Szkarłatny kwiat kamelii. Opowieści z życia Japonii - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook

Szkarłatny kwiat kamelii. Opowieści z życia Japonii ebook

Antoni Ferdynand Ossendowski

4,4

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2018
Opis

Na przełomie wieków – XIX i XX polscy badacze i podróżnicy zaczęli odwiedzać Kraj Kwitnącej Wiśni. Do Japonii zawitał również i profesor Ossendowski. Efektem owych odwiedzin jest właśnie niniejsza książka, zbór opowiadań, w których autor opowiada nam o tym – nawet i dzisiaj – tajemniczym kraju. A robi to w mistrzowski sposób przybliżając nam egzotyczne postaci boskich cesarzy, szogunów, samurajów, gejsz… Zbiór zawiera opowiadania: Szkarłatny kwiat kamelii, Cud ogini Kwan-Non, Na ścieżkach Fudżi, Serce żółtego człowieka, Przed obliczem Buddy, Wielkie serce małej gejszy, Jutro, Harakiri, Stara szabla, Tajfun, Buszido, Wyklęta Wyspa, Taniec Miecza, Tajemnica Północnej Świątyni, Lotosy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 149

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (7 ocen)
4
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ferdynand Antoni Ossendowski

Szkarłatny kwiat kamelii

__________

Opowieści z życia Japonii

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak

Na okładce: Louis van Houtte (1810–1876), Kamelia (1858), licencja public domain, źródło: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/b/b3/Flore_des_serres_v15_005a.jpg

Tekst wg edycji z roku 1923. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2018 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-8064-741-1

Szkarłatny kwiat kamelii

I.

Był promienny lipcowy wieczór. Cała Jokohama wyległa na ulicę. Kupcy, urzędnicy, popychacze—dżeneriksze popychacze—ręcznych wózków dwukołowych i rzemieślnicy siedzieli przed swemi domkami z bambusu, papieru i laki, a pałającemi, zachwyconemi oczami spoglądali w jednym kierunku, zapatrzeni, zasłuchani.

— Co pociąga oczy tych ludzi, w białych lub barwnych kimonach, długich, luźnych szat o szerokich rękawach, i w drewnianych geta-pantoflach na zachód? — myślał, przechodząc ulice Jokohamy, Olaf Larsen, sekretarz poselstwa szwedzkiego.

Gdy się wpatrzył uważnie, spostrzegł we mgle walczących ze sobą, złotych i szkarłatnych promieni biały połyskujący trójkąt, zawieszony wysoko nad ziemią.

Uśmiechnął się, czując jakieś rozrzewnienie. Poznał ten trójkąt, widziany setki razy na obrazkach japońskich, na wazach, filiżankach i spinkach. Był to stożkowaty, dziwnej i jedynej w swej formie szczyt góry Fudżi—Jama. Nie widział jej jeszcze, wylądowawszy w Japonji dopiero przedwczoraj. Pokryta śniegiem święta góra była podobna do trójkąta, wyciętego z cienkiego białego jedwabiu i zawieszonego w powietrzu, gdyż podnóże góry, porośnięte lasem i trawą, kryło się w świetlanej mgle i tylko szczyt, niby wielki, odwieczny majak, niby godło nieznane, dumnie wznosił się nad ziemią Nippon.

Larsen zatrzymał się, oczy wpił w tajemniczy szczyt, a w duszy jego już budzić się zaczęły poetyckie myśli i obrazy.

Japończycy spostrzegli zapatrzonego cudzoziemca i z sympatją spoglądali na wysoką barczystą postać Szweda z kosmykiem jasnych włosów, które wymknęły się z pod ronda miękkiego kapelusza.

— Kono okatawà donata désuka? — Co to za pan? — zapytał jakiś sędziwy urzędnik siedzącego na stopniach ganeczku sąsiada — młodego kupca.

