał, z łagodnym uśmiechem, wpatrując się w kochaną twarz matki:

— To nic, mamusiu! Bawiliśmy się w „kozaków i rozbójników“. Dostałem pięścią w oko od Wańki rudego, ale ja mu też nabiłem porządnego guza. Nie chciałem się poddać i walczyłem jeden przeciwko pięciu, aż nadbiegli moi rozbójnicy...

Teraz, po otrzymaniu cenzury i skończonym roku szkolnym, wszystkie te rozkosze oczekiwały Wołodzię.

Starszy brat pozostał w mieście, siostry Aleksandra i Olga były zaproszone do ciotki, więc jechał tylko sam z rodzicami.

Przybywszy do wsi, Wołodzia natychmiast wymknął się z chaty. Rodzice rozpakowywali walizy i kosze. Chłopak zaś pobiegł do lasu.

Słońce miało się już ku zachodowi.

Drzewa, okryte świeżemi, pachnącemi liśćmi, zrzucały ostatnie kwiaty i nasiona. Jaskrawa, zielona trawa, białe, żółte i niebieskie kwiatki wiosenne tchnęły aromatem. Mocny zapach jeszcze wilgotnej ziemi napełniał powietrze. Latały motyle, połyskujące muchy, huczące chrabąszcze i chybkie łątki. Śmigały wiewiórki po wierzchołkach sosen. Ptaszki fruwały dokoła, szczebiocąc, gwiżdżąc i uganiając się za owadami.

Chłopak stanął w zachwycie. Witał las, trawę, owady i ptaki.

Wszystko dokoła wydawało mu się pięknem, niezmiernie szczęśliwem, nieśmiertelnem.

Mimowoli zerwał czapkę i zatopił oczy w bezdennym błękicie pogodnego nieba.

— Bóg! Wielki, dobry Bóg!... — zawołał z wdzięcznością i rozrzewnieniem.

Brzmienie tego słowa przypomniało mu ojca Makarego i radcę kolegjalnego Bogatowa. Skrzywił się boleśnie, oczy zmrużył złośliwie i nacisnął czapkę zpowrotem.

Przeszedł las, plącząc się w pełznących przez ścieżkę korzeniach drzew, i wyszedł na wysoki brzeg rzeki.

Zarośnięty krzakami dzikich malin i kaliny urywał się niemal prostopadłym spychem.

Niżej, niewidzialne z poza gąszczu, dzwoniły i szemrały wybiegające na wąski piaszczysty brzeg fale.

Rzeka, rozlana szeroko aż hen, do kwadratów pól, ciągnących się od niskiego brzegu piaszczystego, od żółtych łach, dobrze znanych chłopakowi, a teraz ukrytych pod wodą, — płynęła spokojnie i majestatycznie.

Niby powiewne szaty aniołów i archaniołów, pięknie namalowanych na suficie kopuły katedralnej, — blado niebieska, różowa, złocista, zielonawa wstęga rzeki.

Chciał się rzucić do jej barwnych, pieszczotliwych strug i płynąć, płynąć daleko, ku słońcu, co rozpryskuje szkarłat i złoto, woła i pociąga ku sobie.

Znowu obnażył głowę mały Włodzimierz, stał w zachwycie niewypowiedzianym — nieruchomy, zapatrzony, bezwiednie całą mocą płuc wciągając świeży powiew, zalatujący od Wołgi.

Z poza wystającej skały, gdzie pieniły się i wirowały wartkie strugi, wypłynęła duża tratwa.

Ludzie, wparci ramionami w długie bosaki, wbijali ich okute żelazem końce w dno i popychali setki grubych pni sosnowych i bukowych, powiązanych łykami.

Pośrodku tratwy stał szałas z kory i zielonych gałęzi, a przed nim na płycie kamiennej płonęło małe ognisko.

Gruby, brodaty kupiec siedział przed ogniem i pił herbatę, nalewając ją z kubka na spodek.

