Iskry spod młota. Tom 1. Pięć minut po północy - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook

Iskry spod młota. Tom 1. Pięć minut po północy ebook

Antoni Ferdynand Ossendowski

4,3

Opis

To pierwsza książka z cyklu powieściowego „Na przełomie”. Pokazuje  stary, kończący się i świt tego „nowego świata”, który po zrujnowaniu wszystkiego, co dawne sprawi, iż na ziemi zapanuje raj.

Tyle że to wcale nie jest takie oczywiste, a raj wcale rajem być nie musi. Zmieniają się ludzie, zmieniają się czasy, zmienia się podejście do tego, co od zawsze uważane było za wartościowe, ale zmieniają się też techniki „wdrażania zła”, bo ludzka dusza bynajmniej nie bieleje, lecz staje się coraz mroczniejsza i czarna.Ta książka to gwarancja emocjonującej, niezapomnianej przygody czytelniczej.

Fragment: „Nikt nie pamiętał, żeby kiedykolwiek w Genewie był tak wielki zjazd gości, jak na jesieni r. 1906. Powietrze turkusowe, łagodne, przezroczyste stanowiło zjawisko niezwykłe dla tej pory roku. Zjechało się więc zewsząd mnóstwo gości. Ścieżką, biegnącą wzdłuż brzegu Lemanu, wesoło rozmawiając, szła mała grupka dzieci. Wiotka, pełna wdzięku dziewczynka, lat jedenastu lub dwunastu, o spadających na białą sukienkę kruczych warkoczach, związanych dużą żółtą kokardą, śmiała się wesoło. Ożywiona twarzyczka o świeżych, gorących ustach i piwnych oczach, w których zapalały się złote iskierki, była rozbawiona. — Hans to zawsze wszystko na serio bierze! — zawołała przekornie. — Mój ojciec mówi, że Niemcy każde słowo poddają rozwadze i nieprędko mogą zrozumieć, co jest poważne, a co żart! — wtórował jej ze śmiechem wysoki, barczysty wyrostek, o kasztanowatej czuprynie i niebieskich zawadiackich oczach. — A ty, Borysie, zawsze musisz podkreślić, że jestem Niemcem! — odezwał się Hans, podnosząc na mówiącego okrągłe, niebieskie oczy i ręką zgarniając w tył zwichrzone złociste włosy. — Tak! Jestem Niemcem, a ty, jako Rosjanin, musisz imię to z szacunkiem wymawiać, gdyż uczono nas, że tylko my przynieśliśmy wam kulturę...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (8 ocen)
3
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ferdynand Antoni Ossendowski

PIĘĆ MINUT PO PÓŁNOCY

__________

CYKL POWIEŚCIOWY: NA PRZEŁOMIE

tom pierwszy

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak

_________________________________

Tekst wg edycji z roku 1928. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2018 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-8064-736-7

Pięć minut po północy

ROZDZIAŁ I.

Nikt nie pamiętał, żeby kiedykolwiek w Genewie był tak wielki zjazd gości, jak na jesieni r. 1906-go. Coprawda, że nikt też z mieszkańców Genewy nie mógł sobie przypomnieć równie pięknej, ciepłej pogody. Powietrze turkusowe, łagodne, przezroczyste; Lemańskie jezioro, tonące w mgle lazurowej; ciemne korony drzew; klomby, krzyczące jaskrawemi plamami kwiatów; połyskujący w słońcu biały, lodowy turban Montblanc stanowiły zjawisko niezwykłe dla tej pory roku.

Zjechało się więc zewsząd mnóstwo gości. Opustoszały wysokogórskie kurorty i położone na brzegach malowniczych jezior szwajcarskich przytulne, wesołe miasteczka, jak Montreux, Vevey, Lozanna, Morges, Evian, St. Gingolph, a ich sezonowa ludność przepełniła hotele genewskie, urocze nadbrzeże i stary park Mon-Repos. Gwarno było po restauracjach i kawiarniach, lecz największy zgiełk i tłok panował w parku, dokąd napływały tłumy dzieci i młodzieży.

Dorastające panienki i młodzieńcy szukali zacienionych ścieżek i ustronnych altanek, dzieci zaś dążyły ku zielonym brzegom jeziora, gdzie krzaki jaśminowe i ciemne pinje przeglądały się w lazurowem zwierciadle czystej, zimnej toni.

W tajemniczej, szafirowej głębi na białem dnie leżały duże głazy, porośnięte kędzierzawemi wodorostami; sunęły wśród nich chyże czeredy małych, srebrnych pstrągów i groźne zgraje żarłocznych, pasiastych okoni. Dalej od brzegu, za zbiegającemi ku wodzie trawnikami, rybacy, zwinąwszy różowe żagle, rzucali zielone sieci i wyciągali uwikłane w nich trzepocące ryby. Mewy z jękiem szybowały dokoła i wpadały do wody, porywając zdobycz. Płynęło stadko czarnych, ostrożnych nurków, co chwila znikających pod powierzchnią jeziora.

Ścieżką, biegnącą wzdłuż brzegu Lemanu, wesoło rozmawiając, szła mała grupka dzieci.

Wiotka, pełna wdzięku dziewczynka, lat jedenastu lub dwunastu, o spadających na białą sukienkę kruczych warkoczach, związanych dużą żółtą kokardą, śmiała się wesoło. Ożywiona twarzyczka o świeżych, gorących ustach i piwnych oczach, w których zapalały się złote iskierki, była rozbawiona.

— Hans to zawsze wszystko na serjo bierze! — zawołała przekornie.

— Mój ojciec mówi, że Niemcy każde słowo poddają rozwadze i nieprędko mogą zrozumieć, co jest poważne, a co żart! — wtórował jej ze śmiechem wysoki, barczysty wyrostek, o kasztanowatej czuprynie i niebieskich zawadjackich oczach.

— A ty, Borysie, zawsze musisz podkreślić, że jestem Niemcem! — odezwał się Hans, podnosząc na mówiącego okrągłe, niebieskie oczy i ręką zgarniając w tył zwichrzone złociste włosy. — Tak! Jestem Niemcem, a ty, jako Rosjanin, musisz imię to z szacunkiem wymawiać, gdyż uczono nas, że tylko my przynieśliśmy wam kulturę...

— O! — zawołał trzeci towarzysz i nagle urwał.

Wszyscy spojrzeli na niego. Był to wysoki, chudy chłopak lat czternastu, o nieruchomem spojrzeniu zimnych, bezbarwnych oczu, zlewających się z bladą cerą i cienkiemi, pozbawionemi określonego koloru włosami, spadającemi na czoło.

— Cóż oznacza owe „o“? — spytała dziewczynka.

Chłopak nic nie odpowiedział, pogardliwie wzruszając ramionami.

— Mów, Joe, Manon ciebie pyta! — trącając go pięścią w bok, krzyknął Borys.

— Powiedziałem: „o!“ To już wszystko, miss! — burknął chłopak.

— Piękna, iście angielska odpowiedź! — zaśmiał się Borys. — Oj ty — lordzie! Nie lubisz tracić słów. Myślisz, pewno, że jest to droga rzecz?

— Yes! — syknął Joe. — Słowo jest drogą rzeczą.

Hans uporczywie przyglądał się Anglikowi. Usta mu się zacisnęły mocno, a w oczach migotał gniew.

Spostrzegła to Manon i, położywszy dłoń na ramieniu chłopca, rzekła:

— Jacy wy — wstrętni i nudni! O byle co jesteście gotowi brać się za czuby. Eh, wy — chłopaki!

Burza przeminęła szczęśliwie, bo Hans, czując na ramieniu rękę dziewczynki, spłonął rumieńcem i z uwielbieniem podniósł na nią niebieskie, nagle uspokojone oczy.

— E, co tam! Wszystko jedno... — mruknął i nagle, porwany radością i wezbraną siłą, pobiegł naprzód, krzyknąwszy:

— Kto mnie dogoni?!

Cała gromadka pomknęła za nim.

Lekko, ledwo dotykając ziemi zgrabnemi, już zaokrąglonemi nóżkami o drobnych wąskich stopkach, zerwała się do biegu Manon, odrzuciwszy w tył głowę i rozmiotane warkocze; z tupotem silnych nóg prześcignął ją barczysty Borys, a za nim, pochyliwszy głowę i skurczywszy upartą, nieruchomą twarz, pobiegł Joe, po krótkiej walce dogonił go, minął i, dodając biegu, zaczął ścigać Hansa.

Dwuch zapaśników, prawne równych sobie, długo biegło, lecz odległość pomiędzy nimi ani zmniejszała się, ani zwiększała. Nareszcie Hans dopadł dużego dębu i stanął. Joe dobiegł i, dotknąwszy dłonią drzewa, zauważył spokojnym głosem:

— Gdybyśmy startowali jednocześnie, przybieglibyśmy do mety głowa w głowę!

— Nie! — potrząsnął czupryną Hans. — Biegam lepiej od ciebie!

— No! — mruknął Anglik. — Spróbujmy raz jeszcze! Meta — fontanna...

— Dobrze! — krzyknął Hans. — Raz... dwa... trzy!...

Rozpoczął się bieg.

Długo migały obok siebie dwie pary nóg. Twarz Hansa stawała się coraz bardziej zawzięta, oczy nabierały ognia w zapale walki.

Joe mocniej zaciskał wąskie wargi, a w bezbarwnych oczach, zdawało się, zastygł ponury upór.

