Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
[O KSIĄŻCE]
Autor był niegdyś żarliwym ekologiem. Tymczasem teraz, jak twierdzi, ekologów można spotkać na konferencjach i rautach organizowanych przez wielkie korporacje, piejących hymny ku czci „zrównoważonego rozwoju” i „etycznej konsumpcji”. „Kapitalizm wchłonął Zielonych tak samo jak czyni to z wieloma innymi, które kwestionują jego dominację: radykalne wyzwanie dla machiny ludzkiej przekształciło się w kolejną okazję do zrobienia zakupów”.
Kingsnorth przekonuje, że świat jaki znamy zmierza ku końcowi, podczas gdy my chcemy żyć tak jak do tej pory, łudząc się, że wystarczy jedynie odejść od paliw kopalnych czy wspierać „ekorozwój”. Część z nas wybiera drogę zaprzeczania i woli udawać, że tak naprawdę nic się nie dzieje. Zamiast wiary w zbawczą moc technologii, która miałaby nas uchronić od katastrofy otrzymujemy „mroczną ekologię”, a także wezwanie do zrewidowania naszych poglądów na temat równowagi pomiędzy tym, co ludzkie i pozaludzkie.
***
Paul Kingsnorth (ur. 1972) – angielski pisarz, były zastępca redaktora naczelnego czasopisma “The Ecologist” i współzałożyciel Dark Mountain Project zrzeszającego literatów, artystów i myślicieli poszukujących nowych opowieści na czasy kryzysu. W młodości aktywny uczestnik ruchu ekologicznego i kampanii na rzecz niepodległości prowincji Papua Zachodnia stanowiącej obecnie część Indonezji. Współpracownik „The Guardian”, „Independent”, „Daily Telegraph”, „Daily Express”, „Le Monde” i „New Statesman”. Autor powieści „The Wake”, która była nominowana do nagrody Man Booker Prize, oraz „Beast”, finalisty konkursu The Encore Award. Zbiór esejów „Wyznania otrzeźwiałego ekologa” jest pierwszą książką Kingsnortha dostępną w języku polskim.
***
[FRAGMENT]
Kiedy spoglądam wstecz i usiłuję odnaleźć rzekę, to widzę, że przewija się przez tę książkę narracja o zerwaniu połączenia pomiędzy ludźmi i miejscami, przeszłością i teraźniejszością, instynktem i rozumem, oraz o dawnych i przyszłych tego konsekwencjach. Przebija się wątek zagłuszania czegoś, co Thomas Berry nazwał „wspaniałą rozmową” pomiędzy ludźmi a pozostałą częścią świata natury, oraz tego, co to oznacza. Książka ta traktuje o poczuciu zagubienia i próbach ponownego odnalezienia drogi w niewiarygodnie szybko zmieniającym się świecie, który ucieka od tego co realne w sztuczność i ograniczenia wynikłe z ludzkiego narcyzmu. Kierunek, który obraliśmy jest znany, w przeciwieństwie do celu podróży. Stare umarło bądź umiera, a nowe jeszcze nie zdążyło się narodzić. Wątpię, aby ktokolwiek miał w tych czasach jakieś sensowne rozwiązania, ale może chociaż uda się postawić jakieś sensowne pytania? I to starałem się robić.
[BLURBY]
Paul Kingsnorth otrzeźwiał raczej z zielonego aktywizmu, a na szczęście pozostał ekologiem w bliskich relacjach z przyrodą! Jego eseje przynoszą wnikliwy opis erozji kultury opartej o wiarę w naszą dominację nad Naturą i przeświadczeniu, że to my ludzie, siłą naszych wspaniałych umysłów, jakąś kolejną doliną krzemową, rewolucyjnym zrywem, techniczną sztuczką, a może nowym trendem literackim, odzyskamy kontrolę nad Ziemią i jak wytrawni galaktyczni nawigatorzy skierujemy Ją na właściwe szlaki. Trzeba to przeczytać. Polecam!
Marek Styczyński
***
Przepiękne eseje jednego z moich ulubionych pisarzy, mądre, dowcipne, cięte, głębokie. Paul Kingsnorth, kiedyś skrajny działacz ekologiczny, teraz z perspektywy już starszego ekologa (z mojego rocznika 1972) w niezwykle dowcipny i głęboki sposób pisze o problemach planety. Sam Kingnorth chcąc być wiernym swoim ideałom przeniósł się na irlandzką wieś, gdzie uprawia swój ogród. Wierzy że to najlepsze co możemy zrobić dla planety. Ale w książce pisze bardziej o różnych paradoksach myślenia o ekologii, pokazuje jej problemy z różnych stron. Dla mnie jeden z ciekawszych myślicieli początku XXI wieku.
Łukasz Łuczaj
***
Dzisiejszy człowiek myśli, że żyje w Świecie skrajnie niestabilnym, ale odkąd pamiętam Świat nie był stabilny. Jedno było pewne; wszystko się zmieni, wywróci i się wywracało. Teraz wywraca się gwałtowniej, zaślepieni technologią nie dostrzegamy efektów naszych działań. Zafascynowani sztuczną inteligencją zapominamy, że jesteśmy istotami biologicznymi i to właśnie natura pozwala na nasze istnienie. Paul Kingsnorth wywraca nasze potoczne, uwarunkowane polityką, pojęcie ekologii, koryguje jej wizję i pozwala się spełnić w każdym ogródku.
Sławomir Shuty
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Seria ESEJ
· Michał Tabaczyński, Pokolenie wyżu depresyjnego
· Łukasz Łuczaj, Seks w wielkim lesie
· Dawid Kujawa, Pocałunki ludu. Poezja i krytyka po roku 2000
· Magdalena Okraska, Nie ma i nie będzie
· Wojciech Jóźwiak, Nasze zwierzęta mocy
· Adrianna Alksnin, Na coś trzeba umrzeć. Kolejna książka o raku
· Derek Jarman, Współczesna natura, przełożył Paweł Świerczek
· Paul Kingsnorth, Wyznania otrzeźwiałego ekologa i inne eseje,przełożył Tomasz Sikora
W PRZYGOTOWANIU
· Rafał Woś, Dług jest dobry
· Judith Schalansky, Rozchwiane kanarki,przełożył Kamil Idzikowski
· Mo Wilde, Dzika kuracja,przełożył Tomasz Sikora
· Denis Kazanski, Marina Worotyncewa, Jak Ukraina traciła Donbas,przełożył Maciej Piotrowski
Ku pamięci Douga Tompkinsa (1943 – 2015)
„Trzeba wziąć się w garść i zacząć działać!”
Funkcjonowanie w środowisku, które eliminuje wszystko, co ludzkie i pełne życia, stanowi klucz do współczesności.
David Foster Wallace
Najlepiej przysłużysz się cywilizacji, występując przeciwko temu, z czym zwykle się ją kojarzy.
Wendell Berry
Wstęp
W poszukiwaniu rzeki
Trudno jest zobaczyć lwa, który cię pożera.
Carl Gustav Jung
Nie pamiętam co prawda, kto to powiedział, ale ponoć wszyscy autorzy przez całe życie na różne sposoby piszą o tym samym i zwykle nie są tego świadomi. Gdy wracam teraz do tych esejów, potrafię docenić stojące za nimi przesłanie, a patrząc z dystansu na własne obsesje i natręctwa, widzę, jak pewne zagadnienia wytryskują tu na podobieństwo górskich strumieni. Podczas pisania nie zawsze byłem tego świadomy, lecz teraz dostrzegam w tym miejscu płynącą rzekę i chyba wiem, w którą stronę ona zmierza.