— Watàkusiwa sirimasén! — Nie wiem! — odparł sąsiad, podnosząc ramiona.

Te słowa doszły jednak do wnętrza małych, połyskujących czystością i laką domków. Jedna po drugiej z lekkiemi jak westchnienia okrzykami wybiegać zaczęły kobiety. Zatrzymały się barwnemi grupkami, jak pęki kwiatów, przy progu i czarnemi połyskującemi oczkami przyglądały się cudzoziemcowi. Ogarnęły wzrokiem jego szeroką pierś i ramiona, mocne nogi sportowca i spokojną, szlachetną twarz marzyciela.

— Igiris—zin? Anglik? — szepnęła jedna z dziewczyn w różowem kimono w niebieskie kwiaty i z purpurową kamelją w kruczych włosach.

— Jé! Nie! — także szeptem odpowiedziała inna i dlaczegoś westchnęła.

Tymczasem Larsen wyjął z kieszeni małą książeczkę i zapisał:

Niebo przeszyła ostrzem z lodu

Klęskę i urok rodząca

Kolebka bohaterów i piewców rodu

Fudżi, lęk i zachwyt budząca.

Widzieć cudzoziemca, zapatrzonego w świętą górę i w dodatku coś piszącego, — tego było za wiele! Barwnym wiankiem otoczyły Szweda dziewczyny i młode kobiety i, uśmiechając się i szczebiocąc, zaglądały w jego niebieskie, rozmarzone oczy.

Stary urzędnik podniósł się i podszedł do Larsena, z wyrzutem spoglądając na kobiety.

— Gokigen—jo! Bądź pozdrowiony! — rzekł, wyciągając do niego rękę.

Larsen uścisnął małą, ciemną dłoń Japończyka i uśmiechnął się.

— Nie umiem mówić po japońsku! — odezwał się po angielsku.

Urzędnik poczty zrozumiał, kiwnął głową i wskazał Szwedowi na tarasik przed swoim domkiem, ruchem ręki zapraszając go. Larsen, wciąż się uśmiechając, poszedł.

Wkrótce siedzieli na podłodze, na miękkich poduszkach i spoglądali na siebie w milczeniu. Wreszcie Japończyk klasnął w dłonie i coś zawołał, zwracając się do wnętrza domku. Po chwili wyszła młoda kobieta z tacką, zastawioną imbryczkiem, filiżaneczkami i spodeczkami z łakociami i cukrem. Uklękła przed gościem, złożyła pokłon do ziemi i zaczęła nalewać herbatę, poczem z równie niskim pokłonem odeszła. Gospodarz tymczasem wydobył z szafki mapkę Europy, i coś mówiąc, podał ją Larsenowi. Ten zrozumiał o co chodziło Japończykowi, dotknął swojej piersi palcem, a później wskazał na Skandynawję.

— Oe! Swiden—zin! O, — Szwed! — zawołał urzędnik.

— Yes! — odpowiedział, ucieszony z pomyślnie rozpoczętej rozmowy Larsen.

— Yes! — poważnym głosem powtórzył Japończyk.

Rozmowa się urwała. Pili herbatę i każdy myślał o swojem. Larsen patrzył na perspektywę ulicy. Różnokolorowe szyldy, barwne tkaniny, owoce, ryby leżały na czystych totami — matach bambusowych, lub ze słomy ryżowej, i cieszyły oko piękną harmonją odcieni; kwiaty wychylały się z terasów, z okien, nad dachami wznosiły swe korony drzewa kwitnące.

