Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka „Growth” znalazła się na krótkiej liście Biznesowej Książki Roku „Financial Times” i Schroders w 2024 roku!
Jaki rodzaj wzrostu gospodarczego powinniśmy realizować, ile i dla czyjej korzyści to będą kluczowe pytania w nadchodzących latach, zwłaszcza jeśli obecne trendy – coraz większe nierówności i rosnąca koncentracja władzy wśród kilku wybranych firm kształtujących przyszłość technologii – będą kontynuowane. Ta dobrze napisana, prowokująca do myślenia książka jest niezbędną lekturą dla każdego zainteresowanego tymi epokowymi debatami – Daron Acemoğlu, autor książki „Dlaczego narody upadają?”.Daniel Susskind z werwą, stylem i przekonaniem pisze o jednej z najważniejszych kwestii naszych czasów – Rory Stewart, były Sekretarz stanu do spraw rozwoju międzynarodowego Wielkiej Brytanii
W ciągu ostatnich dwóch stuleci wzrost gospodarczy wyciągnął miliardy ludzi z ubóstwa i sprawił, że żyjemy dłużej i zdrowiej. W rezultacie nieskrępowana pogoń za wzrostem definiuje życie gospodarcze na całym świecie. Jednak ten dobrobyt ma ogromną cenę: pogłębiające się nierówności, destabilizujące technologie, zniszczenie środowiska i zmiany klimatu. Panuje dezorientacja. Dla wielu, w naszej erze anemicznego postępu gospodarczego, zmartwieniem jest spowolnienie wzrostu – w Wielkiej Brytanii, Europie, Chinach i innych krajach. Inni twierdzą, biorąc pod uwagę koszty, że jedyną drogą naprzód jest „degrowth”, czyli rozważanie kurczenia się naszych gospodarek. W tym czasie niepewności co do wzrostu i jego wartości, wielokrotnie nagradzany ekonomista Daniel Susskind napisał niezbędną lekturę. W szeroko zakrojonej analizie pełnej historycznych spostrzeżeń argumentuje, że nie możemy porzucić wzrostu, ale zamiast tego pokazuje, w jaki sposób musimy go przekierować, aby lepiej odzwierciedlał to, co naprawdę cenimy.
Patroni medialni książki: Polskie Towarzystwo Ekonomiczne, Otwarta Konserwa, Instytut Sobieskiego, Comparic.pl – Portal finansowy, Układ Sił, Nam Zależy.pl, Tygodnik „Solidarność”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 476
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydanie pierwsze
Tytuł oryginału: Growth: A Reckoning
Copyright © Daniel Susskind 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania lub przekazywana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób elektroniczny, mechaniczny, fotokopiujący, nagrywający lub inny, bez uprzedniej pisemnej zgody.
Redaktor prowadzący: Anna Śleszyńska
Tłumaczenie: Agata Rogalińska
Redakcja: Małgorzata Fil
Korekta: Magdalena Wojdyga
Projekt okładki i skład: UCA
Fundacja Warsaw Enterprise Institute
Al. Jerozolimskie 30
00-024 Warszawa
ISBN: 978-83-67272-32-2
Dla Grace, Rosy i Saula
„Życie może być zarówno wspaniałe, jak i straszne, a my będziemy zyskiwać coraz większą moc, by czynić je lepszym. Ponieważ być może historia ludzkości dopiero się rozpoczyna, możemy zakładać, że przyszli ludzie – lub nadludzie – osiągną rzeczy, o których nam się nie śniło. Jak powiedział Nietzsche, nigdy wcześniej nie było tak nowego świtu, tak przejrzystego horyzontu i tak otwartego morza”.
Derek Parfit
Spis treści
Przedmowa
Wstęp
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Pułapka
Rozdział 2
Ucieczka
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 3
Priorytet
Rozdział 4
Obietnica
Rozdział 5
Cena
CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział 6
Minimalizm PKB
Rozdział 7
Idea dewzrostu
CZĘŚĆ CZWARTA
Rozdział 8
Uwolnić wzrost
Rozdział 9
Nowy kierunek
CZĘŚĆ PIĄTA
Rozdział 10
Wielkie kompromisy
Rozdział 11
Pytania o moralność
Podsumowanie
Podziękowania
Bibliografia
Zacząłem pisać ten tekst w Berlinie i przed nakreśleniem pierwszych zdań udałem się do największej księgarni w mieście – Kukturkaufhaus na Friedrichstrasse. Książka Daniela Susskinda Wzrost zajmowała w niej wystawne miejsce, ale wokół niej więcej było książek o idei dokładnie przeciwnej: degrowth, czyli dewzrostu. Z jednej strony leżała książka japońskiego filozofa Kohei Saito Slow Down: How Degrowth Communism Can Save the Earth, z drugiej brytyjskiego antropologa Jasona Hickela Less is More. How Degrowth Will Save the World. Nasz bohater nie ma łatwego zadania, jest osaczony przez idee znacznie łatwiej trafiające do współczesnego odbiorcy. Łatwiej jest przecież coś krytykować, czy używając popularnej nowomowy miażdżyć niż czegoś bronić.
Susskind podjął się obrony idei i celowości wzrostu gospodarczego w erze, gdy bardzo popularne jest obwinianie wzrostu za wszelkie wady współczesności, takie, jak zmiany klimatyczne, nierówności czy nawet kryzysy psychiczne. Stara się przekonać, że bez wzrostu świat popadłby w chaos, biedę, mizerię, a ostatecznie i tak nie rozwiązałby największych wyzwań przed nim stojących. Autor wzrost traktuje bowiem nie jako intensywność wykorzystania źródeł materialnych, ale jako ciągłe powstawanie nowych idei i koncepcji dotyczących produkcji. Nie znaczy to, że mierzenie wzrostu i stawianie sobie go za cel jest zupełnie pozbawione kosztów, wręcz przeciwnie – Susskind uważa, że to brak rozmowy o kosztach pogrąża wiarygodność ekonomistów. Ale netto wzrost niesie więcej korzyści niż kosztów.
Książka Wzrost została w zeszłym roku nominowana do nagrody książki roku dziennika „The Financial Times”. Prawdę mówiąc, była to lepsza -- niż ta, która zwyciężyła w tym konkursie, czyli Supremacy Parmy Olson, ale najwyraźniej hype wokół AI udzielił się jury. Susskind napisał przyjemny, łatwy w odbiorze, a jednocześnie wnikliwy przewodnik po najważniejszej religii współczesnego świata: kulcie wzrostu gospodarczego. Przeprowadza czytelnika przez historię rozwoju, dylematy intelektualne wokół PKB, teorie wzrostu oraz kreśli scenariusz na przyszłość.
My w Polsce jeszcze z ciarkami na plecach śledzimy informację czy jesteśmy na pierwszym, czy trzecim miejscu w Europie pod względem wzrostu PKB. Ale Susskind pochodzi z kraju, gdzie tego typu ekscytacje trochę minęły. Zamożne społeczeństwa Europy w ostatnich dekadach zaczęły cenić sobie ochronę środowiska, równość społeczną, tak zwany work-life balance. Na PKB w pocie czoła niech pracują Chińczycy i Polacy. Wzrost gospodarczy ma swoje koszty. Brytyjski ekonomista przyznaje, że ekonomiści i politycy promujący ideę wiecznego wzrostu za mało mówili o kosztach, źle komunikowali się ze społeczeństwem. Ale ostrzega, że rezygnacja z promowania wzrostu gospodarczego prowadziłaby do recesji, zubożenia, obniżenia standardu życia i na koniec też mniejszej satysfakcji i szczęścia. Swoją drogą, ta fascynacja dewzrostem trochę ostatnio jakby mija, bo brak wzrostu od wielu lat w krajach Europy Zachodniej zaczyna być traktowany jako plama na honorze. Brytyjczycy przestraszyli się, że Polacy wyprzedzą ich za kilka lat pod względem PKB per capita. Niemcy boją się konkurencji przemysłowej z Chin. W Brukseli wszyscy debatują na temat tego, jak ożywić sklerotyczną gospodarkę. Idea wzrostu jeszcze nie umarła całkowicie, a Susskind stara się jej dodać życia. Twierdzi, że znalezienie sposobu na wzrost, przy jednoczesnym dbaniu o wartości takie jak czyste środowisko i spójność społeczna, jest jednym z najważniejszych wyzwań współczesności.
Skąd w ogóle w przeszłości wziął się kult PKB? Z kryzysu i wojny. Nad koncepcją tego wskaźnika ekonomiści zaczęli pracować w latach 30. XX wieku, kiedy świat kapitalistyczny popadł w swój największy kryzys od rewolucji przemysłowej. Chwilę później pogrążył się w największej w historii wojnie. W obu przypadkach powstała potrzeba mierzenia tego, jaka jest ogólna wielkość wartości ekonomicznej wytwarzanej przez społeczeństwo. Wielu ekonomistów przedstawiało swoje pomysły, ale dwóch miało największy wpływ na ostateczny kształt wskaźnika: Amerykanin rosyjskiego pochodzenia Simon Kuznets i Brytyjczyk John Maynard Keynes. Pierwszy z nich stworzył system rachunków narodowych pozwalający mierzyć ogólny dochód społeczeństwa, drugi miał większy wpływ na ostateczny kształt wskaźnika i jego wykorzystanie w polityce gospodarczej. Co ciekawe, Kuznets od początku ostrzegał przed przywiązywaniem nadmiernej wagi do PKB, miał poważne wątpliwości co do używania tego wskaźnika jako miernika dobrobytu i ostrzegał przed jego nadinterpretacją.
Od końca lat 40. XX wieku wzrost PKB zaczął być traktowany jako jeden z najważniejszych celów rządów w krajach rozwiniętych i w wielu krajach rozwijających się. Świat zyskał nowy sposób na ściganie się: kto będzie lepszy we wzroście. Jednocześnie druga połowa XX wieku przyniosła spektakularny postęp w jakości życia: nowe środki komunikacji i telekomunikacji, masową elektryfikację, szczepionki, leki, loty w kosmos itd. Nawet wojen było w końcu mniej. To wszystko, czyli spektakularny postęp oraz dostępność nowych metod pomiaru rozwoju, sprzęgło się w taki sposób, że PKB stało się celem samym w sobie. Świat został zdominowany przez wiarę w to, że im więcej PKB tym lepiej.
