Wyznania otrzeźwiałego ekologa - Paul Kingsnorth Paul Kingsnorth - ebook

Wyznania otrzeźwiałego ekologa ebook

Paul Kingsnorth

3,8

Opis

[O KSIĄŻCE]


Autor był niegdyś żarliwym ekologiem. Tymczasem teraz, jak twierdzi, ekologów można spotkać na konferencjach i rautach organizowanych przez wielkie korporacje, piejących hymny ku czci „zrównoważonego rozwoju” i „etycznej konsumpcji”. „Kapitalizm wchłonął Zielonych tak samo jak czyni to z wieloma innymi, które kwestionują jego dominację: radykalne wyzwanie dla machiny ludzkiej przekształciło się w kolejną okazję do zrobienia zakupów”.

Kingsnorth przekonuje, że świat jaki znamy zmierza ku końcowi, podczas gdy my chcemy żyć tak jak do tej pory, łudząc się, że wystarczy jedynie odejść od paliw kopalnych czy wspierać „ekorozwój”. Część z nas wybiera drogę zaprzeczania i woli udawać, że tak naprawdę nic się nie dzieje. Zamiast wiary w zbawczą moc technologii, która miałaby nas uchronić od katastrofy otrzymujemy „mroczną ekologię”, a także wezwanie do zrewidowania naszych poglądów na temat równowagi pomiędzy tym, co ludzkie i pozaludzkie.

***

Paul Kingsnorth (ur. 1972) – angielski pisarz, były zastępca redaktora naczelnego czasopisma “The Ecologist” i współzałożyciel Dark Mountain Project zrzeszającego literatów, artystów i myślicieli poszukujących nowych opowieści na czasy kryzysu. W młodości aktywny uczestnik ruchu ekologicznego i kampanii na rzecz niepodległości prowincji Papua Zachodnia stanowiącej obecnie część Indonezji. Współpracownik „The Guardian”, „Independent”, „Daily Telegraph”, „Daily Express”, „Le Monde” i „New Statesman”. Autor powieści „The Wake”, która była nominowana do nagrody Man Booker Prize, oraz „Beast”, finalisty konkursu The Encore Award. Zbiór esejów „Wyznania otrzeźwiałego ekologa” jest pierwszą książką Kingsnortha dostępną w języku polskim.

***

[FRAGMENT]

Kiedy spoglądam wstecz i usiłuję odnaleźć rzekę, to widzę, że przewija się przez tę książkę narracja o zerwaniu połączenia pomiędzy ludźmi i miejscami, przeszłością i teraźniejszością, instynktem i rozumem, oraz o dawnych i przyszłych tego konsekwencjach. Przebija się wątek zagłuszania czegoś, co Thomas Berry nazwał „wspaniałą rozmową” pomiędzy ludźmi a pozostałą częścią świata natury, oraz tego, co to oznacza. Książka ta traktuje o poczuciu zagubienia i próbach ponownego odnalezienia drogi w niewiarygodnie szybko zmieniającym się świecie, który ucieka od tego co realne w sztuczność i ograniczenia wynikłe z ludzkiego narcyzmu. Kierunek, który obraliśmy jest znany, w przeciwieństwie do celu podróży. Stare umarło bądź umiera, a nowe jeszcze nie zdążyło się narodzić. Wątpię, aby ktokolwiek miał w tych czasach jakieś sensowne rozwiązania, ale może chociaż uda się postawić jakieś sensowne pytania? I to starałem się robić.

[BLURBY]

Paul Kingsnorth otrzeźwiał raczej z zielonego aktywizmu, a na szczęście pozostał ekologiem w bliskich relacjach z przyrodą! Jego eseje przynoszą wnikliwy opis erozji kultury opartej o wiarę w naszą dominację nad Naturą i przeświadczeniu, że to my ludzie, siłą naszych wspaniałych umysłów, jakąś kolejną doliną krzemową, rewolucyjnym zrywem, techniczną sztuczką, a może nowym trendem literackim, odzyskamy kontrolę nad Ziemią i jak wytrawni galaktyczni nawigatorzy skierujemy Ją na właściwe szlaki. Trzeba to przeczytać. Polecam!

Marek Styczyński

***

Przepiękne eseje jednego z moich ulubionych pisarzy, mądre, dowcipne, cięte, głębokie. Paul Kingsnorth, kiedyś skrajny działacz ekologiczny, teraz z perspektywy już starszego ekologa (z mojego rocznika 1972) w niezwykle dowcipny i głęboki sposób pisze o problemach planety. Sam Kingnorth chcąc być wiernym swoim ideałom przeniósł się na irlandzką wieś, gdzie uprawia swój ogród. Wierzy że to najlepsze co możemy zrobić dla planety. Ale w książce pisze bardziej o różnych paradoksach myślenia o ekologii, pokazuje jej problemy z różnych stron. Dla mnie jeden z ciekawszych myślicieli początku XXI wieku.

Łukasz Łuczaj

***
Dzisiejszy człowiek myśli, że żyje w Świecie skrajnie niestabilnym, ale odkąd pamiętam Świat nie był stabilny. Jedno było pewne; wszystko się zmieni, wywróci i się wywracało. Teraz wywraca się gwałtowniej, zaślepieni technologią nie dostrzegamy efektów naszych działań. Zafascynowani sztuczną inteligencją zapominamy, że jesteśmy istotami biologicznymi i to właśnie natura pozwala na nasze istnienie. Paul Kingsnorth wywraca nasze potoczne, uwarunkowane polityką, pojęcie ekologii, koryguje jej wizję i pozwala się spełnić w każdym ogródku.