Chodnikami sunęły z suchym szczękiem geta powiewne postacie w kimonach. Larsenowi wydało się, że jest w Atenach, że widzi tłum w greckich chitonach i sandałach i znowu fala rozczulenia wezbrała mu w sercu. Koniec ulicy znikał za garbem wzgórza, a wyżej nad nim, odcinając się od gasnącego już nieba, ciemną granatową linją, zamarł w potędze nieprzebranej ocean. Ciszę zamącał tylko szmer geta, lecz i on wreszcie ustał, gdyż ludzie po mozolnym dniu udali się do łazienek przed ucztą wieczorną. W gęstwinie magnolij kwitnących odezwały się cykady wieczorne; niebo ściemniało nagle, a na horyzoncie świecił się tylko szkarłatem szczyt Fudżi—Jamy; zniknął ocean w zapadającym zmroku; głosy ludzkie stały się cichsze, powolniejsze i głębsze, pełne tajemniczego znaczenia.

Larsen pożegnał gościnnego Japończyka i poszedł dalej.

Przechodził ulicę za ulicą, coraz rzadziej spotykając ludzi, aż wyszedł na szeroką aleję, którą mknęły oświetlone wagony tramwaju, gdzie tłumy zalegały chodniki, ponieważ wszystkie sklepy były jeszcze otwarte. Na prawo i na lewo, tuż za domkami wznosiły się góry, połyskujące światełkami, gdyż tam, śród drzew stały wille i małe domki dzielnicy Sagijama.

Larsen minął kilka teatrzyków, w których już zapalono lampy, i wreszcie, kierując się linją tramwajową, wyszedł na obszerne pole. Na przeciwległym końcu świeciły małe domki o rozsuniętych, ruchomych ścianach. Pole było otoczone ze wszystkich stron wysokiemi drzewami, a śród nich połyskiwały elektrycznemi lampkami tonące w zieloności małe i duże wille. Larsen podszedł do policjanta i, wskazując na przeciwległy koniec pola, zapytał po angielsku, co się tam mieści.

Policjant długo namyślał się, lecz przypomniał sobie potrzebne słowa, wykute w szkole dla policji w Tokio.

— Wieś Hommoku... Piękny park... rybacy... stawy z lotosami i złotemi rybami... Very beautyful!

Larsen podziękował i poszedł przez pole.

Wkrótce był już w parku. Mrok ogarnął go ze wszystkich stron. Zdawało się, że czarne strugi ciemności wypływały z krzaków i gajów, zalewały bielejące, żwirem i muszlami wysypane ścieżki i podnosiły się szybko coraz wyżej i wyżej. Razem z ciemnością biegły jakieś powiewy ciepłe i wonne, a śród krzewów i klombów z kwiatami snuły się smugi mgliste, opadające nad stawami, otoczonemi wysokiemi trzcinami i papirusami.

Larsen zatrzymał się na brzegach stawów, widział olbrzymie liście lotosów i nenufarów, słyszał plusk ryb i cienkie, żałośne kwilenie kuliga piaskowca, zaczajonego śród kamieni, zwalonych przy brzegu.

Szwed, posuwając się w głąb parku, wyszedł na aleje, oświetlone latarniami elektrycznemi, które rzucały blaski na małe świątynie, zbudowane na pagórkach, na dziwacznie postrzyżone krzaki i na wspaniałe gazony, podobne do barwnych, przepięknych kobierców z krainy bajek. Coraz to więcej spotykał tu ludzi. Szli, rozmawiając cichemi głosami, lub dyskretnie śmiejąc się. Przystawali na grzbietach wykrzywionych, garbatych mostków i przyglądali się stawom i potokom. Dzwoniły małe, sztuczne wodospady i dzwoneczki, wiszące po rogach kaplic, rozrzuconych po całym parku.

Zgrabne, lekkie, przezroczyste budynki herbaciarni, restauracji, sklepów roiły się od ludzi w barwnych lub białych kimonach, dochodziły stamtąd odgłosy rozmów i śmiechu, brzęk porcelany i dalekie huczenie gongu, nawołującego do jakiegoś teatru.