Od czasu do czasu, pokrzykiwał zachęcająco:

— Hej, hej! Mocniej, szybciej, tężej! Zaśpiewajcie-no, chłopcy, praca lepiej sporzyć się będzie! N-no!

Schyleni nad bosakami robotnicy ponuremi głosami pomrukiwać zaczęli:

„Ej, dubinuszka, uchniem!

„Ej, zielonaja, sama pojdiot!

„Ej, uchniem! Ej, uchniem!“                                

[Znana pieśń nadwołżańska: „Hej maczugo, uderzmy! Hej, zielona sama uderzy! Hej, uderzmy! Hej, uderzmy!“]

Niechętne, mrukliwe głosy ożywiały się powoli, nabierały głośniejszego, śmielszego tonu i rytmu.

Stojący przy długiem wiośle sterowem młody robotnik, nagle zaśpiewał dźwięcznym, wysokim tenorem pieśń zbójecką:

„Iz za ostrowa na strieżeń,

„Na prostor riecznoj wołny

„Wypływajut razpisnyje

„Stieńki Razina czełny...“[„Z poza wyspy na wart, na wolną przestrzeń rzecznych fal barwne wypływają łodzie Stefana Razina (wódz nadwołżańskich piratów).“]

Chór przygarbionych postaci, tupiących bosemi stopami na ruchomych, mokrych belkach, poderwał zgranym chórem:

„Wypływajut razpisnyje

„Stieńki Razina czełny!“

Stromy spych odbił, odrzucił słowa pieśni; potoczyły się nad rzeką, spadły nad niziną, pociętą kwadratami pół i okrytą zielenią łąk bez kresu.

Tratwa nagle zawadziła o ukryty kamień i gwałtownie obracać się zaczęła, porywana prądem na głębinę.

Rozległ się krzyk, umilkła pieśń, głośniej i częściej tupały nogi, mocniej wpijały się oparcia długich drągów w umęczone ramiona pracujących ludzi, pluskała woda, skrzypiał ster, trzeszczały wiązania belek.

Jeszcze nie skonało dalekie echo pieśni, jeszcze drgała, drżała w powietrzu ostatniem słowem: „...czelny...“, gdy siedzący przed szałasem kupiec porwał się na równe nogi i podbiegł do sternika.

Rozmachnął się szeroko i uderzył walczącego z prądem człowieka w twarz, krzycząc wściekłym, chrapliwym głosem:

— Psi synu! Oby matkę twoją-sukę... Do djabłów rogatych! Wy — nędznicy, żebracy podli, wyrzutki, więzienne ścierwo! Oby was cholera wydusiła! Oby...

Biegał, ciskał przekleństwa, bił, potrącał, wygrażał, wykrzykiwał złe, zgniłe, ohydne słowa...

Wysoki brzeg powtarzał wszystko i odbijał każde słowo, jak piłkę; leciała ponad rzeką i padała tam, gdzie umarły przed chwilą zwrotki pieśni o hetmanie zbójników, Razinie, obrońcy umęczonego ludu.

Rzeka nagle stała się bezbarwna, szara i pomarszczona, jak twarz starca; przygasło niebo, z którego odleciały anioły i archanioły w szatach perlistych, różowych, niebieskich, złocistych i zielonych, jak woda.

Wołodzia znowu czapkę nacisnął jak najgłębiej i, włożywszy ręce do kieszeni spodni, zamyślony i smutny powracał do domu.

Radość umarła w jego sercu.

Już nigdzie nie spostrzegł wesołości bezkresnej, nieśmiertelnej.

Wszystko przeminęło, odleciało bez śladu, bez echa. Chłopak oglądał się dokoła i szeptał:

— Mama mówi i kapelan gimnazjalny uczy, że Bóg jest miłosierny i wieczny... Dlaczegóż więc umierają ludzie, psy, ptaki? Dlaczegóż przemija cisza, pełna światła i radości? Dlaczego urywa się pieśń nad rzeką? Dlaczego ten kupiec bije sternika i wykrzykuje na całe gardło ohydne słowa? Nie! Bóg nie jest miłosierny, bo nie dał wieczności temu, co jest piękne i radosne! A, może, On sam nie jest wieczny? Może żył niegdyś i był miłosierny? Teraz umarł i — niema miłosierdzia na ziemi?