Autor książki Wzrost trochę nie docenia faktu, że nad samym postępem ludzie zastanawiali się dawno przed wymyśleniem wskaźnika PKB. Książce ewidentnie brakuje refleksji nad tym, jak zmieniała się koncepcja samego postępu i unowocześnienia w historii. Na historię patrzy przez pryzmat naszej dzisiejszej wiedzy, a nie tego, jak ludzie postrzegali zmianę społeczną w swoich czasach. To jest wada książki, ale nie odbiera jej wartości.
Wraz z upowszechnieniem PKB jako miary postępu ludzie zaczęli zastanawiać się nad tym, co powoduje wzrost i jak można go stymulować i podtrzymać w nieskończoność? Susskind wyróżnia cztery plemiona specjalistów w tym zakresie. Pierwszym byli wielcy teoretycy postępu społecznego, którzy budowali historyczno-socjologiczne wizje rozwoju. Do nich zalicza m.in. Walta Rostowa i jego schemat pięciu etapów modernizacji. Ich krytykuje jednak za to, że wyjaśniają wszystko i nic jednocześnie.
Drugim plemieniem stali się ekonometrycy, którzy źródeł rozwoju szukali w wielkich bazach danych, wierząc, że to tam znajdą Złotego Graala. Z nimi problem jest taki, że z szumu danych wyłuskują zbyt przypadkowe sygnały. Trzecim są ekonomiści-matematycy, tacy jak Robert Solow, Robert Lucas czy Paul Romer, którzy budowali uproszczone schematy rozwoju, starając się wyróżnić parę krytycznych elementów ekonomicznych niezbędnych do uruchomienia i podtrzymania postępu. Wreszcie ostatnie, czwarte plemię to fundamentaliści, tacy jak Daron Acemoğlu, którzy źródeł rozwoju doszukują się w bardzo głęboko ukrytych cechach społeczeństwa – na przykład takich jak nieformalne reguły gry.
Susskind odrzuca dwa pierwsze podejścia i przekonuje, że chcąc zrozumieć wzrost, musimy czerpać z trzeciego i czwartego. A konkretnie na swoich najważniejszych przewodników wybiera Paula Romera i Darona Acemoğlu. Od Romera bierze przekonanie, że wzrost gospodarczy bierze się z idei, czyli ciągłego wymyślania nowych sposobów na wykorzystanie ograniczonych zasobów materialnych. Idee są nieskończone, więc wzrost też może być nieskończony. Od Acemoğlu bierze zaś koncepcję planowanej zmiany technologicznej, która polega na tym, że społeczeństwo ma kontrolę nad tym, w jakim kierunku te idee się rozwijają. Przez nakłady na naukę i innowacje, zamówienia publiczne, programy rozwojowe, rządy mogą stymulować rozwój określonych technologii. Jako społeczeństwo mamy kontrolę nad tym, dokąd zmierzamy.
Autor książki Wzrost wpisuje się w szeroki ruch ekonomistów i komentatorów, którzy uważają, że musimy więcej wydawać na generowanie nowych idei – nie tylko przez nakłady na badania, ale też przez tworzenie popytu, odpowiednich regulacji, bodźców prawnych. Jest przekonany, że dzięki nowym ideom można osiągnąć większe PKB przy jednoczesnym dbaniu o ochronę środowiska, równość społeczną, zdrowie publiczne. Do tego potrzebne są nie tylko zmiany ekonomiczne i technologiczne, ale też polityczne. Obywatele muszą mieć poczucie większej partycypacji i wpływu na kierunek zmian.
Koncentracja uwagi na wzroście gospodarczym ma oczywiście wady i Susskind szeroko o nich pisze. Przede wszystkim wzrost niesie ze sobą koszty. Prowadzi do zaburzania stabilnych struktur społecznych, wspólnot, odbiera niektórym obywatelom poczucie bezpieczeństwa, dodatkowo może prowadzić do zanieczyszczenia środowiska i klimatu, narastania nierówności społecznych. Innym problemem jest to, że wzrost PKB ma wady jako miara dochodów. Nie uwzględnia działalności nierynkowej, czyli m.in. takich aktywności jak dbanie o bliskich, opieka nad domem, działalność charytatywna itp. Co gorsza, PKB jest coraz trudniej mierzyć w czasie, gdy w gospodarce rośnie udział usług. O ile bowiem bez problemu da się zmierzyć ilość i cenę wytwarzanej stali czy cementu, o tyle trudniej zmierzyć ilość, jakość i cenę takich usług, jak kultura, rozrywka, doradztwo prawne itp.
Ale zarówno koszty wzrostu, jak i problemy z jego mierzeniem, nie powinny przesłaniać generalnych korzyści z postępu. Wzrost bowiem oznacza ciągłe poprawianie sposobu, w jaki materiały wsadowe przekształca się w produkt finalny (towar lub usługę).
W jednym z ciekawszych fragmentów książki Susskind rozprawia się z argumentami tych, którzy twierdzą, że wzrost PKB jest niemożliwy do połączenia z redukcją emisji gazów cieplarnianych. Pokazuje, jak to przekonanie było regularnie falsyfikowane w ostatnich dekadach. Najpierw krytycy wzrostu gospodarczego uważali, że nie da się w ogóle oddzielić emisji od PKB – okazało się to nieprawdą. Potem przeszli na pozycję, że nie da się obniżyć emisji przy wzroście PKB – to też okazało się nieprawdą. Dziś przekonują, że nie da się obniżyć emisji do zera, jeżeli nie zrezygnuje się ze wzrostu gospodarczego. Ten argument czeka na weryfikację, ale zdaniem Susskinda trend technologiczny pokazuje, że on też musi upaść. Postęp wiedzy i nieograniczona podaż nowych idei sprawiają, że coś, co wydaje się ludziom niemożliwe, po pewnym czasie staje się rzeczywistością. Kiedyś elitom w krajach zachodnich wydawało się, że czarnoskóry człowiek nie może być prawnikiem lub lekarzem. Takim samym więzieniem intelektualnym jest idea, że nie da się żyć bez emisji dwutlenku węgla.
Bardzo zmieniał się też w ostatnich dekadach pogląd na to, jaki jest związek PKB ze szczęściem. W latach 70. i 80. XX wieku pojawiło się wiele badań, które sugerowały, że takiego związku nie ma. Społeczeństwo biedne może być szczęśliwe. Jednak wraz z rozwojem metod pomiaru ten pogląd stopniowo ewoluował. W pewnym momencie zaczęło dominować przekonanie, że szczęście i dochód są skorelowane tylko do pewnego poziomu zamożności – powyżej niego dodatkowe dolary nie dają już dodatkowego szczęścia. Dziś jednak jesteśmy jeszcze krok dalej i badania coraz częściej wskazują, że im więcej PKB, tym więcej szczęścia, bez żadnych punktów przegięcia.
Ekonomia nie daje nigdy jednoznacznych recept, więc książkę Susskinda też można w wielu miejscach podważać. Ale w zakresie obrony wzrostu PKB jako ważnego celu społecznego jej argumenty są bardzo silne. Rezygnacja ze wzrostu to przepis na nieszczęście.
Ignacy Morawski,
główny ekonomista „Pulsu Biznesu”
„Zdolność dostosowania się do otoczenia jest cechą charakterystyczną ludzkości”.
– John Maynard Keynes1
Trzy proste, lecz niezwykłe fakty zdefiniowały historię gospodarczą ludzkości aż po dziś dzień.
Pierwszy to taki, że przez większość czasu istnienia ludzkości, czyli 300 tys. lat, życie gospodarcze było stagnacyjne. Niezależnie od tego, czy ktoś był myśliwym-zbieraczem w epoce kamienia łupanego, czy robotnikiem pracującym w XVIII wieku, los ekonomiczny obu tych osób był bardzo podobny: obie prawdopodobnie żyły w ubóstwie, skupione na bezustannej walce o przetrwanie2.
Drugi fakt jest taki, że dopiero całkiem niedawno owa stagnacja dobiegła końca. Rozumiany współcześnie wzrost gospodarczy rozpoczął się zaledwie dwieście lat temu, kiedy standardy życia w niektórych częściach świata zaczęły rosnąć w zawrotnym tempie. Gdyby suma setek lat historii ludzkości trwała godzinę, to ten zwrot akcji mieściłby się w ostatnich kilku sekundach3.
Co więcej, na przestrzeni lat ludzie zdołali utrzymać tendencję wzrostu gospodarczego. Momenty wzrostu znane z wcześniejszych wieków, jeśli w ogóle miały miejsce, były w pewnym stopniu ograniczone i szybko wygasały. Ale tym razem rozwój stał się jednocześnie wyraźny i stabilny, jakby jakaś długo tłumiona siła produkcyjna, która przez tysiące lat pozostawała ukryta, wreszcie znalazła ujście4. To właśnie sprawia, że współczesny rozwój gospodarczy jest czymś zupełnie bezprecedensowym w porównaniu ze wszystkim, co miało miejsce wcześniej.
Pierwsza część tej książki opowiada niezwykłą historię wzrostu gospodarczego: dlaczego przez tak długi czas go nie było, co sprawiło, że nagle się rozpoczął i jak udało się go utrzymać. W XX wieku dążenie do wzrostu gospodarczego stało się jedną z wiodących aktywności naszego społeczeństwa. I przynajmniej do niedawna, pomimo tajemnic, które spowijają prawdziwe przyczyny tego zjawiska, byliśmy stosunkowo skuteczni w naszych działaniach.
Z biegiem czasu wykorzystaliśmy zwiększający się dobrobyt materialny i zaczęliśmy dzięki niemu osiągać niezwykłe rezultaty: miliardy ludzi uwolniły się od walki o przetrwanie, będącej zmorą naszych przodków; zaczęliśmy żyć dłużej i w lepszym zdrowiu niż kiedykolwiek wcześniej; pojawiły się środki na finansowanie odkryć, które zmieniły nasze rozumienie świata – rozszczepienie atomu, złamanie kodu genetycznego, eksploracja gwiazd.