Nagle Hans podwoił wysiłek i, wyprzedziwszy przeciwnika zaledwie o kilka stóp, oparł się o basen fontanny, ciężko oddychając.

— Hans biega lepiej od wszystkich! — zawołała nadążająca za zapaśnikami Manon, klaszcząc w dłonie i z dumą patrząc na zwycięzcę. — O, on taki wytrenowany!

— Będę się trenował więcej i zwyciężę Hansa! — oznajmił zimnym głosem Joe.

— Jakże potrafisz pobić go, gdy on ciągle się trenuje? — zapytał Borys.

— Nie wiem jeszcze, lecz muszę go zwyciężyć, więc dokonam tego! — jeszcze zimniejszym głosem z uporem powtórzył Joe. — It must be done!

— Przechwałki angielskie! — zaśmiał się Borys, klepiąc towarzysza po ramieniu.

Joe podniósł na niego blade oczy i, nic nie odpowiedziawszy, mocniej zacisnął usta.

Skrzywił się po chwili pogardliwie, gdyż zauważył zachwyt na twarzyczce Manon, która nie spuszczała wzroku z zarumienionej twarzy i szerokiej, głęboko oddychającej piersi Hansa.

— O! — mruknął zcicha.

— Znowu — „o?“ — spytał go Borys.

Joe przestał patrzeć na Manon. Borys nie spostrzegł nic, lecz Hans odczuł na sobie podziwiający go wzrok dziewczynki i wyprostowawszy się, rzekł:

— Trenuję się dużo i w biegu i w rzucaniu dyskiem...

— Dobrze ci idzie z dyskiem? — spytała Manon. — To bardzo trudno!

— Chodźmy na brzeg za ogrodzenie parku, pokażę wam! — zawołał.

Wyszli z parku i pobiegli wzdłuż brzegu do miejsca, gdzie dokoła małej zatoki widniały stosy okrągłych kamieni.

Hans wybrał jeden i, stanąwszy w pozie dyskobola, wyprężając mocne nogi i pochylając korpus, wyrzucił kamień, który daleko od brzegu z pluskiem wpadł do jeziora.

— Na mój wiek i wagę — rekordowy rzut! — zauważył z dumą.

Spostrzegłszy ciepłe błyski w piwnych oczach Manon, zarumienił się znowu i, schwyciwszy mały kamyk, z siłą cisnął go do góry. Kamień zmalał, prawie zniknął w lazurowem powietrzu i z głuchym bulkotem wpadł do wody, nie rozrzucając bryzgów.

— Nie widziałam go nawet, tak był wysoko — klaszcząc w dłonie, wołała dziewczynka. — Jeszcze raz! Jeszcze!

Hans kilka razy ciskał dla niej kamienie, a szły coraz wyżej.

— Spróbujcie wy teraz! — rzekł do towarzyszy.

Wyrostki, w których już budził się instynkt męski, nie chcieli jednak pokazać swej niższości przed dziewczynką i, podnosząc ramiona, odparli.

— Nie jest to naszym sportem...

— Wiem, że Joe biega i boksuje. Ale ty, Borysie, jakim się sportem zajmujesz? — zapytał Hans.

— Ja... konną jazdą, — odpowiedział chłopak. — Nie tu, lecz w Rosji, w majątku ojca. Mamy dobrą stadninę... Piękne konie... Biorę już przeszkody wyścigowe i byłem zaproszony do hrabiego Orłowa na polowanie par-force!

— Tak! — zakończył rozmowę Hans, prężąc szeroką pierś. — Ja zaś uprawiam wszelkie sporty. Ojciec mówi, że w życiu to nieraz może się przydać i...

Chłopak się zaciął.

— Co jeszcze mówi? — zapytała Manon, słuchająca go z ciekawością.

Hans ze śmiechem rzekł:

— Ojciec powiada, że kilka niemieckich pokoleń suszyło sobie mózgi nad teorjami filozoficznemi, teraz zaś przyszedł czas, aby je w życie wprowadzić. W tym celu potrzebne będą stalowe mięśnie i nerwy. Popatrzcie, jakie mam muskuły!

Hans zgiął ramiona i naprężył mocne bicepsy.

Oczy dziewczynki z podziwem spoczęły na młodym atlecie.

Mała kobietka, dziecko jeszcze, wyczuła zdrową naturę męską, zdolną do poświęceń, bohaterstwa i wzbudzającą ufność dla siły. Gdy ogarnęła wzrokiem stojących dokoła chłopaków, oczy jej natychmiast powróciły do Hansa.

Zbyt spokojny, uparty i zimny Anglik nie pociągał jej do siebie.

— Jakiś śmiesznie dorosły człowiek z tego Joego! — myślała Manon, chociaż nieraz chwaliła się w domu i przed innemi dziewczynkami, że ma przyjaciela — syna „prawdziwego“ lorda.

Borys niepokoił ją. Był to wybuchowy charakter, dziki i nieokiełznany.

Nigdy nie wiedziała, co uczyni ten zuchwały chłopak.

Podobał się jej ze swemi szeroko otwartemi oczami, zdradzającemi każdą myśl, a jednocześnie umiejącemi zarzucać niewidzialną i nieprzeniknioną zasłonę tajemnicy lub marzycielstwa.

Nieraz bywał rycerski, uprzejmy i dobry, często zaś brutalny lub złośliwy, szukający zwady i spierający się namiętnie o rzeczy proste, jasne.

Manon, nie rozumiejąc powodu, bała się Borysa. Spuszczała oczy, mimowoli przyciskała ręce do piersi lub obciągała sukienkę, gdy rozrosły, roześmiany chłopak stawał przed nią i ogarniał ją zamglonym wzrokiem nagle zwężonych źrenic.

— Nie! Hans jest najprostszy i najmilszy! — rozumowała Francuzeczka. — Cóż z tego, że jest on „boche“. — Na Hansie, jeżeli jest przyjacielem, zawsze polegać można!

Chłopcy podczas swoich zabaw i przechadzek z dziewczynką usiłowali zwrócić na siebie jej uwagę. Była to już odwieczna rywalizacja mężczyzny o kobietę, bezwiedna, nigdy nie ustająca walka samców.

Hans starał się pociągnąć do siebie Manon siłą swoich mięśni, zamiłowaniem i zdolnością do sportu, a gdy czuł, że to już nużyć zaczyna przyjaciółkę, pozostając z nią sam na sam, deklamował poezje Goethego, lub z uniesieniem opowiadał o flocie niemieckiej, gdyż miał wstąpić do marynarki.

Borys rozpowiadał o wspaniałych przyjęciach dworskich w Petersburgu i o życiu rodziny cesarskiej, którą znał, będąc towarzyszem zabaw jednego z wielkich książąt, opisywał polowania, odbywające się w majątku rodziców, chwalił się wpływami ojca — generała żandarmów, walczącego z wrogami ubóstwianego monarchy.

Joe nie chwalił się nigdy, nie zapalał i nie wpadał w marzycielstwo. Mówił tylko o tem, co sam zrobił, czego sam dotknął swemi rękami. O sporcie rozprawiał suchym głosem, niby o nieuniknionym obowiązku, dodając, że powinien stać się rekordsmanem dalekiego biegu, gdyż wszystko po temu robi i tak sobie postanowił.

Obszernie, bardzo ściśle opowiadał o dokonanej z ojcem i bratem podróży po południowej Afryce i Indjach, odsuwając siebie na daleki plan, wiernie malując krajobrazy i charaktery widzianych ludzi. Zmysł dokładnego określenia otoczenia i zrozumienia swego miejsca wśród niego, tak bardzo rozwinięty w Anglikach, dawał się spostrzec odrazu.

Jednocześnie każdy mógł zrozumieć, że ten dorastający dopiero młodzieniec potrafi wolę swoją narzucić i nagiąć do niej każde środowisko.

Nawet w tej małej i niesfornej jeszcze gromadce dzieci Joe umiał wzbudzić, jeżeli nie przyjaźń lub miłość dla siebie, to szacunek i posłuch.

Gdy opowiadano sobie o przeróżnych rzeczach, oczy mówiącego mimowoli biegły ku zimnym źrenicom Joego i pytająco patrzyły na niego. Chłopak wyrokował krótko i dokładnie.

— Well! — mówił Joe, gdy zgadzał się z wypowiadanem zdaniem.

— No! — przeczył suchym, stanowczym głosem.

— O! — mruczał, podnosząc ramiona, gdy myśl wydawała mu się zbyt nikła lub pogardy godna.

Nikt nie protestował przeciwko wyrokom chłopca.

Czasami tylko Hans, nie zrozumiawszy istotnej przyczyny pogardliwego wzruszenia ramion, żądał wyjaśnień.

Na to Joe najczęściej nie odpowiadał, gdy wszystko było jasne, zrzadka objaśniał krótkiem, dokładnie ułożonem zdaniem, a gdy przeciwnik nareszcie zrozumiał i zgodził się z nim, ponownie podnosił ramiona i rzucał zimnym tonem swe ulubione „o!“

Manon instynktem rozumiała charaktery swoich przyjaciół i, opowiadając rodzicom o chłopakach, formułowała je w ten sposób:

— Do Borysa nie poszłabym nigdy po żadną przysługę, gdyż, uczyniwszy dla mnie wszystko, co może, pamiętałby o tem, chwaliłby się lub wypominał mi to. Joe dałby mi dobrą, mądrą radę. O, mamusiu, on jest synem lorda i bardzo rozumnym chłopcem, bardzo! Jednak, wiem, że on każdemu dałby mądrą radę, tym samym głosem, z jednakową miną i spokojnie patrząc, jak gdyby nic go to nie obchodziło! To mnie gniewa! Ja chcę, żeby rada była wyłącznie dla mnie, żebym wiedziała, iż tylko Manon obchodzi go w tej chwili! Zato Hans! Ten toby zapalił się odrazu, myślałby tylko o mnie, radziłby mi i chciałby pomóc nietylko słowami, lecz czynem!

