Pierścień z krwawnikiem - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook

Pierścień z krwawnikiem ebook

Antoni Ferdynand Ossendowski

3,0

Opis

Tajemnicze Himalaje i jeszcze bardziej tajemniczy Tybet, a tam młody Polak przeżywający niesamowite przygody! Jest też i wątek miłosny – pierwsza miłość, gorąca i bezgraniczna… jest wątek sensacyjny – porwanie indyjskiej księżniczki i dramatyczny pościg za dziewczyną… jest wreszcie i wątek po części nadprzyrodzony, po części kryminalny, którego bohaterem jest tajemniczy lama posiadający nadludzkie moce, ale także będący zręcznym trucicielem, któremu sumienie nie wyrzuca popełnianych zbrodni. Książka wciąga i czyta się ja jednym tchem!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ferdynand Antoni Ossendowski

Pierścień z krwawnikiem

__________

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak

Na okładce: Lama buddysjski, autor fotografii nieznany, fotografia pochodzi z ok. 1883 r.

Licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Lama_bouddhiste.jpg?uselang=fr

Tekst wg edycji z roku 1938. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2018 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-8064-743-5

Pierścień z krwawnikiem

ROZDZIAŁ I. KARAWANA Z PRZEŁĘCZY CZETANG.

Mała karawana, złożona z trzech zaledwie wielbłądów i dwóch kosmatych i ponurych jaków jucznych stanęła na szczycie — przełęczy Czetang. Od zachodniej jej strony ciągnęły się majestatyczne wierchy Himalajów i we wrześniowym słońcu skrzyły się lodowatymi szczytami, uchodzącymi coraz dalej i dalej, tam, gdzie strzelały ku niebu białe, martwe piramidy Everestu, Gaurizankaru, Kang-czendżungi i Dawalagiri. Te olbrzymy górskie podnosiły swoje głowice w białych zawojach śnieżnych zbyt daleko, aby je widzieć z przełęczy, na której stanęła znużona ciężkim przejściem karawana. Za to zębaty wierch Kulhakangri, otulony w tej chwili ciężką, szarą chmurą, panował nad całym południowo-wschodnim Tybetem.

Mongoł, zapewne przewodnik, zszedł z wielbłąda i rozejrzał się dokoła. Po chwili wyciągnął rękę ku północy tam, gdzie w przerwie pomiędzy górami niby rzucona na ziemię klinga szabli błyszczała wstęga rzeki.

— Jaro-Tsungro! — mruknął, przypomniawszy sobie ciężką przeprawę na chwiejnym promie tybetańskim.

W tym samym kierunku pobiegły też oczy dwóch jego towarzyszy. Byli oni zupełnie niepodobni do olbrzymiego Mongoła, stojącego przed nimi. O ile ten miał niemal potwornie szerokie bary i potężne kabłąkowate nogi, okrągłą, płaską, ospą pooraną twarz, o tyle jego towarzysze byli małego wzrostu, zwinni i ruchliwi. Wąskie, inteligentne o cienkich rysach twarze ich o lekkoskośnych oczach zdradzały japońskie pochodzenie obu.

— Patrz, Iwari! — wskazał jeden z nich na połyskujące w oddali zakole rzeki. — To przecież Brahmaputra!

— Widzę! — uśmiechnął się starszy Japończyk. — Widzę i przypominam sobie, jakeś drżał wczoraj o nasze wielbłądy, Sumbaro, kiedy prom na środku rzeki przechylił się, natrafiwszy na kamień.

— Ha! — wzruszył ramionami Sumbara. — Myślałem, że cała nasza wyprawa weźmie w łeb! Tam za Tanglą nigdzie nie znaleźlibyśmy wielbłądów, bo wszystkie spędzono do Lhasy i Taszi-lumpo, pułkowniku. Poza tym byłem zły na Tybetańczyków. Bęcwały! Dobre dwa tysiące lat w tym samym miejscu przepływają rzekę i nie wiedzą, gdzie są kamienie...

Iwari zachichotał cichutko i chytrze.

— Tybetańczycy znają dokładnie łożysko Brahmaputry, ale zna go też ktoś inny... — mruknął zagadkowym głosem.

— Czyżbyś myślał, że to on namówił przewoźników? — spytał Sumbara z niepokojem. — Czyżby już podejrzewał?

— Nie twierdzę tego, ale... czyż jest to tak niemożliwe, majorze? — pytaniem na pytanie odpowiedział Iwari i ześlizgnął się z wielbłąda. — Musimy wyprostować nogi!

Po chwili podeszli obaj do Mongoła. Z wyrazu szacunku z jakim patrzyli na niego można byłoby wywnioskować, że ten olbrzymi człowiek o brzydkiej, ordynarnej, a jednocześnie dumnej twarzy jest czymś więcej niż zwykłym przewodnikiem przez „dach świata“, jak Tybetańczycy nazywają swoją niedostępną, tajemniczą, górzystą krainę.

Rzeczywiście obejrzawszy się dokoła Iwari powiedział:

— Dostojny kapłan dokonał prawdziwego cudu! W tak krótkim czasie i prawie bez przeszkód zrobiliśmy ten przebieg z Dołon-Nor aż do granicy Tybetu!...

Mongoł uśmiechnął się wyniośle i mruknął:

— Nie podejmuję się rzeczy, których wykonać nie mogę! Panowie widzieli, że zielony kamień mego pierścienia otwiera przede mną bramy klasztorów i usta ludzi, powtarzających trzy razy dziennie imię boskiego Buddy-Gotamy... teraz pozostaje nam jeszcze jedna próba, najcięższa bodaj próba...

— Próba? Tak już blisko jesteśmy granicy Assamu... — wtrącił niespokojnym głosem Iwari.

Mongoł rozwiązał szeroki pas i rozpiął długi kożuch barani. Ukazały się fałdy szerokiej szaty kapłańskiej z żółtego jedwabiu. Na tej wspaniałej tkaninie widniały liczne plamy i uszkodzenia — ślady dalekiej i ciężkiej snadź podróży.

Ślady jej odnaleźć można było również na twarzach i rękach podróżników, a nawet na wielbłądach.

Skóra ludzi opalona na węgiel przez mroźne wichry i odbite od śnieżnych pól promienie słońca, miała głębokie pęknięcia na wargach, nozdrzach i koło paznokci. Oczy o nadmiernie rozszerzonych źrenicach były przekrwione i otoczone zaczerwienionymi powiekami. Ruchy nawet u małych, szczupłych Japończyków odznaczały się niezwykłą dla tego ludu powolnością i ociężałością, nabytą na wielkich wysokościach, gdzie byle gwałtowniejsza praca mięśni powodowała krwotoki z nosa i uszu lub nawet nagłe omdlenie.

Wielbłądy, oszerszeniałe i okryte szronem, stały z nisko opuszczonymi łbami, ciężko robiąc bokami; z pysków ich i z chrapów zwisały długie sople zamarzniętej śliny i krwi. I tylko na jakach-sarłykach o końskich ogonach i zawsze wściekłych oczach nie znać było długiego i ciężkiego niewymownie marszu.

— Dostojny kapłan zna tu wszystkie drogi, ścieżki i przełęcze tak dokładnie, jak gdyby podróżował po swoim kraju Czacharów — odezwał się major Sumbara, zapalając cienką fajeczkę. — Bez mapy, kompasu i zegara nie omylił się wielki kapłan ani razu!

— Długo mieszkałem w klasztorze Taszi-lumpo i z polecenia świętobliwego Panczen-Lamy zwiedziłem wszystkie „kure“, to jest klasztory i pustelnie wschodniej połaci Tybetu — odpowiedział. — Przed dziesięciu laty nie spotkalibyśmy tu bodaj żadnego człowieka, który nie znałby Dżałhandzy-hutuhty..., czyli przeora klasztoru lub starszego lamy — kapłana świątyni lamaickiej. Z całego kraju napływały do mnie tłumy chorych...

— Tak, tak! — zawołał Iwari. — Słyszałem dziwne opowieści o waszej wiedzy lekarskiej, hutuhto! Ale pozwoli dostojny kapłan, że powtórzę mu moje pytanie. Jakiej jeszcze nowej próby musimy oczekiwać?