Pierwszy esej zawarty w tej książce napisałem w 2009 roku, a więc chwilę po końcu świata. Każdy bowiem świat kiedyś się kończy – to właśnie jeden z moich ulubionych tematów, obsesji albo natręctw – a kryzys kapitalizmu, jakiego doświadczyliśmy w 2008 roku, był jedynie najświeższym tego przykładem. Z perspektywy czasu globalny szok, który wówczas nastąpił, wygląda nie tyle na usterkę maszyny, co raczej na pierwszą fazę procesu wielkiego dostosowania się. Właściwie tamta recesja była oznaką poważniejszej choroby, dotąd kamuflowanej lub też odsuwanej w czasie przez poprzedzające ją lata krótkotrwałego dobrobytu (przynajmniej dla niektórych), aniżeli przejawem niepowodzenia mechanizmów rynkowych. Szybki wzrost populacji, postępujący kryzys żywnościowy i braki w dostępie do wody, podporządkowanie rządów interesom korporacji i rosnąca przepaść pomiędzy elitami a resztą obywateli – wszystkie te sprawy są ze sobą ściśle powiązane. U ich podstaw leży rzecz najistotniejsza, mianowicie nieustające natarcie uprzemysłowionego skrzydła ludzkości na życie samej Ziemi.
Piszę ten wstęp dwa dni po opublikowaniu przez czasopismo „Nature” ostatnich badań na temat przyspieszającego procesu topnienia lodu na Antarktydzie. Wygląda na to, że przebiega on szybciej, niż oczekiwano, a skutki tego będą prawdopodobnie gorsze, niż sądzono. W ciągu najbliższych osiemdziesięciu pięciu lat możemy spodziewać się podniesienia poziomu mórz o ponad półtora metra, podczas gdy pierwotnie zakładano, że podobna zmiana zajmie setki, jeśli nie tysiące lat. Jest to tylko wierzchołek, proszę wybaczyć ponurą dwuznaczność, ekologicznej góry lodowej. Skala wymierania gatunków osiągnęła poziom najwyższy od sześćdziesięciu pięciu milionów lat. Od zarania dziejów ludzkości atmosfera ziemska nie zawierała takiego stężenia dwutlenku węgla jak obecnie. Na skutek erozji wywołanej naszym działaniem w ciągu zaledwie stu pięćdziesięciu lat połowa ziemskich zasobów warstwy uprawnej gleby przestała istnieć. Pozostała część może zniknąć na przestrzeni kolejnych sześćdziesięciu lat z powodu trudności z wyżywieniem nadętej jak balon i coraz bardziej wymagającej populacji przy coraz mniej urodzajnych gruntach. Mógłbym tak wyliczać dalej, ale podejrzewam, że już to wszystko wiecie i że podobnie jak inni nie macie pojęcia, co z tym zrobić, o ile w ogóle można z tym cokolwiek zrobić.
Każdy świat kiedyś się skończy, imperia upadają od zawsze, klimat zmieniał się już wcześniej, a jedyną stałą rzeczą jest zmiana. Pocieszamy się takimi narracjami, aby jakoś przebić się przez mrok. Dzięki nim możemy nadal unikać zmierzenia się z ogromem tego, co zrobiliśmy i co wciąż robimy. Pozwalają nam również udawać, choćby jeszcze przez chwilę, że żyjemy we właściwy sposób, że to normalne i nieuniknione, że będzie tak nadal oraz że z problemami tymi można się uporać dzięki rozważnemu wykorzystaniu osławionej ludzkiej inteligencji. Ale czy na poziomie prymarnym, intuicyjnym, ktoś na serio w to wierzy? Myślę czasem, że w głębi serca, czyli tam, gdzie wciąż jesteśmy dzikimi zwierzętami, każdy z nas wie, co zrobiliśmy. To prawda, że każdy świat kiedyś się skończy, ale nie w taki sposób. Ten koniec jest inny. Ten przerasta wszystkie, których doświadczyliśmy od początku istnienia naszego gatunku. My jesteśmy za niego odpowiedzialni i będziemy musieli go przeżyć, o ile w ogóle będzie to możliwe.
Właśnie do takich wniosków doszedłem, zanim zacząłem pisać poniższe eseje. Nie spodziewałem się, że którykolwiek z nich trafi do książki. Kiedy przypatrywałem się ruinie, w jaką zamieniamy szczodry i pełen życia świat, przez długi czas towarzyszyły mi gniew, frustracja, depresja, złość, determinacja i masa innych, bardziej złożonych emocji. Dużo energii w okresie pomiędzy dwudziestką a trzydziestką poświęciłem aktywnej działalności ekologicznej, ponieważ sądziłem, że jest to sposób na uratowanie lub co najmniej na zmianę świata. Wiarę tę porzuciłem przed upływem 2008 roku. Teraz czuję, że ruch Zielonych poniósł porażkę, przynajmniej jeśli mówimy o dużej, globalnej skali, na którą, jak zawsze sądziłem, powinien był oddziaływać. Wiedziałem, co ląduje w atmosferze i oceanach, wiedziałem, jak to coś wpływa na misterne powiązania pomiędzy poszczególnymi częściami żywej planety i jak zaczyna je zmieniać. Zrozumiałem, że nie da się już zatrzymać rozpędzonej machiny ludzkiej – jej kół zębatych, produkcji, konsumpcji i spieniężania przyrody nazywanego wzrostem. Zresztą większość ludzi wcale by tego nie chciała. Większość jest zadowolona. Wszelkie argumentacje, barwne kampanie, wszystkie dobrze udokumentowane analizy kończyły jak meduza wyrzucona przez fale na brzeg morza, gdzie powoli umiera z wyczerpania. Uważałem, że nie ma szans na powstrzymanie tego, co rozpętaliśmy. Przyjdzie nam jeść co popadnie, włączając w to nas samych. Jest już za późno, sprawa zamknięta.
Moja motywacja, aby chwycić za pióro, była w tym momencie prosta – wypracować własne zdanie na temat tego wszystkiego, zaplanować, co chcę zrobić, i wreszcie, jak pozostać zdrowym na umyśle, kiedy już tego dokonam. Większość powstałej w wyniku tego prozy była pierwotnie publikowana w zeszytach albo na stronie internetowej The Dark Mountain Project, którą powołałem do życia w 2009 roku. Zainspirowani manifestami modernistów, które powstawały przed stu laty w czasach innego rodzaju globalnych wstrząsów, wraz z kolegą po piórze, Dougaldem Hine’em, przygotowaliśmy niewielki manifest Nie-cywilizacja, który miał być swego rodzaju wyzwaniem dla artystów i literatów. Ów manifest głosił (manifesty to szumna rzecz i zawsze coś ogłaszają), że to, z czym się mierzymy, nie jest wcale kryzysem ekonomicznym, politycznym czy technologicznym, lecz kryzysem opowieści. Te, które nawzajem snuliśmy w odniesieniu do naszego miejsca w świecie, okazały się niebezpieczną pomyłką, a jej skutki trzeba teraz naprawić. Przynajmniej częściowo jest to zadanie dla pisarzy, artystów i dla każdego, kto bawi się wyobraźnią dla upozorowania życia. Czy moglibyśmy być lepsi? Czy ja mogę być lepszy? Przypuszczam, że w równym stopniu było to wyzwanie dla innych, jak i dla mnie samego.
Nad biurkiem mam przypiętą karteczkę z cytatem. Kartka jest brudna i poplamiona, jako że wisi tam od lat. Cytat pochodzi z eseju George’a Orwella, poświęconego Henry’emu Millerowi, eseju noszącego tytuł W brzuchu wieloryba. Orwell, pisząc o beletrystyce Millera, wychodzi z typowym dla siebie, pozbawionym upiększeń spostrzeżeniem: „Dobrych powieści nie piszą bowiem ani tropiciele ortodoksji, ani dręczeni wyrzutami sumienia z powodu własnej nieortodoksyjności. Autorami wartościowych utworów są ci, którzy się nie boją”[1].
