Cień ponurego Wschodu. Za kulisami życia rosyjskiego - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook

Cień ponurego Wschodu. Za kulisami życia rosyjskiego ebook

Antoni Ferdynand Ossendowski

3,9

Opis

"Nie piszę bynajmniej historycznych szkiców o Rosji, ani carskiej, ani sowieckiej. Podaję tylko szereg rysów i cieniów z życia i psychologii tego narodu, a mianowicie takich, które pozostawały poza kulisami rzeczywistości. Tymczasem rzucają one promień światła na duszę narodu i dają plan myślenia o nim. Myślę więc, że moje szkice „Cień ponurego Wschodu” pomogą w pewnym stopniu w wykonaniu tego obowiązku. Naród rosyjski historycznie i fizjologicznie jest zbliżony do narodów Wschodu, lecz przyjął od nich najbardziej ponure i zbrodnicze cechy. Jasne strony psychologii i moralności wschodnich ludów są obce Rosjanom, gdyż wymagają hartu i wzniosłości ducha..."

W trakcie lektury niektóre informacje przyjmuje się z niedowierzaniem, inne zaś z lekiem. Niemniej – warto tę książkę przeczytać, aby ujrzeć obraz Rosji na przełomie XIX i XX wieku...

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (17 ocen)
5
9
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
111jas111

Nie polecam

beznadziejna
00

Popularność




Ferdynand Antoni Ossendowski

Cień ponurego Wschodu

__________

Za kulisami życia rosyjskiego

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak

_________________________________

Tekst wg edycji z roku 1923. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2018 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-8064-738-1

Cień ponurego Wschodu

Przedmowa

Nie piszę bynajmniej historycznych szkiców o Rosji, ani Carskiej, ani Sowieckiej. Podaję tylko szereg rysów i cieniów z życia i psychologji tego narodu, a mianowicie takich, które pozostawały po za kulisami rzeczywistości. Tymczasem rzucają one promień światła na duszę narodu i dają plan myślenia o nim.

Jestem przekonany, że cywilizowana ludzkość będzie zmuszona iść do Rosji nie z handlowemi misjami i swoją walutą, lecz z krzyżem, nauką i wolą, zmuszającą do pracy ten naród, który stracił rozum, honor i ojczyznę. Jest to ciężki obowiązek ludzkości, lecz trudno! — ominąć go nie uda się. Myślę więc, że moje szkice „Cień ponurego Wschodu“ pomogą w pewnym stopniu w wykonaniu tego obowiązku.

Naród rosyjski historycznie i fizjologicznie jest zbliżony do narodów Wschodu, lecz przyjął od nich najbardziej ponure i zbrodnicze cechy. Jasne strony psychologji i moralności wschodnich ludów są obce Rosjanom, gdyż wymagają hartu i wzniosłości ducha.

Lekceważenie i poniewieranie kobiety — matki i żony, upadek moralności rodzinnej, zachłanność polityczna, brak łączności społecznej, przepaść pomiędzy inteligencją a ludem, demokratyzm w formie idealizmu lub chamstwa duchowego, wybujałość nienawiści klasowej, duch mordu i rabunku, obojętność lub nierealność zasad religijnych, zabobony, resztki kultury XIII–XIV wieku, serwilizm i niemoralność społeczna są temi ujemnemi cechami, Wschodu, który przeżył już sam siebie.

Teraz, gdy poza mną pozostał długi okres mojej włóczęgi przez najdziksze i najkulturalniejsze kraje azjatyckiego Wschodu, widzę wyraźnie ponury cień jego w najważniejszych przejawach życia rosyjskiego — upaństwowionego i anarchicznego.

Widzę wyraźnie niebezpieczeństwo, grożące cywilizacji chrześcijańskiej od Wschodu, ale nie od rzeczywistego Wschodu, który pozostaje w mistycznej zadumie lub w imponującym majestacie, gdy broni swojej kultury i samoistności od zgubnych wpływów przybyszów. Widzę groźbę Wschodu, w awangardzie którego idzie mrowie rosyjskie mongolskich mieszańców, a za nim fala doprowadzonych do rozpaczy, rozpalonych nienawiścią Azjatów zdemoralizowanych i zrewolucjonizowanych przez sowieckich dyplomatów za krwią zbroczone złoto, zdarte z zamordowanych, z obrazów i krzyży świętych, z przybytków wiedzy.