Larsen przeszedł przez park i zatrzymał się przy bramie, zbierając wszystkie wrażenia. Po przyjeździe do Tokio, po raz pierwszy zwiedzał samotnie Jokohamę. Już rozumiał, że trafił do kraju odmiennego, pełnego uroku, nieuchwytnych ech prastarych czasów i tradycyj, co swoje piętno nałożyły na ludzi i na ich życie. Wrażenie było silne, lecz kojąco i melancholijnie nastrajało Larsena.

Dusza Skandynawa, nawykła do jednostajności gołych skał, ciemnych, prawie czarnych lasów i siwych fal ponurych fiordów, wobec tej wybujałej, mieniącej się barwami, łagodnej, pieszczotliwej natury nie czuła się obcą i zabłąkaną, gdyż przemawiała do niej nieuchwytna rzewność i pogoda, podobna do oblicza Buddy, mędrca, co wszystko zrozumiał i wszystko przebaczył.

Tak myślał Larsen, idąc dalej ulicami rybackiej wioski Hommoku, przedmieścia Jokohamy. Małe domki mieszkańców i nawet drobne sklepiki tonęły tu w gąszczu krzaków i drzew. Ulica, którą posuwał się Larsen, wyprowadziła go na brzeg morza. Wysoka skała wznosiła się samotnie tuż przy wodzie. Na uboczu stała długa lekka galerja, z dachem płóciennym i małemi kabinami dla kąpiących się. Kilku Europejczyków wraz ze swemi paniami kąpało się, mimo spóźnionej pory. Jakiś pływak, odsadziwszy się daleko od brzegu, coś wykrzykiwał. Głos jego, jak ciężka kula, toczył się po powierzchni łagodnie szemrzącego morza, a echo, odbite od skały, powtarzało uderzająco wyraźnie każde słowo, jakgdyby dziwiąc się brzmieniu nieznanych, cudzoziemskich wyrazów.

O jakie trzysta kroków dalej kilka zupełnie nagich Japonek z wesołym śmiechem wbiegało, jedna po drugiej, na długi, wysoko nad wodą wystający pomost i rzucało się do morza. Wypływały, wbiegały na brzeg i znowu, jak lekkie, białe zjawy rusałek podnosiły się nad ziemią, sunąc korowodem...

Było coś żywiołowego i pięknego w tych zabawach wiotkich, nagich ciał, majaczących na pomoście i znikających potem w pianie oceanu. Larsenowi wydawało się, że czyjaś niewidzialna ręka ciskała te drobne białe ciała, niby ofiary ludzkie, do paszczy potwora, a ten z głuchym szmerem namiętnej rozkoszy żuł je kłami spienionych fal, pożądliwie liżąc piasek nadbrzeżny, czekając na coraz to nowe ofiary. Czemś pogańskiem, bałwochwalczem tchnęły zabawy nagich kobiet, prawie fosforyzujących na tle nocy.

Larsen stał zapatrzony i zamyślony. Północny barbarzyńca miał w swej krwi dziedziczne wspomnienia takich misteryj nocnych na cześć potęgi morza, więc rozumiał je i stał w niemym zachwycie.

Nie chciał myśleć o tem, że widzi przed sobą ludzi o gorącej krwi, troskach i radościach drobnego, codziennego życia. Stał zapatrzony i myślą uniósł się w te czasy, gdy wychodziły cienie z Walhalli i blade widma z siwej, wściekłej otchłani morza, bijącego bałwanami w czarne, martwe skały.

Białe zjawy wybiegły na brzeg i z wesołym śmiechem uganiać się zaczęły, pląsać i śmiać się wesoło. Spostrzegły nieruchomą, czarną postać mężczyzny, krzyknęły, podbiegły i przyglądały się ciekawie, spokojne w swej nagości, połyskujące mokremi ciałami i rozbawione. Wplotły go w swój korowód, zmusiły biegać, obracać się i gonić. Przyciskały się do niego biodrami i twardemi, zimnemi od wody piersiami, śmiejąc się figlarnie i wskazując na niego palcami. Po chwili pierzchły ze śmiechem i szczebiotem, podobnym do głosów jaskółek, zaczęły szybko narzucać na siebie białe, miękkie kimona i przepasywać je szerokiemi obi — wzorzystymi, szerokimi pasami.