Coraz wyraźniej widać jednak, że dążenie do tego dobrobytu było okupione ogromną ceną: spustoszenie środowiska naturalnego, wyniszczenie lokalnych kultur i wspólnot, pojawienie się gigantycznych nierówności między tymi, którzy osiągnęli wielkie bogactwo, a tymi, którzy nie zdołali tego zrobić. Powstanie technologii, których potencjalnie negatywne skutki mogą wstrząsnąć rynkiem pracy i wpłynąć na politykę oraz wymknąć się spod naszej kontroli.
I dlatego rozwój to jednocześnie dylematy, przed którymi stajemy. Z jednej strony jest związany z największymi triumfami i osiągnięciami ludzkości, z drugiej zaś wiąże się z jednymi z najpoważniejszych problemów, z jakimi się dzisiaj mierzymy. Obietnica rozwoju sprawia, że czasami desperacko i gwałtownie, dążymy do tego, aby rozwijać się jeszcze bardziej. Jednak cena, którą przyjdzie nam za to zapłacić, równie mocno zniechęca nas do tego pościgu. To tak, jakbyśmy nie mogli iść naprzód, a jednocześnie musieli to robić.
Druga część książki skupia się właśnie na tym dualizmie: jak powstał, dlaczego nie udało nam się skutecznie z nim zmierzyć, dlaczego brakuje nam konkretnych pomysłów, jak mu zaradzić i co powinniśmy zrobić. W ostatnich latach doszedłem do wniosku, że stawienie czoła dylematowi wzrostu jest jednym z najważniejszych zadań, przed którymi stoi ludzkość. Nasza dotychczasowa nieudolność w tym zakresie sprawiła, że znaleźliśmy się na niebezpiecznej drodze. Potraktowanie tego wyzwania poważnie, to nie tylko szansa na zmianę kierunku naszej podróży na lepszy, ale również okazja do moralnej odnowy i do stworzenia nowego poczucia wspólnego społecznego celu w dążeniu do tego, co naprawdę ważne. A jest to nie tylko lepiej prosperująca gospodarka, ale także realizacja innych priorytetów, które są kluczowe dla ludzi, jak np. sprawiedliwsze społeczeństwo czy zdrowsza planeta.
Podsumowując, książka opowiada pełną historię wzrostu – mówi o jego tajemniczej przeszłości, niepokojącej teraźniejszości i niepewnej przyszłości, którą teraz to my musimy kształtować. Częściowo jest to książka o ideach, o tym, jak ludzie o największych umysłach próbowali zrozumieć to ważne zjawisko (i często ponosili porażkę), jak nasi przywódcy przypadkowo umieścili pogoń za wzrostem w centrum życia politycznego zaledwie kilka dekad temu, i jak wzrost gospodarczy szybko stał się jedną z najcenniejszych i najniebezpieczniejszych idei. To, co nastąpi dalej w tej książce, zaprowadzi nas daleko poza granice jakiejkolwiek dziedziny nauki, stawiając ekscytujące i budzące niepokój pytania: dlaczego ludzka egzystencja była przez długi czas tak nędzna? Czy standardy życia mogą poprawiać się w nieskończoność? Co dokładnie powinniśmy cenić w społeczeństwie? I czy powinniśmy przejmować się bilionami ludzi, którzy jeszcze się nie urodzili?
Ale ta książka ma także wymiar praktyczny: jest przewodnikiem, uczy tego, jak powinniśmy podejść do dylematu wzrostu w prawdziwym świecie. Mimo że historia, którą opowiadam, to wędrówka od odległej przeszłości po daleką przyszłość, to lekcja, którą z niej wyniesiemy, ma największe znaczenie w kontekście działań tu i teraz.
Trudno wyobrazić sobie czas, kiedy pogoń za „jeszcze większym wzrostem gospodarczym” wydawała się bardziej kluczowa niż obecnie. Pod koniec XX wieku przywódcy byli pewni, że wiedzą, co robią, że stopniowo zwiększający się poziom dobrobytu jest sensownym i osiągalnym, wspólnym celem. W Stanach Zjednoczonych ekonomiści mówili o „wielkiej moderacji”; w Wielkiej Brytanii politycy świętowali „koniec cyklu obfitości i niedostatku” (ang. boom-bust cycle). Uważano, że trwały wzrost można osiągnąć dzięki drobnym działaniom. Nasz pozorny sukces stworzył wrażenie, że rozwijająca się gospodarka jest normą, a każdy spadek tempa wzrostu należy traktować jako niefortunny, ale przejściowy wyjątek od reguły.
Dziś ta pewność wydaje się być nie na miejscu. Niemal każdy kraj wkroczył w XXI wiek, będąc w kryzysie, choć trudno mówić o synchronizacji czasowej. Japonia i Niemcy zaczęły borykać się z problemami w połowie lat 90., USA i Wielka Brytania w połowie pierwszej dekady XXI wieku, a Chiny w roku 2010. Większość gospodarek po dwudziestu latach kryzysów – włączając w to bańkę internetową (ang. dot-com bust), krach finansowy z lat 2007–2008 i pandemię COVID-19 – stało się niemrawymi cieniami samych siebie. Coraz bardziej zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że nie możemy brać wzrostu za pewnik. W rezultacie przywódcy polityczni, niemal w każdym kraju, umieścili „zwiększenie wzrostu” na szczycie listy swoich priorytetów. Jednak wciąż nie wiadomo, czy oni sami i ich doradcy rozumieją, jakie działania należy podjąć, aby to osiągnąć. Zadaniem tej książki, po części, jest rozwiązanie tego problemu.
Gdyby tylko było to takie proste. Z jednej strony trudno wyobrazić sobie moment, kiedy dążenie do „jeszcze większego wzrostu” wydawało się bardziej niebezpieczne. Oczywiście, zagrożenia, które ta pogoń za sobą niesie – wpływ na stabilność klimatu, porządek społeczny, siła naszych wspólnot, dostępność godnej pracy, jakość naszej polityki – nie są nowe. Ale po tym, jak zostały zignorowane w drugiej połowie XX wieku, wyzwania te wróciły z podwójną siłą na początku XXI wieku. Nie jest to przypadek, że ruchy radykalne, od skrajnie lewicowych „dewzrostowców” po skrajnie prawicowych populistów nacjonalistycznych, zyskują na sile. Reprezentanci bardziej umiarkowanej części sceny politycznej nie podołali temu wyzwaniu.
Historycy, próbując zrozumieć teraźniejszość, lubią szukać wskazówek w przeszłości. „Jakie są precedensy dla tego momentu?” – pytają, starając się jednocześnie wyciągnąć jak najwięcej wniosków z odpowiedzi. Niestety, jeśli chodzi o dylemat wzrostu, tego rodzaju patrzenie wstecz raczej nie przyniesie pożądanych efektów. Świat, w którym obecnie żyjemy, jest zupełnie inny niż wszystko, co miało miejsce wcześniej. Przez niemal całą historię życie było stagnacyjne, a wzrost zdarzał się rzadko i był ulotny. Dylemat, z którym się borykamy, to terra incognita – nigdy wcześniej ludzkość nie musiała wybierać w tak dramatyczny sposób między nieustannie rosnącym dobrobytem, a innymi aspektami świata, które są dla nas ważne. Psychologowie mówią o tym, jak człowiek może doświadczyć dysonansu poznawczego, czyli mentalnego dyskomfortu wynikającego z jednoczesnego posiadania sprzecznych poglądów. W pewnym sensie to samo zjawisko dotyczy teraz całego społeczeństwa: wzrost daje obietnicę, której niełatwo się oprzeć, jednocześnie wiąże się z ceną, której nie da się zaakceptować. Czyni cuda i sieje zniszczenie, potrzebujemy go znacznie więcej, a zarazem o wiele mniej. Wyzwanie, przed którym stoimy, jest nie tylko nowe, ale i dezorientujące.
Aby zmierzyć się z przyszłością wzrostu, musimy najpierw zrozumieć, jak się on rozpoczął. Dlatego pierwsza część tej książki bada jego genezę i próbuje znaleźć odpowiedź na kilka istotnych pytań. Dlaczego po setkach tysięcy lat stagnacji poziom życia nagle poszybował w górę i jak ekonomiści zmagali się z próbą zrozumienia tego procesu i jego postępu w stosunkowo krótkim czasie. Biorąc pod uwagę, jak istotnym tematem jest wzrost (zobaczymy, jak trudno znaleźć coś ważniejszego), wciąż zaskakująco mało wiemy o jego źródłach. Paradoksalnie, wiemy jednak wystarczająco dużo, by choć częściowo zrozumieć, co wydarzyło się w przeszłości, a może, co jeszcze istotniejsze – jakie są prognozy na przyszłość.
Dziś żyjemy w społeczeństwach, które stawiają wzrost na pierwszym miejscu. Nasz zbiorowy sukces określa, ile dóbr jesteśmy w stanie wyprodukować w określonym czasie. Życie gospodarcze często sprowadza się do jednego pytania: czy produkt krajowy brutto (PKB) naszego kraju wzrósł czy spadł? To priorytetowe traktowanie wzrostu daje jednoznacznie do zrozumienia, że pogoń za nim ma długą i znaczącą historię. Ale tak nie jest. Większość klasycznych ekonomistów nie byłaby w stanie nawet wyobrazić sobie dążenia do wzrostu – nie mówiąc już o jego pomiarze – ponieważ użyteczne wskaźniki służące do pomiaru gospodarki pojawiły się dopiero w latach 30. XX wieku. W rzeczywistości wzrost stał się priorytetem niemal przez przypadek. Był to jednak szczęśliwy przypadek. Wraz z rozwojem XX wieku okazało się, że PKB koreluje niemal z każdą miarą ludzkiego dobrostanu. Ten niezwykły zbieg okoliczności jest tematem drugiej części książki.