— Co to za Hans, córeczko? — pytała pani de Chevalier, matka Manon.

— Hans von Essen, syn admirała! — zawołała dziewczynka. — Admirała, który przed sześciu laty wojował z Chińczykami. Bardzo porywająco opowiadał mi o tem Hans! Było to w Kiao-Czao. Hans przynosił nam mapę i pokazywał to miejsce. Daleko stąd, bardzo daleko!

— Boche! Niemiec! — zawołała pani de Chevalier.

— Niemiec... — ze smutkiem w głosie powtórzyła dziewczynka.

— Strzeż się tego chłopca! — rzekła matka. — Niemcy — to barbarzyńcy, ludzie niepewni, wrogowie Francji.

— Hans — miły i ja jestem go pewna! Bardzo go lubię! On ma mocne muskuły, rzuca dyskiem, jest pierwszym w swojej klasie, jako biegacz, na pamięć umie długie, piękne wiersze! — broniła przyjaciela zarumieniona i podniecona Manon.

— Co za zachwyty! — zaśmiała się ubawiona pani de Chevalier. — Zresztą dobrze, że przebywasz z tymi cudzoziemcami. Są oni z dobrych rodzin...

— Joe jest synem lorda Leystona, mamusiu, Hans ma ojca admirała, a Borys... — wtrąciła dziewczynka.

— Dobrze, dobrze! — przerwała jej matka. — Korzystaj z ich towarzystwa, bo zrobisz postępy w angielskiej i niemieckiej konwersacji... Teraz idź do hallu, bo nauczycielka czeka na ciebie już od pół godziny przy fortepianie!

Dziewczynka wyszła z pokoju i, chociaż wkrótce starannie wygrywała różne kawałki muzyczne, jednak czuła urazę do matki, a ból ściskał jej serce.

Cierpiała za Hansa.

— Taki miły, dzielny chłopak, dobry towarzysz, wiemy przyjaciel, a mamusia nazywa go boszem, barbarzyńcą i niepewnym człowiekiem! Za co?

Przy obiedzie zwróciła się do ojca, zaglądając mu w oczy:

— Papo, dlaczego Niemców nazywają barbarzyńcami i niepewnymi ludźmi, których trzeba unikać?

— Hm! — chrząknął ojciec znacząco. — Niemcy? Boches?

— Tak... — rzekła Manon, przygotowując się do słuchania.

Pan de Chevalier, wysoki urzędnik ministerjalny, uśmiechając się pobłażliwie, zaczął mówić:

— Stare to dzieje, moja mała Manon, bardzo stare! Niegdyś, przed wiekami, do Francji z tamtego brzegu Renu przyszły hordy barbarzyńców. Byli to wojownicy, noszący na ramionach skóry dzikich zwierząt, na głowach, zamiast hełmów, czaszki rogatych bawołów lub niedźwiedzi. Uzbrojeni byli ci najeźdźcy w ciężkie maczugi i długie miecze. Napadli na Francuzów i zaczęli mordować mężczyzn, porywać w niewolę kobiety i dzieci, rabować i palić domy, burzyć świątynie... Byli to Niemcy, dziecko moje!

— I kaplicę Notre Dame z Lourdes zburzyli? — spytała Manon.

— Nie! — odparł pan de Chevalier. — Francuzi wtedy byli jeszcze poganami...

— Oh! To z pewnością było bardzo dawno, papo? — z radością w głosie wykrzyknęła dziewczynka.

— Bardzo, bardzo! — zgodził się ojciec.

— Oh, papo! — zawołała znowu Manon. — Dawniej to i Francuzi byli bardzo źli. Widziałam rycinę, na której jakiś król francuski kazał odrąbać głowę świętemu. To zupełnie źle zabijać świętego! Gorzej niż zwykłych ludzi! A kiedyś oglądaliśmy u państwa Boissat album, gdzie widziałam obrazy bardzo straszne. Później spać nie mogłam!.. Gilotyna odcina głowę panom i paniom, a nawet biednej królowej Marji Antoninie... Jacyś bandyci, którzy mieli na piersiach napis: „Śmierć tyranom!“ — za włosy wloką piękne panie, małe, strojne dzieci, niosą na włóczniach głowy ludzkie!...

— No, wtedy była rewolucja, to zupełnie co innego... — mruknął pan de Chevalier.

— Rewolucja? — powtórzyła dziewczynka, nie rozumiejąc znaczenia tego słowa. — To musiało być też dawno, kiedy rewolucja zabijała panów, panie i dzieci?

— Tak... dość dawno... — mruknął ojciec.

— A teraz, czy Niemcy zabijają Francuzów? — pytała Manon.

— Teraz nie, lecz niedawno rzucili na nas swoją armję, rozbili nasze wojska i wzięli do niewoli pod Sedanem... przy Napoleonie III.

— A nauczycielka opowiadała nam o zwycięstwach wielkiego Napoleona, który zwalczył Niemców, Austrjaków i Rosjan... — wtrąciła dziewczynka.

Zapanowało milczenie.

Przerwała je pani de Chevalier, mówiąc:

— Wojna jest zawsze wielką zbrodnią, a ludzie wtedy stają się dzicy i okrutni.

Manon o nic więcej nie pytała. Była bardzo zadowolona. Dokazywała, figlowała, a z oczu i rozbawionej twarzyczki biła głęboka i szczera radość.

Wiedziała bowiem, że nazwa „boche“ jest niczem innem, jak tem „starem pudłem“ którem stangreci eleganckich powozów nazywali furmanów konnych autobusów. Zwykłe żartobliwe, szydercze lub złośliwe przezwisko.

— Wszystko idzie doskonale! — wołało coś w duszy dziewczynki, chociaż nie wiedziała właściwie, o co jej chodzi.

Był to zaś pierwszy wysiłek, uczyniony w obronie tego, który poza granicami świadomości zajął miejsce w jej sercu kobiety-dziecka.

Nie istnieją, bowiem, w świecie człowieka czyny i zjawiska, które, mając w oczach kobiety wytłumaczenie, nie byłyby przez nią bronione z całą namiętnością i siłą przekonania, wiernie, wytrwale, do ostatniego tchu.

Wybiegłszy do hallu, Manon spostrzegła nowych gości, przybyłych do hotelu.

Młoda, przystojna pani w żałobnej sukni rozmawiała z dyrektorem. Obok niej stał chłopak, lat trzynastu, w czarnem ubranku z białym wykładanym kołnierzykiem i krepą na rękawie bluzki.

Manon odrazu zrozumiała, że pani jest matką chłopaka, gdyż podobieństwo było uderzające.

Te same obfite włosy płowe, oczy ciemne, ściągła twarz i usta smutne.

Dziewczynka uważnie przyglądała się chłopakowi, bo podobał się jej od pierwszego wejrzenia. Gdy czarno ubrana pani weszła z dyrektorem do biura, Manon zbliżyła się do chłopca i rzekła:

— Nazywam się Manon de Chevalier. Czy na długo pan przyjechał do Genewy?

Lekko się rumieniąc, chłopak odpowiedział:

— Jeszcze nie wiem! Może na dwa tygodnie, a może na miesiąc, gdyż później jedziemy do Krakowa...

— A jak się pan nazywa? — pytała dalej.

— Alfred Małachowski — rzekł.

— Rosjanin? — zawołała. — Mam już jednego znajomego Rosjanina — Borysa Suzdalskija.

— Nie jestem Rosjaninem — odparł, podnosząc głowę. — Jestem Polakiem, Rosjanie zaś są mymi wrogami... śmiertelnymi wrogami.

Oczy błysnęły mu złowrogim ogniem.

— Polak? — powtórzyła przeciągle dziewczynka. — Ależ to Rosja? Ojciec zawsze tak mówi.

— Jeżeli ojciec panienki tak mówi, to niezawodnie uważa Alzację za niemiecką ziemię? — uśmiechając się ironicznie, spytał Alfred Małachowski.

— O, nie! — wykrzyknęła dziewczynka. — Alzacja — to nie Niemcy!

— Bardzo pięknie! — zauważył chłopak. — Polska też nie jest Rosją.

— Gdzież jest wasza metropolja? — pytała, przypominając sobie niedawne lekcje geografji.

Chłopak zamyślił się, lecz po chwili podnińsł oczy i twardym głosem odpowiedział:

— W naszych sercach, które nie umieją zapominać...

Manon nie zrozumiała słów ponurego chłopaka i, podnosząc ramiona, szepnęła:

— Dziwne to...

Nagle błysnęła jej inna myśl, więc ujęła chłopaka za rękę i zawołała:

— Jeżeli Alfred (będę tak go nazywała!) chce, to będziemy się razem bawili! Poznam Alfreda z Hansem, Joe i... Borysem. Są to bardzo dobre chłopaki!...

— Dziękuję! — odparł krótko, ukłonił się, wziął walizkę i poszedł w stronę wychodzącej z biura matki.

Manon uważnie patrzyła za nim. Widziała, że był wysoki, zręczny w ruchach i bardzo poważny.

— Podobny do Joego... chociaż nie! Jest on inny. Takiego jeszcze nie spotykałam ani tu, ani w Paryżu... — rozumowała, przypominając sobie słowa nowego znajomego.