Larsen oprzytomniał i uśmiechnął się, gdyż spostrzegł, że jest mokry od stóp do głowy.

Japońskie dziewczyny, już ubrane, znowu otoczyły go i jedna z nich dość dobrą angielszczyzną, przekornie pochylając główkę, uwieńczoną gumowym turbanem, skrywającym misterną fryzurę, zawołała:

— Gentleman powinien wysuszyć się i ogrzać. Mieszkamy w Hotelu Keyo. Wesoły domek herbaciany!... Mamma—San poczęstuje gentlemana cherry—brandy, herbatą z Hioge i, jeżeli gentleman sobie życzy, Mamma—San każe podać gorące, aromatyczne „skiaki“, wytworną japońską potrawę z kury, grzaną saké i ryż... Mamma—San dobra, gościnna kobieta... My zagramy na lutni „koto“, zatańczymy i zaśpiewamy pieśni gejszy—kamelji... Hotel Keyo, to — blisko... Tam świeci się w oknach i palą się lampki na werandzie. W ogródku dużo drzew kameljowych, bzu i azalji... Noc ciemna, duszna i gorąca... My umiemy śpiewać, tańczyć i zabawiać białych, dostojnych gentlemenów!...

Larsen był jeszcze pod wrażeniem przeżytych chwil, nie chciał, aby pierzchły bezpowrotnie, więc, nic nie mówiąc, szedł za dziewczętami, słuchał ich dziwnego szczebiotania i śledził zwinne ruchy ich wiotkich postaci.

— Hotel Keyo! — zawołała jedna z Japonek, potrącając go zlekka w wąską bramę z bambusowych tyk, oplecionych wijącemi się roślinami.

Krętemi, wąskiemi schodami Larsen podniósł się na wyższe piętro, co chwila zawadzając szerokiemi ramionami o cienkie ściany, uginające się pod jego ciężarem.

Za każdym razem mówił:

— Pardon me! Przepraszam!

Te słowa budziły śmiech idących za nim dziewczyn. Wreszcie weszli do malutkiej salki. Ściana zwrócona na wschód, była odsunięta, i Larsen przez wierzchołki rozłożystych drzew oleandru i kamelji ujrzał ocean, ciemny i potężny w tytanicznej zadumie. Na powierzchni szerokich, spokojnych fal migotały odbicia gwiazd, a trochę dalej sunęło czerwone światełko płynącej łodzi. Zupełnie na horyzoncie widniał połyskujący oświetlonemi iluminatorami duży okręt morski, dążący do Ameryki.

Larsen mimowoli zamyślił się i szepnął do siebie:

— Tam, na tym okręcie ruch, śmiech i gwar. Tam flirtują, obrabiają interesy, tańczą i grają w bridge’a. Tam jest wszystko, do czego musiało przyzwyczaić mnie cywilizowane życie Europy, a tymczasem...

Uśmiechnął się i dokończył:

— Czuję się znacznie lepiej i spokojniej tu, w nieznanym mi hoteliku, śród zabawnych rusałek, które porwały mnie z brzegu morza i ukryły tu...

Nagła fala jakiegoś dziecinnego szczęścia, jakiejś żywiołowej radości wezbrała mu w sercu, odwrócił się od morza i pierwszy raz spojrzał w oczy japońskich musme czyli dziewczyn. Stały zdziwione trochę, lecz rozumiały, że w duszy tego nieznajomego białego gentlemana musiało się coś dziać, więc cierpliwie wyczekiwały. Larsen zdjął kapelusz i długie, miękkie włosy bezładnemi kosmykami opadły mu na czoło i oczy. Odgarnął je szybkim ruchem i zaśmiał się wesoło. Jak ptaki, świergotać zaczęły w różnych językach dziewczęta, uwijać się dokoła gościa, przysuwać krzesła do stołu, wachlować Larsena i ścierać mu pot z czoła.