Wzrost jednak jest nie tylko ważny – jest także niebezpieczny, jak już wcześniej wspomniałem. Trzecia część książki poświęcona jest ciemnej stronie wzrostu i ujawnia wszystkie aspekty, w których to zjawisko pogarsza jakość naszego życia. Jak zobaczymy, istnieją dwa coraz bardziej popularne podejścia w kwestii dylematu wzrostu. Pierwsze to kontynuowanie dążenia do wzrostu, ale z modyfikacją samego wskaźnika PKB – to podejście często proponowane przez technokratycznie myślących decydentów i ekonomistów. Druga propozycja jest bardziej radykalna: całkowita rezygnacja z dążenia do wzrostu i celowe spowolnienie gospodarki poprzez dewzrost (ang. degrowth) – kierunek, który propagują wpływowe postaci, takie jak: David Attenborough i Greta Thunberg. Żadne z tych rozwiązań nie jest wystarczające – w najlepszym razie są one niedoskonałe, a w najgorszym – niepotrzebnie autodestrukcyjne. Jednak nie należy ich lekceważyć, ponieważ obie koncepcje ujawniają istotne prawdy, które mogą pomóc nam znaleźć odpowiedź na stojące przed nami wyzwania.
Pierwsze trzy części książki dostarczają narzędzi intelektualnych do zrozumienia pojęcia wzrostu. Część czwarta i piąta poświęcone są zastosowaniu tych idei w praktyce i analizie tego, co powinniśmy zrobić z dylematem wzrostu w prawdziwym świecie. Punktem wyjścia jest stwierdzenie, że porzucenie wzrostu byłoby katastrofą – nie tylko oznaczałoby rezygnację z fundamentalnych ambicji społeczeństwa, takich jak eliminacja ubóstwa czy zapewnienie powszechnej opieki zdrowotnej, ale także wskazywałoby na brak wyobraźni co do tego, w jaki sposób moglibyśmy się rozwijać w przyszłości. Dlatego w tej części książki wyjaśnię, jak możemy osiągnąć wyższy wzrost gospodarczy, a także pokażę, dlaczego wiele popularnych obecnie rozwiązań wydaje się chybionych.
Chciałbym jednocześnie uświadomić, że nie możemy po prostu przeć naprzód i ignorować ogromnych kosztów generowanych przez naszą pogoń za dobrobytem. To na nas spoczywa odpowiedzialność za świadome zmierzenie się z kompromisami wynikającymi z obietnicy wzrostu i jego ceny. Przede wszystkim powinniśmy unikać tych kompromisów tam, gdzie jest to możliwe, poszukując form wzrostu, które nie mają negatywnego wpływu na społeczeństwo. A w obszarach, w których się to nie uda – co nieuchronnie się zdarzy – powinniśmy starać się minimalizować konieczność pójścia na kompromisy, wykorzystując wszelkie dostępne narzędzia, aby zmienić wzrost jako taki i uczynić go mniej destrukcyjnym. Jednak musimy wziąć również pod uwagę, że zmniejszenie tych kompromisów może okazać się niemożliwe. Dlatego naszym ostatnim zadaniem może okazać się akceptacja faktu, że kompromisów nie da się złagodzić ani całkiem uniknąć, a nas czeka podjęcie decyzji o częściowej rezygnacji ze wzrostu gospodarczego na rzecz ochrony kluczowych wartości, takich jak: ochrona środowiska, wyrównanie nierówności klasowych itd.
Podjęcie tego wyzwania rodzi dwa trudne pytania moralne, które niemal na pewno będą źródłem ogromnych sporów: co jeszcze, oprócz wzrostu, powinniśmy traktować priorytetowo oraz jak bardzo powinniśmy troszczyć się o przyszłość? To właśnie badam w końcowych rozdziałach tej książki.
Nie da się uniknąć pewnych uproszczeń w książce tego rodzaju. Wysiłki umysłowe badaczy mogą sprowadzać się jedynie do pobieżnego komentarza, tomy badań naukowych muszą zostać zredukowane do kilku akapitów. Ci, którzy spodziewają się szczegółowego opracowania każdego z problemów – zmian klimatu, nierówności, globalizacji, sztucznej inteligencji i wszelkich innych – poczują się rozczarowani. Nie taki jest cel tej książki. Nie przedstawię również szczegółowej listy możliwych rozwiązań legislacyjnych, skrupulatnie dopasowanych do każdego wyzwania. Na rynku istnieją już książki, które podejmują się tego zadania.
Mój cel jest inny: chcę zebrać wszystkie te wyzwania razem i spojrzeć na nie z nowej perspektywy. Bo choć różnią się one w szczegółach, łączy je jeden wspólny wątek: idea wzrostu i to, jak bardzo daliśmy się jej pochłonąć. O tym właśnie jest ta książka.
Mam nadzieję, że ta alternatywna perspektywa nie tylko rzuci nowe światło na dobrze znane problemy – jakbyśmy widzieli je po raz pierwszy – ale także pogłębi zrozumienie wyzwań, przed którymi stoimy, oraz powodów, dlaczego dotąd nie udało się nam ich rozwiązać. Zachęcam wszystkich do otwartego myślenia, zwłaszcza tych, którzy skłonni są trzymać się utartego dotychczas podejścia. To, co robiliśmy do tej pory, nie działa. A czas się kończy.
W XX wieku zgubiliśmy drogę. Po szaleństwie pierwszej połowy stulecia, w drugiej części wieku większość krajów postanowiła odreagować trudne lata w budowaniu dobrobytu. Nie wydarzyło się żadne wielkie tąpnięcie, po którym wzrost gospodarczy stał się nagle absolutnym priorytetem, nie było momentu oficjalnego mianowania PKB na „statystykę kończącą wszystkie statystyki”5. Jednak stopniowo właśnie to się działo. Polityka na całym świecie skupiła się, przede wszystkim, na powiększaniu gospodarczego tortu. Przywódcy odnosili sukcesy lub popadali w niełaskę w zależności od tego, czy osiągali ten partykularny cel. A decydujący spór polityczny XX wieku sprowadzał się do technicznej różnicy zdań dotyczącej tego, jak najlepiej osiągnąć sukces w tej dziedzinie: czy więcej wzrostu wygeneruje wolny rynek, czy może planowanie centralne?
Oczywiście w tamtym czasie istniały także inne priorytety. Jednak zbyt często intensywne dążenie do wzrostu zagłuszało te kwestie. Odkładano je na bok albo wierząc, że większy dobrobyt materialny w końcu sam je rozwiąże, albo uznając je po prostu za mniej istotne. To jednak doprowadziło do osłabienia naszego życia jako wspólnoty. Przez dekady poświęcaliśmy zbyt mało uwagi zagrożeniom, takim jak: zmiany klimatu, widmo nierówności, koszty globalizacji, niebezpieczeństwa związane z rozwojem przełomowych technologii. W efekcie, nie potrafiliśmy zmierzyć się z koniecznością pójścia na kompromisy, które okazałyby się nieuniknioną odpowiedzią na te wyzwania. Uważam, że historyczna porażka w zaakceptowaniu tych kompromisów oraz życzeniowe myślenie przywódców, którzy postępowali tak, jakbyśmy mogli zawsze mieć wszystko, czego pragniemy (ponosząc przy tym minimalny koszt), sprawiły, że dziś odczuwamy napięcie między obietnicą a ceną wzrostu gospodarczego.
Jest też coś osobliwego w tym bezustannym dążeniu do dobrobytu. Pracownik ślepo goniący za coraz wyższą pensją, uwięziony w wyścigu szczurów nawet nie wie, że prawdziwe życie ucieka mu gdzieś obok. I nasze społeczeństwa znalazły się w podobnej sytuacji. Wykazały podobny brak refleksji nad tym, dokąd prowadzi cały ten wysiłek. „Cel uświęca środki” – pisała Ursula K. Le Guin – „ale co, jeśli celu nigdy nie ma? Wtedy wszystko, co mamy, to środki”. Te słowa doskonale oddają charakter naszego życia politycznego. W ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat wzrost gospodarczy, który powinien być jedynie środkiem do osiągnięcia innych wartościowych celów, stopniowo stał się celem samym w sobie. Nasza obsesja na punkcie wzrostu – mimo ogromnych korzyści, które przyniósł – wiąże się dziś ze zbyt wysoką ceną.
Myśląc o przyszłości, jestem jednak pełen nadziei. Żyjemy w epoce niepokoju, w której niemal każdego dnia docierają do nas doniesienia o nowych zagrożeniach egzystencjalnych i w przygnębiający sposób przypomina się nam, jak rzekomo bezsilni jesteśmy wobec nich. Ale moja teza jest optymistyczna: mamy przed sobą również egzystencjalną szansę. Ta książka opisuje możliwość moralnej odnowy, szansę na zwrócenie większej uwagi na wartościowe cele, które do tej pory zaniedbywaliśmy. I możemy to zrobić z pozycji siły, patrząc w przyszłość znacznie bardziej dostatnią i zaawansowaną technologicznie niż kiedykolwiek wcześniej w ciągu 300 tys. lat naszej historii. Mamy moc, aby nie tylko uczynić życie lepszym w nadchodzących dekadach – jak ujął to filozof Derek Parfit – ale także, by uczynić je lepszym w sposób, którego teraz nawet nie potrafimy sobie wyobrazić. W moim mniemaniu nie ma nic ważniejszego. A jak to zrobić – o tym właśnie opowiada ta książka.
„Przed XVIII wiekiem ludzkość nie karmiła się złudnymi nadziejami”.
– John Maynard Keynes
Trudno sobie wyobrazić, by łowca-zbieracz z epoki kamienia łupanego miał cokolwiek wspólnego z kimś żyjącym w XVIII wieku. Niemal każdy aspekt ich życia kompletnie się od siebie różni: struktura rodziny i społeczności, jedzenie i ubiór, sposób zarabiania na życie oraz rozrywki. Jednak pod jednym względem ich egzystencja była zadziwiająco podobna: obaj prawdopodobnie wiedli stagnacyjne życie ekonomiczne, uwikłani w nieustanną walkę o przetrwanie. Niektórzy twierdzą wręcz, że przeciętny człowiek w 1800 roku nie żył lepiej niż ten sprzed 100 tys. lat, a być może nawet gorzej1. Nie oznacza to, że miał mniej pieniędzy (pierwsza waluta, mezopotamski szekel, pojawiła się dopiero około 5 tys. lat temu), ale że standard jego życia prawdopodobnie był niższy.