Po obiedzie na trawniku, gdzie grano w tennisa, Joe, Hans i Borys czekali na Manon.

Zjawiła się z małem opóźnieniem, prowadząc z sobą nowego przyjaciela.

— Zaznajomcie się szybko, — zawołała, — jest to Alfred Małachowski — Polak!

Chłopcy nieufnie spojrzeli na nieznajomego, jednak wkrótce zaczęli ściskać dłoń jego i wymieniać swoje imiona.

Alfred był dobrze wychowany i trzymał się spokojnie.

Gdy zbliżył się do niego Borys, podniósł śmiałym ruchem głowę i, patrząc twardym wzrokiem, rzekł dobitnie:

— Nie chcę pana obrazić, lecz nie mogę podać mu ręki. Uścisk dłoni jest oznaką pokoju, a nawet przyjaźni, ja zaś jestem i będę przez całe życie w wojnie z Rosją i wrogiem wszystkich Rosjan. Przepraszam pana za tę obrazę, która go osobiście nie dotyczy. Zresztą, jeżeli pan tego nie rozumie, może pan żądać ode mnie satysfakcji.

— Czego? — zapytała zdziwiona Manon.

— Satysfakcji — powtórzył Alfred. — Inaczej pojedynku...

— Pfy! — parsknął Borys. — Nic mnie to nie obchodzi. Nie chce podawać ręki, niech nie podaje. Nie zależy mi na tem...

— O! wyrwało się Joemu.

Wszyscy spojrzeli na syna lorda.

— Co takiego? — spytali go.

Anglik pogardliwie skrzywił usta i podniósł ramiona.

Zdawało się, że chce przemówić, lecz rozmyślił się i, podniósłszy ramiona jeszcze wyżej, umilkł.

— Zagrajmy partję! — zaproponowała dziewczynka.

Podzielili się, ciągnąc losy. Alfred grał z Manon. Wszyscy zrozumieli, że mieli przed sobą wspaniałego gracza. Przeciwna partja przegrała wszystkie sety.

— Jesteś rekordsmanem, Alfredzie? — rzekła Manon, odrazu przechodząc na „ty“.

— O nie! — odparł chłopak. — Dużo grałem w tennisa.

— W jakim sporcie się trenujesz? — spytał Hans.

— Biję się na szable i florety, a także strzelam — odpowiedział. — W Biarritz wziąłem nagrodę za strzelanie z karabinu.

Zamiłowanie do tak wojowniczego sportu zjednało w grupie szacunek dla Alfreda.

— Chcesz iść do wojska? — zapytał Hans.

— Może zamierzasz stać się sławnym myśliwym? — dodał Joe.

— Chcę się bić za swoją ojczyznę, ale gdzie i jak, tego jeszcze nie wiem. Staram się tylko być gotowym — powiedział Alfred cichym głosem.

— Ja będę marynarzem, a gdy otrzymam stopień oficerski, popłynę, jako dowódca podwodnej łodzi — rzekł Hans. — Nowy rodzaj statków. Jest to niebezpieczne, ale ciekawe pływanie!

— Ja pójdę do szkoły kawalerji, a, ukończywszy ją wstąpię do konnej gwardji, — wtórował mu Borys. — Najpiękniejszy to pułk w Petersburgu. Wysokie, lakierowane botforty, z białej łosiowej skóry rejtuzy obcisłe, biały krótki mundur ze złotem haftowaniem na kołnierzu i na piersi, na nim pancerz mosiężny, świecący, takiż hełm z orłem dwugłowym, długi pałasz, kary koń wysokiej krwi. Eh! Piękny pułk, a ciągle pozostaje przy boku Cara i jego rodziny...

Joe słuchał w milczeniu, zaciskając usta i szyderczo patrząc.

— A ty czem będziesz, Joe? — spytała Manon.

Anglik podniósł ramiona i cicho mruknął:

— Będę dyplomatą, jak mój ojciec... A ty, Manon?

— Ja... ja wyjdę bogato zamąż, będę miała dużo strojnych sukienek, brylantów. W teatrze i na balach wszyscy będą mówili z zachwytem: „Jaka piękna i szczęśliwa ta mała hrabina Debausse!“ — wołała dziewczynka, klaszcząc w dłonie.

— To już masz narzeczonego? — spytał, nagle rumieniąc się, Hans.

— Nie! — odparła Manon. — Tylko słyszałam, jak rodzice mówili, że chcieliby wydać mnie za syna starego hrabiego, tego, co ma w Bretanji historyczny zamek, a w Paryżu i Nicei wspaniałe wille, gdzie wiszą rzadkie obrazy i stoją marmurowe posągi.

— Znasz tego młodego hrabiego? — nacierał Hans.

— Nie widziałam go nigdy, ale stary hrabia jest przyjacielem tatusia, — odparła dziewczynka i, nagle zwracając się do Alfreda, zadała pytanie:

— Wszyscy powiedzieliśmy o sobie, tylko o tobie jeszcze nic nie wiemy! Co ty będziesz robił?

Alfred wzruszył ramionami i spokojnie, dobitnie rzekł:

— Będę rzucał bomby na wrogów Polski...

— Na wojnie? — zapytała zdziwiona Manon.

— I na wojnie i nie na wojnie... — odparł.

— Aha! — krzyknął Borys. — On chce być anarchistą!

— Ależ anarchistów posyłają na gilotynę? — szepnęła dziewczynka, zupełnie zbita z tropu.

— U nas takich wieszają! — rzekł Borys.

Alfred milczał, milczeli Hans i Joe, wpatrując się w surową, poważną twarz nowego towarzysza.

Hans zamyślił się głęboko. Anglik zaś wyrzucił jedno tylko słowo:

— Rewolucja...

Manon z przerażeniem spojrzała na Alfreda i, dotykając jego ramienia, szepnęła:

— Czy ty też będziesz miał na piersi napis: „śmierć tyranom“, będziesz wlókł na gilotynę strojne panie i poważnych panów, nosił na włóczni głowy zamordowanych?

Chłopak energicznie potrząsnął czupryną i rzekł:

— Nie — nigdy! My na gilotynę nikogo nie poślemy. To nas posyłają na śmierć, bo my walczymy z tyranami, nie z niewinnymi ludźmi...

Joe podniósł na mówiącego blade oczy i szepnął:

— Yes! Rozumiem...

— Rozumiesz? — zdziwił się Alfred.

— Yes! Anglja podtrzyma was, jeżeli to będzie dla niej potrzebne... — odparł.

Hans tymczasem zbliżył się do Manon i cicho zapytał:

— Kiedy się spotkasz z młodym hrabią?

— Nie wiem — odrzekła. — Ma on zaledwie siedemnaście lat i uczy się w „collège“ gdzieś w Ameryce. — Nie prędko jeszcze powróci do domu.

Hans uspokoił się i poweselał odrazu.

— Chodźcie na daleką przechadzkę za miasto, brzegiem jeziora! — zawołał.

Gromadka, przeganiając się i ścigając, skierowała się ku wyjściu z parku.

Manon szła, otoczona przyjaciółmi, roześmiana i rozbawiona.

Radość, towarzyszka młodości, porwała ich nagle, chociaż, zdawało się, nie było po temu żadnego powodu. Promieniowała ona z szczęśliwego nastroju Hansa, z kipiącej życiem i zdrowiem zgrabnej postaci dziewczynki.

Nawet surową twarz Alfreda rozświetlił uśmiech wesoły. Joemu żywiej błyszczały blade, zimne oczy.

Chłopcy jeden przed drugim usiłowali przypodobać się małej kobiecie.

Hans i Joe biegali na wyścigi, a w zawodach na daleki dystans Anglik wyprzedził Niemca. Widząc zmieszanie Hansa Joe obejrzał się i, uspokojony, że nikt na nich nie zwraca uwagi, poklepał towarzysza po ramieniu i mruknął:

— Nie smuć się, Hansie! To się nie liczy, bo nie był to bieg prawdziwy. Spróbujemy szczęścia innym razem...

— Dobrze, dziękuję! — odparł Hans.

Borys pokazywał swoją siłę, podnosząc ciężkie kamienie. Alfred zaś, wymachując laską, objaśniał najtrudniejsze i niezawodne cięcia szablą.

Dziewczynka, podświadomie rozumiejąc, że wszystko to robi się dla niej, obdarzała każdego uśmiechem lub okrzykiem, pełnym zachwytu, tak, jak gdyby wieniec laurowy wkładała na czoła zapaśników.

Nareszcie doszli do zatoki, głęboko wrzynającej się w ląd.

— Biskajska zatoka! — zawołał Hans. — Zupełnie Biskajska zatoka z kształtu, a ta kępa to nieznana wyspa.

— O! — mruknął Joe. — Niema nieznanych wysp i nieznanych mórz, gdyż wszędzie pływały już okręty Wielkiej Brytanji.

— Więc, jeżeli tak, — krzyknął Hans, — powiedz, jak się nazywa ta wyspa, ale bez namysłu!

— Manon-Isle, — odpowiedział zimnym głosem Joe, — należy zaś do posiadłości angielskich.

Hans zmieszał się, nie oczekując takiego obrotu sprawy. Manon zaczęła klaskać w dłonie i wykrzykiwać z dumą w głosie:

— Manon-Isle! Manon-Isle! Wyspa mego imienia!

— Należy jednak do Wielkiej Brytanji! — powtórzył z naciskiem Joe.