W tej chwili obawy od wschodu przypominam sobie pełne cynizmu słowa jednego z wybitnych rosyjskich publicystów, Engelharda, który w ten sposób malował bliskie losy Rosji:

— My jesteśmy narodem anarchistycznym, tatarskim, uznającym tylko przemoc fizyczną, siłę zbrojną, twardą pięść, bat nad sobą! Gdy nie chcieliśmy płacić podatków, rząd dał nam wódkę, podsuwał nam ją wszędzie, na każdym kroku, zmuszając, do picia nawet wprost na ulicy. Piliśmy i płaciliśmy w ten sposób podatki. Nie chcieliśmy być kulturalnymi ludźmi, nie chcieliśmy posyłać dzieci swoich do szkół, wtedy pop zaczął odmawiać nam ślubu, chrztu i pogrzebu, a policjant batem tłukł nas — ojców i matki za opór; nie zgadzaliśmy się dawać rekruta, przychodził oficer z kompanją i wystrzeliwał nas lub kłuł bagnetami. Wtedy stawaliśmy się państwowcami i patrjotami: płaciliśmy do Skarbu „Matki Rosji“, paliliśmy się do oświaty, szliśmy bronić cara, wiarę i ojczyznę! Teraz wszystko runęło. Jesteśmy najwolniejszym narodem na ziemi. Możemy sami rabować złoto, uczyć burżuja zamiatania ulic i czyszczenia stajen, bić się na ulicach własnych miast, śpiewając „na jednego uderzmy we trzech śmiało, a po zwycięstwie pić!“ — Wolność mamy, lecz ona niesie nam dar niezwykły, — głód, — głód, jakiego nie widział świat! Jeść będziemy padlinę, korę, glinę, dzieci własne zjadać będziemy. Wtedy tylko padnie Lenin lub inny komunistyczny tyran, i rozszarpie go tłum na ulicach Moskwy tak, jak niegdyś rozszarpał Dymitra-Samozwańca [byłeg cara rosyjskiego, który w rzeczywistości był Grzegorzem Otrepjewym]; potem schowamy za cholewę ostry nóż i wyjdziemy na ulice, wielkie drogi, zaczaimy się w krzakach lub za rogami domów i płotów i, szepcząc nasze rosyjskie, zbójeckie żargonowe hasło „Saryń da na kiczku“ [zbóje rosyjscy używają tego wyrazu, który w żargonie więziennym oznacza: „zabij i idź do więzienia“, a służy jako zaklęcie od więzienia] będziemy pruli brzuchy i gardziele przechodniom i będziemy istnieli dopóki będzie co pruć. A gdy zabraknie, rzucimy noże, padniemy na kolana przed całym światem i ryczeć będziemy:

— Wielkiemi jesteśmy zbrodniarzami! Zabiliśmy ojca-sumienie i matkę-ojczyznę! Winę swoją, jak ohydną ranę pokazujemy, błagając was, cywilizowane narody, przychodźcie i ratujcie!“

Prof. Antoni-Ferdynand Ossendowski.

Mroczne cienie wsi

Wieś rosyjską opiewali najlepsi mistrze pióra. Lecz czy rosyjscy pieśniarze nie znali wcale wsi swej ojczyzny, czy też idealizowali ją, widząc w jej mroku to, co chcieli widzieć, a czego tam nie było i być nie mogło?

Spójrzmy na tę wieś rosyjską, niezależnie od tego, gdzie jest położona, czy w pobliżu wielkiego miasta, czy w dziewiczym lesie, gdzieś na północ od Wołogdy lub nad Kamą. Oczywiście, że im dalej od kulturalnych punktów, tem wyraźniej występują najbardziej charakterystyczne cechy wsi.

Znam osobiście dobrze sioła i wsie guberni petersburskiej, ołonieckiej, nowgorodzkiej, pskowskiej, oraz wsie i osady syberyjskie.