Co za zdumiewająca myśl. W tysiącleciach, które dzieliły te dwa światy, rozegrała się niemal cała historia ludzkości. Toczyły się wielkie wojny, powstawały i upadały cywilizacje, rozwijały się i zanikały kultury. A jednak z gospodarczego punktu widzenia żadne z tych wydarzeń nie miało większego znaczenia: los przeciętnego człowieka pozostawał niezmienny. Przychodząc na świat w dowolnym momencie tamtego okresu, można było spodziewać się życia podporządkowanego walce o podstawowe środki do przeżycia. Nadzieja, która dziś daje wielu ludziom sens i motywację – że dzięki pracowitości i determinacji ich przyszłość finansowa może stać się lepsza, w porównaniu do tego, jak było kiedyś – wówczas brzmiałaby absurdalnie, o ile w ogóle komukolwiek przyszłoby coś takiego do głowy.
Takie odważne twierdzenia wymagają niezwykłych dowodów. Wyzwanie polega na tym, że pozyskanie wiarygodnych informacji o przeszłości, zwłaszcza tej odległej, jest trudne. Ale nie jest niemożliwe. Obraz życia gospodarczego w tamtym rozległym okresie można zrekonstruować, czerpiąc wiedzę z różnorodnych, często nieoczywistych źródeł. I wyłania się z niego solidny argument za tym, co można nazwać „wielką stagnacją” – trwającym 100 tys. lat okresem, w którym standard życia ludzi zmieniał się zaledwie w minimalnym stopniu.
Dobrym punktem wyjścia dla tej empirycznej podróży jest Anglia. Przez ostatnie tysiąc lat jej instytucje – rząd, kościoły i klasztory, uniwersytety i organizacje charytatywne – wykazywały niezwykłą stabilność, a ich dokumentacja była prowadzona z wyjątkową skrupulatnością. Dzięki temu historyk gospodarki, Gregory Clark, mógł oszacować standard życia Anglików aż do roku 1209, określając ich „realne” zarobki, a nie tylko nominalne kwoty, jakie otrzymywali2.
To obliczenie uwzględnia zmiany cen w czasie, pozwalając ocenić, co w danym momencie można było faktycznie kupić za określoną pensję. A gdy spojrzymy na to, jak zmieniały się angielskie zarobki na przestrzeni wieków, zobaczymy wykres przypominający kij hokejowy: długi, niemal płaski odcinek bez wyraźnego trendu (czyli „trzonek” kija), po którym następuje gwałtowny wzrost tuż po 1800 roku (czyli jego „łopatka”).
Sześć wieków wypełnionych rewolucyjnymi wydarzeniami: wynalezienie druku w XV wieku i towarzyszący mu wybuch alfabetyzacji, angielska reformacja w XVI wieku i gwałtowne rozłamy religijne; chwalebna rewolucja w XVII wieku i nowe pojmowanie państwa – a mimo to życie gospodarcze pozostawało zasadniczo niezmienione. Według przedstawionych danych standard życia przeciętnego Anglika, mierzony jego realnymi zarobkami, w 1809 roku nie był wyższy niż w roku 1209.
Wykres nr 1: Zarobki w Anglii, 1209 r. do 2009 r.3
Jak niski był jednak standard życia w tamtym czasie? Życie gospodarcze mogło być stagnacyjne, ale czy ludzie rzeczywiście egzystowali na poziomie gospodarki minimum? To kwestia budząca duże spory wśród historyków gospodarczych. Częściowo wynika to z niejednoznaczności samego pojęcia „minimum”. Jeśli oznacza ono „permanentne cierpienie głodu”, to nie oddaje dobrze doświadczeń Anglików tamtej epoki. Gregory Clark odkrył, że choć angielscy robotnicy wydawali trzy czwarte swoich dochodów na jedzenie i napoje – co stanowiło ogromną część ich budżetu, sugerując, że żyli od wypłaty do wypłaty – to część tych pieniędzy przeznaczali na dobra dość luksusowe, takie jak: mięso, mleko, masło czy piwo. „Ludzie na granicy ubóstwa” – zauważa Clark – „nie kupują takich produktów”4.
Jednak, jeśli „minimum” oznacza po prostu „bardzo podstawowy poziom egzystencji ekonomicznej”, to termin ten doskonale oddaje życie w Anglii w tamtych stuleciach. Biorąc to wszystko pod uwagę, jeśli spojrzymy globalnie, nie ma większego znaczenia, jaką definicję „minimum” przyjmiemy. Większość ludzkości nie żyła w Anglii, lecz w miejscach o znacznie bardziej nędznych warunkach gospodarczych.
Aby w pełni dostrzec powagę tej sytuacji w skali światowej, warto przyjrzeć się pracy innego historyka gospodarki, Roberta Allena. Obliczył on roczny dochód klasy robotniczej w różnych częściach świata w odniesieniu do kosztu standardowej diety ludzi w danym mieście (od owsianki w Europie Północno-Zachodniej po placki z prosa w Delhi). Te „wskaźniki przetrwania” dostarczają wglądu w realia ekonomiczne w różnych miejscach: wskaźnik równy/wynoszący jeden oznaczał, że ludzie byli w stanie ledwo opłacić najprostsze pożywienie5.
Wykres nr 2 przedstawia „wskaźniki przetrwania” wg Allena dla kilku miast.
Wykres nr 2: Wskaźniki przetrwania dla klasy robotniczej przed rokiem 18006.
Wykres nr 2 pokazuje, że przed 1800 rokiem globalne trendy były podobne do tych obserwowanych w Anglii na wykresie nr 1: występowały pewne wzrosty i spadki poziomu życia, ale nie można mówić o generalnej tendencji wzrostowej. Właściwie, jeśli można mówić o jakiejkolwiek tendencji, to raczej o spadku standardów życia po krótkotrwałym odbiciu w XIV wieku, które nastąpiło po epidemii czarnej śmierci. Wskaźniki przetrwania sugerują również, że podczas gdy mieszkańcy takich miast jak: Londyn i Amsterdam mogli uniknąć głodu, ludzie w innych częściach Europy, Indii i Chin żyli w znacznie bardziej opłakanych warunkach ekonomicznych. Innymi słowy, z punktu widzenia globalnej perspektywy, pojedyncze wystrzały względnego dobrobytu w kilku miastach ginęły w morzu skrajnego ubóstwa reszty świata.
Innym sposobem na zwizualizowanie sobie tego ponurego obrazu jest spojrzenie na PKB per capita dla całego świata od 1. roku n.e., opracowane przez ekonomistę Angusa Maddisona. Wyniki jego badań przedstawia wykres 3. Dane te sugerują, że do 1800 roku przeciętny człowiek był skazany na życie za równowartość zaledwie kilku dzisiejszych dolarów dziennie. Krzywa powstała na wykresie nr 3 przypomina tę z wykresu nr 1, ale obejmuje znacznie większą liczbę krajów i dłuższy okres historyczny.
Wykres nr 3: Globalny PKB na jednego mieszkańca, lata 1–2008 n.e.7
Warto zaznaczyć, że wartości na wykresie nr 3 są mało wiarygodne. Po pierwsze, pojawiają się pytania o ich poprawność, gdyż w przeciwieństwie do bogactwa materiałów historycznych, na których opierali się badacze Anglii przy tworzeniu wykresu nr 1, Maddison – samozwańczy chiffrephile, czyli miłośnik liczb – musiał posłużyć się pewną dozą kreatywnej matematyki. Życzliwsi koledzy określają jego szacunki jako „świadome przypuszczenia”, natomiast ci bardziej krytyczni oskarżają go o tworzenie fikcji, czyli faktów „równie prawdziwych jak relikwie sprzedawane po średniowiecznej Europie”8.
Co więcej, nawet jeśli te liczby są poprawne, toczy się zacięta debata na temat tego, co właściwie miałyby mówić o długiej stagnacji (ang. long stagnation)9.
Jeśli przyjrzymy się uważnie wykresowi nr 3, zauważymy, że globalny PKB per capita faktycznie wzrastał w latach 1000–1800, napędzany wzrostem w Europie Zachodniej. Jeśli to założenie jest poprawne, to podważa ono ideę długiej stagnacji oraz tezę, że przeciętny człowiek w 1800 roku nie był lepiej sytuowany ekonomicznie niż jego przodkowie10.
Jak więc interpretować te spory? Podobnie jak we wcześniejszej debacie o znaczeniu „przetrwania” pytania o dokładny zakres stagnacji są interesujące, ale stanowią jedynie komentarz do znacznie dłuższej opowieści – co wydarzyło się ok. 1800 roku? Podsumowując to, co najbardziej wymaga wyjaśnienia na wykresie nr 3, to nie ewentualny minimalny wzrost w poprzednich stuleciach, lecz niepodważalny skok, który nastąpił później. Wzrost rzędu 0,0 proc. rocznie przed XIX wiekiem – o ile w ogóle miał miejsce – jest znacznie mniej znaczący niż wzrost na poziomie 2–3 proc. rocznie, który nastąpił potem.
Środki pomiaru ekonomicznego – płace pracowników, wskaźniki przetrwania, PKB percapita – dają nam ogólny obraz długiej stagnacji. Jednak, jak już zauważyliśmy, narracja badaczy z nimi związana jest pełna luk i nieścisłości. Z tego powodu, aby lepiej zrozumieć analizowane mechanizmy, sięgają oni również po środki pomiaru biologicznego.
Klasyczną miarą zastosowaną w tym ujęciu jest średnia długość życia: jeśli standard życia rośnie, można oczekiwać, że ludzie będą żyć dłużej. Wykres nr 4 przedstawia średnią długość życia w Wielkiej Brytanii od początku XVI wieku. Ponownie widzimy charakterystyczny kształt kija hokejowego – gwałtowny wzrost po 1800 roku. Musiało się wówczas wydarzyć coś bezprecedensowego (dwa wyraźne spadki sprzed 1800 roku wynikają z epidemii dżumy i ospy).