— Boga niema... — przypomniał sobie słowa brata Aleksandra.

— Lepiej nie myśleć o tem — szepnął.

Bolesny grymas przemknął po okrągłej twarzy i zaczaił się w kącikach drżących powiek.

Na wsi popłynęły dni pełne wrażeń, nigdy niezapomnianych.

Z chłopakami wiejskimi Wołodzia zapuszczał się do lasu, na pola i na brzeg rzeki, gdzie dzieci kąpały się lub siedziały z wędkami, łapiąc ryby.

W lesie młody Uljanow polował. Sporządził sobie prawdziwy łuk i strzelał do ptaków. Czynił to pokryjomu przed matką, która ganiła go za to.

— Pamiętaj, synku, — mówiła, patrząc na niego surowym wzrokiem, — że największym skarbem, posiadanym przez ludzi, jest życie. Bóg w dobroci swojej wynagrodził niem istoty żyjące. Nikt nie powinien, nie obrażając Boga, zabijać ani człowieka, ani nawet najdrobniejszego owadu.

— Nawet komara, który tnie? — spytał chłopak.

— No... komar to — szkodliwy owad... — odparła trochę zmieszana matka.

— A wilk? niedźwiedź? — pytał dalej.

— To znowu — drapieżniki... — objaśniła głosem niepewnym.

— Czy niema ludzi szkodliwych, drapieżnych? — nacierał chłopak. — Słyszałem, że ojciec Makary nazywał rewolucjonistów szkodnikami, a komisarz policji, pan Bogatow, opowiadał, że cyganie są drapieżnikami... Powiedz, mamo!

Marja Aleksandrówna bacznie zajrzała w pytające oczy syna. Chciała coś odpowiedzieć, lecz zacisnęła usta i po długiem milczeniu szepnęła:

— Tego nie zrozumiesz teraz. Mały jeszcze jesteś. Z czasem dowiesz się o wszystkiem...

Nie pytał jej więcej, ale do ptaków strzelał tylko pokryjomu.

Lubił też grać w kości. Wiedział, że rodzice byli przeciwni temu i strofowali go. Jednak czuł nieprzeparty pociąg do hazardu.

Przywiózł ze sobą kości i grał z chłopcami, wygrywając od nich małe wiewiórki, zajączki, wyjęte z gniazda, złapane kosy i szczygły, laski o rękojeściach z cudacznie powyginanych korzeni.

Nie przegrywał nigdy.

Wreszcie przyłapano go.

Rzucał kość, napełnioną ołowiem i wskazującą najwyższą ilość punktów.

Pobito go na poczekaniu, lecz nikt nie myślał pogardzać nim. Obudził w towarzyszach szacunek z powodu niebywałego pomysłu. On zaś wzruszył ramionami i rzekł spokojnie:

— Za co poturbowaliście mnie? Przecież chciałem wygrać, więc przygotowałem dla siebie niezawodną kość.

— Chwat z ciebie! — pokręcił głową rudy wyrostek Sieriożka Chałturin, piegowaty i zwinny, jak kot. — Nie lubisz przegrywać, bracie?

— Przystępuję do gry, aby wygrać! — odpowiedział, mrużąc oczy.

Spodziewał się, że usłyszy oskarżenie o nieuczciwość. Często słyszał to słowo w gimnazjum: najmniejsza niedokładność w wykonaniu przepisów zabawy powodowała wybuchy oburzenia i krzyki o nieuczciwości.

Wołodzia prawie nigdy nie bawił się w przerwach między lekcjami.

Zwykle chodził do klasy rysunków i oglądał modele gipsowe, popiersia Wenus; dużą figurę Herkulesa, opartego o maczugę, przerzucał karty albumów z obrazami Ermitażu, galerji Stroganowa i Luwru.