Sławomir Shuty

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 352

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
2
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Brazilll

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham przebywać na dzikich plażach nad Atlantykiem. Chodzić boso po kamienistym wybrzeżu, czując jak każdy nerw mojego ciała się uspokaja. Uwielbiam obserwować gwiazdy, słuchać huku fal, cykad i słowików. Miasto mnie męczy i wysysa ze mnie życiowe soki. Co z tego, że obok domu mam las, jak słychać w nim szum drogi i latające ciągle małe samolociki. Tęsknię za całkowitą ciszą, w której słychać tylko szum wiatru i huk oceanu. To jest książka dla mnie i mój zachwyt nią niewątpliwie wynika z moich osobistych relacji z dziką przyrodą. Podziwiam świat, ale nie ten betonowy. Nie ma dla mnie nic piękniejszego od dzikiej przyrody i kontaktu z nią. Te eseje są znakomite. Napisane świetnym, wciągającym językiem. Skłaniają do refleksji, autor nie narzuca swojego zdania a snuje rozważania na temat naszej planety i tego, co z nią zrobiliśmy. Analizuje, podważa, rozmyśla. Momentami jest to bardzo niekomfortowa lektura, ale zapewniam Was, że warto.
10

Popularność




Paul King­snorth, Wy­zna­nia otrzeź­wia­łego eko­loga i inne eseje, prze­ło­żył To­masz Si­kora, Kra­ków 2024
Co­py­ri­ght © Paul King­snorth, 2017 Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by To­masz Si­kora, 2024 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Ha!art, 2024
Re­dak­tor pro­wa­dzący · Piotr Ma­recki
Re­dak­cja · Ju­styna Ada­mus
Ko­rekta · ze­spół
Pro­jekt okładki · Mi­cha­lina Mo­su­rek
Zdję­cie na okładce · „Paul King­snorth at Sols­bury hill” © Ad­rian Ar­bib
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny · Mar­cin Her­nas
Skład i ła­ma­nie · By Mo­use | www.by­mo­use.pl
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67713-28-3
535. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa
Wy­daw­nic­two Ha!art ul. Ko­nar­skiego 35/8, 30-049 Kra­ków tel. 795 124 207wy­daw­nic­[email protected]
Wy­daw­nic­two Ha!art
@wy­daw­nic­two­ha­art
@wy­dha­art
@wy­dha­art
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Se­ria ESEJ

· Mi­chał Ta­ba­czyń­ski, Po­ko­le­nie wyżu de­pre­syj­nego

· Łu­kasz Łu­czaj, Seks w wiel­kim le­sie

· Da­wid Ku­jawa, Po­ca­łunki ludu. Po­ezja i kry­tyka po roku 2000

· Mag­da­lena Okra­ska, Nie ma i nie bę­dzie

· Woj­ciech Jóź­wiak, Na­sze zwie­rzęta mocy

· Ad­rianna Alk­snin, Na coś trzeba umrzeć. Ko­lejna książka o raku

· De­rek Jar­man, Współ­cze­sna na­tura, prze­ło­żył Pa­weł Świer­czek

· Paul King­snorth, Wy­zna­nia otrzeź­wia­łego eko­loga i inne eseje,prze­ło­żył To­masz Si­kora

W PRZY­GO­TO­WA­NIU

· Ra­fał Woś, Dług jest do­bry

· Ju­dith Scha­lan­sky, Roz­chwiane ka­narki,prze­ło­żył Ka­mil Idzi­kow­ski

· Mo Wilde, Dzika ku­ra­cja,prze­ło­żył To­masz Si­kora

· De­nis Ka­zan­ski, Ma­rina Wo­ro­tyn­cewa, Jak Ukra­ina tra­ciła Don­bas,prze­ło­żył Ma­ciej Pio­trow­ski

Ku pa­mięci Do­uga Tomp­kinsa (1943 – 2015)

„Trzeba wziąć się w garść i za­cząć dzia­łać!”

Funk­cjo­no­wa­nie w śro­do­wi­sku, które eli­mi­nuje wszystko, co ludz­kie i pełne ży­cia, sta­nowi klucz do współ­cze­sno­ści.

Da­vid Fo­ster Wal­lace

Naj­le­piej przy­słu­żysz się cy­wi­li­za­cji, wy­stę­pu­jąc prze­ciwko temu, z czym zwy­kle się ją ko­ja­rzy.

Wen­dell Berry

Wstęp

W po­szu­ki­wa­niu rzeki

Trudno jest zo­ba­czyć lwa, który cię po­żera.

Carl Gu­stav Jung

Nie pa­mię­tam co prawda, kto to po­wie­dział, ale po­noć wszy­scy au­to­rzy przez całe ży­cie na różne spo­soby pi­szą o tym sa­mym i zwy­kle nie są tego świa­domi. Gdy wra­cam te­raz do tych ese­jów, po­tra­fię do­ce­nić sto­jące za nimi prze­sła­nie, a pa­trząc z dy­stansu na wła­sne ob­se­sje i na­tręc­twa, wi­dzę, jak pewne za­gad­nie­nia wy­try­skują tu na po­do­bień­stwo gór­skich stru­mieni. Pod­czas pi­sa­nia nie za­wsze by­łem tego świa­domy, lecz te­raz do­strze­gam w tym miej­scu pły­nącą rzekę i chyba wiem, w którą stronę ona zmie­rza.