W tych zbiorowiskach naprędce skleconych chat o dachach ze słomy, albo grubo ociosanych desek czy krąglaków, naczelne miejsce zajmuje dom Boży — cerkiew lub kaplica wyznania prawosławnego; czasami też obok, w jakiejś już opuszczonej chacie mieści się szkoła ludowa, prawie przez dzieci włościańskie nie uczęszczana. Istnieje duchowny, istnieje nauczyciel, z których pierwszy bywa zajęty wyciskaniem z chłopów darów na plebanję i pijaństwem, drugi rewolucyjną propagandą i też pijaństwem. Lecz obok, tych przodowników religji i oświaty, tuż obok, w jednej z takich samych brudnych, cuchnących izb, mieszkają i działają czarownicy, wróżbiarze i wiedźmy... tu też, gdzieś w pobliżu gnieździ się prastare pogaństwo.

Przechowała się tradycyjna szkoła tych czarowników i wiedźm, i od jednego do drugiego przechodzą jej przepisy, przeżywszy wieki.

Czarownik jest to mężczyzna lub kobieta najczęściej starzy, którzy posiadają tajemnicę wiedzy leczenia chorób u ludzi i bydła, łagodzenia domowego demona, gdy zbytnio wpadnie w gniew, tamowania krwi, wypędzania robactwa z domów, oczyszczania osobno stojących poza obrębem wsi „czarnych“ łaźni chłopskich od djabłów, które tam obierają sobie siedzibę, straszą ludzi i czynią im różne krzywdy; szukania koniokradów; wzywania dusz zmarłych, czynienia wróżb, odnajdywania skarbów, ukrytych w ziemi, i t. p. Obok tego czarownik lub czarownica znają doskonale botanikę, a w ciemnej historji życia wsi rosyjskiej ponurą linją przechodzi zbrodnia trucicielstwa.

Opiszę niektóre praktyki tych czarowników z własnych doświadczeń.

W guberni petersburskiej, około st. Wejmarn leży wieś Manuiłowo, w której przemieszkiwał przed 10-laty niejaki Sokołow, posiadający liczną rodzinę. Lecz była to typowa rodzina chłopska ze wsi podmiejskiej. Córka Helena służyła pewien czas jako pokojowa w mieście Jamburgu, lecz wkrótce była przyłapana na kradzieży i wydalona. Potem mieszkała w Petersburgu bez zajęcia jako kobieta przedajna. Dwóch synów Sokołowa pracowało w fabrykach, lecz zbrzydła im ta praca, więc popełnili jakieś zabójstwo, po którym jeden odbył 4-letnie więzienie, drugi zaś był zesłany na Syberję. Ten ostatni po powrocie z wygnania zorganizował bandę rozbójniczą, która długi czas bezkarnie grasowała na okolicznych drogach, oddając za swą bezkarność miejscowej policji znaczną część swoich łupów. Takiej to rodziny był głową Sokołow. Słynął jako czarownik na cały obszerny okrąg kilku powiatów. Szczególnie był popularny z powodu swojej praktyki lekarskiej.

Bywałem często w Manuiłowie, gdyż polowałem tam, zapraszany przez miejscowego obywatela ziemskiego, p. Pawłowicza.

Pamiętam, że przywieziono kiedyś do Manujłowa z powiatu gdowskiego cały szereg chorych, pomiędzy którymi byli chorzy na trąd i tyfus brzuszny. Było też kilku weneryków. Rozpoczęło się leczenie. Trędowaty był wsadzony do beczki z gorącą wodą i nakryty szczelnie płachtami. Sokołow wrzucił do beczki jakieś zioła, mrucząc przytem magiczne formuły czy zaklęcia, w których często powtarzały się słowa „nostradamus“ i „szugana“. Potem zaczął okadzać beczkę z chorym dymem z suchych traw i ziół, kreśląc smołą na bokach beczki jakieś zawiłe, widocznie, przypadkowe znaki. Po godzinie wyjęto z beczki zemdlonego trędowatego; był czerwony, jak ugotowany rak, z oczami w słup. Rany jego na ustach, nosie i rękach wydawały się jeszcze bardziej straszne i ohydne. Gdy ocucono chorego, Sokołów kazał mu wypić duży kubek wody z tej samej beczki ująwszy go zaś za głowę, długo wpatrywał się mu w źrenice, i rzekł poważnym i rozkazującym głosem:

— Idź, idź precz szugana, czygana choroby! Czarny tego chce! Czarny ci to rozkazuje. Idź, idź precz!