Wykres nr 4: Średnia długość życia w Wielkiej Brytanii od roku 154311
Alternatywnym, choć może trochę ponurym, sposobem na ocenę standardu życia jest badanie wielkości szkieletów pozostałych po zmarłych: wyższy poziom życia powinien przekładać się nie tylko na to, że ludzie żyli dłużej, ale także, że byli wyżsi12. Średni wzrost ludzi w różnych częściach świata od III do XX wieku przedstawia wykres nr 5. Znów widzimy ten sam schemat – przez większość stuleci brak jest wyraźnych zmian, a po 1800 roku następuje gwałtowny wzrost.
Wykres nr 5: Wzrost ludzi od III do XII wieku13
Wszystkie te wskaźniki, zarówno ekonomiczne (jak płace i PKB per capita) oraz biologiczne (jak średnia długość życia i wzrost) – wskazują na długą stagnację sięgającą co najmniej 1. roku n.e. Jednak odważne twierdzenie z początku tego rozdziału zakłada, że przeciętny człowiek w 1800 roku nie był wcale lepiej sytuowany niż ktoś żyjący 100 tys. lat temu. Czy możemy więc sięgnąć jeszcze dalej wstecz?
Odnaleziono szczątkowe dane o płacach z dawnych epok, np. starożytny mezopotamski rachunek kupiecki czy egipską książkę racji żywnościowych z czasów faraonów. Ale problem polega na tym, że samo porównywanie płac rozrzuconych w różnych starożytnych źródłach jest mało znaczące, ponieważ ceny również się zmieniały. Za dzisiejszą pensję można kupić znacznie więcej – lub znacznie mniej – niż za tę samą kwotę tysiące lat temu. Zwykle korygujemy aktualizacje cen, obliczając „realne” płace, jak na wykresie nr 1. Jednak im dalej się cofamy, tym trudniej jest śledzić te zmiany i dokonać odpowiednich korekt.
Gregory Clark, który obliczył standard życia w Anglii aż do 1209 roku, sprytnie rozwiązał ten problem, wyrażając płace robotników w ilości pszenicy, jaką mogli za nie kupić – podejście podobne do „wskaźników przetrwania” Roberta Allena. Odkrył, że „płace pszeniczne” XIX-wiecznych angielskich robotników były mniej więcej takie same jak 4 tys. lat wcześniej w starożytnej Babilonii i Asyrii – kolejny dowód na to, że długa stagnacja sięga bardzo daleko w przeszłość.
Biologiczne wskaźniki (tj. przedstawione na wykresach nr 4 i 5) również mogą być stosowane do badania dalekiej przeszłości. Dzięki nim możemy analizować starsze szczątki ludzkie. Badania szkieletów liczących 10 tys. lat z okresu mezolitu i neolitu w Europie sugerują, że ludzie w tamtym czasie byli podobnego wzrostu, co mieszkańcy Londynu i Holandii w XVIII i wczesnym XIX wieku – kolejny znak stagnacji14.
Możliwe jest także oszacowanie średniej długości życia w starożytności. W ramach jednego z badań zebrano dane z okresu 4 tys. lat na temat wieku 300 tys. znanych osób w momencie ich śmierci, począwszy od babilońskiego króla Hammurabiego w 2400 r. p.n.e.15 Wyniki pokazały, że przez prawie cały ten czas nie nastąpiła żadna zmiana w średniej długości życia – aż do XVII wieku sławne osoby żyły przeciętnie około 60 lat. To kolejny dowód na utrzymującą się długą stagnację16.
Jednak, aby móc cofnąć się aż do 100 tys. lat p.n.e., do trybu życia łowców-zbieraczy, który dominował przez większość historii ludzkości, musimy obrać inne podejście. Oznacza to porzucenie tradycyjnych wskaźników i zwrócenie się ku mniej konwencjonalnej metodzie antropologa Richarda Lee.
Podejście antropologów zgoła różni się od podejścia historyków gospodarczych – bardziej interesują ich groty strzał i kości zwierząt niż płace i dochody. Obie grupy łączy ta sama frustracja: dowody dotyczące odległej przeszłości są fragmentaryczne i trudno na nich polegać18.
Reakcja Richarda Lee nie była jednak typowa. W latach 60. XX wieku, zamiast szukać kolejnych artefaktów, postanowił zamieszkać wśród ostatnich społeczności łowiecko-zbierackich, tj. !Kung San w Botswanie. W ten sposób chciał wywnioskować, jak mogło wyglądać życie naszych najdawniejszych przodków19.
Lee nie był naiwny. Nie uważał, że te społeczności są „żywymi skamielinami” – wiernym odbiciem dawnego świata, który przetrwał w ich tradycjach. Wiedział, że nie są to „łowcy żyjący w świecie łowców”, lecz ludzie, którzy doświadczyli najpierw wpływu rolników, później pracowników fabryk, a dziś także prawników i księgowych. Rozumiał, że każdy kontakt z tymi grupami, nawet jeśli przelotny, mógł trwale zmienić ich sposób życia.
Mimo to Lee i jego współpracownicy byli przekonani, że pewne cechy życia plemienia pozostały niezmienne przez tysiąclecia. Uważali, że dokładne przebadanie tych społeczności może dostarczyć cennych informacji o życiu naszych przodków. A w kontekście długiej stagnacji jedno z odkryć było szczególnie istotne: nieoczekiwanie wysoki standard życia w społecznościach łowiecko-zbierackich.
Filozof, Thomas Hobbes, opisał życie pierwotnych ludzi jako „samotne, biedne, odrażające, brutalne i krótkie”20. Wielu ludzi podziela tę wizję, dlatego mogą sceptycznie podchodzić do porównań między łowcami-zbieraczami a mieszkańcami Europy w 1800 roku. Jednak Lee, który przez lata mieszkał z plemieniem !Kung, twierdził, że Hobbes się mylił. Ich życie, jak pisał, nie było „pełne trudów i niepewności”21. Wręcz przeciwnie – cieszyli się „obfitymi” zasobami żywności. Jest to kolejny argument przemawiający za teorią, że nasi przodkowie nie żyli gorzej niż ludzie na progu rewolucji przemysłowej22. Możliwe nawet, że żyło im się lepiej.
Jak jednak porównać poziom życia łowców-zbieraczy z życiem ludzi na początku XIX wieku? Ponieważ łowcy-zbieracze nie uczestniczyli w rynku pracy, nie możemy analizować ich płac ani dochodów i na tej podstawie wyciągać wniosków o jakości ich życia23. Dlatego wielu badaczy w miejsce płac postanowiło podstawić średnie spożycie kalorii ludzi w tych okresach i wyciągnęło konkluzje w oparciu o te liczby.
Gregory Clark zauważył, że w biedniejszych społeczeństwach wzrost dochodów zwykle prowadzi do zwiększonego spożycia kalorii. Lee obliczył, że członkowie plemienia !Kung spożywali średnio 2355 kalorii dziennie24. Clark, analizując szerszy zakres badań, oszacował, że w społecznościach zbieracko-łowieckich i wczesnych rolniczych średnia wynosiła 2340 kalorii. Jak te liczby wypadają na tle Europy z 1800 roku? Bardzo korzystnie: przedstawiciele klasy robotniczej w Anglii spożywali średnio 2322 kalorii dziennie, a w Belgii – 2 248 kalorii. Clark podsumował to następująco: „Człowiek pierwotny odżywiał się równie dobrze, jak mieszkańcy jednego z najbogatszych krajów świata w 1800 roku”25.
Ale liczba kalorii to nie wszystko. Antropolodzy zauważyli, że członkowie tych społeczności nie tylko dobrze się odżywiali, ale także pracowali o wiele mniej niż ludzie epoki przemysłowej. Lee pisał, że członkowie plemienia !Kung zapewniali sobie wystarczającą ilość pożywienia, pracując zaledwie dwa do trzech dni w tygodniu. Było to „znacznie mniej niż wymaga się od pracowników kontraktowych w naszej industrialnej rzeczywistości”26 – nie mówiąc już o 1800 roku. Clark, analizując inne badania, doszedł do podobnych wniosków: łowcy-zbieracze mieli przeciętnie o 1000 godzin więcej czasu wolnego rocznie niż współcześni brytyjscy robotnicy27.
Większość ludzi postrzega historię jako nieustanny postęp. Jednak ten niepoprawny optymizm nie ma przełożenia na rzeczywistość. Prawie cała historia istnienia ludzkości (99,9 proc.) to stagnacja, a nie rozwój. Co więcej, dowody zebrane w istniejących do dziś społecznościach łowiecko-zbierackich sugerują, że w miarę upływu czasu standard życia mógł nawet spadać. Pytanie brzmi: dlaczego?
Najbardziej przekonujące wyjaśnienie długiej stagnacji można znaleźć w pracach XIX-wiecznego duchownego Thomasa Malthusa. Był postacią kontrowersyjną – zarówno pogardzaną, jak i cenioną przez wielkie umysły swoich czasów oraz późniejszych dekad. Karol Marks odrzucił jego teorię jako „naiwne i powierzchowne plagiatorstwo” oraz „zniesławienie rodzaju ludzkiego”28.Friedrich Engels, współautor książek Marksa, podzielał tę opinię, podsumowując teorię Malthusa jako „odrażające bluźnierstwo przeciwko człowiekowi i naturze”.
Angielscy poeci romantyczni szczególnie go nie znosili. William Wordsworth napisał do przyjaciela, że zgadzanie się z Malthusem byłoby „potworne”; Percy Bysshe Shelley stwierdził, że jego poglądy przypominają „wywody eunucha i tyrana”; a w zeszytach Samuela Taylora Coleridge’a znaleziono notatki, z których wynika, że uważał Malthusa za „niegodziwego łajdaka”. Jeden z pierwszych biografów Malthusa stwierdził nawet, że był on „najbardziej obrzucanym obelgami człowiekiem swoich czasów”.
Mimo to Malthus cieszył się dużym szacunkiem. Jego debaty z Davidem Ricardo, jednym z ojców współczesnej ekonomii, miały ogromny wpływ na rozwój tej dziedziny29. John Maynard Keynes, patrząc na nie z perspektywy czasu, ubolewał, że to Ricardo, a nie Malthus, stał się główną inspiracją dla ekonomii XIX wieku, twierdząc, że „świat byłby dziś o wiele mądrzejszy i bogatszy”. Osiemdziesiąt lat później laureat Nagrody Nobla – Paul Krugman – podzielił entuzjazm Keynesa, oświadczając, że „Malthus miał rację co do całej historii ludzkości aż do swoich czasów”30 (w kolejnym rozdziale nawiążę ponownie do tej obserwacji).