Lama spojrzał na słońce i zamruczał, zawijając się w poły kożucha.

— Gdy słońce przygasać pocznie na śnieżnym wierchu Kulhakangri, trafimy na drogę karawanową. Biegnie ona do klasztoru Tassgong. Tam czeka na nas próba...

Oczy Mongoła błysnęły dziwnym ogniem.

— Klasztor Tassgong? — powtórzył Sumbara. — Mamy informacje, że rządzi tam pundita Eher-balan... człowiek pewny, nasz...

Dżałhandzy zmrużył oczy i wydął wargi.

— Eher jest pewnym człowiekiem, oddanym sprawie, lecz przy nim jak cień nieodstępny tkwi ktoś inny... ktoś inny...

— O kim mówi dostojny kapłan? — spytali Japończycy.

Hutuhta jeszcze bardziej zmrużył oczy. Przez ledwie dostrzegalną szparę pomiędzy nabrzmiałymi powiekami, niby dwie niezagasłe, nikłe iskierki świeciły się z jakiejś niezbadanej głębiny drapieżne źrenice.

— Mówię o turdzy-lamie imieniem Bujuk — szepnął.

— Bujuk? Nie znam tego nazwiska! — zdumiał się Iwari.

Hutuhta pokiwał głową i machnął ręką.

— Tak też myślałem! — uśmiechnął się samymi tylko oczyma. — Opowiem o nim panom, ale przed tym spełnijmy przepis mojej wiary. My, lamaici na wszelkich niebezpiecznych miejscach musimy składać ofiary bogom i duchom. Na przełęczy Czetang włodarzy zły duch Puryn. Musimy uczcić i ułaskawić go ofiarami!

To mówiąc oczami wskazał na złożoną na spychu górskim kupę suchych gałęzi. Było to tak zwane „obo“, najprostszy na świecie ołtarz bóstwa.

Mongoł zeszedł trochę niżej, gdzie w głębokich szczelinach płaszczyły się tuż przy piargach zaczajone modrzewie niziutkie, chociaż o grubych, straszliwie wykoszlawionych i powyginanych pniach i gałęziach. Zrąbawszy dużym nożem trzy gałązki, rzucił je na „obo“ a potem, uchyliwszy połę kożucha, oddarł od podołu żółtej szaty pasemko jedwabnej tkaniny i zawiesił je na wystających ze stosu prętach.

— Ofiarujcie Purynowi soli i prosa... po garści! — powiedział podchodząc do towarzyszy.

Sięgnęli do „terkyłów“, skórzanych worów, zawieszonych na siodłach wielbłądzich, i pogrzebawszy w nich poczęli się zbliżać do „obo“.

— Stójcie! — zawołał Dżałhandzy. — Nie wolno rzucać ofiar na ziemię, trzeba je stawić w naczyniu.

— Mamy po jednej tylko miseczce... — zauważył major.

— Oddajcie je Purynowi! — poradził lama. — Wieczorem w Tassgong kupimy nowe miseczki u kupców chińskich mających swoją osadę pod murami klasztoru.

Gdy ofiary zostały umieszczone przed ołtarzem złego ducha przełęczy, hutuhta powiedział:

— Posilmy się prażonym prosem na sucho! — i wydobywszy z torby garść ziaren zaczął żuć je mocnymi, żółtymi zębami, przyglądając się sępowi, który z jękliwym kwileniem zataczał nad przełęczą coraz to węższe i węższe koła.

W pewnej chwili drapieżnik jak kamień spadł na jednego z wielbłądów, zatrzepotał nad nim potężnymi skrzydłami i, zanim Mongoł zdążył nadbiec, wyszarpnął nieszczęśliwemu zwierzęciu kawał mięsa z rany, natartej przez twarde siodło. Wielbłąd zatoczył się i wydał żałosny ryk.

— Wczoraj opadły go czarne wrony z czerwonymi dziobami, a dziś znów sęp! — zamruczał lama z troską w głosie. — Ten wielbłąd długo już nie pociągnie... Będziemy zmuszeni kupić nowego w Tassgongu, jeżeli tylko mnisi zechcą go nam sprzedać.

— Dlaczego by nie zechcieli? Zapłacimy złotem! — zauważył Iwari.

— Wszystko będzie zależało od turdzy-lamy Bujuka — warknął Mongoł.

Zapanowało milczenie.

Japończycy oczekiwali obiecanych im wyjaśnień i kładąc sobie do ust małe szczypty prosa przeżuwali je ostrożnie. Nagle Sumbara przypomniał coś sobie i wstał.

— Dam obrok zwierzętom — powiedział.

— Nie trzeba! — potrząsnął głową hutuhta. — Na takiej wysokości nawet sarłyki jeść nie będą.

Japończyk usiadł na odłamku skały i znowu w milczeniu żuł ziarnka prosa.

Mongoł zaspokoiwszy głód, otarł usta, wyszeptał jakąś modlitwę i zaczął swe opowiadanie, kołysząc się całym ciałem, co stało się nawyknieniem jeźdźca.

— Wiecie przecież, że Mongolia miała swego cesarza, z którym, nie uznając go oficjalnie, liczyły się jednak Chiny i Rosja?...

— A jakże! Był nim Żywy Budda, bogdochan, przeor klasztoru w Urdze — odpowiedzieli natychmiast Japończycy. — Ale Żywy Budda nie żyje! W roku 1926 zabili go bolszewicy, zająwszy stolicę Mongolii... — odpowiedział pułkownik.

Dżałhandzy potakiwał im ruchem głowy, a, gdy zamilkli, zamruczał:

— Bolszewicy nigdy by się nie odważyli zamordować Żywego Buddy, lecz podjął się tego przekupiony przez nich Bujuk. Piastował on wówczas straszliwą godność wśród lamów ze świty arcykapłana. Był turdzy-lamą!...

— Cóż to za godność? — spytał Iwari obcierając dłonie o poły kożucha.

— Turdzy-lama oznacza kapłana-truciciela! — szepnął Mongoł. — Wielcy arcykapłani z Lhasy, Taszi-lumpo i Urgi zwykle mają przy sobie turdzy-lamów.

— Po co?

— Na rozkaz kierowników naszej wiary usuwają oni niedogodnych, niebezpiecznych i buntowniczych ludzi — objaśnił hutuhta. — Bujuk użył swej wiedzy przeciwko osobie arcykapłana, po czym bolszewicy z łatwością już zagarnęli ojcowiznę wielkiego Dżengiza-chana — Mongolię!

— W jakiż sposób ten zdrajca mógł pozostać przy życiu?! — zawołał oburzony Sumbara.

— Tego nikt nie wie! — ze smutkiem odparł lama. — Dopiero w tym roku dowiedzieliśmy się przypadkowo, że pod przybranym nazwiskiem przebywa on w klasztorze Tassgong i ma tam ogromne wpływy.

— Bujuk przecież o nas nic nie wie, więc z tej strony nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo — wtrącił Iwari i spojrzawszy na hutuhtę dodał: — Chyba, że pozna was, kapłanie...

— Bujuk nie zna mnie! — przecząco potrząsnął głową Dżałhandzy. — Za czasów turdzy-lamy nie bywałem na dworze Żywego Buddy, gdyż nie zgadzałem się z wrogą względem Chin polityką arcykapłana i pomiędzy Urgą a klasztorem moim w Dołon-norze doszło w końcu do rozłamu.

Japończycy słuchali uważnie.

Hutuhta ciągnął dalej:

— Miałem sposobność przekonać się, że Bujuk ma długie ręce i długie uszy...

— Co to znaczy?

— Znaczy to, że ma swoich ludzi wszędzie i dokładnie wie, co się dzieje w naszym kraju. Była chwila, że bolszewicy zamierzali uczynić go arcykapłanem w Urdze! Bujuk — arcykapłanem w Urdze! — ze zgrozą w głosie powtórzył Dżałhandzy.

— Dlaczegóż nie zrobili tego? — spytał Sumbara. — Było by to dla nich wygodne i korzystne?