Podejrzewam, że pisząc te słowa, Orwell rzucał wyzwanie również samemu sobie. A jest to dobre wyzwanie, które i ja próbuję podjąć, nie tylko w odniesieniu do mojej beletrystyki. W niniejszych esejach usiłowałem nie bać się konsekwencji własnych myśli, nie okłamywać się w kwestii kondycji świata i nie mówić ani sobie, ani innym tego, co chcieliby usłyszeć. Nie zawsze mi się to udawało, być może nawet w ogóle się nie udało. Na pewno mogłem być bardziej odważny, za to dołożyłem wszelkich starań, aby patrzeć w sposób jasny i trzeźwy.
Większość zawartych w tej książce esejów była pierwotnie zamieszczana w różnego rodzaju publikacjach w latach 2010 – 2016. Większość też pojawia się w niezmienionej formie, chociaż w kilku przypadkach zdarzają się drobne poprawki związane z uzupełnianiem merytorycznych luk, które ujawniły się po czasie, oraz w celu uniknięcia powtórzeń. Z kolei esej Ucząc się, co z tym robić publikuję po raz pierwszy.
Kiedy spoglądam wstecz i usiłuję odnaleźć rzekę, widzę, że przewija się przez tę książkę narracja o zerwaniu połączenia pomiędzy ludźmi i miejscami, przeszłością i teraźniejszością, instynktem i rozumem, ale także narracja o dawnych i przyszłych tego konsekwencjach. Przebija się wątek zagłuszania czegoś, co Thomas Berry nazwał „wspaniałą rozmową” między ludźmi a pozostałą częścią świata natury, oraz tego, co to oznacza. Książka ta traktuje o poczuciu zagubienia i próbach ponownego odnalezienia drogi w niewiarygodnie szybko zmieniającym się świecie, który ucieka od tego, co realne, w sztuczność i ograniczenia wynikające z ludzkiego narcyzmu. Kierunek, który obraliśmy, jest znany – w przeciwieństwie do celu podróży. Stare umarło bądź umiera, a nowe jeszcze nie zdążyło się narodzić. Wątpię, aby ktokolwiek w tych czasach miał jakieś sensowne rozwiązania, ale może chociaż uda się postawić sensowne pytania? I to starałem się robić.
hrabstwo Galway, Irlandia, kwiecień 2016
I
Upadek
Kryzys wielkości
Życie w czasach upadku jest zdumiewającym doświadczeniem, ale chyba najbardziej zdumiewa to, czego nikt nie chce przyznać – że mamy do czynienia z upadkiem. Chociaż coraz trudniej w przekonujący sposób zaprzeczać efektom pięćdziesięciu lat „wzrostu” napędzanego długiem i choć gospodarki kruszeją do spółki z dotychczasowymi pewnikami, to nasi rządzący trzymają front dzielnie. Nikt nie chce być tym pierwszym, który powie, że tama pękła, a jej naprawa jest już niemożliwa.
Słuchanie dzisiejszych przywódców politycznych przypomina kazanie księdza, który stracił wiarę, ale w żaden sposób nie chce się do tego przyznać – nawet przed samym sobą. Zwróćcie uwagę na dowolnego prezydenta czy premiera zgrywającego twardziela przed wiernymi wyborcami swojej partii. Posłuchajcie, jak w wystudiowany sposób podkreśla, że wszystko będzie dobrze. Przypatrzcie się jego twarzy, kiedy mówi o „wzroście”, jakby chodziło o jakiegoś bożka, którego należy udobruchać, wrzucając sagan fałszywych monet do wnętrza wulkanu.
W takich chwilach ludzie szukają odpowiedzi gdzie indziej. Czasy kryzysu są również czasami nowego otwarcia, w których będące dotychczas na marginesie poglądy przesuwają się w kierunku centrum. Kiedy wszystko się rozpada, wyraźnie rośnie też apetyt na nowe sposoby patrzenia i zawsze znajdzie się masa ludzi, którzy z chęcią go zaspokoją, przedstawiając własne wielkie, wypieszczone idee. W tym miejscu pojawia się wątpliwość: a co, jeśli same te wielkie idee są częścią problemu? A co, jeśli tak naprawdę sama wielkość jest problemem?
Kryzys światowy, z którym obecnie mamy do czynienia, jest kryzysem wzrostu, ale nie w takim sensie, o jakim zazwyczaj słyszymy. Nie jest on wynikiem tego, że wzrost jest zbyt mały, ale przeciwnie, zbyt wielki. Banki stały się na tyle duże, że ich upadek spowodowałby krach całej gospodarki światowej. Aby temu zapobiec, dofinansowano je ogromnymi sumami publicznych pieniędzy, czego efektem są kryzysy społeczne, z którymi mierzą się państwa Zachodu. Unia Europejska jest na tyle duża i niezrozumiała, że grozi zapadnięciem się w sobie. Korporacje urosły tak bardzo, że zdominowały państwa demokratyczne, tworząc światowy system plutokratyczny, służący ich własnym interesom. Wreszcie całościowa gospodarka człowieka osiągnęła poziom tak duży, że może wpływać na skład chemiczny atmosfery ziemskiej i przyśpieszać masowe wymieranie.
Gdyby Leopold Kohr wciąż żył, z pewnością nie byłby zaskoczony tym kryzysem wielkości. Ten ekonomista słusznie uchodzi za najciekawszego myśliciela politycznego, o którym mało kto słyszał. W przeciwieństwie do Karola Marksa nie stworzył żadnego ruchu o zasięgu globalnym i nie inspirował rewolucjonistów. W przeciwieństwie do Friedricha Hayeka nie napisał od nowa zasad ekonomicznych rządzących współczesnym światem. Kohr był człowiekiem skromnym i samokrytycznym, lecz nie to zadecydowało o tym, że wpływowe osoby tamtych czasów ignorowały jego idee przez pięćdziesiąt lat. Przyczyną tego stał się fakt, że idee te były jak najdalsze od schlebiania ego osób żądnych władzy – czy to rewolucjonistów, czy plutokratów. W gruncie rzeczy Kohr mierzył swoim przesłaniem bezpośrednio w tych ludzi. „Ilekroć coś idzie nie tak – twierdził – znaczy to, że to coś jest za duże”.
Kohr przyszedł na świat w 1909 roku w małym austriackim mieście Oberndorf. Dzieciństwo spędzone na prowincji, krytyczne badania nad ekonomią i teorią polityki w London School of Economics, doświadczenie zebrane w anarchistycznych miastach-państwach w czasie wojny domowej w Hiszpanii, którą relacjonował jako korespondent wojenny, ucieczka z Austrii po jej zajęciu przez nazistów – wszystko to zaowocowało rosnącą podejrzliwością wobec władzy i jej nadużyć.
Po przybyciu do Stanów Zjednoczonych Kohr zaczął pracę nad dziełem, które było definicją jego sposobu myślenia. Wydana w 1957 roku książka Breakdown of Nations przedstawia rzecz na tamten czas radykalną – małe państwa, małe narody i małe gospodarki są bardziej pokojowo nastawione, zamożniejsze i bardziej kreatywne od wielkich mocarstw czy też superpaństw. Takie twierdzenie było kompletnie nie na czasie. Przeżywano wówczas początek ery kosmicznej, czyli okres głębokiej wiary w wielką, postępową i pełną nowinek technologicznych przyszłość rodzaju ludzkiego, a najznamienitsi myśliciele polityczni z całą powagą prawili wówczas o rządzie światowym jako kolejnym etapie jednoczenia ludzkości. Tak więc nasz bohater poważnie rozmijał się z atmosferą epoki, natomiast o swoich krytykach mówił później cierpko: „lekceważyli moje pomysły i nazywali poetą”.