Dziwiły go liczne niedorzeczności.

Uczniowie podczas wypracowań klasowych spisywali jeden od drugiego, podpowiadali sobie na lekcjach głuchego kapelana i — nie nazywali tego ani podłością, ani nieuczciwością, jak to chętnie czynili podczas zabaw.

Była w tem jakaś nierzetelność i nieprawda, czego objaśnić nie mógł i pogardliwie uśmiechał się.

Wiejscy chłopcy pobili go za kość z ołowiem.

To rozumiał. Byli źli, że ograł ich. Jednak nazwali go „chwatem“, pochwalali i, cmokając ustami, podziwiali niezawodną kość i jej wynalazcę.

O tem często dumał młody Uljanow, gdy ze swoimi przyjaciółmi chodził na ryby na brzeg cichej, głębokiej zatoki rzecznej.

Chłopcy siadali rzędem, o kilka kroków jeden od drugiego i rzucali wędki na czarną głębinę wody. Narazie milczeli, śledząc ruch korków i piórek gęsich, wskazujących zbliżenie się ryb. Od czasu do czasu tylko rozlegały się głośne klaśnięcia dłonią po czole lub szyi, gdy spędzano natrętne, żarłoczne komary.

Znudzeni milczeniem, zaczynali rozmowę.

Uljanow słuchał przyjaciół uważnie, nie przepuszczając żadnego słowa.

Szczególnie lubił opowiadania rudego Sieriożki.

Od niego też po raz pierwszy dowiedział się, kim był przesławny rozbójnik Razin, niegdyś grasujący na Wołdze.

Przedtem wiedział, że był to potężny watażka, porywający kupców z ich skarbami i płynących od morza Kaspiskiego bogatych Persów z towarami. Tu nad brzegiem Wołgi, która widziała barwne łodzie rozbójnika, usłyszał, że zdobycz swoją Razin oddawał ubogim chłopom, wykupywał ich z niewoli, bronił przed wojewodami carskimi biedaków, uciekających od nieznośnego jarzma.

Rudy wyrostek opowiadał mu też o Pugaczowie i innych buntowniczych wodzach, wstawiających się za uciemiężonymi chłopami i skaczących do oczu carowej Katarzyny o ich los.

— Ech! — wzdychał i przeciągał się namiętnie Sieriożka. — Gdyby tak teraz jaki Razin albo Pugaczow przyszli! Poszlibyśmy za nimi i poigrali z urzędnikami, policją! Siedzą oni nam tu, ot tu!

Z temi słowami, uderzał się pięścią w kark, niezawodnie powtarzając to, co mawiał i czynił ojciec jego, lub brat, robotnik z fabryki.

Od swoich przyjaciół posłyszał młody Uljanow o nędzy chłopskiej i ucisku.

Wielu rzeczy nie rozumiał.

Wyrazy: „Wańka śpi jedną noc z Maszką, drugą — z Wierką“, „Duniaszka zrzuciła płód, bo chodziła do znachorki, starej Anny, która za wsią mieszka i z djabłami się wodzi“, „babie humory z żebra wybił“, „puszczono z torbą za niezapłacone podatki“, „pańszczyzna“, „czerwony kogut, którego swemu panu za krzywdę puścił jakiś Iwan Griaznow“ — było to wszystko niepojęte, straszne, dziwne.

Wypytywał przyjaciół, nieraz się rumienił, słysząc ich objaśnienia proste, dosadne, lecz jeszcze miał zwątpienia, niejasności i złudzenia. Postanowił sam sprawdzić wszystko, spojrzeć własnemi oczami, dotknąć rękami strasznych ran, które już wyczuwał sercem dziecka.

Przypominał sobie skargi i łzy, zawarte w wierszach Niekrasowa, lub w „Zapiskach myśliwego“, Turgenjewa. Myśli zaczęły się kojarzyć z domysłami, formować, układać. Wyłaniał się przed nim ponury obraz życia na wsi, tak odrębny od bytu miejskiego, tajemniczy, wzbudzający lęk. Należało tylko stanąć pośrodku, aby wszystko naraz ogarnąć okiem.