Nie wiem czy pomogła trędowatemu ta kuracja, lecz wiem, że rząd rosyjski wskutek szybkiego rozpowszechnienia się trądu w powiatach jamburskim i gdowskim był zmuszony założyć tam szpital dla trędowatych.

Tenże Sokołow leczył chorych na tyfus w sposób niemniej zadziwiający. Chorych, miotających się w malignie, wstrząsanych gorączką i dreszczem, kładziono na śniegu na kilka minut, potem owijano w nowe płótno i mocno związywano sznurami. Tak „spreparowanego“ pacjenta Sokołow forsownie karmił gorącym, miękkim czarnym chlebem, zmieszanym z proszkiem z wysuszonych karaluchów, poczem kładł mu z zaklęciami na brzuch jedną po drugiej 13 cegieł, poznaczonych jakiemiś znakami i bardzo silnie ogrzanych.

Podobno ta kuracja zwykle szybko doprowadzała pacjenta do zdrowia, lecz w tym wypadku, o którym piszę, jeden z chorych zmarł z perytonitu, a znajdujący się w gronie myśliwych profesor Medycznej Akademji petersburskiej dr. med. Abramyczew pociągnął Sokołowa do odpowiedzialności sądowej.

Jednak spisany protokół zginął w kancelarji powiatowej policji, która, jak się okazało, często korzystała z porady „czarownika“ Sokołowa.

Weneryków czarodziej wsadzał na 3–5 dni do kupy gnoju końskiego, wyrzuconego ze stajni. Do tej kupy wtykał on siedem laseczek różnej długości, z przywiązanymi do nich szmatkami, noszącymi jakieś znaki i zapisanymi niezrozumiałymi słowami: „prys, taczuj, habdyk“.

Bydło się leczy okadzaniem dymem z traw, proszkami ze spalonych włosów, wysuszonych żab lub nietoperzy; rany zwierząt zaleczane są roztopionym tłuszczem borsuka lub szczura. Wszystko to się dzieje przy mruczeniu lub wykrzykiwaniu różnych niezrozumiałych słów, a nawet całych frazesów.

W gubernji pskowskiej, w powiecie ostrowskim, byłem świadkiem leczenia dziwnej choroby u koni i kobiet. Ogony i grzywy końskie oraz warkocze kobiet czasem stawały się nagle tak splątanymi, że nie można ich było w żaden sposób rozczesać. Medycyna wie, że ten objaw zależy od zakażenia się jakimś specjalnym wodorostem i że ta choroba jest właściwością miejsc bagnistych. Jednakże miejscowy czarownik postawił inną diagnozę. Orzekł, że to „domowy demon po nocach plecie warkocze kobietom i grzywy koniom, plącząc i wichrząc je, gdyż się za coś gniewa“. Dla przebłagania tego demona konieczna jest ofiara.

Wybierają więc jakąś porzuconą chatę palą w niej w piecu, żeby było ciepło. Za piec kładą rożne szmaty, stare kożuchy, na których, jak wiadomo, lubi się wylegiwać demon. Na podłodze krwią czarnego koguta zakreślają koło, w którem stawiają mleko, miód, jęczmienną kaszę i sól dla demona na ucztę.

Do ciemnej, gorącej i dusznej izby wprowadzają przed północą młodą dziewczynę, z rozpuszczonymi włosami i związanymi rękami. Włosami tej ofiary musi się zabawić demon i dać spokój reszcie kobiet. Po takiem przebłaganiu domowego demona, jego ofiara zwykle 14–15 letnia dziewczynka, częstokroć wpada w stan obłąkania, lub histerji i prawie nazawsze pozostaje nienormalną, ale za to bardzo poważaną w całej okolicy, gdyż „widziała demona,“ a on ucztował z nią i częstował wódką, której flaszkę stawiają przy związanej dziewczynie.

Czarownicy docierają nawet do takich miast jak: Petersburg, Moskwa, Odesa, Kijów i Charków. Prawda, że tu ich praktyka rozwija się wśród najciemniejszych i najuboższych warstw ludności przedmieści, lecz czasami zupełnie niespodzianie zjawiają się oni nawet w pałacach.

Przypominam sobie rok 1897. Udzielałem lekcji dzieciom wysokiego urzędnika, który mieszkał w pięknym pałacu księcia Leuchtenberga, spokrewnionego z rodziną carską. Pewnego dnia mój uczeń oznajmił, że w kuchni, oraz w jadalnym pokoju rozmnożyły się karaluchy i zawołano „czarownika,“ aby je wypędził. Poszliśmy spojrzeć na to widowisko.