— Ach! — zaśmiał się hutuhta. — Bolszewicy poczęli wówczas właśnie wykorzeniać u siebie wszelkie religie, więc nie mogli już narażać się swoim komunistom uznaniem nowego arcykapłana!

Japończycy uśmiechali się chytrze i kiwali głowami.

Rozmowa się urwała.

Wszyscy myśleli o tym, co czeka ich w tajemniczym klasztorze Tassgong, gdzie miała siedzibę najsłynniejsza na cały Tybet, Mongolię, Sin-Kiang, Chiny, Birmanię i Indie szkoła kształcąca niezrównanych lekarzy tybetańskich, i gdzie zaczaił się morderca Żywego Buddy, lekarz-truciciel — nieuchwytny i podstępny.

Podróżnicy siedzieli w milczeniu patrząc przed siebie.

Ku wschodowi ni to grzebieniasty tułów potwornego smoka, ni to fale bijące w wiszary nadbrzeżne i nagle skamieniałe uchodziły w mglistą dal coraz to niższe uskoki Himalajów, by tam, gdzieś przed doliną Mekongu powiązać swoje gałęzie z zawiłą siecią grzbietów indochińskich. Poniżej przełęczy widniały fałdy szybko opadających spychów. Tam i sam pomiędzy ich graniami odcinały się od śniegu i szarych osypisk piargowych granatowoczarne plamy lasów modrzewiowych. O jakieś dwieście kroków od „obo“ widniał szkielet wielbłąda. Padł tu zapewne niedawno, gdyż na kościach jego pozostały jeszcze szmaty rudej skóry i czarnego mięsa, którego sępy nie zdołały poszarpać i pożreć.

Nagle rozległ się głośny tupot.

Na tej wysokości, w nieruchomym, stężałym powietrzu tupot wydał się niezwykle głośnym, tymczasem to tylko poruszyły się wielbłądy, przestępując z nogi na nogę.

— Wsiadajmy! — zawołał Mongoł. — Wielbłądy wypoczęły trochę i mogą już iść dalej. Zanieśmy raz jeszcze modły duchowi gór!

Poszli do „obo“ i nie zwrócili uwagi, że jeden z jaków raz po raz potrząsał brodatym łbem, boczył się i parskał. Gdy stali przy stosie gałęzi, narzuconych tu przez podróżnych, czekając aż Dżałhandzy skończy dość długą modlitwę i zaklęcia, spoza zachodniej krawędzi przełęczy wyślizgnął się jakiś człowiek a, śmignąwszy wśród głazów i złomisk, podczołgał się do wielbłądów i wprawnym ruchem ręki wbił im coś w obsady kopyt. Zanim hutuhta z towarzyszami powrócili do zwierząt, człowiek ów zniknął już w głębokiej rozpadlinie, ukrył się w niej i wsiąknął w szarzyznę skał, jak złowróżbny duch przełęczy, nienawidzący ludzi — Puryn.

Mongoł i Japończycy słyszeli jękliwe zawodzenia wielbłądów, lecz przecież nieraz już ryczały tak żałośnie, znużone daleką i niewymownie ciężką drogą. Dosiedli swoich dwugarbnych wierzchowców i puściwszy naprzód juczne sarłyki, ruszyli w dalszą drogę.

Przez dłuższy czas nie spostrzegali, że za nimi niby szkarłatne kwiaty maku na śniegu czerwieniły się gorące plamy krwi. Jeden krok wielbłądów i dwanaście nowych plam! Dopiero, gdy jedno ze zwierząt obchodząc sterczącą skałę potknęło się nagle i uklękło tak niespodziewanie, że major Sumbara stoczył się z siodła — Mongoł mruknął podejrzliwie i pytająco:

— Wielbłąd potknął się na stromym spychu?

Zatrzymał swego wierzchowca i zeskoczył na ziemię. Jednego rzutu oka starczyło mu, by zrozumieć, co się stało. Na śniegu szkarłatnymi znakami ktoś nieznany — człowiek czy duch — wypisał wyrok dla karawany. Hutuhta nic nie mówiąc pochylił się nad kopytem swego wielbłąda i wyciągnął długi kolec jakiejś rośliny.

— Sodzy-bajana! — szepnął w przerażeniu.

— Sodzy-bajana? — powtórzyli za nim Japończycy nazwę trującego krzewu. — Sodzy-bajana!... Co robić?...

Mongoł przykucnął przed wielbłądem, namyślając się. Wahał się widać i nie śmiał powziąć stanowczej decyzji. Wreszcie wyjął nóż z pochwy i począł go ostrzyć na kamieniu, popluwając na klingę. Po chwili powiedział:

— Wyciągnijcie kolec, wbity w lewe przednie kopyto! Przygotujcie rzemienie!

Błyskawicznym ruchem noża przeciął żyłę na nodze wielbłąda, a potem zrobił to samo innym, mrucząc:

— Niech odpłynie krew... To pomaga... No, a teraz przeciągnijcie wielbłądom nogi rzemieniami, żeby więcej nie krwawiły. Muszą dojść do Tassgongu... muszą!...

Skończywszy opatrunek ruszyli w dalszą drogę. Wielbłądy szły porykując przeciągle i postękując, niby żaląc się i błagając o ratunek.

Dżałhandzy, wpatrzony w coraz bardziej mglistą dal, szeptał jak gdyby jakieś zaklęcie potężne jedno i to samo słowo:

— Tassgong!... Tassgong!...

Rozumiał, co się stało. Nie wątpił już od dawna, że karawana jest śledzona bacznie i że ktoś jak cień, sunie za nią nawet w miejscach najdzikszych i najniebezpieczniejszych. Chociaż wyczuwał to instynktem nomada i wrodzonym mu darem jasnowidzenia, jednak jakaś również potężna a wroga siła nie pozwalała mu przeniknąć tajemnicy, od której zależał los całej wyprawy.

Dżałhandzy przypominał sobie różne wypadki.

Zaczęły się one od chwili, gdy prowadzona przezeń karawana wyruszywszy z Dołon-Noru weszła do górzystej krainy Ała-Szań. Tam wykrył studnię, do której nieznany wróg wrzucił rozkładający się kadłub barana i na trzy dni ludzi i zwierzęta pozbawił wody. Wkrótce po tym, gdy przechodzili wąską, głęboką dolinę w górach Wzun-Mo-Lun ktoś zrzucił na nich głazy i lawinę piargową ze zboczy Pao-Linu, lecz zaledwie raz jeden spostrzegł na piasku, przy jakiejś rzece ledwie widzialne ślady stóp ludzkich, ale tak nikłe, że nie był zupełnie przekonany, czy tędy przechodził człowiek.

A teraz znów na przełęczy Czetang!

Gdy Japończycy tamowali puszczoną krew wielbłądom, hutuhta obszedł całe siodło przełęczy, lecz nic podejrzanego nie spostrzegł.

Zmysłami jasnowidza uświadamiał sobie, że musi stanąć w Tassgongu, że lama-truciciel jest już uprzedzony o zbliżającej się karawanie i o jej przewodniku, czuł też, że w klasztorze — niedawno jeszcze najbardziej oświeconym i sławnym w świecie lekarzy azjatyckich — spotka kogoś, kto będzie miał wpływ na podjętą w Dołon-Norze sprawę.

Szeroko rozwarte i w tej chwili zasnute jakąś ruchomą mgłą oczy przeora widziały tego człowieka.

Zdumienie nie opuszczało hutuhty, gdyż majaczył przed nim biały człowiek.

Skądże się znalazł w klasztorze tybetańskim ten wysoki, barczysty, młody człowiek o jasnych lekko wijących się włosach, szarych oczach i śmiałej, ogorzałej twarzy, na której nigdy nie gasnął wesoły, trochę szyderczy uśmiech? Widział oczami duszy inne jeszcze postacie: strasznego, chociaż pozornie skromnego, przygarbionego Bujuka, jakiegoś Mongoła z blizną na czole i obciętym uchem, przeora — młodego, ale poważnego i dostojnego — punditę Eher-balana, chociaż nigdy się z nim nie spotykał; rozróżniał jeszcze innych ludzi, lecz wszystkich przysłaniała sobą młoda, roześmiana twarz białego człowieka.