Myślał o tem, zmieniając przynętę na haczyku, i już wiedział, że najciekawsze rzeczy dotąd omijały go. Postanowił ujrzeć wszystko i zrozumieć.

Przeczuwał, że oczekują go nowe, nieznane wrażenia, stokroć silniejsze niż nocne wyprawy do ciemnego, nachmurzonego lasu, palenie ogniska na samotnych polanach i słuchanie przerażających opowiadań o wilkach, niedźwiedziach, zjawach djabelskich i wiedźmach, pijących krew ludzką.

Wilka spotkał raz, lecz ten uciekł przed nim, jak tchórzliwy, pobity pies. Nie bał się odtąd wilków.

Szukając wiedźm i zjaw tajemniczych, o północy zapuszczał się do lasu, lub zaglądał na stary cmentarz, którego część obsunęła się już ze stromego brzegu do rzeki. Raz tylko uczuł strach, gdy coś huknęło nad nim i błysnęło w lesie. Przyjrzał się dobrze i przekonał się, że był to puhacz.

Od tej chwili nie wierzył w istnienie djabłów i wiedźm, niechętnie słuchając gawędy chłopaków o tych „strachach na stare baby“.

Myśli jego przerwały jednostajne, jękliwe zawodzenia:

— O—o—o—ej! O—o—o—ej!

Wąskim pasmem piasku nadbrzeżnego szli, ciągnąc sznur ładownej szkuty, „burłaki“. Wiedział, że byli to bezdomni nędzarze, włóczęgi, wynajmujący się za marny grosz do ładowania i ciągnięcia statków przeciwko prądowi — od Astrachania do Niżniego Nowgorodu.

Brudni, bosi, obszarpani, obrośnięci, jak dzikie zwierzęta, uginając się pod wrzynającym się w ramiona sznurem, ciągnęli burłaki ciężką szkutę ze stojącym na sterze kupcem — właścicielem.

Grzęzły w mokrym piasku okryte ranami i odciskami czarne stopy, pochylały się coraz niżej, niby kryjąc się przed słońcem, spocone karki, a piersi zdyszane i zziajane wydobywały tylko jeden dźwięk:

— O—o—o—ej! O—o—o—ej!

Była to pieśń burłacka, pieśń nędzy, rabiej niemocy i rozpaczy.

— O—o—o—ej! O—o—o—ej!

— Niech Bóg dopomaga, burłaki! — krzyknął im jeden z chłopców, usuwając się z drogi.

— Do djabła! — warknął idący na czele wysoki drab o potężnej, nagiej piersi, okrytej czerwonemi wrzodami. — Nad nami tylko djabeł ma moc, szczeniaku...

Przeszli i już zdaleka, z poza głęboko wcinającego się w rzekę przylądka dopłynął zacichający jęk:

— O—o—o—ej! O—o—o—ej!

Uljanowowi ścisnęło się serce. Djabła nigdzie nie spotykał, a tymczasem miał on moc nad burłakami. Gdzież jest siedziba djabła? Chce ujrzeć go i zmierzyć się z nim, chociażby później musiał całe życie jęczeć, jak ci ludzie, ciągnący szkutę.

Wieczorem Wołodzia przyniósł na umówione miejsce karmelki i kawał czekolady. Zaczął prosić Sieriożki, aby mu wszystko pokazał, co wymagało pomocy Pugaczowa i Razina.

Wy — mieszczuchy nie znacie wsi i naszego życia, bo u was wszystko inaczej — rzekł rudy wyrostek, pogardliwie spoglądając na przyjaciela.

Niedaleko przechodził chłop.

Miał na sobie białe portki i wypuszczoną nawierzch koszulę z domowego, grubego płótna. Szedł, mocno stąpając, czarnemi, bosemi nogami i postukując grubym kijem. Mruczał coś do siebie i potrząsał grzywą gęstych, splątanych kudłów.