Pierw­szy esej za­warty w tej książce na­pi­sa­łem w 2009 roku, a więc chwilę po końcu świata. Każdy bo­wiem świat kie­dyś się koń­czy – to wła­śnie je­den z mo­ich ulu­bio­nych te­ma­tów, ob­se­sji albo na­tręctw – a kry­zys ka­pi­ta­li­zmu, ja­kiego do­świad­czy­li­śmy w 2008 roku, był je­dy­nie naj­śwież­szym tego przy­kła­dem. Z per­spek­tywy czasu glo­balny szok, który wów­czas na­stą­pił, wy­gląda nie tyle na usterkę ma­szyny, co ra­czej na pierw­szą fazę pro­cesu wiel­kiego do­sto­so­wa­nia się. Wła­ści­wie tamta re­ce­sja była oznaką po­waż­niej­szej cho­roby, do­tąd ka­mu­flo­wa­nej lub też od­su­wa­nej w cza­sie przez po­prze­dza­jące ją lata krót­ko­trwa­łego do­bro­bytu (przy­naj­mniej dla nie­któ­rych), ani­żeli prze­ja­wem nie­po­wo­dze­nia me­cha­ni­zmów ryn­ko­wych. Szybki wzrost po­pu­la­cji, po­stę­pu­jący kry­zys żyw­no­ściowy i braki w do­stę­pie do wody, pod­po­rząd­ko­wa­nie rzą­dów in­te­re­som kor­po­ra­cji i ro­snąca prze­paść po­mię­dzy eli­tami a resztą oby­wa­teli – wszyst­kie te sprawy są ze sobą ści­śle po­wią­zane. U ich pod­staw leży rzecz naj­istot­niej­sza, mia­no­wi­cie nie­usta­jące na­tar­cie uprze­my­sło­wio­nego skrzy­dła ludz­ko­ści na ży­cie sa­mej Ziemi.

Pi­szę ten wstęp dwa dni po opu­bli­ko­wa­niu przez cza­so­pi­smo „Na­ture” ostat­nich ba­dań na te­mat przy­spie­sza­ją­cego pro­cesu top­nie­nia lodu na An­tark­ty­dzie. Wy­gląda na to, że prze­biega on szyb­ciej, niż ocze­ki­wano, a skutki tego będą praw­do­po­dob­nie gor­sze, niż są­dzono. W ciągu naj­bliż­szych osiem­dzie­się­ciu pię­ciu lat mo­żemy spo­dzie­wać się pod­nie­sie­nia po­ziomu mórz o po­nad pół­tora me­tra, pod­czas gdy pier­wot­nie za­kła­dano, że po­dobna zmiana zaj­mie setki, je­śli nie ty­siące lat. Jest to tylko wierz­cho­łek, pro­szę wy­ba­czyć po­nurą dwu­znacz­ność, eko­lo­gicz­nej góry lo­do­wej. Skala wy­mie­ra­nia ga­tun­ków osią­gnęła po­ziom naj­wyż­szy od sześć­dzie­się­ciu pię­ciu mi­lio­nów lat. Od za­ra­nia dzie­jów ludz­ko­ści at­mos­fera ziem­ska nie za­wie­rała ta­kiego stę­że­nia dwu­tlenku wę­gla jak obec­nie. Na sku­tek ero­zji wy­wo­ła­nej na­szym dzia­ła­niem w ciągu za­le­d­wie stu pięć­dzie­się­ciu lat po­łowa ziem­skich za­so­bów war­stwy upraw­nej gleby prze­stała ist­nieć. Po­zo­stała część może znik­nąć na prze­strzeni ko­lej­nych sześć­dzie­się­ciu lat z po­wodu trud­no­ści z wy­ży­wie­niem na­dę­tej jak ba­lon i co­raz bar­dziej wy­ma­ga­ją­cej po­pu­la­cji przy co­raz mniej uro­dzaj­nych grun­tach. Mógł­bym tak wy­li­czać da­lej, ale po­dej­rze­wam, że już to wszystko wie­cie i że po­dob­nie jak inni nie ma­cie po­ję­cia, co z tym zro­bić, o ile w ogóle można z tym co­kol­wiek zro­bić.

Każdy świat kie­dyś się skoń­czy, im­pe­ria upa­dają od za­wsze, kli­mat zmie­niał się już wcze­śniej, a je­dyną stałą rze­czą jest zmiana. Po­cie­szamy się ta­kimi nar­ra­cjami, aby ja­koś prze­bić się przez mrok. Dzięki nim mo­żemy na­dal uni­kać zmie­rze­nia się z ogro­mem tego, co zro­bi­li­śmy i co wciąż ro­bimy. Po­zwa­lają nam rów­nież uda­wać, choćby jesz­cze przez chwilę, że ży­jemy we wła­ściwy spo­sób, że to nor­malne i nie­unik­nione, że bę­dzie tak na­dal oraz że z pro­ble­mami tymi można się upo­rać dzięki roz­waż­nemu wy­ko­rzy­sta­niu osła­wio­nej ludz­kiej in­te­li­gen­cji. Ale czy na po­zio­mie pry­mar­nym, in­tu­icyj­nym, ktoś na se­rio w to wie­rzy? My­ślę cza­sem, że w głębi serca, czyli tam, gdzie wciąż je­ste­śmy dzi­kimi zwie­rzę­tami, każdy z nas wie, co zro­bi­li­śmy. To prawda, że każdy świat kie­dyś się skoń­czy, ale nie w taki spo­sób. Ten ko­niec jest inny. Ten prze­ra­sta wszyst­kie, któ­rych do­świad­czy­li­śmy od po­czątku ist­nie­nia na­szego ga­tunku. My je­ste­śmy za niego od­po­wie­dzialni i bę­dziemy mu­sieli go prze­żyć, o ile w ogóle bę­dzie to moż­liwe.