Karawana schodziła powolnie ze zboczy górskich.

Wielbłądy kulejąc i porykując głucho szły jeden za drugim, zwyczajem swoim wpatrzone w daleki horyzont. Uosobienie dążenia! Powolne jaki zgrzytając twardymi racicami na piargu i osypiskach drobnych kamieni szli przodem, wbijając ślepia w ziemię.

Znikły niebawem ostatnie plamy śniegu na szarobrunatnej kamienistej glebie.

Za głazami, od strony południowej tu i tam błyskały czerwienią i żółcizną jakieś kwiaty do krokusów podobne. Wyżej już podnosiły swe gałęzie ciemne modrzewie. Trochę niżej wybijały się spomiędzy kamieni kępy szarej, twardej jak druty trawy, a jeszcze dalej ścieżka wić się poczęła pomiędzy krzakami kwitnących różaneczników. Coraz częściej śmigały myszy i jaszczurki, z haszczy z łopotem skrzydeł wylatywały połyskliwe bażanty i czarne indyki górskie. Nad strumykiem biegnącym przez gąszcz krzaków czatował na pstrągi siedzący na gałęzi zielono-złocisty zimorodek, nieruchomo wpatrzony w zimną i wartką strugę.

Ociepliło się znacznie.

Pułkownik Iwari zrzucił futro pozostawszy w długiej bluzie zamszowej ściągniętej szerokim pasem skórzanym.

Hutuhta, zdjąwszy uszatą czapkę wilczą, wycierał czerwoną chustką okrągłą, podgoloną czaszkę, lecz oczy jego pełne były zdumienia i dręczących go obaw.

Wkrótce karawana minęła kopulaste „obo“, noszące ślady architektury birmańskiej. Wielbłądy szły coraz wolniej, co chwila potykały się, a nawet przystawały, dysząc ciężko i chrapliwie.

— Nie ma rady, musimy zsiąść! — zamruczał Mongoł i zeskoczył na ziemię.

Ledwie zdążyli zejść z siodeł i ruszyć dalej, gdy spostrzegli lasek modrzewiowy, nad którym rozrzucały szeroko swe złociste gałęzie sosny o nierównych, powykręcanych pniach, okrytych szarymi porostami. Na jego skraju paliło się ognisko, a dwóch ludzi rzucało do płomieni suche gałęzie.

Mongoł podszedł do obozowiska i pozdrowił nieznajomych imieniem Buddy:

— Om, mani padme hung!

Odpowiedzieli mu z uszanowaniem pochylając przed nim głowy, ponieważ przed bystrymi oczami górali nie ukrył się wyglądający spomiędzy pół kożucha rąbek żółtej szaty, oznaki kapłana wysokiego stopnia. Hutuhta wypytywał się o drogę i opowiedział im o znużonych wielbłądach i ich poranionych kopytach. Z odpowiedzi krajowców Dżałhandzy zrozumiał, że są to pasterze z okolic Dhirungu, gdzie lamowie mieli słynne plantacje roślin leczniczych.

— W takim razie znacie dobrze drogę do Tassgongu? — spytał ich hutuhta.

— Znamy, dostojny lamo! — odpowiedzieli. — Jedziecie w dobrym kierunku, lecz bliższa jest droga przez Kiotung, znacznie bliższa! Idąc nią wielbłądy wasze dociągną do klasztoru.

— Możebyście wyprowadzili nas na tę drogę? — zaproponował im lama. — Moi towarzysze, znakomici uczeni japońscy, zapłacą wam jak zechcecie: złotem czy srebrem.

— Dobrze! — zgodzili się z radością pasterze. — Za potokiem, który przetnie waszą ścieżkę, skręćcie na lewo i minąwszy lasek w kotlinie podnoście się na grzbiet górski. Tam dopędzimy was, bo tymczasem musimy czekać na przybycie towarzyszy z sarłykami i zbudować szałas, czcigodny lamo, sługo Wielkiego Nauczyciela Buddy!

Hutuhta podniósł rękę na znak błogosławieństwa i powrócił do Japończyków.

Wsiedli znów na wielbłądy i pojechali rozglądając się po okolicy.

Stawała się coraz bardziej malowniczą i zaludnioną.

To tu, to tam w głębszych dolinach widniały ubogie wioski. Cieszyły wzrok unoszące się ku niebu dymy siedzib ludzkich. Coraz więcej gajów, złożonych nie tylko z drzew iglastych, ale i z liściastych, czaiło się pomiędzy fałdami gór; na gładkich płaszczyznach spychów zieleniała soczysta trawa, gdzie pasły się stadka argali o potężnych rogach i migały płowe grzbiety i rozłożyste wieńce płochliwych jeleni.

Za potokiem koło lasku dogonili karawanę dwaj pasterze na drobnych, półdzikich, lecz śmigłych konikach częstotliwie tupoczących małymi a twardymi jak stal kopytami. Z podziwem przyglądali się Japończykom, a potem ze wszystkich stron długo i uważnie oglądali wielbłądy.

— Uhm... uhm... — mruczeli jak niedźwiedzie i kręcili głowami zdobnymi w krótkie warkoczyki. — Padną wam te wielbłądy, lecz do Tassgongu dojdą jednak...

Rozmawiając z Dżałhandzy doprowadzili wreszcie karawanę do rozstaju, gdzie rozbiegały się na trzy strony drogi z licznymi śladami koni, sarłyków i owiec.

Jeden z pasterzy wskazał im kierunek i powiedział, że zdrożeni podróżnicy wnet po zachodzie słońca staną przed bramą klasztoru. Otrzymawszy zapłatę przewodnicy smagnęli konie batami i jak szaleni pomknęli w skok.

Chociaż zwierzęta wlokły się noga za nogą, karawana wszakże o zachodzie słońca istotnie dotarła do Tassgongu.

Lama spostrzegł całe stado wielbłądów i jaków, oraz spory tabunek koni pasących się na łąkach podgórskich należących do klasztoru, o czym świadczyły trójkątne flagi łopoczące na wysokich masztach. W dość znacznej osadzie chińskiej lepiącej się do wysokich murów klasztornych roiło się od ludzi, lecz brama, okryta czerwoną laką i osłonięta grzebieniastym, fantastycznie powyginanym dachem czterospadowym, była już zamknięta.

Spoza muru podnosiły się wymyślne, podobne do szczytów namiotów dachy z różnobarwnych tabliczek, ułożonych na wzór łusek tajemniczych ryb „vaira varahi“ z turkusowego jeziora Jamdok, gdzie uczeni mnisi na tych rybach szukają imienia następcy Dałaj-Lamy — najwyższego dostojnika buddystów-lamaitów. Ponad dachami strzelały ostre iglice kaplic, „obo“, grobowców znakomitych lamów-lekarzy, przeorów i punditów. Tuż za murami ciągnęły się czarne dachy domów mieszkalnych dla mnichów, szkoły, szpitali i gospody dla przybywających po poradę pacjentów z najdalszych zakątków Azji, a nawet Europy.

Po zachodzie słońca wstęp do klasztorów buddyjskich jest surowo zakazany, więc czerwona brama, jedyna w czworoboku wysokich murów, była już niedostępna.

Karawana stanęła w handlowej osadzie chińskiej.

Wielbłądy pokładły się natychmiast i żadna siła nie zdołałaby podnieść do reszty wyczerpanych i osłabionych zwierząt. Nawet sarłyki stały ze zwieszonymi łbami i przymkniętymi oczami.

Dżałhandzy wypytawszy się dokładnie odnalazł zajazd chiński i wkrótce do ciasnej i ciemnej izdebki wnoszono już bagaże podróżników.

— Zabierzcie nasze zwierzęta i, gdy wypoczną, dajcie im obroku — powiedział hutuhta do usługujących im Chińczyków. — A teraz przynieście dużo ciepłej wody dla tych znakomitych cudzoziemców, bo zdrożeni są i chcieliby się umyć przed posiłkiem i spoczynkiem.