Olaf Larsen, wychowany w skromnej rodzinie urzędniczej, nie przyzwyczajony do towarzystwa kobiet, zmieszał się narazie i zarumienił. Dziewczęta odrazu to dojrzały, zamieniły między sobą kilka wykrzykników, z podziwem i sympatją przyglądając się gościowi. Szwed też przyglądał się swoim nowym znajomym. Było ich siedm. Wszystkie młode, gdyż najstarsza nie mogła mieć więcej nad 16 lat, w białych kimonach i barwnych gumowych czapeczkach, wydały się Larsenowi świeże i wesołe. Śród nich były przystojne, były też brzydkie, lecz wszystkie miały olśniewająco biało—różową cerę, szkarłatne usta, białe zęby i jarzące się, czarne, trochę skośne oczy, przykryte ciężkiemi powiekami o długich rzęsach. Stały spokojnie przed siedzącym gościem, rozumiejąc, że ogląda je, potem cofnęły się w głąb sali. Weszła mała, przystojna, choć już niemłoda Japonka, o bardzo ruchliwej twarzy, w jedwabnem, ciemno granatowem kimono, przepasanem obi ceglastego koloru.

Nisko przysiadłszy, ukłoniła się Larsenowi i z udanym gniewem, choć śmiejące się oczy zdradzały wesołość, zgromiła dziewczęta.

— Chazi! Wstyd! — zawołała.

Dziewczyny ze śmiechem rozpierzchły się, niby spłoszone stadko wróbli. Larsen usłyszał tupot miękkich sandałów na stopniach schodów i okrzyki uciekających: „Mamma—San! Mamma—San!“

Tymczasem „Mamma—San“ zagaiła rozmowę. Mówiła dość biegle po angielsku. Larsen mógł się z nią porozumieć. Dowiedział się, że „Mamma—San“ kazała dziewczynom przebrać się, zdjąć czepki i pokazać się gościowi w eleganckich strojach, bo co może gentleman pomyśleć o jej herbacianym domku?!

Larsen poprosił o porcję „skiaki“, a potem o herbatę i „cherry—brandy“ dla swoich nowych znajomych.

„Mamma—San“ wyszła zadowolona.

Larsen pozostał sam. Przeszedł się po sali, obejrzał ją i wzruszył ramionami. Na ścianach coprawda wisiały japońskie obrazki, długie, szerokie wstęgi z hieroglifami, lecz tuż obok stało rozklekotane pianino, a na niem gramofon. W kącie na niskim stoliku mieściła się ofiarna kadzielnica, a nad nią na półeczce w kącie złocony posążek bogini Kwan—Non. Mięszanina Wschodu i Zachodu nie podobała się Skandynawowi.

Wyszedł na terasę, wychodzącą na morze. Usłyszał plusk fal, wbiegających na mokry piasek wybrzeża, daleką monotonną piosenkę rybaka, brzęczenie i dzwonienie cykad... i nagle w ciemnym kącie jakiś dziwny szmer. Szybko spojrzał na prawo i spostrzegł w ciemnym kącie terasy skuloną postać niewieścią, zobaczył różowe kimono, haftowane dużemi niebieskiemi chryzantemami, złocisty pas „obi“, srebrne szpilki w dużej, kruczej fryzurze. Kobieta siedziała z głową, opuszczoną na piersi, i zasłaniała twarz szerokim rękawem kimona. Plecy jej i ramiona wstrząsały łkania, tak ciche, że Larsen nie mógł nic dosłyszeć. Kobieta nie spostrzegła przyglądającego się jej mężczyzny.