— Paweł Chalin powraca ze dwora. Zły idzie, pewno, nic nie wskórał — szepnął Sieriożka.

— Poco chodził? — spytał Uljanow.

— Już dwa miesiące codzień chodzi! — zaśmiał się wyrostek. — Taka rzecz się stała, że młodszy syn pana Milutina zdybał w lesie Naśćkę, córkę Chalina. Tak i owak... łaską, groźbą i podarkami namówił ją, zaczęła chadzać do panicza...

— Cóż w tem złego, że chodziła do Milutina? — spytał chłopak.

— Eh, głupi jesteś! — zawołał Sieriożka i bardzo barwnie i zrozumiale objaśnił wszystko przyjacielowi. — No, i zaszła Naśćka w ciążę... Chalin żąda od pana pięćdziesiąt rubli odszkodowania, albo, powiada, do grobu wpędzi tę nierządnicę!

— I cóż Milutin? — spytał drżącym głosem Wołodzia.

— Powiada: „nie dam grosza, bo sama biegała do mego syna, on nie zniewalał jej przemocą. Jeżeli zabijesz dziewczynę — do katorgi pójdziesz!“ Chalin jednak wciąż się targuje. Myślał, że wycygani pieniądze, bo chciał kupić na jarmarku drugą krowę...

— Cóż teraz będzie? — spytał, z przerażeniem patrząc na Sieriożkę, mały Włodzimierz.

— A co? Bić będzie babę, a później Naśćkę. Upije się wkońcu i chrapać będzie. Jutro znowu podrepce do Milutina, kłaniać się do ziemi zacznie, skamłać i prosić... — odpowiedział rudy wyrostek i splunął niedbale.

— Chcę zobaczyć, jak będzie bił... — szepnął Wołodzia.

— Chodźmy! Ukryjemy się za ogrodzeniem. Stamtąd wszystko ujrzymy i usłyszymy — zgodził się chłopiec, chrupiąc cukierek i głośno cmokając.

Obiegli wioskę od strony rzeki i zaczaili się w pobliżu chaty Chalina.

Dochodził z niej wzburzony głos wieśniaka:

— Ten ziopacz krwi naszej, oprawca krzywdziciel słuchać nie chce!... Powiada, że ta suczka sama psa szukała aż znalazła...

— Oj, nie! Na Matkę Przeczystą — nie! — krzyknęła dziewczyna. — Ja pokochałam go, a on obiecywał do cerkwi, przed ołtarz prowadzić. Ja nie...

Ciężki cios spadł jej na pierś, aż jęknęła.

— Ty — suka, ty — nędznica, szmata, ty — nierządnica podła! — powtarzał chłop i bił, nie wybierając miejsca, kopiąc nogami i bluzgając ohydnemi słowami.

— Cóż ty robisz, zwierzu! — rzuciła się do niego z krzykiem żona. — Zabijesz dziewkę...

Chłop schwycił babę za włosy, wywlókł z chaty i, porwawszy kawał drzewa, zaczął okładać ją po grzbiecie, bokach i głowie.

Wyła przeraźliwie:

— Ludzie dobrzy! Ratujcie! Zabije! Za—bi—je!...

Z sąsiednich chat wybiegły baby, a za niemi powolnym krokiem wychodzili mężowie.

Otoczyli Chalinych kołem i patrzyli uważnie, spokojnie.

Żadnego wzruszenia i współczucia na ciemnych, ogorzałych twarzach chłopów nie dostrzegł mały Uljanow. Mężczyźni spoglądali raczej z zaciekawieniem i złośliwością, kobiety wzdychały i z udanem przerażeniem zasłaniały oczy rękami.

Sieriożka zaśmiał się cicho.

— Kochaj żonę, jak duszę, a trzęś, jak gruszę — szepnął słowami przysłowia. — Ten dopiero trzęsie!