Kohr był zdania, że problemy społeczeństwa nie są wynikiem takiej lub innej organizacji społecznej czy gospodarczej, lecz jej rozmiaru. Gdyby przyjąć coś, co on sam nazywał „ludzką miarą”, sprawdziłyby się zarówno socjalizm, kapitalizm, demokracja, jak również monarchia. Byłaby to skala, dzięki której każdy człowiek mógłby odgrywać określoną rolę w systemie sprawującym władzę nad jego życiem. Przy zwiększeniu poziomu władzy do skali obowiązującej we współczesnych państwach, każdy system stanie się opresyjny. Zmiana systemu czy ideologii, którą ów system się inspiruje, nie uchroni nas przed opresją – co pokazały już dotychczasowe rewolucje – ponieważ „problemem nie jest to, co jest duże, ale sama wielkość”.
Sięgając do przykładów historycznych, Kohr pokazuje, że nadmiar władzy prowadzi do nadużyć. Dzieje się tak bez względu na rodzaj panującego systemu, a nawet wobec jego braku. Zadanie polega zatem na ograniczeniu rozmiarów władzy, którą mogłyby posiąść jednostki, organizacje czy rządy. Rozwiązaniem problemów tego świata nie jest więc większa jedność, lecz więcej podziałów. Świat powinien zostać podzielony na zbliżonych rozmiarów małe państwa, które będą w stanie ograniczyć wzrost, a zatem i dominację któregokolwiek z nich. Małe państwa i małe gospodarki były w przeszłości bardziej elastyczne i lepiej znosiły zawirowania gospodarcze. Ponadto okazały się mniej skore do toczenia poważnych wojen i bardziej odpowiedzialne wobec swoich obywateli. Oprócz tego były bardziej kreatywne. Książka The Breakdown of Nations, która oprowadza czytelnika po średniowiecznej i wczesnonowożytnej Europie, w zajmujący sposób przekonuje nas, że wiele z tego, co uznaje się dziś za chlubę zachodniej kultury – począwszy od katedr, przez arcydzieła sztuki, aż po nowinki techniczne – powstało w małych państwach.
Trzeba sięgnąć po wspomniane dzieło, aby w pełni zrozumieć żywotność i profetyczną moc wizji autora. Niektóre z nich wywołują dreszcze uznania. Wielkość, jak przewidywał Kohr, prowadzić może jedynie do czegoś jeszcze większego, ponieważ „wszystko, co przerasta określone limity, zaczyna cierpieć z powodu niedających się opanować rozmiarów”. Przekraczając owe limity, wielkość zmuszona jest kumulować coraz więcej energii, aby zapanować nad tą energią, którą już posiada. Taki kancerogenny i niepowstrzymany wzrost prowadzić może tylko do jednego – upadku.
Dotarliśmy do punktu, przed którym ponad pół wieku temu ostrzegał nas Kohr, gdzie „zamiast wzrostu służącego życiu życie musi służyć wzrostowi, wypaczając przy okazji samą istotę egzystencji”. Dopada nas Kohrowski „kryzys wielkości”, a my, zgodnie z przewidywaniami, walczymy z nim po omacku, proponując jeszcze większą ilość tego samego: ściślejszą unię fiskalną, pogłębione globalne zarządzanie, programy geoinżynieryjne i jeszcze więcej wzrostu gospodarczego. Najwyraźniej dla tych, których celem nie do pozazdroszczenia jest utrzymanie machiny wzrostu w ruchu, to, co duże, jest tak samo nęcące jak zawsze.
Nie powinno nas to dziwić i nie byłoby to zaskoczeniem również dla Kohra, który w przeciwieństwie do swoich utopijnie nastawionych krytyków nigdy nie mieszał pragnienia radykalnej zmiany z prawdopodobieństwem jej realnego wprowadzenia. Zamiast tego w powściągliwy, lecz zarazem pokrzepiająco szczery sposób głosił, że gigantyczny system światowy skończy jak umierająca gwiazda, a cały cykl wzrostu rozpocznie się na nowo. Zanim jednak tak się stanie, „pomiędzy stojącymi pod znakiem dominacji wielkich potęg epokami intelektualnego zlodowacenia”, świat stanie się „na powrót mały i wolny”.
„The Guardian”, 2011
O matematyce znikania
Jeżeli ci się wydaje, że ględzę, to złap się za cycki albo jaja, albo złap za jaja kogoś innego. Wszystko pasuje tutaj jak ulał[2].
I. Kontrola
Najważniejsze jest to, jak dobrze przechodzisz przez ogień.
Przed czterema laty bliska mi osoba popełniła samobójstwo. Nieczęsto o tym mówię i na dobrą sprawę wciąż nie wiem, jakie mam w związku z tym odczucia.
To nie ma być opowiadanie.
To literatura faktu.
Wiem, że w związku z tym będzie to dla was trudniejsze w odbiorze, za co z góry przepraszam.
Telefon zadzwonił, gdy zrywałem rumianek w ogródku na tyłach domu. Brzmi to może ckliwie i sielankowo, ale chodzi o niewielki, miejski, przydomowy ogródek, który akurat zakwitł na naszą przeprowadzkę, a ja nie chciałem zmarnować takiej okazji. Nawet lubię herbatę z rumianku. W sumie nie wiem, dlaczego się tłumaczę.
Jedną z rzeczy, która przyszła mi do głowy wkrótce po usłyszeniu tej nowiny, było pytanie, jak ewentualnie mógłbym przelać to na papier. Jak opisać samo zdarzenie i koszmar, który je poprzedził. Wiedziałem, że kiedyś będę musiał to zrobić. Myślałem o tym, ale później czułem się winny. Nie dlatego, że uważałem, iż nie powinienem był tego robić, lecz dlatego, że wiedziałem, iż powinienem uważać inaczej – że nie należy o tym myśleć. Było to egoistyczne, wyrachowane i trąciło psychopatią, a takim przecież w ogóle być nie można, zwłaszcza w tym momencie. Cóż mogłem począć? Po prostu przeszło mi to przez myśl.
To nie ma być opowiadanie. Przepraszam za nie.
Gdy twój świat się wali, mówisz sobie, że nie można było tego przewidzieć, ale prawda jest taka, że można. Czekasz, aż to wszystko „wsiąknie”, ale tak się nie dzieje, bo nie stworzono cię z piasku, lecz ze szkła. To coś nigdy nie wsiąka, tylko się odbija. I gdy wraz ze zmierzchem pojawia się promień światła, ty czujesz się winny po wsze czasy.
Ludzie mówią ci różne rzeczy: najczęściej, że to nie twoja wina, ale takie gadanie niczego nie zmienia. Ty wiesz – i nie musisz przy tym sięgać daleko w głąb siebie – że to jest twoja wina i tak już pozostanie. Wiesz to tak samo dobrze jak wtedy, gdy mówisz, że coś jest prawdą albo fałszem. Jednak inni i tak ci powtarzają, że nie, ponieważ chcą być mili, a na dobrą sprawę nie wiedzą, o czym mówią.