— Wiecie co? — rzekł Hans. — Zabawmy się od jutra w budowę portów w tej zatoce, którą proponuję nazwać „Zatoką Przyjaźni!“ Kto zbuduje najpiękniejsze miasto, i nada mu najdźwięczniejszą nazwę, ten może żądać, abyśmy uznali je za stolicę. Dobrze?

— Wspaniale! Bardzo się cieszę! Ja rozbiję ogrody wersalskie na brzegu zatoki! — wołała uradowana dziewczynka.

— Well! — zgodził się Joe, uważnie rozglądając się po terenie.

— Zrobione! — huknął sztucznym basem Borys.

— A kto mnie dopomoże, gdy wszyscy będą zajęci przy budowie swoich miast? — zapytała zakłopotana dziewczynka.

— Ja! — natychmiast odezwał się Alfred. — Ja nie będę budował swego miasta, bo...

Urwał i spojrzał na Manon.

— Dziękuję! — zawołała. — Dobry, poczciwy kamrat z ciebie.

Hans bacznie przyjrzał się Alfredowi, lecz, widocznie, wygląd chłopca nie wzbudził w nim niepokoju, więc nic nie powiedział i zaczął znosić kamienie, odłamki cegły i drzewa, rozrzucone na brzegu.

— Później zbudujemy sobie jachty i będziemy posyłali je z wizytami od miasta do miasta, — zaproponował Borys.

Joe podniósł oczy na mówiącego, zamyślił się, lecz po chwili zaczął badać głębokość zatoki i uważnie przyglądać się samotnej kępie.

— Yes! — mruknął do siebie.

Słońce już znikało za górami. Zmrok zapadał szybko. Musieli powracać do domu.

Szli, rozprawiając o swoich przyszłych miastach obmyślając dla nich pięknie brzmiące nazwy.        

ROZDZIAŁ II.

Nazajutrz rano Alfred, gdy służba hotelowa w zielonych fartuchach i miękkich pantoflach dopiero zaczynała sprzątać hall, wybiegł z domu i szybko kierował się ku „Zatoce Przyjaźni“. Chciał bowiem rycerski chłopak dopomóc Manon i zgromadzić dla niej jak najwięcej budulca. Nikogo jeszcze nie było na brzegu zatoki, lecz, rozejrzawszy się uważnie, Alfred spostrzegł nowe rzeczy, których wczoraj stanowczo tu nie było.

Na kępie na wetkniętym w ziemię drągu powiewała flaga angielska, dwie inne trzepotały na wietrze z obydwuch brzegów, tuż przy wejściu do zatoki.

— Hm... — mruknął chłopak. — Ten Anglik wyprzedził wszystkich, zajął najlepsze miejsce i, zamknąwszy wyjście i dostęp do zatoki, będzie panował niepodzielnie.

Zaczął się namyślać nad wyborem terenu dla Francuzeczki.

— Zbudujemy miasto na samym końcu zatoki, bo w tem wąskiem miejscu łatwiej będzie nam się bronić, a zresztą cała zatoka otworem stoi przed nami. I tak na pełne jezioro nie będziemy wypływali!

Po Alfredzie wkrótce nadbiegł Hans. Ujrzawszy flagi Joego, zacisnął pięści i krzyknął:

— Pośpieszył się i zajął strategiczny punkt!

Minęła jeszcze godzina, gdy wszyscy byli już przy pracy.

Manon planowała „ogrody wersalskie“, mające tarasami zbiegać ku wodzie; Alfred zaś wznosił na brzegu mury, składając je z kamieni i podpierając wbijanemi w ziemię odłamkami desek.

Joe i Borys przybyli z całą armją „robotników“. Byli to wynajęci chłopcy uliczni.

Joe z powagą oznajmił, że są to angielskie wojska kolonjalne; rozkazywał im, co mają robić, a łobuzy, pewni zapłaty, pracowali starannie, wbiegali do wody, wznosząc na kępie wały i wysokie mury.

Borys armję swoją nazywał „Azjatami“ i odrazu stawiał dwa miasta: jedno — małe nad brzegiem, które miało być Kronsztadtem, drugie — o kilka metrów dalej, pomiędzy pagórkami piasku — Petersburgiem.

Hans czekał, aż wszyscy rozpoczną pracę. Gdy zobaczył, że towarzysze zajęci są robotą, długo stał na brzegu i rozważał.

Nareszcie tupnął nogą i mruknął:

— Tu!

Wybrał miejsce w pobliżu Joego w małej wąskiej zatoczce, od strony wody bronionej przez dwa wystające z wody głazy.

Zabrał się do pracy w milczeniu i skupieniu. Rozpoczął od kopania głębokiego dołu, a gdy ujrzał warstwę lepkiej gliny, wykrzyknął radośnie:

— Teraz obaczymy!...

Hans pierwszy zakończył budowę Wilhelmsstadtu, jak nazwał swój port. Wały i wysokie mury z kamieni, otynkowanych gliną, zmieszaną z trawą, otaczały znaczny czworobok, dochodzący do głazów, broniących wejścia do małej, własnej zatoki.

Obejrzawszy uważnie swoje dzieło, chłopak zaczął kopać rów, którym otwierał boczne wyjście z małej do dużej zatoki.

— Mam teraz kanał Kiloński! szeptał do siebie i jął wznosić przy jego końcu mały czworokątny mur, niewysoki, lecz gruby.

— Kukshafen! — rzekł nareszcie i otarł pot z czoła.

Usiadł i rozglądał się dokoła.

Przed obiadem wszystkie porty były zbudowane. „Kolonjalne wojska“ i „Azjaci“ otrzymawszy zapłatę, odeszli, śpiewając i śmiejąc się.

Manon była bardzo znużona, gdyż musiała ciągle się schylać przy planowaniu tarasów wersalskich, wykopywaniu kwiatów polnych i przesadzaniu ich do swoich ogrodów, zbiegających ku wodzie.

Zresztą i chłopcy czuli ból w krzyżach, więc zaczęli się umawiać, że dopiero nazajutrz powrócą do „Zatoki Przyjaźni“.

— A dziś zagramy w tennisa! — zawołała Manon. — Tylko ja chcę grać w partji z Alfredem!

Joe i Hans, chociaż wiedzieli, że przegrają, natychmiast się zgodzili.

Borys zaś zapytał wyzywającym głosem:

— Jest nas pięcioro, więc w jakiej partji ja mam grać?

— Będziesz grał na zmianę z Joem i Hansem, — zadecydowała dziewczynka.

Kapryśnie wydał usta, lecz zgodził się, ociągając i niechętnem okiem spoglądając na Alfreda.

Małachowski poszedł oglądać budowlę Joego. Mały Anglik zbudował trzy naraz twierdze, a pomiędzy swemi portami przeciągnął zawieszone na drągach grube druty.

— Co to jest? — zapytał Alfred. — Telegraf?

— Nie, to most, łączący obydwa moje miasta, — odparł Joe.

— Chodźmy do domu, bo już czas na obiad! — zawołała Manon.

Umywszy ręce, powalane ziemią i gliną, pobiegli w stronę miasta.

Po obiedzie wszyscy znowu się spotkali na placu tennisowym.

Znowu wygrywali set po secie Manon z Alfredem, nareszcie Hans krzyknął:

— Dość tego! Jutro będziemy grali w innym składzie, bo tak to nie ciekawe. Zawsze przegramy.

— Dobrze! — zgodziła się, gniewnie marszcząc brwi, dziewczynka. — Dobrze, skoro boicie się Alfreda...

Hans i Borys nic nie odrzekli, lecz Joe, spokojnie patrząc na nią, odparł:

— Przyznajemy, że gra lepiej od nas wszystkich.

Chłopcy zbliżyli się do Alfreda i zaczęli naradzać się z nim co do niektórych uderzeń rakiety.

Borys tymczasem podszedł do Manon i coś opowiadał jej przyciszonym głosem.

Dziewczynka nagle zasłoniła twarz rękami i wykrzyknęła:

— Ależ to straszne?! Muszę zapytać o to Alfreda...

Borys zmieszał się i odparł szeptem:

— Powiedziałem o tem tylko tobie, Manon...

— Tak, tak, ale Alfred musi o tem wiedzieć i zaprzeczyć, jeżeli to jest nieprawda! — zawołała.

Borys chciał odejść, lecz ona schwyciła go za rękę i zawołała:

— Alfredzie, Joe, Hansie, chodźcie tu!

— Co takiego? — pytali chłopcy, otaczając ją i patrząc ze zdumieniem na pobladłą i przerażoną twarzyczkę przyjaciółki.

Dziewczynka, ciężko oddychając, zaczęła mówić urywanym głosem:

— Borys twierdzi, że Alfred jest synem zbrodniarza, zbrodniarza, którego powieszono za morderstwo w Rosji... To straszne! Czy tak istotnie było, Alfredzie?

Twarz chłopaka pokryła się śmiertelną bladością, ściągnęły się ciemne brwi i oczy błysnęły złowrogo. Milczał.

— A widzisz, widzisz?! — krzyknął Borys, rozzuchwalony milczeniem Alfreda. — Niech odpowie na pytanie, czy jego ojciec nazywał się Sewerynem? Sewerynem Małachowskim?

— Powiedz, Alfredzie... — szepnęła Manon, dotykając dłoni chłopca.

— Tak! — padło krótkie słowo.

— A więc wiedzcie — ciągnął Borys, triumfująco spoglądając na Alfreda, — wiedzcie, że jego ojciec zabił gubernatora i został powieszony... Tak, czy nie?