Wła­śnie do ta­kich wnio­sków do­sze­dłem, za­nim za­czą­łem pi­sać po­niż­sze eseje. Nie spo­dzie­wa­łem się, że któ­ry­kol­wiek z nich trafi do książki. Kiedy przy­pa­try­wa­łem się ru­inie, w jaką za­mie­niamy szczo­dry i pe­łen ży­cia świat, przez długi czas to­wa­rzy­szyły mi gniew, fru­stra­cja, de­pre­sja, złość, de­ter­mi­na­cja i masa in­nych, bar­dziej zło­żo­nych emo­cji. Dużo ener­gii w okre­sie po­mię­dzy dwu­dziestką a trzy­dziestką po­świę­ci­łem ak­tyw­nej dzia­łal­no­ści eko­lo­gicz­nej, po­nie­waż są­dzi­łem, że jest to spo­sób na ura­to­wa­nie lub co naj­mniej na zmianę świata. Wiarę tę po­rzu­ci­łem przed upły­wem 2008 roku. Te­raz czuję, że ruch Zie­lo­nych po­niósł po­rażkę, przy­naj­mniej je­śli mó­wimy o du­żej, glo­bal­nej skali, na którą, jak za­wsze są­dzi­łem, po­wi­nien był od­dzia­ły­wać. Wie­dzia­łem, co lą­duje w at­mos­fe­rze i oce­anach, wie­dzia­łem, jak to coś wpływa na mi­sterne po­wią­za­nia po­mię­dzy po­szcze­gól­nymi czę­ściami ży­wej pla­nety i jak za­czyna je zmie­niać. Zro­zu­mia­łem, że nie da się już za­trzy­mać roz­pę­dzo­nej ma­chiny ludz­kiej – jej kół zę­ba­tych, pro­duk­cji, kon­sump­cji i spie­nię­ża­nia przy­rody na­zy­wa­nego wzro­stem. Zresztą więk­szość lu­dzi wcale by tego nie chciała. Więk­szość jest za­do­wo­lona. Wszel­kie ar­gu­men­ta­cje, barwne kam­pa­nie, wszyst­kie do­brze udo­ku­men­to­wane ana­lizy koń­czyły jak me­duza wy­rzu­cona przez fale na brzeg mo­rza, gdzie po­woli umiera z wy­czer­pa­nia. Uwa­ża­łem, że nie ma szans na po­wstrzy­ma­nie tego, co roz­pę­ta­li­śmy. Przyj­dzie nam jeść co po­pad­nie, włą­cza­jąc w to nas sa­mych. Jest już za późno, sprawa za­mknięta.

Moja mo­ty­wa­cja, aby chwy­cić za pióro, była w tym mo­men­cie pro­sta – wy­pra­co­wać wła­sne zda­nie na te­mat tego wszyst­kiego, za­pla­no­wać, co chcę zro­bić, i wresz­cie, jak po­zo­stać zdro­wym na umy­śle, kiedy już tego do­ko­nam. Więk­szość po­wsta­łej w wy­niku tego prozy była pier­wot­nie pu­bli­ko­wana w ze­szy­tach albo na stro­nie in­ter­ne­to­wej The Dark Mo­un­tain Pro­ject, którą po­wo­ła­łem do ży­cia w 2009 roku. Za­in­spi­ro­wani ma­ni­fe­stami mo­der­ni­stów, które po­wsta­wały przed stu laty w cza­sach in­nego ro­dzaju glo­bal­nych wstrzą­sów, wraz z ko­legą po pió­rze, Do­ugal­dem Hine’em, przy­go­to­wa­li­śmy nie­wielki ma­ni­fest Nie-cy­wi­li­za­cja, który miał być swego ro­dzaju wy­zwa­niem dla ar­ty­stów i li­te­ra­tów. Ów ma­ni­fest gło­sił (ma­ni­fe­sty to szumna rzecz i za­wsze coś ogła­szają), że to, z czym się mie­rzymy, nie jest wcale kry­zy­sem eko­no­micz­nym, po­li­tycz­nym czy tech­no­lo­gicz­nym, lecz kry­zy­sem opo­wie­ści. Te, które na­wza­jem snu­li­śmy w od­nie­sie­niu do na­szego miej­sca w świe­cie, oka­zały się nie­bez­pieczną po­myłką, a jej skutki trzeba te­raz na­pra­wić. Przy­naj­mniej czę­ściowo jest to za­da­nie dla pi­sa­rzy, ar­ty­stów i dla każ­dego, kto bawi się wy­obraź­nią dla upo­zo­ro­wa­nia ży­cia. Czy mo­gli­by­śmy być lepsi? Czy ja mogę być lep­szy? Przy­pusz­czam, że w rów­nym stop­niu było to wy­zwa­nie dla in­nych, jak i dla mnie sa­mego.