Chińczycy powtarzając jedno tylko słowo „szan-ho“, to jest „dobrze”, nisko kłaniali się gościom i szybko spełniali ich rozkazy. Póki Japończycy zmywali z siebie kurz i sadzę dymiących ognisk, a potem golili się i strzygli sobie wzajemnie odrośnięte włosy, Mongoł, nie uznający mydła i wody do mycia, poszedł do „obo“, stojącego nad brzegiem szerokiego potoku. Pomodliwszy się przed płaskorzeźbą przedstawiającą ducha Himalajów o trzynastu obliczach i ośmiu rękach, plusnął sobie na twarz kilka kropel wody, przetarł oczy i wypowiedziawszy sakramentalny frazes: „om, mani padme hung“, ruszył na zwiady.

W zajazdach, prywatnych domach kupców, jadłodajniach i herbaciarniach rojno było i tłoczno. Tego dnia przybyło do Tassgongu kilka naraz karawan z Nepalu, Bengalu, Birmanii, Assamu, Tonkinu i z nadmorskiej prowincji chińskiej Fukien.

Goście należeli do różnych warstw społecznych. Byli wśród nich jacyś arystokraci, pomniejsi radżowie z Bengalu i książęta nepalscy, bogaci kupcy chińscy i kilku wysokiej rangi kapłanów kultu Buddy z Tonkinu; ci ostatni przybyli do klasztoru z orkiestrą i całą trupą tancerek — drobnych, niby lalki wyrzeźbione z pożółkłej kości słoniowej, strojnych w jedwabie, ciężkie hafty i brzęczące klejnoty. Kobietki te o tajemniczych oczach i jak gdyby skamieniałych twarzach rasowych oglądały wystawione towary i szły lekkim, tanecznym krokiem, szeleszcząc jedwabnymi tkaninami, brzękając w dzwoneczki lub klaszcząc w kastaniety z muszli. Tłum Chińczyków i brzydkich, straszliwie brudnych Tybetanek otaczał je i przyglądał im się z ciekawością.

Dżałhandzy dowiedział się, że nepalscy i bengalscy goście przybyli tu w celu porady u znakomitych lekarzy na różne dolegliwości ludzkie; tonkińczycy szukali u wpływowych lamów poparcia na dworze Dałaj-Lamy swego kandydata na stanowisko wielkiego kapłana w Cao-Bangu; Chińczycy przywieźli broń, przemyconą przez granicę chińską, cegiełki najlepszej zielonej herbaty i blaszanki z opium.

— Jestem lamą z małego, biednego „kure“ w Ordosie — mówił do Chińczyka-kupca mrużąc oczy hutuhta — ale jestem też lekarzem, więc przyjechałem z lekarzami japońskimi, by nabrać w Tassgongu prawdziwej wiedzy. Ale, ale! Opowiadano mi w jakimś klasztorze, że macie tu białego człowieka o jasnych włosach... któż to taki?

— Prawda, że mamy takiego! — uśmiechnął się kupiec. — Wesoły człowiek i rozmowny! Mieszka w klasztorze i jest przyjacielem Sain-Noina! Opowiadają o nim, że jest znakomitym lekarzem zza Oceanu...

— Zza Oceanu?! — zdziwił się Dżałhandzy. — Cóż on tu robi?

— Uczy się u najuczeńszych lamów i płaci im za to hojnie! — objaśnił Chińczyk ssąc onyksowy cybuch długiej fajki.

— Jakich tu macie uczonych lamów-lekarzy? — spytał hutuhta, a gdy kupiec począł wymieniać ich nazwiska, przerwał rozgadanemu Chińczykowi i rzucił niby od niechcenia. — Słyszałem o jakimś Bujuku...

— Cyt... — syknął kupiec. — Tego nazwiska nie wolno tu wymieniać... Ściany mają uszy...

— Co to znaczy? — spytał Mongoł unosząc brwi, ale Chińczyk machał tylko rękami i nic już więcej powiedzieć nie chciał, z obawą patrząc na ogromnego, ospowatego przybysza.

Dżałhandzy pożegnał go i odszedł myśląc o tym, że straszliwy truciciel zapewne już i tu dał się we znaki.

Powróciwszy do towarzyszy, szczelnie zamknął drzwi i szepnął do nich:

— Od jutra macie nic nie jeść i nie pić w osadzie, ani też w klasztorze!

— Skazujesz nas, dostojny lamo, na śmierć głodową? — uśmiechnął się Iwari.

— Sam będę dostarczał pożywienia — szepnął znowu. — Pamiętajcie o Bujuku!

Japończycy zmrużyli czarne, przenikliwe oczy i kiwnęli głowami.

W godzinę po tej rozmowie posiliwszy się w jadłodajni, wszyscy powrócili do zajazdu i zaczęli układać się do snu.

Spali już twardym snem śmiertelnie znużonych ludzi, gdy nagle Japończycy zerwali się z posłania i poczęli wpatrywać się w ciemność. Skądś spoza ścian zajazdu dobiegały tu i, zda się, sączyły poprzez wszystkie szpary w ramach okien i drzwi jakieś basowe, drgające dźwięki.

— Co to jest? — pytali szeptem, tarmosząc hutuhtę, który chrapał głośno.

Dżałhandzy posłuchał chwilkę i odpowiedział sennym głosem.

— To sygnał do modlitwy o północy... Śpijcie... Om, mani padme hung! Wielki Buddo, opiekunie i doradco... Om, om, om! — z tymi słowami usnął na nowo i począł chrapać bełkocąc coś przez sen.

ROZDZIAŁ II. PIERWSZE TAJEMNICE KLASZTORU TASSGONG.

Słońce zalewało złocistą, gorącą powodzią głęboką dolinę, gdzie stał czworobok klasztoru, nad którym od świtu powiewała długa zielona chorągiew z trzema czarnymi zawiłymi hieroglifami tybetańskimi, godło znakomitej szkoły medycznej.

Długi wąż przybyłych ludzi stojących w kolejce ciągnął się do otwartej naoścież czerwonej bramy. Każdy musiał pokazać swoją dłoń mnichowi-chiromancie. Ten zbadawszy linie ręki, stawił na niej czerwoną farbą mały znaczek i wpuszczał do wnętrza klasztoru ze słowami pozdrowienia.

W kolejce stali również Japończycy tuż za hutuhtą. Spalona od zimnych wichur twarz jego przybladła stając się martwoszarą i w brzydocie swej straszną.

Gdy lama doszedł wreszcie do chiromanty, ten, spojrzawszy na jego dłoń, rzucił na stojącego przed nim olbrzyma zdumione i służalcze spojrzenie.

— Wielki lamo, błogosław niedostojnego sługę Buddy — szepnął.

— Om! Bądź pozdrowiony! — mruknął Dżałhandzy. — Przybyłem wczoraj z ziemi Ordos.

— Sądzone ci jest wielkie i burzliwe życie — odpowiedział cichym głosem wróżbita. — Na dłoni twojej widzę linię „szi“ przeciętą, rozdwojoną linią „gun“... Obawiaj się człowieka...

— Wiem! — przerwał mu lama.

Wróżbiarz skulił się i ująwszy połę szaty hutuhty dotknął jej ustami. Postawiwszy mu na dłoni czerwony znak, ręką wskazał drogę.

Ujrzawszy Japończyka Iwari, wróżbiarz zerknął nieznacznie w jego stronę i mruknął:

— Zi-Pen, Japonia, jest twoją ojczyzną... I twoją — dodał spojrzawszy na Sumbarę.

Poznaczył im ręce i patrzał w ślad za nimi z jakimś lękiem i przerażeniem, a potem szepnął do siebie:

— Mądry Budda, chroń dom twój w Tassgongu, zbliżają się bowiem czasy straszne i groźne!

Tymczasem hutuhta z Japończykami wchodzili już do poczekalni, gdzie przy małym stoliku podwinąwszy pod siebie nogi siedział lama w czerwonym płaszczu i w kołpaku, przypominającym grzebieniasty hełm grecki.

Dżałhandzy objaśnił go o celu przybycia.

— Dostojny bracie! — mówił poważnym głosem. — Ci dwaj cudzoziemcy wynajęli mnie za przewodnika do Tassgongu, by zaczerpnąć w waszym klasztorze z obfitego źródła głębokiej wiedzy, albowiem skarbnica ta wedle testamentu boskiego Lumbo-Dordżi otwarta jest dla wszystkich, którzy czczą imię Nauczyciela w kwiecie lotosu. Om!