Malthus zasługuje zarówno na uznanie, jak i na krytykę. Bywał prowokujący. W pierwszym wydaniu swojego najważniejszego dzieła zatytułowanego Prawo ludności (ang.An Essay on the Principle of Population)przytoczył niefortunną metaforę o korzyściach porzucenia biednych na pastwę losu; argumentował, że pozwolenie im na uczestnictwo w „gospodarczej uczcie” doprowadziłoby do przekształcenia „obfitości w niedostatek” dla tych, którzy już siedzą przy stole (opowieść tę słusznie usunięto w późniejszych wydaniach książki)31.
Niejasny styl pisania również nie działał na jego korzyść. Pierwsze wydanie Prawa ludności z 1798 roku zostało opublikowane anonimowo, w retorycznym, kwiecistym stylu polemicznym. Reakcja na książkę była tak wroga, że Malthus uznał za konieczne podpisać się pod kolejnym wydaniem i przedstawić swoje argumenty w bardziej szczegółowy sposób. Uczynił to, pisząc nowe wersje aż pięciokrotnie. Każda z nich prowadziła do nowych nieporozumień i kolejnej krytyki32.
Właśnie dlatego jego prace były często błędnie interpretowane przez różne podejrzane ruchy społeczne i jednostki. Jak zauważył pisarz Matt Ridley, „logika Malthusa, w mniej lub bardziej bezpośredni sposób, wpłynęła na politykę wobec biednych, podejście rządu brytyjskiego do głodu w Irlandii i w Indiach, darwinizm społeczny, eugenikę, Holokaust, przymusowe sterylizacje w Indiach i politykę jednego dziecka w Chinach”33. Po części wynikało to z błędnej interpretacji jego tekstów, jednak nie da się zaprzeczyć, że pewne niebezpieczne idee rzeczywiście się tam znajdowały.
Mimo wszystko, w centrum jego teorii znajdowały się niezwykle trafne spostrzeżenia. Malthus dostrzegł prostą, ale niepokojącą sprzeczność: każda populacja żywych organizmów, pozostawiona bez kontroli, rośnie w tempie wykładniczym, podczas gdy dostępne zasoby żywności powiększają się znacznie wolniej. Opisał to jako konflikt między „geometrycznym” tempem wzrostu populacji a „arytmetycznym” tempem wzrostu zasobów.
Dla Malthusa ta podstawowa zasada wyjaśniała dynamikę populacyjną w świecie roślin i zwierząt. Populacje rosły szybko, aż „brak przestrzeni i pożywienia” hamował dalszy rozwój, pozostawiając ocalałych w stanie walki o przetrwanie na poziomie egzystencji.
Malthus argumentował, że dokładnie to samo dotyczy ludzi – z jednym wyjątkiem. Ludzie, dzięki rozumowi, mogą ograniczać liczbę narodzin. To z kolei, teoretyzował, mogłoby spowolnić wzrost populacji, zanim jej poziom życia spadnie tak nisko, że „prawdziwy głód” wymusi jego zatrzymanie. Nazwał to zjawisko „moralną wstrzemięźliwością” i – kierując się surowym chrześcijańskim ascetyzmem – zdefiniował je jako unikanie „nieregularnych uciech” poza małżeństwem, czyli, mówiąc wprost, zaniechanie przygodnych kontaktów seksualnych.
W teorii był to sposób na ucieczkę od pułapki maltuzjańskiej: jeśli ludzie mogliby być przekonani o „obowiązku niezawierania małżeństwa, dopóki nie będą mieli środków na utrzymanie dzieci”, wzrost populacji mógłby być kontrolowany, a katastrofy gospodarczej można by było uniknąć. W praktyce Malthus był jednak sceptyczny co do tej możliwości. „Nie istnieje wiele krajów” – pisał – „w których nie ma stałego dążenia populacji do wzniesienia się ponad poziom potrzebny do przetrwania”.
Dla Malthusa ludzie byli więc podobni do zwierząt – zarówno pod względem ich niekontrolowanych popędów seksualnych, jak i materialnych trudności, których w konsekwencji nieuchronnie doświadczali.
Twierdzenie Malthusa prowadzi do osobliwego wniosku. Opiera się na dwóch założeniach: że populacje wzrastają w odpowiedzi na poprawę warunków życia oraz że wzrost ten ostatecznie prowadzi do ich destrukcji34. Jeśli te założenia są prawdziwe, oznacza to, że wszystko, co zmniejsza liczbę ludności – jakby nie było tragiczne – może przynieść korzyści ekonomiczne dla tych, którzy przeżyją. To „dziwne odwrócenie rozumowania” sugeruje, że wojny, klęski głodu i epidemie mogą w rzeczywistości podnosić standard życia poprzez zmniejszenie liczby ludności35.
Aby zobaczyć tę zależność w praktyce, warto przyjrzeć się pladze dżumy, znanej jako Czarna Śmierć lub Wielka Zaraza36. Pandemia rozpoczęła się w Azji w latach 20. XIV wieku. Przeniesiona przez pchły bytujące na gryzoniach (podróżujących na statkach handlowych) dotarła do Europy w latach 40.37. Gdy ich nosiciele umierali, pchły przenosiły się na inne ofiary, w tym na ludzi, zarażając ich bakterią Yersinia pestis. Choroba zawdzięcza swoją nazwę (ang. bubonic plague) charakterystycznym objawom – boleśnie opuchniętym węzłom chłonnym w okolicach szyi, pach i ud, wypełnionym krwią i ropą38.
Skutki humanitarne zarazy były katastrofalne. Większość zakażonych umierała w ciągu kilku dni. W ciągu pięciu lat epidemia zabiła około 40 proc. ludności Europy. Szczególnie dotknięte zostały Anglia, Francja, Włochy i Hiszpania, gdzie w niektórych regionach w ciągu zaledwie dwóch lat zmarło nawet 60 proc. populacji39. Można by było dokonać porównania epidemii do wybuchu bomby atomowej dwukrotnie bardziej śmiercionośnej od tej, którą zrzucono na Hiroszimę i Nagasaki. Szacuje się, że w wyniku wybuchu zginęło odpowiednio 26 i 20 proc. populacji tych miast40. Dlatego też, w czasach zimnej wojny, amerykańska Komisja Energii Atomowej wykorzystała badania nad Czarną Śmiercią do stworzenia symulacji skutków globalnego konfliktu nuklearnego41.
Wykres nr 6: Płace i populacja w Anglii, lata 1209–1809
Jednak skutki ekonomiczne epidemii okazały się łagodniejsze. W miarę jak Czarna Śmierć pustoszyła Anglię w XIV wieku, a liczba ludności malała, standard życia ocalałych faktycznie wzrósł – dokładnie tak, jak przewidywała teoria Malthusa. Wykres nr 6 pokazuje płace w Anglii pomiędzy rokiem 1209 a 1809, bazując na tych samych danych co wykres nr 1, ale z nałożonymi na nie danymi o wielkości populacji42. Widać tu wyraźną korelację: gdy populacja była niska, płace rosły, a gdy populacja się zwiększała, wynagrodzenia malały.
Notariusz, William de la Dene, który pisał kronikę swoich czasów w katedrze w Rochester, zauważył: „»niedobór pracowników« sprawił, że »ludzie z niższych warstw odrzucali zatrudnienie i ledwie można ich było przekonać do pracy nawet za potrójne wynagrodzenie«”. Sytuacja stała się tak poważna, że król Anglii Edward III postanowił interweniować. W 1349 roku, być może pod naciskiem ziemiaństwa i arystokracji zatrudniającej chłopów, wydał Rozporządzenie o pracy robotników (ang. Ordinance of Labourers), mające na celu kontrolę rosnących płac. Dokument ten, napisany w lekceważącym tonie, potępiał „samolubnych pracowników”, którzy rzekomo „odmawiali pracy, jeśli nie otrzymali nadmiernego wynagrodzenia”. Król nakazał, by każdy, kto żądał wyższej pensji niż kilka lat wcześniej, został wtrącony do więzienia.
Interwencja ta nie powiodła się – dwa lata później parlament uchwalił Ustawę o robotnikach (ang. Statute of Labourers law), ponownie oskarżając pracowników o „podwajanie lub potrajanie” swoich żądań płacowych z „wyjątkowej chciwości” i ponownie grożąc surowymi karami dla tych, którzy się opierali43.
Ostatecznie królewskie obawy okazały się bezzasadne – korzystne warunki gospodarcze były tylko tymczasowe. Gdy pierwsze fale epidemii zaczęły słabnąć, liczba ludności zaczęła ponownie rosnąć, a poziom życia spadać. Ta ponura powtórka z historii przypomina o pełnym mechanizmie pułapki maltuzjańskiej: nie tylko duża populacja obniża standard życia, ale każda jego poprawa ostatecznie prowadzi do wzrostu populacji, który sam w sobie powoduje ponowne pogorszenie warunków.
Co najważniejsze, teoria Malthusa pomaga nam zrozumieć, skąd się wziął okres długiej stagnacji. Dlaczego przez większą część historii ludzkości nie wystąpił praktycznie żaden postęp gospodarczy? Zdaniem Malthusa trwała poprawa poziomu życia była po prostu niemożliwa. Dlaczego? Bo każda poprawa była jedynie tymczasowa – populacja nieuchronnie rosła, pochłaniając nowe zasoby, aż społeczeństwo wracało do poziomu egzystencji na granicy przetrwania.
To, co czyni ten argument przekonującym, oprócz jego prostoty, to fakt, że nie polega on na śmiałych twierdzeniach, iż przez tysiąclecia ludzkość nie rozwijała technologii. Brak innowacji mógłby tłumaczyć długą stagnację, ale historia udowadnia, że przed 1800 rokiem stworzono wiele przełomowych rozwiązań (choćby rewolucje agrarne). Maltuzjańska pułapka sugeruje jednak, że każde pojedyncze osiągnięcie technologiczne prowadziło jedynie do wzrostu liczby ludności, a nie do trwałej poprawy warunków życia.