Nad biur­kiem mam przy­piętą kar­teczkę z cy­ta­tem. Kartka jest brudna i po­pla­miona, jako że wisi tam od lat. Cy­tat po­cho­dzi z eseju Geo­rge’a Or­wella, po­świę­co­nego Henry’emu Mil­le­rowi, eseju no­szą­cego ty­tuł W brzu­chu wie­lo­ryba. Or­well, pi­sząc o be­le­try­styce Mil­lera, wy­cho­dzi z ty­po­wym dla sie­bie, po­zba­wio­nym upięk­szeń spo­strze­że­niem: „Do­brych po­wie­ści nie pi­szą bo­wiem ani tro­pi­ciele or­to­dok­sji, ani drę­czeni wy­rzu­tami su­mie­nia z po­wodu wła­snej nie­orto­dok­syj­no­ści. Au­to­rami war­to­ścio­wych utwo­rów są ci, któ­rzy się nie boją”[1].

Po­dej­rze­wam, że pi­sząc te słowa, Or­well rzu­cał wy­zwa­nie rów­nież sa­memu so­bie. A jest to do­bre wy­zwa­nie, które i ja pró­buję pod­jąć, nie tylko w od­nie­sie­niu do mo­jej be­le­try­styki. W ni­niej­szych ese­jach usi­ło­wa­łem nie bać się kon­se­kwen­cji wła­snych my­śli, nie okła­my­wać się w kwe­stii kon­dy­cji świata i nie mó­wić ani so­bie, ani in­nym tego, co chcie­liby usły­szeć. Nie za­wsze mi się to uda­wało, być może na­wet w ogóle się nie udało. Na pewno mo­głem być bar­dziej od­ważny, za to do­ło­ży­łem wszel­kich sta­rań, aby pa­trzeć w spo­sób ja­sny i trzeźwy.

Więk­szość za­war­tych w tej książce ese­jów była pier­wot­nie za­miesz­czana w róż­nego ro­dzaju pu­bli­ka­cjach w la­tach 2010 – 2016. Więk­szość też po­ja­wia się w nie­zmie­nio­nej for­mie, cho­ciaż w kilku przy­pad­kach zda­rzają się drobne po­prawki zwią­zane z uzu­peł­nia­niem me­ry­to­rycz­nych luk, które ujaw­niły się po cza­sie, oraz w celu unik­nię­cia po­wtó­rzeń. Z ko­lei esej Ucząc się, co z tym ro­bić pu­bli­kuję po raz pierw­szy.

Kiedy spo­glą­dam wstecz i usi­łuję od­na­leźć rzekę, wi­dzę, że prze­wija się przez tę książkę nar­ra­cja o ze­rwa­niu po­łą­cze­nia po­mię­dzy ludźmi i miej­scami, prze­szło­ścią i te­raź­niej­szo­ścią, in­stynk­tem i ro­zu­mem, ale także nar­ra­cja o daw­nych i przy­szłych tego kon­se­kwen­cjach. Prze­bija się wą­tek za­głu­sza­nia cze­goś, co Tho­mas Berry na­zwał „wspa­niałą roz­mową” mię­dzy ludźmi a po­zo­stałą czę­ścią świata na­tury, oraz tego, co to ozna­cza. Książka ta trak­tuje o po­czu­ciu za­gu­bie­nia i pró­bach po­now­nego od­na­le­zie­nia drogi w nie­wia­ry­god­nie szybko zmie­nia­ją­cym się świe­cie, który ucieka od tego, co re­alne, w sztucz­ność i ogra­ni­cze­nia wy­ni­ka­jące z ludz­kiego nar­cy­zmu. Kie­ru­nek, który ob­ra­li­śmy, jest znany – w prze­ci­wień­stwie do celu po­dróży. Stare umarło bądź umiera, a nowe jesz­cze nie zdą­żyło się na­ro­dzić. Wąt­pię, aby kto­kol­wiek w tych cza­sach miał ja­kieś sen­sowne roz­wią­za­nia, ale może cho­ciaż uda się po­sta­wić sen­sowne py­ta­nia? I to sta­ra­łem się ro­bić.

hrab­stwo Gal­way, Ir­lan­dia, kwie­cień 2016

I

Upa­dek

Kry­zys wiel­ko­ści

Ży­cie w cza­sach upadku jest zdu­mie­wa­ją­cym do­świad­cze­niem, ale chyba naj­bar­dziej zdu­miewa to, czego nikt nie chce przy­znać – że mamy do czy­nie­nia z upad­kiem. Cho­ciaż co­raz trud­niej w prze­ko­nu­jący spo­sób za­prze­czać efek­tom pięć­dzie­się­ciu lat „wzro­stu” na­pę­dza­nego dłu­giem i choć go­spo­darki kru­szeją do spółki z do­tych­cza­so­wymi pew­ni­kami, to nasi rzą­dzący trzy­mają front dziel­nie. Nikt nie chce być tym pierw­szym, który po­wie, że tama pę­kła, a jej na­prawa jest już nie­moż­liwa.

Słu­cha­nie dzi­siej­szych przy­wód­ców po­li­tycz­nych przy­po­mina ka­za­nie księ­dza, który stra­cił wiarę, ale w ża­den spo­sób nie chce się do tego przy­znać – na­wet przed sa­mym sobą. Zwróć­cie uwagę na do­wol­nego pre­zy­denta czy pre­miera zgry­wa­ją­cego twar­dziela przed wier­nymi wy­bor­cami swo­jej par­tii. Po­słu­chaj­cie, jak w wy­stu­dio­wany spo­sób pod­kre­śla, że wszystko bę­dzie do­brze. Przy­pa­trz­cie się jego twa­rzy, kiedy mówi o „wzro­ście”, jakby cho­dziło o ja­kie­goś bożka, któ­rego na­leży udo­bru­chać, wrzu­ca­jąc sa­gan fał­szy­wych mo­net do wnę­trza wul­kanu.