Zdradzę wam tajemnicę samobójstwa. Tą tajemnicą jest jego pociągający charakter. Ludzie, którzy przeżyli samobójstwa innych osób, którzy widzieli konsekwencje i cierpieli z tego powodu, nie lubią, kiedy się tak mówi. Twierdzą, że w samobójstwie nie ma nic atrakcyjnego, i mają rację. Nie ma niczego atrakcyjnego w zwłokach, tak samo jak w wannie wypełnionej krwią sprzed dwóch dni i we wszystkich kieliszkach czerwonego wina popijanego miesiącami po zdarzeniu, o którym nie możesz zapomnieć. Mimo to samobójstwo nadal pozostaje czymś pociągającym. Jest tak, ponieważ stanowi ono wyraz sprzeciwu, świadomego nieposłuszeństwa. Samobójstwo jest jak sikanie na oblicze postępu i wszystkich jego wybladłych dzieciąteczek, które ssą desperacko ze zwiędłego cycka nieśmiertelności. Samobójstwo jest dobre, bo to ostry i gwałtowny okrzyk wymierzony w kierunku tego, czym udajemy, że jesteśmy. Chatterton, Plath, Curtis, Cobain – proszę wybrać swój los. Jeśli trafisz na taki, który nie będzie odpowiadał twoim gustom, zawsze możesz losować ponownie. Ostatecznie i tak któryś z nich do ciebie przemówi.
W tej kulturze samobójstwo jest wszędzie i kryje się za każdym rogiem. Przekonasz się o tym w chwili, gdy staniesz się częścią tego wielkiego, milczącego kręgu ludzi, którzy zostali przez nie dotknięci. Trzy lata temu moja żona urodziła córeczkę. Wcześniej nie zwracałem uwagi na dzieci, wyłączając sytuacje, w których irytowały mnie w kawiarniach, natomiast teraz widzę je wszędzie. Na ulicach jest pełno niemowląt, które spływają kaskadami z bram i wylewają się ze studzienek. Doświadczenie zmienia człowieka jak nic innego.
Narodziny się wielbi, śmierć budzi obawę, a samobójstwo się powstrzymuje.
Jesteśmy w końcu ludźmi Zachodu.
Samobójstwo pociągało mnie nie raz. Nie chodzi o to, że myślałem, aby samemu to zrobić, niezupełnie, może z rzadka. Chodzi o to, że rzecz zakazana z pewnością bardziej niż inne przyciąga uwagę udręczonych i ciekawskich duszyczek. Dlaczego ktoś chciałby się na coś takiego porwać? Co chce w ten sposób uzyskać? Dlaczego nie zostawia żadnej wiadomości? Żadnej.
Samobójstwo jest wszędzie i nigdzie, a w swoim czasie dosięgnie każdego. Osacza nas niczym Dziki Gon łaknący ludzkiej krwi, tymczasem my wyciągamy szyje i patrzymy, jak przelatuje na tle tarczy księżyca w pełni. Może będziemy wezwani, a może wybrani. Byle nie my. Byle my!
Niektóre samobójstwa są przekornym i ostatecznym aktem kontroli. Takie było moje doświadczenie. Mówią one: To ja kontroluję własną śmierć, jej postrzeganie i następstwa. Ja, a nie ktoś inny. To ja o tym decyduję.
Wmawiasz sobie, że nie mogłeś tego przewidzieć, ale prawda jest taka, że mogłeś. Wiem, o czym mówię. To coś nigdy nie wsiąka.
To nie ma być opowiadanie.
II. Popiół
Jestem zwolennikiem autentycznego ludzkiego ducha, gdziekolwiek by nie był i gdzie by się nie ukrywał.
Mimo że każdy już o tym pisał, to ja i tak to zrobię, ponieważ coś zaczęło się dzisiaj ujawniać.
Miałem lecieć z miasta Meksyk do Nowego Jorku liniami American Airlines 12 września 2001 roku. Spędziłem sześć tygodni w stanie Chiapas u zapatystów, uczyłem się hiszpańskiego, byłem młodym radykałem i nie chciałem się stamtąd ruszać. Jednak nigdy dotąd nie byłem w Stanach, a tam nie można przecież nie jechać. Któryż bowiem obywatel smaganego wiatrem zaścianka imperium nie chciałby ujrzeć swojego Rzymu?
Obudziłem się rankiem 11 września i wyruszyłem na ulice Meksyku w poszukiwaniu śniadania. W najlepszych chwilach jestem pochłonięty samym sobą, ale gdy staje się głodny, zamieniam się w czarną dziurę.
Wokół panowała dziwna atmosfera, na którą nie zwracałem szczególnej uwagi.
Znalazłem otwartą od strony ulicy kafejkę, gdzie grupa mężczyzn zgromadziła się wokół zawieszonego wysoko na ścianie telewizora. Na ekranie widać było płonący budynek. Wyglądało to jak film katastroficzny. Przystanąłem, aby się temu bliżej przyjrzeć, jednak nie mogłem zrozumieć, o co chodzi.
Jakiś mężczyzna odwrócił się do mnie i powiedział: „Nowy Jork”, wskazując głową telewizor.
„A, no tak”, odparłem wymijająco. Pomyślałem: „Po cholerę on mi to mówi?” i zacząłem szukać menu.
Dopiero po kilku dniach dotarło do mnie, co się dzieje. Gdy po południu przewoźnik poinformował mnie, że mój lot został odwołany i na razie nic nie wiadomo o kolejnym, myślałem tylko o sobie. Nie ma lotów do Nowego Jorku?! Co to ma być, trzecia wojna światowa? Sranie w banię! No nie, to już przesada.
Możliwe, że właśnie wybuchła trzecia wojna światowa, ale ja w tamtym czasie zupełnie tego nie czułem.
Kiedy wreszcie udało mi się dotrzeć do Stanów, szybko zrozumiałem, że już tam kiedyś byłem. Spędziłem w Ameryce około miesiąca i przez cały ten czas czułem to samo. Nowy Jork to Annie Hall i Pogromcy duchów. Pustynia w Nevadzie toBliskie spotkania trzeciego stopnia, a San Francisco toSwobodny jeździec, Miejskie opowieści i Ucieczka z Alcatraz. Pustynia solna w Utah to Mściciel, a Los Angeles to piekło. Jechałem Drogą 66 (Badlands), przebywałem w motelach jak z Psychozy, jadłem pastrami (Ojciec chrzestny), a wrażenia osłabiał fakt, że wiedziałem, co będzie w następnym ujęciu. Z otworów wentylacyjnych w Nowym Jorku faktycznie wydobywa się para jak w Taksówkarzu. Czułem się, jakbym przyjechał do domu, co rozbudzało emocje i sprawiało, że byłem smutny i zagubiony.
Syndrom XXI wieku – znasz dane miejsce tak dobrze, że czujesz się znudzony, zanim w ogóle do niego dotrzesz.
Z Nowego Jorku najżywiej zapamiętałem popiół. Był on dosłownie wszędzie – na ulicach, skrzynkach pocztowych, samochodach czy dachach. Przechadzając się po mieście, przesuwałem palcami po grubej warstwie szarego popiołu zalegającego na parapetach. Iskrzył się niczym piryt. Zaiste, było w nim coś iskrzącego.
Im bliżej miejsca, w którym niegdyś stały wieże World Trade Center, tym warstwa popiołu stawała się grubsza. Zaszedłem tam i gapiłem się niczym hiena cmentarna przez ogrodzenie z siatki stalowej, pozorując milczącą solidarność z ofiarami i żywiąc nadzieję, że zobaczę ich ciała. Kupa gruzu z piekła rodem wciąż się paliła. W powietrzu unosił się popiół. Miasto cuchnęło i było bardzo ciche.
W okolicach tej góry płonących kamieni widniały pośpiesznie wykonane tablice, plakaty i listy. Przyklejano je na każdych drzwiach i oknach budynków, na szybach taksówek i aut, przytwierdzano je do lamp ulicznych. Na każdej z nich widniało nazwisko osoby zaginionej, często wraz ze zdjęciem. Czy ktoś widział mojego syna? Ma na imię Oscar, mógł stracić pamięć, mógł odnieść obrażenia. Proszę dzwonić. Proszę dzwonić.