Cztery pary oczu wpiło się w usta bladego chłopca.

— Tak! — zabrzmiała odpowiedź.

— Wiem, że tak, bo mówił mi o tem ojciec, który wszystkich zbrodniarzy wyławia i przed sądem stawia! — ze złym śmiechem wołał Borys.

Zapadło milczenie. Nikt nie wiedział, co trzeba w takim wypadku zrobić. Czuli jednak, że coś należało czynić.

Pierwszy oprzytomniał i powziął decyzję Joe.

Patrząc badawczo, prawie surowo na Alfreda, spytał:

— Dlaczego powieszono ojca twego?

Alfred podniósł głowę i uważnie zatrzymał wzrok na każdej twarzy pokolei.

— Nie wiem, czy mnie zrozumiecie... — mruknął. — Trudno to wam pojąć, bo wy nie wiecie, co się dzieje tam, gdzie żyją tacy... Borysy.

— Mów! — rzekł Joe.

— Zapytam was pokolei, ciebie Joe i ciebie, Hansie, coby zrobili wasi ojcowie, gdyby cudzoziemcy znęcali się nad Anglikami i Niemcami, krzywdząc kobiety i dzieci, zamykając szkoły i kościoły?

— O! — wzruszył ramionami Joe. — Mój ojciec zabiłby pierwszego takiego, któregoby spotkał.

— Mój ojciec uczyniłby to samo! — zawołał Hans, potrząsając głową.

— Jesteście silnemi narodami, mającemi swoje państwa i rządy, więc, na szczęście dla was, zdarzyć się to nie może ani w Anglji, ani w Niemczech. My zaś jesteśmy tymczasem słabi, znosimy zatem długo znęcanie się i krzywdę, aż póki ktoś śmielszy nie zabije wroga. Tak postąpił mój ojciec, tak też będę czynił i ja, gdy dorosnę!

Znowu zapanowało milczenie.

Przerwał je Alfred zimnymi, twardym głosem:

— Niech teraz odpowie ten... Rosjanin, ojciec którego jest jednym z krzywdzicieli, czy nie za to został śmiercią ukarany mój ojciec — Seweryn Małachowski?

Borys długo milczał, aż odpowiedział nareszcie:

— Tak... ale to wszystko jedno, bo ojciec jego był zbrodniarzem.

— O! — mruknął Joe i pogardliwy uśmiech skrzywił wąskie usta chłopca.

— Nie!... — podtrzymał go Hans. — W tem jest coś innego... Coś jak na wojnie...

— Panna Corday też zabiła kogoś, a pamiętam, jak mamusia płakała, czytając o niej książkę! — dodała Manon.

— Dziękuję wam, że zrozumieliście mnie! — szepnął Alfred i, nagle skoczywszy ku Borysowi, z rozmachem uderzył go w twarz.

— Wisielec! — ryknął wyrostek, rzucając się na przeciwnika.

Rozpoczęła się bójka.

Nikt nie wątpił, że Alfred ulegnie, gdyż po każdym ciosie rozrosłego Borysa zataczał się i padał, krew ściekała mu z nosa i czoła, lecz zrywał się z ziemi i napadał ruchami szybkiemi i zwinnemi, coraz zręczniej unikając ciosów i zadając je.

Pojedynek się przeciągał.

Przeciwnicy walczyli w milczeniu. Godzina była już późna i nikt z publiczności nie zaglądał do ustronnej alei, gdzie toczył się bój.

Manon, wcisnąwszy twarz w drobne dłonie, stała bez ruchu, wyczuwając całą istotą swoją grozę chwili. Joe i Hans bladzi, z błyszczącemi oczami, śledzili walkę, pierwszą w ich życiu poważną walkę.

Alfred zmuszał cięższego od siebie i wyższego Borysa do obracania się wkółko, szybko atakując go z różnych stron i coraz uporczywiej nacierając. Zdawało się, że pozostaje nieczuły na straszliwe ciosy, że nic nie może pozbawić go sił i woli do walki. Wszyscy rozumieli, że nie zna strachu przed rosłym, silnym Rosjaninem i że postanowił zmóc go lub zginąć.

Joe, znawca boksu, pojął, że Alfred posiada system, nie robi niepotrzebnych ruchów i zamierza znużyć przeciwnika.

— Well! — syknął z zadowoleniem, spostrzegłszy, że Borys, już zmęczony, kilka razy uderzał pięściami w powietrze i, przechylając się przy zamachu, otrzymywał ciosy od Alfreda.

Upłynęło jeszcze kilka minut. Nagle Borys z krzykiem bólu zgiął się we dwoje, ugodzony pięścią w brzuch, a po chwili, rozkładając ręce, odrzucił się w tył i padł nawznak, zemdlony.

Alfred położył przeciwnika, uderzywszy go w brodę i pomiędzy oczy.

Mały Polak z pokrwawioną twarzą podszedł do leżącego wroga i postawił mu nogę na piersi.

— Well! — zawyrokował Joe.

— Zuch z ciebie! — zawołał Hans.

Manon, przycisnąwszy ręce do piersi, szeptała:

— Alfredzie... biedny, mały Alfredzie!...

Chłopak nic nie odpowiedział, bo nagle zatoczył się i padł nieprzytomny.

ROZDZIAŁ III.

Porty i miasta nad „Zatoką Przyjaźni“ stały samotne. Na murach siadywały tylko rybitwy lub wrony, a wśród wałów śmigały jaszczurki i skakały żaby.

Gromadka przyjaciół nie przychodziła tu przez kilka dni, wzburzona zajściem.

Manon spotykała się z Joem i Hansem w parku i przynosiła wieści o Alfredzie. Leżał w łóżku, a lekarz codziennie odwiedzał chorego chłopca.

Borys też nigdzie się nie pokazywał i dopiero po tygodniu Joe opowiedział, że spotkał go, wychodzącego od dentysty.

— Od knock-out’a nieraz łamią się zęby, — objaśniał. — Alfred uderzył go z całej siły zdoł— u w podbródek. Był to straszny, decydujący cios! All right!

Nareszcie Borys się zjawił, trochę zmieszany, lecz ukrywający zawstydzenie niezwykłą pewnością siebie i krzykliwemi przechwałkami.

— Będzie mnie pamiętał ten wisielec! — wołał. — Ojciec mój już się dowiedział, że Alfred jest ciężko chory. Dostał ataku nerwowego! Cha, cha, cha! Co za mężczyzna! Nosi się z sobą, jak baba!

Towarzysze w milczeniu i zakłopotaniu przyglądali się mówiącemu.

Nagle twarzyczka Manon spłonęła rumieńcem. Mrużąc pałające oczy, zbliżyła się do Borysa i zaczęła oglądać bluzkę na jego piersi.

— Zdaje mi się, że nie zeszedł jeszcze ślad stopy Alfreda, gdy zwalczywszy ciebie, postawił ci na piersi nogę?

— Niemądra jesteś! — żachnął się Borys. — Są to niesmaczne żarty! Wiem, że wy wszyscy jesteście po jego stronie. Nie znacie Polaków. Są to buntownicy...

— O! — skrzywił usta Joe i zapytał: — A dlaczego masz teraz aż trzy złote zęby?

Borys zacisnął wargi i odpowiedział syczącym głosem:

— Wybił mi ten... wisielec!

— Well! — mruknął Joe. — To widzę, że nie był on „babą“...

— Podstępnie uderzył mnie! — bronił się Borys.

— No! — energicznie zaprzeczył Anglik. — Uważnie śledziłem przebieg walki. Wszystko było all right! Mówisz nieprawdę!...

— Milcz ty, angielska małpo! — wrzasnął Borys.

Joe w jednej chwili zerwał z siebie kurteczkę i stanął w pozycji.

— Kłamca! — syknął, wyzywająco patrząc na Rosjanina.

W chwili, gdy miała rozgorzeć bójka, Manon zaczęła głodno płakać.

Hans podbiegł do niej.

— Co ci jest, mała Manon?

— Nie chcę, żeby się oni bili, to takie straszne, takie wstrętne! — mówiła, drżąc na całem ciele i płacząc coraz głośniej.

Chłopcy spojrzeli na nią i zaniechali bójki.

Borys zamaszyście splunął i, nie pożegnawszy nikogo, odszedł.

Żeby pocieszyć płaczącą, Hans rzekł:

— Zapomnieliśmy o naszych portach i o zabawie w „Zatoce Przyjaźni!“

Manon przez łzy uśmiechać się zaczęła i szeptać:

— A prawda... prawda! Chodźmy tam!

Doprowadzili do porządku swoje mury i rowy, a Manon zasadziła w „ogrodach wersalskich“ świeże kwiatki.

— Jak nazwiemy nasze miasta? — zapytał Joe.

— Mój port nazywa się Wilhelmsstadt na cześć cesarza Wilhelma! — zawołał bez namysłu Hans.

— Nazwę swoje główne miasto, leżące na prawym brzegu zatoki, — Power-city — odpowiedział Joe. — Jaką nazwę dajesz swemu miastu, Manon?

Dziewczynka zamyśliła się przez chwilę, poczem powiedziała:

— Patrie-en-fleurs!

— Brawo! — wykrzyknęli chłopcy. — Bardzo ładna nazwa! Patrie-en-fleurs będzie stolicą „Zatoki Przyjaźni!“

Dziewczynka klasnęła w dłonie.

— Jesteście dobrzy i mili! — zawołała uradowana. — Dziękuję wam! Ale cóż będziemy robili teraz?