W ta­kich chwi­lach lu­dzie szu­kają od­po­wie­dzi gdzie in­dziej. Czasy kry­zysu są rów­nież cza­sami no­wego otwar­cia, w któ­rych bę­dące do­tych­czas na mar­gi­ne­sie po­glądy prze­su­wają się w kie­runku cen­trum. Kiedy wszystko się roz­pada, wy­raź­nie ro­śnie też ape­tyt na nowe spo­soby pa­trze­nia i za­wsze znaj­dzie się masa lu­dzi, któ­rzy z chę­cią go za­spo­koją, przed­sta­wia­jąc wła­sne wiel­kie, wy­piesz­czone idee. W tym miej­scu po­ja­wia się wąt­pli­wość: a co, je­śli same te wiel­kie idee są czę­ścią pro­blemu? A co, je­śli tak na­prawdę sama wiel­kość jest pro­ble­mem?

Kry­zys świa­towy, z któ­rym obec­nie mamy do czy­nie­nia, jest kry­zy­sem wzro­stu, ale nie w ta­kim sen­sie, o ja­kim za­zwy­czaj sły­szymy. Nie jest on wy­ni­kiem tego, że wzrost jest zbyt mały, ale prze­ciw­nie, zbyt wielki. Banki stały się na tyle duże, że ich upa­dek spo­wo­do­wałby krach ca­łej go­spo­darki świa­to­wej. Aby temu za­po­biec, do­fi­nan­so­wano je ogrom­nymi su­mami pu­blicz­nych pie­nię­dzy, czego efek­tem są kry­zysy spo­łeczne, z któ­rymi mie­rzą się pań­stwa Za­chodu. Unia Eu­ro­pej­ska jest na tyle duża i nie­zro­zu­miała, że grozi za­pad­nię­ciem się w so­bie. Kor­po­ra­cje uro­sły tak bar­dzo, że zdo­mi­no­wały pań­stwa de­mo­kra­tyczne, two­rząc świa­towy sys­tem plu­to­kra­tyczny, słu­żący ich wła­snym in­te­re­som. Wresz­cie ca­ło­ściowa go­spo­darka czło­wieka osią­gnęła po­ziom tak duży, że może wpły­wać na skład che­miczny at­mos­fery ziem­skiej i przy­śpie­szać ma­sowe wy­mie­ra­nie.

Gdyby Le­opold Kohr wciąż żył, z pew­no­ścią nie byłby za­sko­czony tym kry­zy­sem wiel­ko­ści. Ten eko­no­mi­sta słusz­nie ucho­dzi za naj­cie­kaw­szego my­śli­ciela po­li­tycz­nego, o któ­rym mało kto sły­szał. W prze­ci­wień­stwie do Ka­rola Marksa nie stwo­rzył żad­nego ru­chu o za­sięgu glo­bal­nym i nie in­spi­ro­wał re­wo­lu­cjo­ni­stów. W prze­ci­wień­stwie do Frie­dri­cha Hay­eka nie na­pi­sał od nowa za­sad eko­no­micz­nych rzą­dzą­cych współ­cze­snym świa­tem. Kohr był czło­wie­kiem skrom­nym i sa­mo­kry­tycz­nym, lecz nie to za­de­cy­do­wało o tym, że wpły­wowe osoby tam­tych cza­sów igno­ro­wały jego idee przez pięć­dzie­siąt lat. Przy­czyną tego stał się fakt, że idee te były jak naj­dal­sze od schle­bia­nia ego osób żąd­nych wła­dzy – czy to re­wo­lu­cjo­ni­stów, czy plu­to­kra­tów. W grun­cie rze­czy Kohr mie­rzył swoim prze­sła­niem bez­po­śred­nio w tych lu­dzi. „Ile­kroć coś idzie nie tak – twier­dził – zna­czy to, że to coś jest za duże”.

Kohr przy­szedł na świat w 1909 roku w ma­łym au­striac­kim mie­ście Obe­rn­dorf. Dzie­ciń­stwo spę­dzone na pro­win­cji, kry­tyczne ba­da­nia nad eko­no­mią i teo­rią po­li­tyki w Lon­don School of Eco­no­mics, do­świad­cze­nie ze­brane w anar­chi­stycz­nych mia­stach-pań­stwach w cza­sie wojny do­mo­wej w Hisz­pa­nii, którą re­la­cjo­no­wał jako ko­re­spon­dent wo­jenny, ucieczka z Au­strii po jej za­ję­ciu przez na­zi­stów – wszystko to za­owo­co­wało ro­snącą po­dejrz­li­wo­ścią wo­bec wła­dzy i jej nad­użyć.