Popiół również widziałem wcześniej, tak samo jak tsunami ognia przelewającego się wśród wysokiej zabudowy i walących się wieżowców (Dzień Niepodległości, King Kong). Nowością były te bolesne próby zaprzeczania rzeczywistości, to cierpienie, strach i samotność, ten potworny krzyk pośród pustki, ta bazgranina i uśmiechy wraz z idącą za nimi gasnącą nadzieją. To było oryginalne. I nie przyszło do głowy żadnemu ze scenarzystów filmów, które oglądałem.
III. Szachy
Dziwne myśli są niczym kac – lepiej ci będzie bez nich.
Pierwszy raz widziałem coś takiego jak Dżakarta. Ten pięknie zbilansowany chaos wielkiego miasta w świecie, który zwykliśmy teraz nazywać rozwijającym się (jest on na dobrej drodze, by być taki jak nasz, bez paniki), to rzecz niewyobrażalna dla tych, co jeszcze tego nie doświadczyli. Jest on niczym nienastrojony instrument, jakimś cudem wygrywający spójne melodie. Kto tym kieruje? Nikt. Jest to gnająca maszyna napędzana własną energią i swoją wewnętrzną logiką. To anarchia w działaniu. Gdy po raz pierwszy spotykasz się z anarchią w działaniu, wpierw jesteś przerażony i nieufny, natomiast później przychodzi zachwyt, chcesz porzucić wszystko i dołączyć do tego cyrku. Nie możesz jednak tego zrobić, bo jesteś i będziesz skądinąd, a poza tym gdy mierzysz się z tą nędzą i brudem, to szczerze pragniesz wrócić do domu, wziąć kąpiel, poczuć ulgę i zacząć układać swoje barwne fotografie w porządku chronologicznym.
Miałem dwadzieścia jeden lat i po raz pierwszy spotkałem się z biedą, beznadzieją, kolorytem i kreatywnym podejściem do energii elektrycznej w wielkich miastach-slumsach ubogiej części świata. Byłem turystą. Przebywałem w grupie osób nocujących w hostelu mieszczącym się na parszywej uliczce pełnej obieżyświatów, co wydawało mi się niesamowicie egzotyczne. Gdybym zabrał ze sobą lniany garnitur, mógłbym udawać Grahama Greene’a, ale w tym wieku nie wiedziałem, czym ów garnitur jest, nie mówiąc już o tym, że nie znałem żadnego z dzieł pisarza. Kiedy miałem dwadzieścia jeden lat, wiedziałem niewiele i dlatego wydawało mi się, że wiem wszystko.
Nie pamiętam, jak się ten gość nazywał, ale kręcił się w naszym towarzystwie i należał do tego typu pozerów, którzy z miejsca budzą moją niechęć. Możliwe, że miał dredy. Na pewno nosił bojówki i mimo że byliśmy w podobnym wieku, mocno się starał, aby przejawiać luz typowy dla światowca, co jednocześnie wzbudzało moją zazdrość i irytację. Ten jakiś tam Jeremy miał już za sobą parę miesięcy buszowania po Azji z różnymi Tabithami czy Quentinami i wiele opowiadał o swoich śmiałych przygodach, które w większości pewno były zmyślone.
Podczas pierwszej nocy w tym egzotycznie gorącym i brudnym hostelu ów gość przepadł gdzieś na mieście i nie było go jakąś godzinę. Uważałem, że jest głupi i łatwowierny, że pewnie dźgnięto go nożem lub obrabowano, albo że został odarty z szat przez rozgniewany tłum. Czułem swego rodzaju satysfakcję i byłem w nastroju do pouczania, kiedy znów się pojawił. Tymczasem okazało się, że Jeremy poznał na ulicy grupę miejscowych i grał z nimi w szachy. W szachy! W Dżakarcie! Na ulicy! Z miejscowymi! Chryste Panie.
Co w tym było złego? Wszystko. Sam nie wiem czemu, po prostu wydawało mi się to niewłaściwe, że Jeremy może być tak pewny siebie i taki duży, podczas gdy ja byłem taki mały. Poznawał Indonezyjczyków na ulicy! Grał z nimi w szachy! Ja nawet nie umiem grać w szachy. Nawet nie wiedziałbym, jak rozmawiać z Indonezyjczykiem. Jebać Jeremy’ego. Jednak dlaczego nie mógłbym być trochę taki jak on?
Dżakarta była wtedy wspaniała, ponieważ stanowiła stolicę tyranii, a tyranie są rzeczą wspaniałą dla turysty. Mówimy tu o rządach Suharto i pieskim życiu w czasach słabnącego uścisku dyktatorskiej ręki, która kontrolowała ten wielki i rozległy kraj. Generał przejął władzę w zamachu stanu przeprowadzonym trzydzieści lat wcześniej[3] i zlikwidował tylu komunistów, tubylców, przeciwników politycznych i konkurentów, a nawet członków własnej rodziny, że w tamtym okresie jego władza wydawała się zabezpieczona. Facjata Suharto spoglądała z murów każdego wiejskiego posterunku policji i każdej miejskiej szkoły. Powiadało się, że szpiedzy generała są wszędzie.
Chaos, którego doświadczyłem, mógł nim być dlatego, że pozwolono mu na bycie chaosem. Za rządów Suharto mogłeś grać w szachy z miejscowymi na ulicy, bo ten, niewidoczny gdzieś na górze, trzymał wszystko w kupie. Wszystkie siedemnaście tysięcy wysp, siedemset języków, trzysta grup etnicznych, całe to wielkie, promienne i nieprawdopodobne wyspiarskie imperium trzymała w kupie, chroniła przed chaosem, upadkiem i dezintegracją jego silna ręka oraz broń, którą dostawał z mojego kraju.
Kilka lat później dyktator został obalony przez nieudolną politykę finansową i głodny lud. Dla Indonezji rozpoczął się wówczas czas zaniku, rozbicia oraz rozkładu. To wciąż ma miejsce i wciąż szuka się sposobów na wybrnięcie z tej sytuacji, zupełnie jak w szachach. Przed nadejściem chaosu spokój kształtowany wolą silniejszego wydaje się Zwykłą Koleją Rzeczy. Tyle że ten silniejszy nie jest już taki jak kiedyś.
Od tamtej pory nauczyłem się grać w szachy. Idzie mi kiepsko. Podczas gry myślę, że przewaga jest po mojej stronie, że wszystko kontroluję i potrafię planować kolejne ruchy, czuję falę podniecenia, że to już ten moment, że zwycięstwo jest bliskie. Aż tu nagle, zupełnie nieoczekiwanie – Bam! Szach i mat! Jak to? Skąd to? Później wydaje mi się to całkiem oczywiste, ale wtedy już jest za późno. Później nie ma to żadnego znaczenia.
IV. Dom
Zaczynasz ratować świat, ratując jednego człowieka na raz; wszystko inne to wspaniały romantyzm lub polityka.
Wraz z upływem lat uchodzi ze mnie ambicja. Podoba mi się to, choć czasem też martwi.
Jako dwudziestoletni młodzieniec nie wiedzieć czemu desperacko pragnąłem sławy. Dziś, kiedy wiem więcej na ten temat, taka myśl coraz bardziej mnie odstręcza. Obecnie moim wzorem do naśladowania nie jest Hemingway, tylko Salinger. Schować się przed wszystkimi. Mogą mi robić zdjęcia z ukrycia podczas powrotu z zakupów. Będę jak Emily Dickinson. Wydawanie jest dla mięczaków. Będę pisał, pisał i pisał, a wszystko to trafi do szuflady. Po mojej śmierci ktoś zrobi z tym porządek. Dlaczego miałbym się o to troszczyć? I tak nie piszę dla nich.