Czerwony lama pochylił głowę z szacunkiem i złożył wszystkim trzem niskie ukłony.

— Stanie się wedle waszej woli! — odpowiedział z powagą. — Czy znane są wam nasze warunki?

Japończycy nic nie mówiąc położyli przed lamą rulony złotych monet. Ten drżącymi z chciwości palcami przeliczył złote jeny i rzucił je na stojącą przed nim wagę.

— Zgadza się! — szepnął. — To dla klasztoru, a dla mnie?...

Jeszcze jeden rulon głucho uderzył o stolnicę i zniknął natychmiast w fałdach czerwonej szaty.

W tej samej chwili rozległ się dźwięczny, wesoły śmiech i młody, barytonowy głos zawołał szyderczo:

— Dostojny lamo Giantse, masz dłonie zwinne, jak u sztukmistrza z jarmarku noworocznego! I po co ci tyle pieniędzy, stary chciwcze? Masz już wątrobę większą niż u sarłyka, więc chyba nie pociągniesz długo. Nie masz nikogo na świecie, kto kochałby ciebie i kogo byś ty kochał lub choć lubił, więc nie potrzebujesz nikomu pozostawiać po sobie spadku! Ty tymczasem ciułasz i ciułasz złoto i srebro! Cha-cha-cha! Masz tyle tego, że żaden wielbłąd nie uniósł by na grzbiecie! Czy może chcesz, żeby ci zbudowano pomnik ze złota i srebra? Zostaw mi swoje skarby, bo ja przynajmniej wiedziałbym, co mam z nimi zrobić!

Czerwony lama burknął coś na swoje usprawiedliwienie, lecz młody człowiek o bujnych jasnych włosach nie słuchał go. Stał i z ciekawością przyglądał się drobnym postaciom Japończyków i olbrzymiemu Mongołowi.

— To dziwne! — mruknął po angielsku i zamaszystym krokiem podszedł do nieznajomych.

— Lekarze? — spytał krótko i zmrużył swe bystre, szare oczy.

Iwari i Sumbara nieznacznie porozumieli się z sobą nieuchwytnym spojrzeniem, zrozumiawszy, że wykręty nie zdadzą się na nic, a mogą nawet zaszkodzić.

— Tak jest! — odparł Iwari również po angielsku.

— Wojskowi lekarze? — padło znowu pytanie i wywołało nową wymianę spojrzeń pomiędzy Japończykami.

— Tak jest! — potwierdził Iwari.

— Cieszy mnie to, że właśnie japońscy lekarze zainteresowali się wspaniałymi wynikami doświadczeń lekarzy tybetańskich! — zawołał młody człowiek. — Cieszę się dlatego, że wnikliwy, niezdolny do pośpiechu umysł azjatycki łatwiej zgłębi to, co nam, ludziom białym, wydaje się tajemnicą nie do rozwiązania. Poza tym jestem szczęśliwy, że będę miał kolegów o cywilizacji, do której przywykłem i za którą tęsknię tu już czwarty rok!

Japończycy uśmiechając się uprzejmie kłaniali się coraz niżej i niżej, jak wymaga tego etykieta ich kraju.

— Panowie pozwolicie, że przedstawię się wam — wyciągając rękę do Iwari powiedział nieznajomy: — Nazywam się doktór Adolf Firlej i jestem lekarzem ze Stanów Zjednoczonych.

— Adolf Firlej? — jak gdyby ucieszył się Iwari. — Czy to pan napisał w „Medical Review“ rozprawę o wpływie krótkich fal na funkcje psychiczne?

— Jestem jej autorem! — odpowiedział z wesołym śmiechem dr Firlej. — Co za dziwny wypadek! Spotkać kogoś wśród Himalajów, kto czytał mój artykuł! To zupełnie tak, jak bym natrafił tu na człowieka, co niegdyś w Nowym Jorku pożyczył ode mnie dolara i w Tassgongu zwraca mi swój dług.

— My — Japończycy śledzimy uważnie śmiałe nieraz prace, podejmowane przez lekarzy amerykańskich — objaśnił z ukłonem Sumbara.

— Dla ścisłości muszę dodać — wtrącił Firlej — że nie jestem Amerykaninem z krwi...

Obaj Japończycy spojrzeli na mówiącego pytająco.

— Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych, lecz w żyłach moich płynie czysta krew polska! — zawołał i nachmurzywszy nieco czoło dodał: — Panowie koledzy nie orientują się zapewne dostatecznie co do Polski? Jest to kraj, który wydał Kopernika; obrońcę Wiednia — Jana Sobieskiego; generała Kościuszkę, walczącego o wolność Ameryki; Marię Curie-Skłodowską...

Japończycy uśmiechali się i kiwali głowami na znak szacunku, głośno wciągając powietrze.

— Wiemy... wiemy! — z dyskretnym śmiechem przerwał mu wreszcie Iwari. — W naszym podręcznikach historii powszechnej mówi się o pogromcy krzyżackiej potęgi, królu waszym Jagielle i o innym, który panował aż po Odrę i Elbę...

— Bolesław Chrobry! — wtrącił z dumą w głosie Firlej.

— Tego nie pamiętam — potrząsnął głową Japończyk — ale pamiętam tragedię rozbioru Polski, świetne dzieje waszego oręża pod sztandarami Napoleona, wasze walki o niepodległość i... jeszcze coś, co zadziwi pana zapewne...

— Nie mogę się domyślić — wtrącił Firlej.

— Waszego marszałka Piłsudskiego, kiedy jako prywatny człowiek, w roku 1905 przyjeżdżał do Japonii... Opowiadał mi o nim mój ojciec, który był adiutantem szefa sztabu generalnego w Tokio...

Doktór Firlej chwycił Japończyka za rękę i z uczuciem potrząsnął ją.

— Będziemy przyjaciółmi! — zawołał radosnym głosem.

Japończycy poczęli się znowu uśmiechać uprzejmie, kłaniać się i „wchłaniać“ powietrze. Nie przeszkadzały im jednak te etykietalne czynności w systematycznym myśleniu. Musieli wiedzieć wszystko o tym dziwnym europejczyku tak dawno przebywającym w klasztorze lamów-lekarzy.

— Więc przebywa pan tu już czwarty rok? — spytał wznosząc czarne oczy ku górze Sumbara. — Dla człowieka cywilizowanego to strasznie długi okres czasu na takim wygnaniu!

Firlej odpowiedział wesołym, beztroskim śmiechem.

— Prawdę powiedziawszy, to nie spostrzegłem nawet jak minęło trzy i pół lata! — zauważył. — Miałem szczęście! Dostałem się pod kierownictwo samego Sain-Noina!

Obaj lekarze zachowali się zupełnie spokojnie przy dźwięku tego nazwiska, ale za to Dżałhandzy, który uważnie przysłuchiwał się niezrozumiałej dlań rozmowie w obcym języku, drgnął nagle i ukląkł posłyszawszy nazwiska Sain-Noina. Klęcząc kiwał się, bił pokłony i powtarzał:

— Wielki mędrzec, błogosławiony syn Władcy świata — Sain-Noin! Sain-Noin!!

Japończycy ze zdumieniem patrzyli na wstrząśniętego czymś olbrzyma, lecz, wierni zasadom wschodniej dyskrecji, o nic nie pytali.

— Tak, koledzy! Jest to najgenialniejszy lekarz i najgłębszy mędrzec! — zachwycał się swym mistrzem Firlej. — Gdybym nie był lekarzem, a tylko z usposobienia Amerykaninem, zastosowałbym do niego, nic zresztą nie mówiące w naszych warunkach określenie — cudotwórca! Gdyby tylko koledzy zechcieli, zaprotegowałbym ich przed niezrównanym „ta-emczi“ — „wielki lekarz” — Sain-Noinem!