Czarodziej, mały, obszarpany staruszek, złapał właśnie jednego karalucha, uważnie obejrzał go, podniósł do swoich ust i zaczął coś do niego szeptać, powtarzając coraz częściej wyraz „yg“.

Po kilku minutach takiej rozmowy z karaluchem, wyjął kredę z kieszeni i na grzbiecie jego nakreślił jakiś znak, poczem puścił go na wolność. Karaluch natychmiast skrył się w szparze w kredensie, czarownik zaś dostał rubla i odszedł. Nazajutrz mój uczeń powiadomił mnie, iż kucharka zaklina się, że widziała jak naznaczony przez czarownika karaluch obiegł wszystkie skrytki, zebrał wszystkich swoich rodaków w wielki oddział i ruszył z nim w świat z pałacu Leuchtenbergów.

— Czy zabrały ze sobą bagaże i żywność? — spytałem chłopca.

Zaśmiał się wesoło i odrzekł:

— Po lekcji zapytamy o to kucharkę... napewno zapytamy.

Przechodząc w 1920 roku przez Syberję, zdarzyło mi się nocować w jednej wsi. Byłem zmęczony długą konną jazdą i zakurzony od stóp do głowy, przeto z wdzięcznością przyjąłem propozycję gospodarzy, abym się wymył w łaźni.

— Słuchaj-no żono! — odezwał się gospodarz, — gościa samego nie puszczaj do łaźni. Poszlij chłopca po Maksyma, niech z gościem idzie.

— Ja się doskonale obejdę bez pomocy! — żywo zaprotestowałem.

— Nie panie, tak nie można! Może panu coś się złego stać jeżeli pan pójdzie bez naszego czarownika — poważnym głosem rzekł gospodarz.

— Dlaczego? — zapytałem ze zdumieniem.

— A bo to widzicie, panie, w naszej łaźni djabli obrali sobie siedlisko i straszą ludzi — objaśniał mnie chłop — onegdaj zrzucili jedną staruszkę z ławy, a ona zawadziła o kocioł z gorącą wodą, poparzyła się i umarła...

Nie chciano mię puścić samego, więc musiałem czekać na Maksyma, ogromnego chłopa z grzywą powichrzonych siwych włosów i z białą brodą patrjarchy.

Gdy zbliżyliśmy się do małej łazienki, stojącej na skraju warzywnego ogrodu, Maksym zatrzymał się i zawołał:

— Bies, czort, czarny djabeł, mały czy duży, zły czy wesoły, to ja! to ja!

Weszliśmy.

W łaźni było gorąco, czadno, parno i duszno. Zapaliliśmy kaganiec. Wtedy z ciemności wyłoniły się niejasne kontury różnych przedmiotów. Olbrzymi masyw rosyjskiego pieca, dwie proste ławy, kadzie z zimną i gorącą wodą, kupa kamieni, czarnych i rozpalonych dla wytwarzania pary przy wylewaniu na nie wody.... Niepewne, migotliwe blaski kagańca biegły po podłodze, ścianach i pułapie czasem żywiej zapalając się na ruchomej powierzchni wody w kadziach.

Nareszcie Maksym, rozebrawszy się, wyjął jakąś miotełkę z suchych traw, umoczył ją w gorącej wodzie i usiadłszy na podłodze w najciemniejszym kącie, zaczął rozmawiać z kimś niewidzialnym, przyprawiając swoją mowę wykrzyknikami: „A kysz! A kysz!“ i kogoś zlekka uderzając swoją miotełką.

W kącie oczywiście roiło się od istot, szarych, czarnych, lub czasami zupełnie przejrzystych. Do nich to gadał, ich to zlekka chłostał stary czarownik, który nie chciał wiedzieć i widzieć, że to cienie chybkie i chyże od migającego światła kagańca miotały się, jak myszy, błyskawicznie i prawie niewidzialnie.

— No, teraz nie przyjdą! — rzekł nareszcie stary uspokojonym głosem.

Oczywiście nie przyszły i wymyłem się doskonale.