Po przy­by­ciu do Sta­nów Zjed­no­czo­nych Kohr za­czął pracę nad dzie­łem, które było de­fi­ni­cją jego spo­sobu my­śle­nia. Wy­dana w 1957 roku książka Bre­ak­down of Na­tions przed­sta­wia rzecz na tam­ten czas ra­dy­kalną – małe pań­stwa, małe na­rody i małe go­spo­darki są bar­dziej po­ko­jowo na­sta­wione, za­moż­niej­sze i bar­dziej kre­atywne od wiel­kich mo­carstw czy też su­per­państw. Ta­kie twier­dze­nie było kom­plet­nie nie na cza­sie. Prze­ży­wano wów­czas po­czą­tek ery ko­smicz­nej, czyli okres głę­bo­kiej wiary w wielką, po­stę­pową i pełną no­wi­nek tech­no­lo­gicz­nych przy­szłość ro­dzaju ludz­kiego, a naj­zna­mie­nitsi my­śli­ciele po­li­tyczni z całą po­wagą pra­wili wów­czas o rzą­dzie świa­to­wym jako ko­lej­nym eta­pie jed­no­cze­nia ludz­ko­ści. Tak więc nasz bo­ha­ter po­waż­nie roz­mi­jał się z at­mos­ferą epoki, na­to­miast o swo­ich kry­ty­kach mó­wił póź­niej cierpko: „lek­ce­wa­żyli moje po­my­sły i na­zy­wali po­etą”.

Kohr był zda­nia, że pro­blemy spo­łe­czeń­stwa nie są wy­ni­kiem ta­kiej lub in­nej or­ga­ni­za­cji spo­łecz­nej czy go­spo­dar­czej, lecz jej roz­miaru. Gdyby przy­jąć coś, co on sam na­zy­wał „ludzką miarą”, spraw­dzi­łyby się za­równo so­cja­lizm, ka­pi­ta­lizm, de­mo­kra­cja, jak rów­nież mo­nar­chia. By­łaby to skala, dzięki któ­rej każdy czło­wiek mógłby od­gry­wać okre­śloną rolę w sys­te­mie spra­wu­ją­cym wła­dzę nad jego ży­ciem. Przy zwięk­sze­niu po­ziomu wła­dzy do skali obo­wią­zu­ją­cej we współ­cze­snych pań­stwach, każdy sys­tem sta­nie się opre­syjny. Zmiana sys­temu czy ide­olo­gii, którą ów sys­tem się in­spi­ruje, nie uchroni nas przed opre­sją – co po­ka­zały już do­tych­cza­sowe re­wo­lu­cje – po­nie­waż „pro­ble­mem nie jest to, co jest duże, ale sama wiel­kość”.

Się­ga­jąc do przy­kła­dów hi­sto­rycz­nych, Kohr po­ka­zuje, że nad­miar wła­dzy pro­wa­dzi do nad­użyć. Dzieje się tak bez względu na ro­dzaj pa­nu­ją­cego sys­temu, a na­wet wo­bec jego braku. Za­da­nie po­lega za­tem na ogra­ni­cze­niu roz­mia­rów wła­dzy, którą mo­głyby po­siąść jed­nostki, or­ga­ni­za­cje czy rządy. Roz­wią­za­niem pro­ble­mów tego świata nie jest więc więk­sza jed­ność, lecz wię­cej po­dzia­łów. Świat po­wi­nien zo­stać po­dzie­lony na zbli­żo­nych roz­mia­rów małe pań­stwa, które będą w sta­nie ogra­ni­czyć wzrost, a za­tem i do­mi­na­cję któ­re­go­kol­wiek z nich. Małe pań­stwa i małe go­spo­darki były w prze­szło­ści bar­dziej ela­styczne i le­piej zno­siły za­wi­ro­wa­nia go­spo­dar­cze. Po­nadto oka­zały się mniej skore do to­cze­nia po­waż­nych wo­jen i bar­dziej od­po­wie­dzialne wo­bec swo­ich oby­wa­teli. Oprócz tego były bar­dziej kre­atywne. Książka The Bre­ak­down of Na­tions, która opro­wa­dza czy­tel­nika po śre­dnio­wiecz­nej i wcze­sno­no­wo­żyt­nej Eu­ro­pie, w zaj­mu­jący spo­sób prze­ko­nuje nas, że wiele z tego, co uznaje się dziś za chlubę za­chod­niej kul­tury – po­cząw­szy od ka­tedr, przez ar­cy­dzieła sztuki, aż po no­winki tech­niczne – po­wstało w ma­łych pań­stwach.

Trzeba się­gnąć po wspo­mniane dzieło, aby w pełni zro­zu­mieć ży­wot­ność i pro­fe­tyczną moc wi­zji au­tora. Nie­które z nich wy­wo­łują dresz­cze uzna­nia. Wiel­kość, jak prze­wi­dy­wał Kohr, pro­wa­dzić może je­dy­nie do cze­goś jesz­cze więk­szego, po­nie­waż „wszystko, co prze­ra­sta okre­ślone li­mity, za­czyna cier­pieć z po­wodu nie­da­ją­cych się opa­no­wać roz­mia­rów”. Prze­kra­cza­jąc owe li­mity, wiel­kość zmu­szona jest ku­mu­lo­wać co­raz wię­cej ener­gii, aby za­pa­no­wać nad tą ener­gią, którą już po­siada. Taki kan­ce­ro­genny i nie­po­wstrzy­many wzrost pro­wa­dzić może tylko do jed­nego – upadku.