— Musimy najpierw budować jachty, aby mogły odwiedzać zaprzyjaźnione porty, — rzekł poważnie Joe.

— Doskonale! — zgodził się Hans. — Musimy jednak wracać do domu po deski i instrumenty, bo dla takiej roboty trzeba mieć dłóta, świdry, młotki, noże i gwoździe.

— Well! — kiwnął głową Joe.

Dzieci pobiegły do miasta.

— A nie zapomnijcie zabrać z sobą dużo flag papierowych, żeby ozdobić nasze miasta! — mówiła Manon i nagle przystanęła.

— Co się stało? — zapytał Hans, patrząc na nią.

— Któż zrobi dla mnie okręty? — zapytała głosem, w którym drżały łzy. — Alfreda niema, a sama nie potrafię...

Chłopcy zamyślili się nad tą poważną przeszkodą.

— Każdy z nas podaruje ci jeden okręt — zadecydował nareszcie Joe.

— Naturalnie! — podtrzymał towarzysza Hans. — Zbuduję dla ciebie piękny jacht trzymasztowy.

— No, to biegnijmy prędzej! — zawołała dziewczynka, z wdzięcznością uśmiechając się do chłopaków.

Po południu na brzegach „Zatoki Przyjaźni“ kipiała robota.

Manon ozdabiała kwiatami i flagami Patrie-en-fleurs, zasadzała na tarasach wersalskich przyniesione z domu bratki różnobarwne i zdobiła zbiegające ku wodzie ścieżki białemi kamykami. Chłopcy strugali i heblowali deski, budując jachty, ustawiając maszty i przeciągając liny.

W oddali stał Borys, przyglądając się zabawie. Nie podchodził i nie witał się z nikim. Nareszcie zabrał się do pracy. Na murach wystawił armaty, powtykał rosyjskie flagi trójbarwne, w środku swego miasta z gliny zbudował kopulasty gmach, uwieńczony krzyżami.

Jeszcze jeden chłopak stał na uboczu i uważnie patrzał.

Przed wieczorem, gdy już sześć jachtów kołysało się przy brzegu koło wszystkich trzech portów, nieznajomy chłopak podszedł i, uchylając czapki, rzekł:

— Przepraszam! Czy mogę się zaprosić do towarzystwa, bo ta zabawa podoba mi się?

— Prosimy! — odparły dzieci.

— Będzie pan w mojej partji — zadecydowała Manon. — Ja temu sama nie poradzę. Proszę spojrzeć, jakie to piękne miasto — Patrie-en-fleurs!

— Bardzo piękne i wesołe, zupełnie jak nasze amerykańskie miasta na Florydzie — zgodził się chłopak.

— To pan jest Amerykaninem? — zapytała dziewczynka.

— Tak! Nazywam się Roy Wilson — odparł chłopak z ukłonem, silnie potrząsając ręce nowych przyjaciół.

Po zawarciu znajomości, Roy natychmiast zabrał się do roboty.

— Miss... — zaczął Amerykanin.

— Nazywaj mnie — Manon, Roy — zaproponowała dziewczynka.

— All right! — odrazu zgodził się chłopak. — Cieszę się, że będziemy very good friends, bo ja lubię tylko rozumne zabawy.

— A sport lubisz? — zapytał go Hans.

— O tak! — odparł. — Gram w foot-ball w dobrej, poważnej ekipie i w hokkey. Wolę jednak piłkę, bo tam trzeba kombinować nietylko głową lecz całem ciałem...

— Cóż będziemy robili? — spytała Manon. — Może zbudujesz dla mnie okręt?

— Poco? — odpowiedział Roy. — Masz już dwa i tego dość dla zabawy. Najlepiej będzie, jeżeli zamienimy Patrie-en-fleurs w nowoczesne miasto. Wtedy z innych portów zaczną zjeżdżać się tu ludzie, rozwinie się handel, dolary popłyną do banków...

— Ach, jak to dobrze mieć nowoczesne miasto! — klasnęła rączkami Manon. — Widziałam na obrazku Nowy Jork z drapaczami nieba! Bardzo zabawne!

— Zbudujemy sobie drapacze, gdzie umieścimy banki, biura, kinematografy, restauracje, urządzimy wodociągi, tramwaje, żeby mieszkańcy mieli wygodne życie, a później postawię na brzegu wysoką latarnię morską, aby wskazywała statkom innych państw drogę do nas!

Roy Wilson nakreśliwszy plan działania, nie zwlekając, przystąpił do wykonania. Poszedł do miasta i wkrótce powrócił obładowany różnemi przedmiotami.

Oprócz narzędzi stolarskich i rydla przyniósł dużą torbę z cementem, rulon żelaznej siatki, kilkanaście metrów rurki gumowej i duże żelazne pudełko. W parę dni później na placu, ogrodzonym murami, wznosiło się kilka domów o piętnastu piętrach. Zbudowane były z czterech słupów, pomiędzy któremi Roy naciągnął drucianą siatkę i oblepił ją cienką warstwą cementu. Na jednymi z domów ustawił żelazną skrzynkę z wodą, wpadającą w sieć rurek gumowych, które stanowiły wodociągi.

Pomiędzy domami Manon porobiła klomby i zasadziła krzaczki.

Na domach wisiały szyldy banków, fabryk, restauracyj, teatrów i biur. Każda ulica i plac miały swoją nazwę, obmyśloną przez Manon.

Chłopak przyniósł z domu dwa wozy tramwajowe i mały automobil, poruszane sprężyną. W Patrie-en-fleurs rozpoczął się ożywiony ruch. Wszędzie powiewały flagi, pieściły oko kwiaty.

Nareszcie Roy zbudował latarnię morską wysoki — słup z cementu i powiesił na nim małą latarkę papierową.

— Teraz mamy prawdziwe miasto, którego możemy się nie wstydzić! — zawołał, myjąc ręce, powalane gliną i cementem. — Szykuj teraz, Manon, jachty! Poślemy je z wizytą do Wilhelmsstadtu i Power-City, aby zawiozły sąsiadom nasze zaproszenie.

Tegoż wieczora dwa jachty, przybrane flagami i kwiatami, a ciągnione z brzegu za sznurki, skierowały się ku innym portom.

Dzieci bawiły się znakomicie, posyłały swoje jachty w odwiedziny z portu do portu, lecz, jak przewidywał Roy Wilson, goście najchętniej przybywali do Patrie-en-fleurs które rozbudowywało się coraz bardziej, a wieczorem cieszyło wzrok długiemi linjami palących się latarni, biegnących wzdłuż ulic i oświetlających plac. Połyskiwały okna drapaczy nieba, na ciemne wody zatoki rzucała promienie latarnia morska. Piękne miasto pociągało ku sobie jachty Anglji i Niemiec, więc chętnie tu przybywali Joe z Hansem, a Manon miała zawsze czekoladki lub owoce, któremi częstowała gości.

Po kilku dniach Joe zaczął budować nowe okręty nietylko na brzegu „Zatoki Przyjaźni“, lecz nawet w domu wieczorami, więc wkrótce posiadał całą flotę dużych i małych jachtów, handlowych statków i wojennych krążowników, uzbrojonych w działa.

— Poco ci tyle okrętów? — zapytał go Hans, z niepokojem patrząc mu w oczy.

— Zamierzam założyć kilka kolonij! — odparł krótko chłopiec.

Ciągnąc za sobą swoją flotę, ruszył wzdłuż brzegu i, odnalazłszy małą zatokę, zbudował nowe miasto.

Za jego przykładem poszedł zazdrosny Hans. W tym celu sporządził tak duży okręt, jakiego nie posiadał Joe.

— W małej zatoce trudno mu będzie manewrować! — zauważył Roy.

— Tak! Lecz zato Joe będzie czuł szacunek i strach przed moją flotą — odparł Hans. — Nie zechce napaść na mnie. Będę spokojnie zakładał swoje kolonje!

Roy Wilson wzruszył ramionami.

— It’s stupid! — burknął do Manon. — Nie mają porządnych miast, tylko same mury i wały, a kolonij im się zachciewa! Wiesz co, mała Manon, zburzmy nasze mury! Ukrywają one za sobą całe miasto. Jakby było pięknie, gdyby Patrie-en-fleurs mogła odbijać się w zatoce. Byłby to malowniczy widok!

— Ależ tak, tak! — zawołała dziewczynka. — Wtedy oświetlone domy i latarnie uliczne mogą się przeglądać w wodzie. Zupełnie jak Paryż w Sekwanie!

Szybko zburzono mury i Patrie-en-fleurs stanęła nad zatoką w całej okazałości i świetności. Roy zbudował tuż nad wodą długą kolumnadę z cementu, ozdobioną stojącemi na frontonie latarkami.

Dzieci nie posiadały się z radości.

Niedługo jednak cieszono się w „Zatoce Przyjaźni“.

Szukający dogodnego miejsca dla kolonij Hans wprowadził swój duży okręt do małej zatoki, doskonale nadającej się dla wzniesienia nowego miasta.

Ujrzał tam jednak mały jacht Joego.

Nie zwracając na to uwagi, chłopak zaczął zakładać miasto. Pracował cały ranek, a gdy prowadził swój okręt do Wilhelmsstadtu, ze zdziwieniem spostrzegł, że od Manon-Isle do brzegu był przeciągnięty sznur, stojący zaś na kępie Joe krzyknął:

— Nie wpuszczę ciebie, jeżeli nie zburzysz swojej kolonji, gdyż mój jacht zajął zatokę przed tobą!