Larsen nie wiedział co robić. Postanowił cofnąć się. Lecz skrzypnęły deski terasy i kobieta podniosła zapłakane oczy. Wtedy ujrzał śliczną delikatną twarzyczkę o smutnych, czarnych oczach i pięknie rozchylonych ustach. Patrzyła ze strachem i ździwieniem. Szybko otarła chusteczką oczy i wstała. Była to dość wysoka dziewczyna, a pod miękkiemi fałdami szerokiego kimona wyczuwało się silne, młode, wiotkie ciało. Jednak około ust pięknej musme zarysowały się głębokie zmarszczki bólu.

— Przepraszam San! — szepnął Larsen.

Westchnęła i weszła na salę. Przy świetle lampy jeszcze bardziej występowała niezwykła dla Japonki uroda, wysoki wzrost i melancholijna twarz. Uśmiechnęła się smutno i, wyciągając rękę, rzekła po angielsku:

— Nazywam się Mali! Mali—San... Proszę siadać.

Dystyngowanym ruchem wskazała mu krzesło i usiadła.

Tymczasem wypłynął księżyc. Morze stało się srebrne, połyskujące niby rybią łuską, a w płynnem srebrze utonęły bez śladu odbicia gwiazd i światełka na łodziach rybackich, tylko parowiec świecił żółtemi otworami iluminatorów oddalając się coraz bardziej. Na tle zielonego nieba czarnemi wydawały się korony drzew i zarysy budynków.

— Zgaszę na chwilę światło, — cichym, melodyjnym głosem rzekła Mali—San, widząc zapatrzoną na morze twarz Larsena. W odpowiedzi skinął tylko głową. Lampy zostały zgaszone. Blada twarz, z szeroko rozwartemi, rozmarzonemi, a tęsknemi oczami, patrzącemi gdzieś wewnątrz duszy tej smutnej dziewczyny, dziwne uczyniła wrażenie na Olafie.

Obejrzał się. W miękkiem świetle księżyca wszystkie przedmioty nabrały innych, niewyraźnych kształtów. Już nie raziły wzroku ani zniszczone pianino, ani gramofon i taki obcy dla tej malutkiej przezroczystej salki ciężki, niezgrabny stół. Cicho drgające promienie księżyca wypełniły wszystkie zakątki i złagodziły je, upiększyły. Księżyc płynął, podobny do pięknego, srebrzystego łabędzia, prującego przestworza dumną i połyskującą piersią. W duszy Szweda wrażenia składać się zaczęły w korowód rymów. Przeniósł wzrok na dziewczynę. Siedziała nieruchoma, zapatrzona i zasłuchana. Z ramion zsunęło się kimono, obnażając piękną szyję i pierś. Larsenowi wydało się, że z barwnego kielicha czarownego kwiatu wychyla się marmurowa postać kobieca, bezwładna od zachwytu, z lękiem oczekująca na chwilę przebudzenia.

— Bajka... bajka! — szepnął Larsen, lecz szept ten usłyszała Mali—San. Spojrzała na siedzącego gościa, szybkim ruchem poprawiła kimono i wstała zmieszana.

— Jak pięknie! — powiedziała ledwie dosłyszalnym głosem, podobnym do westchnienia, oczami wskazując na niebo i morze. Zapaliła lampy i podeszła do wiszącego w kącie lustra. Teraz dopiero Larsen spostrzegł, że ma we włosach płonący, jak ogień, kwiat kamelji.

W tej chwili wbiegły przebrane we wzorzyste kimona dziewczęta, niosąc ze sobą talerze, kieliszki i butelki. Szybko nakryły stół i rozsiadły się na podłodze, uśmiechnięte i uprzejme.

„Mamma—San“ wprowadziła służącą z półmiskiem, na którym jeszcze syczało gorącym, rozpryskującym się masłem soczyste „skiaki“ i stała biała butelka z grzaną wódką ryżową — saké.