Standard życia mógł chwilowo się podnieść, ale rosnąca populacja zawsze doprowadzała do jego obniżenia44. Wszystkie społeczeństwa, zarówno bogate, jak i biedne, były uwikłane w tę samą walkę – pułapkę, którą same na siebie nałożyły. To właśnie ta przygnębiająca konkluzja sprawiła, że ekonomia zyskała miano „ponurej nauki” (ang.dismal science).
Jeśli potraktować teorię Malthusa poważnie, to trudno będzie uniknąć poczucia bezradności. Nieuchronność jego założeń może wyjaśniać, dlaczego Marks i Engels tak go nienawidzili: w maltuzjańskim świecie kluczowe siły napędzające historię – konflikt klasowy i rewolucja robotnicza – były skazane na porażkę, niezdolne do wyrwania mas pracujących z nędzy. Romantycy również gardzili tą teorią, bo zamiast obiecywać postęp społeczny i rozwój ludzkości, zwiastowała niekończące się pasmo nieszczęść. Na dodatek, siła argumentacji Malthusa sprawiła, że ekonomiści przez całe pokolenia czuli się zobowiązani, by wchodzić z nim w polemikę. Jak ujął to John Maynard Keynes: „Malthus wypuścił na światło dzienne diabła i przez pół wieku wszelkie poważne rozprawy ekonomiczne nie spuszczały z niego wzroku”45.
Jednak ponura wizja Malthusa kształtowała nie tylko sposób, w jaki interpretowano przeszłość – w pewnych momentach historii aktywnie wpływała na politykę. Przykładem może być reakcja czołowych ekonomistów na Wielki Głód w Irlandii. W 1845 roku Irlandię dotknęła zaraza ziemniaczana, powodując masowe zniszczenie upraw46. Ponieważ ludność kraju była całkowicie zależna od tego jednego źródła pożywienia, szybko pojawił się głód.
Malthus już nie żył, ale jego idee nadal były popularne – a reakcja jego zwolenników w obliczu klęski była szokująca. Zamiast wzywać społeczeństwo do pomocy głodującym, niektórzy ekonomiczni „realiści” ubolewali, że głód nie będzie wystarczająco śmiertelny. Znany ekonomista Nassau Senior miał powiedzieć, że obawia się, iż „plaga głodu w Irlandii w 1848 roku zabije maksymalnie milion ludzi, a to ledwie wystarczy, by przynieść jakiekolwiek korzyści”. W jego maltuzjańskim świecie jedynym sposobem na poprawę życia irlandzkich robotników było zmniejszenie ich liczby (empatia nie była mocną stroną Nassau – zajmował twarde stanowisko w wielu kwestiach społecznych, sprzeciwiając się np. ograniczeniu czasu pracy i zakazowi pracy dzieci, obawiając się, że mogłoby to zaszkodzić zyskom właścicieli fabryk)47.
Istnieją ekonomiści, którzy nie zgadzają się z modelem maltuzjańskim, kwestionując jego spójność na poziomie teoretycznym i podważając empiryczną wiarygodność. Bez wątpienia niektóre z tych zarzutów są trafne. Dowody na poparcie pierwszego z dwóch głównych filarów teorii – że populacje faktycznie rosną, wchłaniając każdy wzrost standardu życia – nie są tak jednoznaczne, jak chciałby Malthus. Mimo to wydaje mi się, że model ten ostatecznie spełnia swoją funkcję: upraszcza nieuporządkowany problem świata rzeczywistego do czegoś bardziej przystępnego i, tym samym, pokazuje, że wszystko, co się dzieje, ma głęboko sięgające konsekwencje. W maltuzjańskiej narracji ta ważna cecha rzeczywistości nazywana jest przez ekonomistów „malejącymi zyskami”.
Idea malejących zysków jest prosta: w procesie produkcji dóbr lub usług większa liczba nakładów może zwiększać produkcję, ale wzrost ten będzie coraz mniejszy w porównaniu do poprzednich nakładów. Siła modelu maltuzjańskiego polega na ukazaniu, w jaki sposób to z pozoru niegroźne zjawisko może mieć dla społeczeństwa niezwykle nieprzyjemne konsekwencje ekonomiczne.
Aby lepiej zrozumieć, o co chodzi, rozważmy drugi główny filar maltuzjańskiej narracji: wraz ze wzrostem populacji standard życia spada. Można by słusznie zauważyć, że wzrost populacji oznacza więcej rąk do pracy – dlaczego więc nie miałby prowadzić do większej wydajności i większego dobrobytu? To prawda, że więcej ludzi prowadzi do zwiększenia ogólnego dobrobytu, ale niekoniecznie do wzrostu przeciętnego standardu życia. Większa liczba pracowników oznacza wyższą wydajność na poziomie ogólnym, ale jako jednostki ludzie stają się biedniejsi. Dlaczego tak się dzieje? Powodem są malejące zyski: owszem, więcej ludzi to więcej rąk do polowania, zbieractwa czy uprawy ziemi, ale każdy kolejny człowiek wnosi do wspólnej puli mniej niż jego poprzednik.
Jeśli wyobrazimy sobie gospodarkę jako tort, wzrost populacji oznacza, że cały tort się powiększa, ale jeśli każdemu pracownikowi przypada równa część, wielkość tych kawałków maleje. Produkcja może rosnąć, ale przeciętny dochód jednostki spada do poziomu pozwalającego jedynie na podstawową egzystencję.
Zasada malejących zysków nie dotyczy tylko siły roboczej – to zjawisko ogólne. W rzeczywistości Malthus obawiał się bardziej o ziemię niż o pracę. „Kiedy dodaje się akr do akra, aż do momentu, gdy cała żyzna ziemia zostanie zajęta” – pisał – „roczny przyrost żywności musi zależeć od odpowiedniej melioracji ziemi już znajdującej się w posiadaniu. Jest to zasób, który – ze względu na naturę wszystkich gleb – zamiast rosnąć, musi stopniowo maleć”. Jeśli więc wciąż uprawiamy te same pola, z czasem uzyskamy coraz mniejsze plony przy tym samym nakładzie pracy.
Malthus, Ricardo i inni wybitni ekonomiści wykorzystali to rozumowanie do wyjaśnienia innej zagadki ekonomicznej swoich czasów: gwałtownego wzrostu cen zboża podczas wojen napoleońskich. Porywczy Napoleon wprowadził „blokadę kontynentalną”, aby uniemożliwić handel z Wielką Brytanią. W efekcie zakłócenia międzynarodowego handlu zbożem krajowi rolnicy starali się wypełnić lukę. Jednak najlepsze ziemie były już zajęte uprawami, musieli więc przenosić się na coraz mniej urodzajne grunty, co podniosło koszty produkcji, a tym samym ceny dla konsumentów48.
W ekonomii to zjawisko uznano za tak powszechne i tak przekonujące jako podstawa dla modeli teoretycznych, że nadano mu rangę „prawa malejących zysków”. Biorąc pod uwagę jego konsekwencje, być może bardziej trafne byłoby określenie go mianem „klątwy malejących zysków”. Jeden z ojców współczesnej myśli ekonomicznej, Paul Samuelson, ubolewał, że Malthus i jego zwolennicy „wyruszyli w ponurą podróż koncentracji na prawie malejących zysków i stagnacji minimalnego poziomu przetrwania”49. Ale jaki mieli wybór? To był aspekt definiujący ich ekonomiczną rzeczywistość. Główna przyczyna, dla której ludzkość utknęła w pułapce długiej stagnacji na tysiąclecia.
W książce Lewisa Carrolla Po drugiej stronie lustra i co tam Alicja znalazła (ang. Through the Looking-Glass, and What Alice Found There) główna bohaterka bierze udział w wyścigu z postacią znaną jako Czerwona Królowa. Jednak to nie jest zwykły bieg. Po pewnym czasie Alicja zatrzymuje się, wyczerpana i bez tchu, tylko po to, by odkryć, że wciąż znajduje się dokładnie w tym samym miejscu. „W tym miejscu” – wyjaśnia Królowa – „trzeba biec, ile sił w nogach, żeby pozostać w tym samym miejscu”.
Jednym ze sposobów spojrzenia na maltuzjańską narrację jest dostrzeżenie w niej podobnego paradoksalnego wyścigu. Ludzie biegną łeb w łeb w pogoni za coraz większym dobrobytem. Ale według tej samej przewrotnej logiki – im bardziej się starają jako grupa, tym bardziej meta wydaje się oddalać. Im więcej ludzi pracuje nad wzrostem gospodarczym, tym bardziej nasilają się malejące zyski i tym bardziej nieosiągalna staje się perspektywa poprawy standardu życia.
Dziś traktujemy wzrost gospodarczy jako coś oczywistego, chociaż przez znaczną większość historii ludzkości, jak widzieliśmy, był on wyjątkiem. Ludzie żyli w epoce długiej stagnacji, życie gospodarcze nie ulegało zmianom, zapewnienie podstawowego bytu było dominującym wyzwaniem, a wzrost był zjawiskiem rzadkim i krótkotrwałym. Pomimo swoich ambicji ludzie podlegali tym samym surowym prawom ekonomicznym, które dotyczyły każdego innego gatunku, a ich materialny dobrobyt zależał niemal wyłącznie od okrutnej równowagi między wskaźnikami urodzeń i śmierci.
„Choć dzięki swoim zdolnościom intelektualnym człowiek wznosi się ponad inne zwierzęta” – pisał Malthus – „nie należy zakładać, że prawa fizyczne, którym podlega, są zasadniczo różne od tych, które rządzą resztą ożywionej natury”. Ludzie byli zwierzętami nieistotnymi dla ekonomii50. Ten okres nieistotności jednak dobiegł końca – ale dopiero niedawno. Długa stagnacja nie jest odległą przeszłością, lecz znajduje się w zasięgu historycznego wspomnienia. Świat rozwinięty uwolnił się z tej pułapki dopiero kilkaset lat temu; świat rozwijający się – jeszcze później. Powinniśmy pamiętać, jak wyjątkowy jest dobrobyt, w którym obecnie żyjemy. I powinno motywować nas to do zrozumienia, jak to się stało, że w końcu zdecydowaliśmy się na ucieczkę.