Kiedyś wzdychałem do cotygodniowych występów w „Newsnight”[4] i prezentowania światu moich Niezwykle Ważnych Opinii. Tak było, gdy miałem lat dwadzieścia i nie wiedziałem nic. Tylko ludzie, którzy nie wiedzą nic, pragną uwagi, prezentując własne opinie w taki sposób, jakby chodziło o fakty. Nie wiem, kiedy i w jaki sposób przeszło mi to pragnienie, w każdym razie teraz daje ono o sobie znać jedynie okazjonalnie, niczym mgliste wspomnienie dawnej świetności, zupełnie jak parę kosmyków na głowie łysego, powiewających na wietrze przez wzgląd na stare czasy.
Z biegiem lat zdałem sobie sprawę z tego, jak niewiele z tych wszystkich rzeczy naprawdę chciałem zrobić. Pisałem artykuły do mądrych gazet i błyskotliwych magazynów, brałem udział w audycjach „PM” i „Today” w BBC Radio 4, gdzie wykłócałem się o Bóg wie co (nawet nie pamiętam, co to było, tak niewielkie ma to znaczenie). Bywałem też w telewizji. Z trudem przyznaję, że siedziałem na sofie u Richarda i Judy[5]. To absolutna prawda. Obok mnie siedział Jerry Springer. To było... dziwne.
Napisałem też sporą książkę, i to jeszcze przed trzydziestką. Płacono mi wysokie zaliczki, latałem po świecie, przemawiając na festiwalach literatury, fragmenty moich dzieł pojawiały się na pierwszych stronach wysokonakładowych gazet. Nie powinienem narzekać i nie narzekam. Tyle że już tego nie chcę, nie tak. Nie chcę występować w telewizji, nie chcę być sławny, nie chcę martwić się o to, jak radzi sobie moja książka na liście sprzedaży Amazona. Przestałem wierzyć w swoją ważność. Czuję się mały. Daje mi to poczucie wielkiej swobody i prawdziwej wolności.
Czasami obawiam się, czy się nie poddałem, nie ugiąłem, nie straciłem ikry, ale tak naprawdę to nie ikrę straciłem, tylko własną próżność. Przynajmniej znaczną jej część. Kiedy to piszę, zastanawiam się, czy tej próżności nie wyssało ze mnie owo samobójstwo sprzed czterech lat, i dochodzę do wniosku, że nawet jeśli tak nie jest, to tak być powinno – przy czym nie chodzi tu wyłącznie o klamrę kompozycyjną.
Oto jak się sprawy mają i jak je teraz widzę: życie jest serią upadków, upadków szokujących i oszałamiających. Jeśli spodziewamy się, że tkwi w tym podstęp – a mamy tendencję, by uważać, że zawsze jakiś być musi – to może lepiej po prostu zapamiętać, że upadek nie zawsze jest czymś złym. Podobnie jak śmierć. Samobójstwo? Może i ono nie zawsze jest czymś złym. A jeśli jest inaczej, jeśli jest ono definitywnie złe, to może nie zawsze ty ponosisz za nie winę. Coś straciłeś, odpuszczasz, gdy to coś ulatuje, i może zyskasz coś innego. A może nie, jeśli jednak pozwolisz temu odejść, pożegnasz się, zaakceptujesz ciężar, który złożono na twoich barkach, być może łatwiej będzie ci wtedy patrzeć, jak to coś ulatuje.
Moim obecnym pragnieniem, czasem wręcz przemożnym, jest posiadanie skrawka ziemi. Akr czy dwa, trochę grządek fasoli. Pastwisko, parę drzew i widok na rzekę. Niewielki dom, dookoła którego będą biegać moje dzieci. Stałość, twardy grunt pod nogami, coś, co powstrzyma mnie przed utonięciem. Świeże powietrze, świeża żywność, mięso i woda. Rodzina, ziemia, błotko i wszystkie małe cuda i utrapienia, które niesie ze sobą życie, witające mnie u drzwi domu. Mieć dom.
Ostatecznie wszystko ulega zanikowi, najczęściej nie czekając aż tak długo. Schyłek przychodzi każdej jesieni. Prędzej czy później odejdzie też twoja próżność i odkryjesz wówczas zarówno własne miejsce w cyklu, jak i to, że nie da się go zatrzymać. A gdy się rozpada, opuścisz ramiona i zajmiesz się własną znikomością.
Ostatecznie wszystko ulega zanikowi. Nie jest to twoja wina, tak po prostu jest. Tak jest dobrze.
Wszystko będzie dobrze.
Dark Mountain, numer 2, 2011
Wszystkie przytoczone cytaty pochodzą z późnych dzieł Charlesa Bukowskiego, który był również inspiratorem tytułu niniejszego eseju.
Świat pod wodą
Mieszkańcy Kumbrii, krainy w północno-zachodniej Anglii, od niemal roku doświadczają tak zwanych ekstremalnych zjawisk pogodowych. To małe piwo w porównaniu z tym, co dzieje się na przykład na Karaibach, ale w takim kraju jak Anglia, gdzie klimat jest o wiele bardziej umiarkowany niż miejscowi politycy czy piłkarze, zalicza się je do ekstremum.
Ostatnia jesień przyniosła najgorszą powódź w dziejach. Wezbrane rzeki o poziomie wyższym o dwa i pół metra zalewały całe miasta, a ich mieszkańców ewakuowano helikopterami. Potem nastąpiła najsurowsza od dziesiątek lat zima, w czasie której drogi zamieniły się w lodowiska, a ja co rusz byłem zmuszony prosić rolników o wyciągnięcie traktorem mojego vana na szczyt wzgórza. W chwili, gdy to piszę, czyli w lipcu 2010 roku, jesteśmy świadkami najbardziej suchego lata od roku 1929.
Oczywiście to zła wiadomość dla mojego kiepsko rosnącego bobu, ale za to nadarzyła się rzadka okazja do wglądu w przeszłość ukrytą pod wodą. Jej poziom w Haweswater[6], najdalej wysuniętym na wschód jeziorze obszaru Lake District, gdzie mieszkam, jest obecnie wyjątkowo niski, co spowodowało, że po raz pierwszy od dziesiątków lat widać pozostałości po opuszczonej wiosce Mardale Green.
Historią Mardale Green zauroczony jestem od czasu, gdy usłyszałem ją po raz pierwszy, wędrując jako dziecko przez dolinę, w której ta wieś się znajdowała. Dzisiejsze Haweswater to pusta połać wody rozciągająca się pomiędzy brzegami doliny wyróżniającej się jedynie bezdusznymi kwartałami plantacji sosen. Przy odpowiednim świetle miejsce to staje się niesamowite, daje poczucie swoistej straty i zawieszonej w powietrzu pustki. Ma to swoje uzasadnienie, a ukrywa się ono pod powierzchnią akwenu.
W swoim stanie naturalnym zbiornik Haweswater składał się z dwóch mniejszych jezior zwanych odpowiednio High i Low Water, które oddzielał od siebie wąski cypel. Otaczały je drzewa i łąki, a brzegi usiane były zagrodami. Na przedzie doliny znajdowała się wieś Mardale Green złożona z typowych dla regionu Westmorland kamiennych zabudowań, średniowiecznego kościoła oraz gospody Dun Bull.