Larsen nie wiedział co robić. Zajadać przysmaki i widzieć śledzące każdy jego ruch oczy dziewcząt, to żenowało go. Zmieszany spojrzał na Mamma—San. Odrazu przyszła mu z pomocą i objaśniła, że może zaprosić do stołu jedną z dziewcząt. Larsen ucieszył się i podszedł do Mali—San.

— Bardzo dobrze! — kiwnęła głową właścicielka hotelu. — To kosztuje pięć jenów.

Larsen zmarszczył czoło. Życie codzienne tchnęło na niego swoją brutalnością. Bajka już gotowa była prysnąć. „Mamma—San“ spostrzegła to i rzekła:

— Powiedziałam, żeby nie było nieporozumienia. Mali—San jest gejszą i dlatego jej towarzystwo przy stole ceni się drożej. Tylko to chciałam powiedzieć.

Odeszła, a za nią jedna po drugiej wyślizgnęły się z pokoju dziewczyny.

Larsen pozostał z Mali—San. Jadła z wdziękiem, piła saké małemi łykami, mile marszcząc foremny nosek, usługiwała gościowi, nakładając mu jedzenie, napełniając trunkiem drobny kieliszek i zabawiając go rozmową o błahych rzeczach. Opowiadała o teatrze, o strojach i o jakimś rosyjskim oficerze, który wczoraj chciał pocałować jedną z dziewczyn, lecz był pijany i przez pomyłkę schwycił i pocałował starą służącą.

— Oficer krzyczał na cały hotel, a staruszka była uszczęśliwiona, wsadziła sobie do fryzury jakiś żółty kwiatek i przez cały dzisiejszy dzień wzdychała.

Zaśmiała się, jak srebrny dzwoneczek, lecz w tym śmiechu Larsen wyczuł wysiłek i przymus.

— Niech Mali—San mnie nie bawi temi opowiadaniami, bo one nie zajmują jej bynajmniej...

— Dlaczego? — spytała, podnosząc na niego oczy. — Przecież gentleman przyszedł tu, aby się zabawić?

— Nie wiem, poco tu przyszedłem, — odpowiedział.

— Więc trzeba się bawić! — rzekła poważnym głosem. — Młody gentleman powinien się bawić wesoło. Staram się go zabawić... Po kolacji będziemy tańczyć i śpiewać, a teraz wesoła uczta...

Nalała mu kieliszek saké i dotknęła ustami swego, uśmiechając się do Larsena.

Szwed zamyślił się i po chwili rzekł:

— Niech Mali—San opowie mi o sobie! Dobrze?

Obojętnie, widocznie z przyzwyczajenia, zaczęła recytować:

— Rodzice oddali mnie do szkoły gejsz w Tokio. Nauczono mnie śpiewać i tańczyć. Później wstąpiłam do przedsiębiorcy; bardzo to bogaty człowiek, ma dwa domy przy ulicy Ginza. Śpiewałam po restauracjach tokioskich, a teraz właściciel podpisał kontrakt z Hotelem Keyo, i tu zabawiam gości...

Umilkła, patrząc tajemniczemi oczami na Larsena.

— To wszystko? — spytał. — A serce? A dusza?

— Serce gejszy śpi, a dusza powinna być zawsze wesoła! — odparła z uśmiechem.

— Żadna siła nie zmusi serca spać, gdy słońce wschodzi... — szepnął młodzieniec.

— Moje słońce już zaszło... — odparła nagle ponurym głosem i na rzęsach zawisły łzy.

— To się zdarza... — ciągnął dalej Larsen. — Lecz wschód był... zapewne był...

— Trwał chwilę jedną i tem smutniejszym mi się wydaje wieczór, — z westchnieniem odpowiedziała gejsza. — Ale to nie wesoła rozmowa...

— Być może... — odparł i umilkł.

— Gentlemeni lubią zwykle pytać nas o to, — powiedziała zimnym tonem. — Dowiedzą się i zapomną za chwilę...

Larsen zarumienił się.