Hans, nic nie mówiąc, zaczął zrywać sznur. Wtedy Joe cisnął w jego okręt kilka kamieni i przewrócił go.

— Wojna? — zapytał Hans, prostując się.

— Wojna! — odparł Anglik.

Chłopcy zaczęli w pośpiechu budować flotę. Hans spuszczał na wodę coraz większe okręty, Joe — coraz mniejsze, lecz liczniejsze.

W bitwach, gdy okręty, ciągnione za sznurki, ścierały się z sobą, Hans zwyciężał, bo jego ciężkie, wielkie „pancerniki“ szerzyły zniszczenie we flocie angielskiej. Zato, gdy wywiązała się „bitwa artylerji“, Hans przegrywał. Nie mógł on trafić kamieniami w drobne statki Joego, ten zaś łamał maszty i przewracał swemi pociskami duże okręty przeciwnika.

Wkrótce flota Hansa nie mogła ukazać się w „Zatoce Przyjaźni“, gdyż natychmiast z Manon-Isle i z Power-City leciały kamienie i topiły niemieckie okręty.

Hans był zmuszony ukryć swoje pancerniki we własnym porcie.

Manon postanowiła pogodzić zwaśnionych przyjaciół.

Joe, słuchając jej namów, upartym głosem odpowiadał:

— Niech się wyrzeknie kolonij, wtedy podpiszę pokój! Yes!

Hans też nie chciał słyszeć o zawieszeniu broni.

— Jakim prawem uważa się Joe za właściciela całego brzegu? To gwałt!

Zaczął namawiać Manon, aby dopomogła mu w walce z Anglją.

Bardzo lubiła Hansa i żałowała go, jednak odmówiła.

— Rozumiem! — mruknął rozgniewany chłopak. — Masz teraz Roya Wilsona i we wszystkiem słuchasz go. Jesteś złą, niepewną przyjaciółką! Ale ja mu pokażę i zburzę te głupie, wstrętne amerykańskie drapacze!

Powiedziawszy to, odwrócił się od Manon.

— Jesteś niegrzeczny i zły! — zawołała dziewczynka. — Jesteś rozgniewany i mówisz głupstwa! Roy Wilson nie boi się ciebie!

Obrażona, odeszła.

Hans spełnił groźbę. Przez swój kanał wyprowadził dwa okręty, zatopił jachty Manon i zaczął ciskać kamienie w Patrie-en-fleurs.

— Stój! — krzyknął Roy. — My nie bierzemy udziału w wojnie. Jakim prawem napastujesz nas?

— Zburzę wasz głupi port! — wołał rozwścieczony Hans. — Komu są potrzebne te babskie wersalskie ogrody i te tyki, zamiast domów?

Joe przyglądał się zdaleka całemu zajściu, bo obawiał się wyprowadzić swoje stateczki.

— Wypowiadam wojnę Francji! — wrzeszczał Hans. — Zdobędę miasto i tu założę swoją kolonję!

— Ja nie będę walczył! — spokojnie odparł Roy Wilson. — Jest to bezsensowne job. Budowaliśmy nasze miasta, pracowaliśmy, traciliśmy czas, a teraz mamy to burzyć? Głupio! Bardzo głupio!

W odpowiedzi na to Hans cisnął kamień i uszkodził latarnię morską.

— Słuchaj ty, brutalu! — krzyknął Amerykanin. — Latarnia obsługuje całą zatokę, wszystkie pływające w niej okręty, a więc i twoje. Pocóż masz niszczyć ją? To bardzo dziki pomysł!

Hans w milczeniu ciskał kamienie w latarnię, odbijając od niej kawałki cementu.

Manon blada, z płonącemi gniewem oczami, rzekła poważnym i groźnym głosem:

— Poczekaj, Roy! Patrie-en-fleurs jest mojem miastem i ja się będę broniła.

Powiedziawszy to, zaczęła rzucać kamienie w okręty Hansa, a tak celnie, że musiał się cofnąć.

— Manon, — powiedział Roy ze smutkiem w głosie, — nie mogę więcej pomagać ci. Nie mogę, bo lubię rozumne zabawy, gdzie się coś robi nowego, coś się zdobywa, co ma wartość, lecz burzyć zrobione — to nie moja rzecz!

Wzruszył ramionami pogardliwie i, po raz ostatni ogarnąwszy wzrokiem „Zatokę Przyjaźni“, odszedł, pogwizdując.

Manon pozostała samotna. Czuła się smutna i bezradna, jednak, przypomniawszy sobie brutalność Hansa, zmarszczyła brwi i zamyśliła się głęboko.

— Hallo, Joe! — krzyknęła. — Zawrzyjmy przymierze! Na wodzie ja ci nie mogę pomóc, bo Hans zatopił moje jachty, lecz będę broniła brzegu. Nie uda mu się zdobyć Patrie-en-fleurs i założyć tu swojej kolonji!

— Well! — odkrzyknął Joe. — Hans będzie zmuszony poddać się!

Tymczasem zapadł wieczór i musieli powracać do miasta.

Manon szła obok Joego, smutna i milcząca. Chciałaby zbliżyć się do Hansa, lecz zacięty chłopak posępnie wlókł się na uboczu i nie patrzał na nią.

Joe kroczył wyprostowany, dumny, pewny siebie.

W milczeniu rozstali się przy bramie parku, przez zęby rzuciwszy sobie słowa pożegnania.

Dziewczynka nie spała całą noc. Ledwie brzask zajrzał do pokoju, ubrała się i, zabrawszy z sobą, długi sznur i nóż, wybiegła z domu.

Przyszedłszy na brzeg „Zatoki Przyjaźni“, ze smutkiem obejrzała szkody, poczynione latarni przez Hansa, westchnęła i zabrała się do roboty.

Przeciągnęła sznur tuż ponad wodą, odgradzając się od statków Hansa, chociaż wiedziała, że zawzięty i porywczy chłopak, jeżeli zechce, zerwie tę przegrodę.

Jednak, widocznie, Manon wszystko dobrze rozważyła podczas bezsennej nocy. Wiedziała, że teraz była zmuszona sama sobie radzić, więc obmyśliła taki sposób obrony, jakiego nikt się nie spodziewał.

Wzięła kawał sznura, uwiązała go do sporego kloca zatopionego drzewa, leżącego przy brzegu, drugi zaś koniec, przeciągnąwszy go pod wodą, ukryła tam, gdzie dobiegały do kresu ogrody wersalskie i kolumnada, zbudowana przez Roya Wilsona.

Ledwie skończyła swoje przygotowania, zjawił się Hans. Widocznie, spędził też noc bezsenną, zatrutą wrogiemi uczuciami do dawnych przyjaciół, bo miał bladą, ponurą twarz i pozdrowił dziewczynkę zimnem skinieniem głowy.

Po nim przybiegł Joe. Zdjąwszy trzewiki i pończochy, zajął placówkę na kępie.

Drażnił przeciwnika, wpuszczając do zatoki najdrobniejsze stateczki, których nie mógł Hans trafić, rzucając kamienie, padające dokoła i nie przynoszące szkody flotyli Joego. Gdy zaś chłopak usiłował wyprowadzić z portu swoje niezgrabne pancerniki, Anglik zasypał je celnemi pociskami i zmusił do odwrotu.

— Poczekajcie! Poczekajcie! — mruczał Hans, zaciskając pięści.

Po chwili wypuścił z kanału kilka drobnych „jachtów“. Zdumiony Joe, starannie mierząc, ciskał w tę flotylę kamienie, nie uważając na to, co robi Hans. Chłopak, widząc, że przeciwnik zajęty jest walką z jachtami, które, poderwane przez wiatr, rozbiegły się po zatoce w kierunku posiadłości angielskich, szybko wyprowadził wszystkie swoje duże pancerniki i zaczął holować je w stronę Patrie-en-fleurs.

Manon, zajęta czyszczeniem ulic i placu swego miasta, ujrzała zbliżającego się nieprzyjaciela i szybko stanęła koło miejsca, gdzie był ukryty koniec pogrążonego w wodzie sznura.

Hans na chwilę zatrzymał się przy przegrodzie, lecz, namyśliwszy się, zerwał sznur i, ustawiwszy przed Patrie-en-fleurs swoje okręty w groźnym szeregu, zawołał szyderczym głosem:

— Manon, poddaj się, bo moje pancerniki zburzą twoje miasto, jeżeli będziesz ze mną walczyła!

— Nie masz prawa zrywać przegrody! — odpowiedziała dziewczynka, schylając się nad wodą.

— Prawo należy do silnego! — krzyknął Hans. — Jeszcze raz pytam, czy poddajesz się? Za chwilę moje pancerniki zagrzmią ze wszystkich dział!

— Nie poddaję się! — odrzekła twardym głosem.

— Ognia! — krzyknął napastnik i cisnął pierwszy kamień.

— Miasto moje jest bezbronne, nie posiada murów i floty — upomniała go groźnie. — Żądam, abyś odszedł i nie napadał na Patrie-en-fleurs, gdzie przebywa pokojowa ludność, kobiety, dzieci; poniosą szkodę piękne gmachy...

Mówiąc to, ujęła koniec zanurzonego sznura.

— Ognia! — powtórzył komendę Hans i cisnął drugi kamień, który odłupał część jednego z cementowych gmachów.

— Będę się broniła do ostatniego tchu! — krzyknęła, wbijając w złą, zawziętą twarz Hansa płonące gniewem oczy.

— Ty będziesz się broniła? — wybuchnął śmiechem chłopak i cisnął trzeci kamień.

Wtem