Zamiłowanie do kradzieży koni jest cechą narodu rosyjskiego. Niezawodnie jest to pozostałością atawistyczną po przodkach, mongolskich koczownikach, lub fińskich poganach, a nawet prawo karne było zwykle bardzo problematycznie stosowane w sądach rosyjskich przy rozpatrywaniu spraw koniokradów. Jest to ciekawa osobliwość plemienna. Wszyscy koczownicy, nawet bogobojni i absolutnie uczciwi Mongołowie z Chałchi, są koniokradami. Kradzież koni — jest to rodzaj rycerskiej wyprawy, dowód odwagi i zręczności, gdyż w takiej wyprawie człowiek tylko na siebie liczy, depce prawo i pozostaje poza niem.

Prawo stepowe mongolskie, przeniesione do nadwołżańskich stepów i prawo Indjan północno Ameryki wyraźnie zaznaczają, że kradzież koni jest ciężkiem przestępstwem, lecz o zastosowaniu go tradycja milczy, dając możność poszkodowanemu w dowolny sposób odebrać konia i pokarać zbrodniarza.

To też widzimy, że w Rosji przyłapany koniokrad zawsze ginie w najokrutniejszy sposób przy dokonaniu sądu doraźnego, a sąd państwowy dość pobłażliwie patrzył na to obyczajowe prawo Lynch’a.

Rosyjski chłop, gdy nie mógł po śladach wytropić złodzieja, dogonić go i schwytać, szedł do czarodzieja — „koniewika“, czyli specjalisty od koniokradów. Ten go wysłuchiwał uważnie i radził przyjść w nocy, a przynieść uzdę, która była nakładana na skradzionego konia, gnoju ze stajni i korzec owsa.

Byłem świadkiem takiego czarowania w powiecie wałdajskim gub. nowgorodzkiej.

Przyszliśmy z poszkodowanym chłopem do czarownika około godziny 10-tej wieczorem. Zapukaliśmy do drzwi. Czarownik kazał chłopu rzucić trochę owsa przy każdym rogu chaty, a uzdą uderzyć w jedyne okno we wschodniej ścianie. Gdy to uczynił, w oknie się zjawiło światło, i czarownik pozwolił nam wejść.

W małej, niskiej izbie było duszno. Przy piecu płonął wetknięty w szczelinę pomiędzy popękane kamienie kawał smolnego łuczywa, silnie dymiący. Przy krwawych blaskach ognia, zobaczyłem zwieszające się od pułapu uzdy, ogony i skóry końskie, pęki traw i ziół, oraz czarne od dymu woreczki.

Przed piecem siedział czarownik-koniowik, mały siwy człeczyna o mocno zezowatych oczach i rozwartych ustach, odsłaniających czarne, zgniłe zęby. Patrzył badawczo i trwożnie zarazem.

Wziął od chłopa uzdę, starannie ją badał, wąchał, twardość rzemienia na zębie próbował, aż nagle głośno i przeraźliwie zawył.

— Konia uprowadzili.. konia gonią daleko..... daleko.... koń dobry..... W pianie cały.... rży.... rwie się do domu..... Trru ........Gospodarski masz tu owies... Ta...ta...ta, koniku... chodź tu... chodź!

Mówiąc to rzucał na węgle w piecu owies, wpatrując się w biegające po węglach wężyki niebieskiego i złotego ognia.

Wstał, zerwał z pułapu wiązankę jakichś traw i rzucił na węgle.... Skręciły się suche badyle i liście, wyciągnęły się potem jak węże i buchnęły płomieniem. Stary wrzucił do pieca trochę gnoju końskiego, a gdy buchnął dym, pochylił się nad węglami i jął szeptać...

— Koń... koń... Wielka droga.... szosa... trzy chaty... Sosna spalona... łąka ze szczerniałym stogiem siana... Wysoki chudy chłop prowadzi konia... Ma ogoloną głowę, bliznę na czole i kuleje.....

— Znam go, znam! — zawołał chłop. — To Kuźma! Cygan z Nieszetiłowa. Już mi się nie wymknie tym razem!

I z tymi słowy wypadł z chaty. Poszedłem do domu, a w parę dni dowiedziałem się, że chłop, zabrawszy ze sobą dwóch synów i zięcia, napadł na Kuźmę Cygana, związał go w jego własnym domu i przywlókł do wsi.

Tu