— Ratujcie sąsiadkę, bo Paweł zatłucze ją na śmierć! — zawołała stara wieśniaczka.

— Nie nasza sprawa! — odparł poważnym głosem wójt. — Żona dwa razy w życiu najdroższą bywa: gdy się ją wprowadza do domu i gdy się odprowadza do grobu. Nic to! Nauczy Paweł babę i spokój będzie!

Jednak wieśniak wpadał w coraz to większą wściekłość. Klnąc, odrzucił od siebie drewno, którem bił żonę, i schylił się po ciężką kłonicę.

Wójt podszedł do niego i rzekł pojednawczym głosem:

— No, dość, dość już, sąsiedzie, Pawle Iwanowiczu! Zrobiliście swoje, patrzcie: baba pokrwawiona i już wstać nie może. Dość!

Chalin podniósł na niego ponure, oszalałe oczy, nagle się uspokoił i prawie ze łzami uskarżać się zaczął:

— Nie ustrzegła dziewki, nędznica! Co ja teraz pocznę? Będę bękarta karmił? Pięćdziesięciu rubli stary złodziej Milutin nie chce zapłacić... Już ja mu na jesieni, gdy spichrze będzie miał wypchane żytem, „czerwonego koguta“ puszczę w jego legowisku, zaświecę panu wysokorodnemu, szlachetnemu, gorącą łuną w oczy, jak mi Bóg miły! Nie zapomni on mnie!

— Nie dobrze gadasz, sąsiedzie! — upomniał go jeden z wieśniaków. — Nie daj, Boże, do policji dojdą takie słowa! Zgnijesz w więzieniu, nie inaczej!

Chalin jeszcze się żalił i odgrażał. Skorzystała z tego leżąca na ziemi, pokrwawiona baba, z jękiem wstała i poszła do chaty.

Sąsiedzi, omawiając krzywdę dziewczyny i słuchając skarg wieśniaka, uprowadzili ze sobą chłopa.

— Pobiegnę do domu, bo trzeba bydło napoić — rzekł Sieriożka i popędził ku domowi.

Wołodzia nie ruszał się z miejsca. Nadsłuchiwał co się działo w izbie.

Obydwie kobiety szlochały i zawodziły żałośnie.

Umilkły jednak i coś mówiły do siebie cicho, szeptem, niby spisek knuły.

Wkrótce z chaty wyszła dziewczyna. Pod pachą niosła grube zwiniątko płótna i żółtą chustkę w niebieskie kwiaty.

Chłopak czuł głód, lecz nie opuszczał swej skrytki.

Widział, jak powracał do domu Paweł. Szedł, słaniając się, gadał do siebie, wymachiwał rękami. Próbował nawet zaśpiewać i zatańczyć, lecz zachwiał się na nogach i ledwie nie runął na ziemię.

Wwalił się prawie nieprzytomny do domu, gdzie zbita, pokaleczona żona szybko ułożyła go na posłaniu i ściągnęła buty.

Wołodzia słyszał, jak pijany chłop chrapał i przez sen wykrzykiwał przekleństwa.

Wieśniaczka wyszła przed furtkę i wyglądała kogoś niecierpliwie.

Posłyszawszy kroki od strony ogrodu, zebrała kilka kamieni, leżących na podwórku i ułożyła pod ścianą domu, dalej od okienka.

Zbliżyły się do niej dwie kobiety.

Jedna z nich — Naśćka, o wystającym z pod fartucha brzuchu, spłakana i wystraszona; druga — mała, przygarbiona staruszka, znachorka wiejska. Żółta, poorana czarnemi, głębokiemi zmarszczkami twarz miała skupiony wyraz. Czarne, okrągłe, jak u ptaka, oczy biegały niespokojnie.

— Zwolnij, ciotko, dziewczynę od dziecka! — szepnęła wieśniaczka. — Po żniwach, rubla srebrnego przyniosę! Na Chrystusa przysięgam!

— Spieszcie się, spieszcie się! — mruczała, zakasując rękawy, znachorka.

Matka