Dolina otaczająca Haweswater to ślepy zaułek, wydostać się z niej można tylko piechotą, przeprawiając się przez blokujący jej zachodni kraniec grzbiet górski zwany High Street (choć Rzymianom udało się wybudować tu drogę, która po dziś dzień biegnie wzdłuż grzbietu. Było to oszałamiające – nierzadko dosłownie – osiągnięcie). Hermetyczna społeczność zamieszkująca dolinę, jej usytuowanie i historia z pewnością nie wyróżniały się niczym szczególnym w tym regionie. Pod wieloma względami tak właśnie wyglądało typowe życie, jakie wiodło się na obszarze Krainy Jezior przed nadejściem nowoczesności. Charakteryzowało je przywiązanie do konkretnego miejsca i rodu, a wielu spośród tutejszych nie znało niczego innego poza powyższym.
Zastanawiam się, jak musieli czuć się mieszkańcy wsi w roku 1919, kiedy usłyszeli, że Manchester Water Corporation doprowadziła do uchwalenia ustawy Haweswater Act. Ustawa ta pozwoliła na wywłaszczenie doliny, wybudowanie tamy na jej wschodnim krańcu i zalanie wszystkiego, co znajdowało się w jej sąsiedztwie, w tym również Mardale Green. Ciekawi mnie to zderzenie kultur, to, w jaki sposób wizja nadchodzącej utraty wszystkiego była przyjmowana i przyswojona przez pozbawione telefonów czy elektryczności rodziny rolników, myśliwych albo pasterzy, którzy czerpali wodę z tego jeziora. Nowy zbiornik powstał celem zaopatrzenia w wodę rosnącej populacji Manchesteru. Aby miasto mogło się rozwijać, wpierw musiała umrzeć wieś wraz z jej stylem życia.
Tak wygląda rozwój w miniaturze. Miejscowi przyglądali się, jak do budowy zapory sprowadzono rzesze robotników. Zamieszkali oni w nowo powstałej wsi, ponieważ całe przedsięwzięcie miało trwać latami. W przeciwieństwie do starego, XX-wieczne osiedle z prefabrykatów było zaopatrzone w prąd, stoły bilardowe, radia i pralki, a więc wszystkie nadzieje, jakie niosła ze sobą nowa epoka. Budowa trwała dziesięć lat. W tym czasie życie w Mardale Green toczyło się tak samo jak od stuleci, tyle że w cieniu własnego końca, w cieniu, który z każdym dniem się wydłużał.
Zaporę ostatecznie ukończono po dwudziestu latach od uzyskania zgody na realizację tego projektu. Przed zalaniem wsi większość tamtejszych zabudowań wysadzili w powietrze żołnierze Korpusu Królewskich Wojsk Inżynieryjnych. W kościele Świętej Trójcy odprawiono dla mieszkańców poruszające ostatnie nabożeństwo, na które przybyły również setki osób spoza doliny. Było ich tak wiele, że większość musiała stać na zewnątrz i słuchać pożegnania z Mardale Green z głośników podłączonych przez lokalnych radioamatorów. Później budynek kościoła rozebrano kamień po kamieniu. Ekshumowano ciała z przykościelnego cmentarza i przeniesiono je do pobliskiej wsi Shap. Część kamieni użyto jako budulec wieży mieszczącej ujęcie wody z nowego zbiornika, gdzie wykorzystano też okna starego kościoła.
Wody pochłonęły Mardale Green w roku 1939, tym samym, w którym pierwsza w pełni oparta na przemyśle wojna pochłonęła zachodnią cywilizację. Dziś, w roku 2010, stare kamienne mury okalające pastwiska wraz z kawałkami starych budynków ponownie wyszły na światło dzienne, wystając ponad obniżoną taflą zbiornika Haweswater. Dawne pola wyglądają, jakby je ktoś wybielił, a pozostałości kamiennych murów są czarne i obślizgłe.
Historia Mardale Green – na większą skalę i z większą ilością towarzyszącego jej cierpienia – odtwarzana jest codziennie jak świat długi i szeroki. W Chinach przymusowo wysiedlono ponad milion dwieście tysięcy osób, które musiały zrobić miejsce dla Tamy Trzech Przełomów, co stanowi wątpliwy rekord świata. W Indiach ruch Narmada Bachao Andolan od lat walczy o powstrzymanie rządowego planu budowy szeregu trzech tysięcy zapór w dolinie rzeki Narmada, wiążącego się z przesiedleniem setek tysięcy ludzi i zniszczeniem dziewiczych ekosystemów.
Za każdym razem historia jest taka sama. Kwitnąca gospodarka potrzebuje wody albo energii elektrycznej bądź też obydwu, wobec czego pojawiają się plany budowy zapór i zbiorników wodnych w interesie rozwoju państwa i konkurencyjności. Mieszkańcy wsi, których styl życia jest autentycznie zrównoważony i wywiera nieznaczny wpływ na środowisko, są wypychani poza nawias – często w potwornych okolicznościach – przez kulturę miejską przypominającą nowotwór, a ona, jak twierdzi, chce być właśnie zrównoważona i wywierać nieznaczny wpływ na środowisko, jednak nie jest skłonna do ponoszenia kosztów z tym związanych. Miasto pożera wieś.
Przekaz władz jest również zawsze ten sam: to dla dobra wszystkich obywateli. Tymczasem rzeczywistość zwykle wygląda inaczej. Bieżąca woda i energia trafiają na tereny przemysłowe, do miast i na bogate przedmieścia, a uciekinierzy ze wsi lądują w slumsach. Czy ktoś to zauważa? Czy ktoś o tym informuje? Ledwie paru dziennikarzy i aktywistów, ale większość z nas w ogóle nie jest tego świadoma, a jeśli już się jakoś dowie, to zwykle się tym nie przejmuje.
Zła fama ciągnie się za wielkimi zaporami od niedawna. Pierwotnie, czyli w końcówce XIX wieku, uznawano je za wybawienie w kontekście wytwarzania energii, ale pod koniec następnego stulecia ogromne zniszczenia, jakie na ogół niesie dla ekosystemów i kultur ich budowa, stały się już nazbyt wielkie, aby można było je ignorować. Wciąż jednak nie dorównywały one zapotrzebowaniu na wodę i energię, które zapory dostarczają wiecznie rozwijającej się Maszynie. Obecnie wielkie hydroelektrownie są równie popularne jak kiedyś i często występują w przebraniu kolejnego rozwiązania z dziedziny energii odnawialnej, służącego powstrzymaniu zmian klimatycznych spowodowanych przez model rozwoju, którego same były pierwotnie częścią. To wciąż ten sam stary kotlet udający niskoemisyjnego kotlecika a my ciągle dajemy się na to nabrać. Rozwiązanie owo zapewnia nam – przynajmniej niektórym z nas – władzę, porządek, kontrolę oraz poczucie narodowej dumy, a przez moment umożliwia także rozwój. Możemy utopić przeszłość oraz większą część niezbyt wygodnej teraźniejszości w tysiącach litrów wody i żywić nadzieję, że już nigdy nie zobaczymy tego, co kryje się pod jej powierzchnią.
Co ciekawe, w chwili, gdy piszę te słowa, zaczęło padać. To pierwszy deszcz od wielu tygodni. Jest rzęsisty i orzeźwiający. Resztki Mardale Green pewnie znów znikną pod wodą, a Manchester odetchnie z ulgą. Mieszkańcy Kumbrii znów będą mogli beztrosko podlewać swoje rabaty i myć auta wężami ogrodowymi. Wszystko wróci do normy.
dark-mountain.net, 2010
Kosmiczny wyścig dobiegł końca
Czasy największej popularności tego pomysłu przypadają bodaj na lata pięćdziesiąte, kiedy nowe konsumpcyjne społeczeństwo zaczęło śmiało zjeżdżać z linii produkcyjnej, a literatura science fiction osiągnęła pewnie swoje wyżyny. Szczególnie popularna była wśród dzieci, zaczytywały się one w komiksach o takich tytułach, jak Fantastyczne przygody albo Planetarne opowieści