Iwari i Sumbara poczęli się kłaniać i dziękować, aż w końcu pułkownik oświadczył Firlejowi:

— Tymczasem zabawimy tu nie dłużej niż przez tydzień, gdyż mamy polecenie naszego rządu zwiedzić szpital dla cierpiących na chorobę Bantiego w Radżapore pod Bombajem i leprozorium na wyspie Ankuta w grupie Lakkadiwów, po czym dopiero zainstalujemy się w Tassgongu na kilka miesięcy. Poprosimy wtedy czcigodnego kolegę o jego przyjacielską protekcję!

— W każdej chwili jestem do usług panów — obiecał im Firlej i nagle przypomniawszy coś sobie spytał: — W jakim porcie wylądowali koledzy? Zapewne w Kalkucie?

Japończycy spojrzeli na siebie niespokojnym wzrokiem i po chwili, niby na komendę zaczęli chichotać, nie zapominając jednak o pełnym szacunku, głośnym wciąganiu powietrza.

— O, nie! — zaczął wreszcie Sumbara. — Zrobiliśmy niezwykle porywającą podróż z Tientsinu przez ziemię Ordos, wschodni Tsaidam i Kham...

— Przecięliście zatem cały niemal Tybet?!... — wykrzyknął zdumiony Firlej.

— Tak jest! — powiedział wciąż jeszcze chichocząc Iwari. — Mieliśmy wspaniałego przewodnika, lamę-lekarza... z klasztoru... małego klasztoru Ning-Sia, znajdującego się w kraju Ordosów pomiędzy Wielkim Murem chińskim a rzeką Żółtą. Chcieliśmy zwiedzić obóz zadżumionych w pustyni i drugi — dla trędowatych na Tsaidamie, dziwne miejsca, skąd chorzy nie powracają już nigdy lub też zostają uleczeni wodą źródła, powietrzem i zapewne jakiemiś nieznanymi promieniami, emanującymi z ziemi...

— Słyszałem coś o tym... Jest to naprawdę niezmiernie ciekawe i zastanawiające zjawisko — mruknął Firlej. — Zasmuciliście mnie jednak, koledzy! Myślałem, że będę miał jeszcze dwóch cywilizowanych towarzyszy, tymczasem...

— Czy jest tu jeszcze ktoś z Europy? — z niezwykłą dla Japończyka żywością przerwał mu Iwari.

— Z Europy jak z Europy — uśmiechnął się Firlej — ale z Moskwy! Mimo, że jest bolszewikiem, w każdym razie jedyny biały człowiek, to też coś dla mnie znaczy!

— Dobry uczony? Lekarz? — zadali pytania w jeden głos Japończycy.

— Czy dobry — tego nie wiem, lecz w każdym razie niezmiernie śmiały z niego ryzykant! — zaśmiał się lekarz. — Michał Sobcow nie zawaha się, jak mi się zdaje, przed wycięciem pacjentowi kawała kory mózgowej lub całego serca!

Japończycy dyskretnym śmiechem wtórowali Firlejowi, lecz w oczach ich zapalały się raz po raz drapieżne i zimne ognie. Od czasu do czasu zwracali wymowne spojrzenia w stronę hutuhty, lecz, zdawało się, że lama nie spostrzega tego. Klęczał wciąż i w tej pozycji stał się podobny do Buddy z Kamakury. Miał nieruchomą, stężałą w niemej ekstazie twarz i przymrużone, napół przykryte ciężkimi powiekami czarne, jarzące się zawsze oczy.

Iwari zrobił jedno tylko spostrzeżenie, a mianowicie, że Dżałhandzy do najwyższego stopnia doprowadził i zaostrzył skupienie i że żadne słowo, najlżejsza zmiana wyrazu twarzy, ani najbardziej nieuchwytny ruch kogokolwiek z obecnych w poczekalni nie ukryje się przed nim i nie ujdzie jego uwagi.

Hutuhta posłyszał dobrze nazwisko Sobcowa a palce jego rąk, złożonych na kolanach zacisnęły się mocniej, chociaż nikt nie byłby w stanie spostrzec tego.

— Ciekawi bylibyśmy poznać tak śmiałego operatora — zauważył zupełnie spokojnym głosem Sumbara.

— Może uda mi się urządzić spotkanie z nim kolegów — powiedział Firlej — ale chyba dopiero jutro, bo Sobcow dziś o świcie wyjechał w góry na poszukiwanie jakichś ziół leczniczych, które gorąco polecał Sain-Noinowi przy leczeniu schorzeń wątrobianych. Trzeba panom wiedzieć, że ten Sobcow obok chirurgii jest zawołanym „ziolarzem“!

Podczas tej rozmowy drzwi, umieszczone w głębi poczekalni, uchyliły się ostrożnie. Do izby wszedł mały, szczupły lama z rękami ukrytymi w fałdach czerwonej szaty i z bursztynowym różańcem na szyi. Przesunął się jak cień — przygarbiony i milczący. Przelotnie tylko rzucił spojrzenie spod krzaczastych, siwych brwi na Japończyków rozmawiających z Firlejem, a potem na klęczącego Dżałhandzy. Drgnęły mu zaczerwienione powieki, a czarne, przenikliwe oczy zmrużyły się z lekka. Niby coś żując poruszył sinymi wargami i wyszedł na dziedziniec. Iwari spostrzegł, że czerwony lama siedzący przy stoliku skulił się i zamrugał wystraszonymi oczyma, gdy tymczasem twarz hutuhty stała się jeszcze bardziej nieprzenikniona.

— Koledzy! — zawołał Firlej. — Pójdę do Sain-Noina i poproszę go, żeby mi pozwolił przedstawić was sobie. Przed chwilą dopiero pozostawiłem go w jego pracowni.

Japończycy w milczeniu ukłonili się, wyrażając tym ruchem podziękowanie i swoją zgodę.

Młody lekarz opuścił poczekalnię skierowawszy się w głąb budynku.

— Sobcow jest tutaj... Dziś wyjechał o świcie... Podobno w góry... — szepnął po mongolsku podchodząc do hutuhty Iwari, lecz ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy Dżałhandzy. Można było przysiąc, że nie posłyszał lub nie zrozumiał tych słów.

Tymczasem w jego okrągłej głowie miotała się w tej chwili jedna tylko myśl.

— Bujuk, lama-truciciel poznał mnie!...

W tej chwili z podwórza wbiegł służka, czy może kleryk klasztorny, zwykły „bandi“ i podał mu leżący na tacy list w czerwonej chińskiej kopercie.

Dżałhandzy ostrym, podejrzliwym wzrokiem przyjrzał się chłopakowi a potem rzucił okiem na kopertę.

— Co to jest? List do mnie? Zapewne zaszła pomyłka? — spytał spokojnie nie zdejmując rąk z kolan.

— Pismo do przewodnika znakomitych gości z ziemi Zi-Pen — odparł „bandi“. — Przysyła je świątobliwy przeor Eher-balan, który chce wiedzieć...

— Dobrze, chłopcze — burknął hutuhta — połóż mi pismo dostojnego pundity do torby wiszącej na pasie... Nie myłem dziś rąk w świętym źródle, przeto nie jestem godzien dotykać pisma świątobliwego przeora!...

Bandi wziął natychmiast list i począł wkładać go do torby Dżałhandzy.

Hutuhta wyprężył się cały i czekał na coś nie spuszczając wzroku z kleryka.

Chłopak, kłaniając się gościom, tyłem cofał się ku drzwiom, ale już prawie u progu wydał nagle przeraźliwy krzyk, począł potrząsać ręką, jak gdyby sto żmij lub jadowitych pająków wpiło mu się w palce i dłoń. Po chwili padł na ziemię, tarzał się rzężąc coraz głośniej, wił się z bólu aż wyprężył się nagle i stężał. Miał szeroko otwarte, pełne łez i śmiertelnego strachu oczy i żółtą, lepką pianę na straszliwie pobladłych wargach.

Czerwony lama z jakimś skowytem wypadł z poczekalni.

— Otruty sokiem kali-batangu! — nie zmieniając pozy szepnął hutuhta do Japończyków, gdy pozostali sami w izbie.

Japończycy milczeli, z zimną ciekawością przyglądając się leżącemu chłopakowi.

Lama powrócił z dwoma innymi. Byli to lekarze. Pochylili się nad „bandim“, zbadali „trzy pulsy“ i wysłuchawszy bicie szybko słabnącego serca obejrzeli się na gości.

— Ten chłopiec ma atak padaczki... — mruknęli.

Japończycy z całym spokojem skinęli głowami. Dżałhandzy nic nie odpowiedział. Klęczał schowawszy ręce w fałdach szaty i, zdawało się, że nie zrozumiał mowy lekarzy tybetańskich.

Lamowie wynieśli nieszczęśliwego „bandi“, a gdy się zamknęły drzwi za nimi, hutuhta syknął znowu:

— Walka się rozpoczęła!... Obawiajcie się dotykać klamek i opierać się rękami o framugi okien... Nie przyjmujcie żadnego poczęstunku... Na podwórzu...

Nie skończył zdania, gdyż do poczekalni wszedł Firlej i zawołał:

— Proszę za mną! Czcigodny Sain-Noin ucieszył się z przyjazdu lekarzy japońskich!

Młody lekarz prowadził gości przez amfiladę łączących się jedna z drugą dużych, pustych sal, gdzie jedynym meblem była wysoka estrada i wąski, ciągnący się przez całą ich długość pomost, ozdobą zaś siedem stylizowanych hieroglifów tybetańskich — zawierających modlitwę do wielkiego ducha Himalajów, wcielonego w postaci arcykapłana z Lhasy. Stanęli wreszcie przed ciężkimi drzwiami z jakiegoś ciemnego drzewa, ozdobionego skuwkami z okrytego śniedzią brązu.

Firlej zapukał i nie czekając odpowiedzi otworzył drzwi.

W półciemnym pokoju, zastawionym jakimiś dziwacznymi retortami z gliny, porcelany i miedzi, przepełnionym mięszaniną kwaśnych oparów wydobywających się spod pokrywy stojącego na węglach tyglu i przeróżnych zapachów ziół w pękach wiszących pod pułapem, siedział człowiek tak małego wzrostu, że można go było uważać za karła.

Na cienkim, zakrzywionym nosie połyskiwały szkła ogromnych chińskich okularów w czarnej oprawie. Spoza lekko zadymionych szkieł migotały dziwnym blaskiem szeroko rozwarte, jak gdyby zdumione oczy. Sain-Noin miał na sobie kusą, śmiesznie obcisłą szatę z ciemnej, straszliwie zatłuszczonej i powalanej tkaniny, na głowie — beret trójgraniasty, w ręku zaś — szeroką niebieską wstęgę.

Na ścianach wisiały malowane na jedwabnych pasach wizerunki potwornych bóstw lamaickich, oprawione w ramy deski z horoskopami i jakaś dziwna mapa zapewne bardzo szczegółowa, chociaż obaj Japończycy nie mogli domyśleć się, co sobą przedstawia.

Dokoła przy długich ladach, koło pieców i przyrządów do destylacji pracowali młodzi i starzy lamowie. Zachowywali oni milczenie i poruszali się cicho, z najwyższym szacunkiem spoglądając w stronę mistrza.

Na stole przed Sain-Noinem leżał cały stos zwiniętych w rulony pergaminów i papyrusów i jakieś grube księgi w czarnych oprawach. Duży zegar kantońskiej roboty z cały orkiestrą dzwonków i z kalendarzem głośno tykał w kącie. Promienie słońca nie zakradały się tu, gdyż wznosząca się naprzeciwko jedynego okna góra rzucała gęsty cień.

Firlej stanąwszy przy mistrzu powiedział mu coś, ruchem ręki wskazując na gości.

Sain-Noin słuchał zda się obojętnie, ale w pewnej chwili zaśmiał się i spytał dziwnym głosem:

— Od kiedyż to wielcy lamowie, przeorowie z Dołon-Noru, obawiają się śmiele i otwarcie wymawiać swoje imię? — oczy karła wbiły się w ospowatą twarz hutuhty.

Dżałhandzy zrozumiał, że został zapewne poznany przez wróżbiarza już przy bramie a może i wcześniej jeszcze, wtedy, gdy na granicy Czaharu wyprzedziła karawanę grupa jeźdźców na rączych koniach. Wytrzymując pałający wzrok Sain-Noina i pochylając się przed nim, szepnął:

— Jeżeli mądry Ta-Emczi pragnie słyszeć moją odpowiedź, to niech raczy kazać swym uczniom opuścić salę...

Zdziwienie odbiło się w okrągłych oczach starca, lecz po chwili rzucił w przestrzeń jakieś słowo do nikogo się nie zwracając. Mnisi — pracujący pod okiem mistrza, a z nimi razem i Firlej wyszli.

— Ciekaw jestem odpowiedzi waszej, świątobliwy hutuhto! — z niespodziewaną żywością zawołał Sain-Noin.

— Nie wymieniam swego nazwiska tam, gdzie się znajduje turdzy Bujuk... morderca bogdochana... zdrajca wobec Żywego Buddy i naszej wiary... sprzedawczyka i zbrodniarza!... — rozległ się głos Mongoła.

Zapadło głuche milczenie, złowrogie i groźne.

Stary karzeł oparł łokcie na stole i podtrzymując głowę obiema rękami wpatrywał się w olbrzyma. W oczach jego widniał ból i oburzenie.

— Wielki Budda Sakkia-Muni! Hańba! Przybywający do przybytku wiedzy w Tassgongu lekarz-lamaita nie czuje się tu bezpiecznie! — szepnął.

Mongoł tymczasem zbliżył się do stołu i mówił:

— Cztery czy pięć razy zamierzano zgładzić nas, mądry i sprawiedliwy Sain-Noin, zanim wielbłądy nasze doszły do przełęczy Isungi, skąd oczy nasze ujrzały stare mury skarbnicy mądrości! Nawet tu, w miejscu błogosławionym, o kilkanaście kroków od ciebie, pod dachem świątobliwego Eher-balana dokonano zamachu na mnie!

Dżałhandzy opowiedział o wypadku z małym „bandi“, a potem począł rozmawiać z mistrzem w tajemnej „świętej“ mowie „ahar-om“, której nikt oprócz najwyższych dostojników kultu lamaickiego nie zna, gdyż strzeżona jest zazdrośnie.

Rozmowa ta zakończyła się zagadkowym powiedzeniem Sain-Noina w języku tybetańskim, gdyż chciał, żeby zrozumieli go Japończycy.

— Sprawa wasza wielka jest jak dziedzictwo Dżengiza-chana, Kubłaja, Timura i sułtana Babera, lecz losy jej spoczywają w ręku Wielkiego Ducha Nieba... W wypadkach burzliwych jak morze, które bije w brzegi wysp północnych, ujrzycie nowych, nieprzewidzianych sojuszników i wrogów aż wszystko rozstrzygnie kobieta skwarnej krainy, aby połączyć płomień z lodem... płomień z lodem...

Nikt nie ośmielał się pytać o cośkolwiek więcej mistrza, bo na pomarszczonej twarzy jego i w oczach malowało się wzburzenie i podniecenie. Spojrzawszy na stojących przed nim ludzi, klasnął w dłonie. Weszli lamowie i bez słowa rozpoczęli przerwaną pracę. Sain-Noin skinął ręką hutuhcie dając mu znak odejścia.

— Om! Sajn! — mruknął.

— Om! Amur-sajn! — odpowiedział Dżałhandzy, a to pozdrowienie natychmiast powtórzyli Japończycy, żegnając Ta-Emczi.

W sąsiedniej sali oczekiwał ich Firlej.

— Nie wiem dlaczego, lecz sądzę, że będzie najmądrzej, jeżeli nikomu nie powtórzę waszych nazwisk — szepnął.

Skryci i nieufni ludzie Wschodu obojętnie wzruszyli ramionami.

— Gdzie tu zamieszkacie? — spytał młody lekarz.

— W zajeździe Ti-Sun-Li — odpowiedział hutuhta.

— Dziura, brudna, hałaśliwa dziura, gdzie schodzą się palacze opium i wszelcy nicponie, żerujący na biedakach, otumanionych dymem trucizny! — zawołał Firlej. — Zapraszam was do siebie. Mam mały domek koło „obo“ Wan-Czona, wśród gaju laurowego...

Nowi