Do­tar­li­śmy do punktu, przed któ­rym po­nad pół wieku temu ostrze­gał nas Kohr, gdzie „za­miast wzro­stu słu­żą­cego ży­ciu ży­cie musi słu­żyć wzro­stowi, wy­pa­cza­jąc przy oka­zji samą istotę eg­zy­sten­cji”. Do­pada nas Koh­row­ski „kry­zys wiel­ko­ści”, a my, zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami, wal­czymy z nim po omacku, pro­po­nu­jąc jesz­cze więk­szą ilość tego sa­mego: ści­ślej­szą unię fi­skalną, po­głę­bione glo­balne za­rzą­dza­nie, pro­gramy geo­in­ży­nie­ryjne i jesz­cze wię­cej wzro­stu go­spo­dar­czego. Naj­wy­raź­niej dla tych, któ­rych ce­lem nie do po­zaz­drosz­cze­nia jest utrzy­ma­nie ma­chiny wzro­stu w ru­chu, to, co duże, jest tak samo nę­cące jak za­wsze.

Nie po­winno nas to dzi­wić i nie by­łoby to za­sko­cze­niem rów­nież dla Kohra, który w prze­ci­wień­stwie do swo­ich uto­pij­nie na­sta­wio­nych kry­ty­ków ni­gdy nie mie­szał pra­gnie­nia ra­dy­kal­nej zmiany z praw­do­po­do­bień­stwem jej re­al­nego wpro­wa­dze­nia. Za­miast tego w po­wścią­gliwy, lecz za­ra­zem po­krze­pia­jąco szczery spo­sób gło­sił, że gi­gan­tyczny sys­tem świa­towy skoń­czy jak umie­ra­jąca gwiazda, a cały cykl wzro­stu roz­pocz­nie się na nowo. Za­nim jed­nak tak się sta­nie, „po­mię­dzy sto­ją­cymi pod zna­kiem do­mi­na­cji wiel­kich po­tęg epo­kami in­te­lek­tu­al­nego zlo­do­wa­ce­nia”, świat sta­nie się „na po­wrót mały i wolny”.

„The Gu­ar­dian”, 2011

O ma­te­ma­tyce zni­ka­nia

Je­żeli ci się wy­daje, że glę­dzę, to złap się za cycki albo jaja, albo złap za jaja ko­goś in­nego. Wszystko pa­suje tu­taj jak ulał[2].

I. Kon­trola

Naj­waż­niej­sze jest to, jak do­brze prze­cho­dzisz przez ogień.

Przed czte­rema laty bli­ska mi osoba po­peł­niła sa­mo­bój­stwo. Nie­czę­sto o tym mó­wię i na do­brą sprawę wciąż nie wiem, ja­kie mam w związku z tym od­czu­cia.

To nie ma być opo­wia­da­nie.

To li­te­ra­tura faktu.

Wiem, że w związku z tym bę­dzie to dla was trud­niej­sze w od­bio­rze, za co z góry prze­pra­szam.

Te­le­fon za­dzwo­nił, gdy zry­wa­łem ru­mia­nek w ogródku na ty­łach domu. Brzmi to może ckli­wie i sie­lan­kowo, ale cho­dzi o nie­wielki, miej­ski, przy­do­mowy ogró­dek, który aku­rat za­kwitł na na­szą prze­pro­wadzkę, a ja nie chcia­łem zmar­no­wać ta­kiej oka­zji. Na­wet lu­bię her­batę z ru­mianku. W su­mie nie wiem, dla­czego się tłu­ma­czę.

Jedną z rze­czy, która przy­szła mi do głowy wkrótce po usły­sze­niu tej no­winy, było py­ta­nie, jak ewen­tu­al­nie mógł­bym prze­lać to na pa­pier. Jak opi­sać samo zda­rze­nie i kosz­mar, który je po­prze­dził. Wie­dzia­łem, że kie­dyś będę mu­siał to zro­bić. My­śla­łem o tym, ale póź­niej czu­łem się winny. Nie dla­tego, że uwa­ża­łem, iż nie po­wi­nie­nem był tego ro­bić, lecz dla­tego, że wie­dzia­łem, iż po­wi­nie­nem uwa­żać ina­czej – że nie na­leży o tym my­śleć. Było to ego­istyczne, wy­ra­cho­wane i trą­ciło psy­cho­pa­tią, a ta­kim prze­cież w ogóle być nie można, zwłasz­cza w tym mo­men­cie. Cóż mo­głem po­cząć? Po pro­stu prze­szło mi to przez myśl.

To nie ma być opo­wia­da­nie. Prze­pra­szam za nie.

Gdy twój świat się wali, mó­wisz so­bie, że nie można było tego prze­wi­dzieć, ale prawda jest taka, że można. Cze­kasz, aż to wszystko „wsiąk­nie”, ale tak się nie dzieje, bo nie stwo­rzono cię z pia­sku, lecz ze szkła. To coś ni­gdy nie wsiąka, tylko się od­bija. I gdy wraz ze zmierz­chem po­ja­wia się pro­mień świa­tła, ty czu­jesz się winny po wsze czasy.

Lu­dzie mó­wią ci różne rze­czy: naj­czę­ściej, że to nie twoja wina, ale ta­kie ga­da­nie ni­czego nie zmie­nia. Ty wiesz – i nie mu­sisz przy tym się­gać da­leko w głąb sie­bie – że to jest twoja wina i tak już po­zo­sta­nie. Wiesz to tak samo do­brze jak wtedy, gdy mó­wisz, że coś jest prawdą albo fał­szem. Jed­nak inni i tak ci po­wta­rzają, że nie, po­nie­waż chcą być mili, a na do­brą sprawę nie wie­dzą, o czym mó­wią.

Zdra­dzę wam ta­jem­nicę sa­mo­bój­stwa. Tą ta­jem­nicą jest jego po­cią­ga­jący cha­rak­ter. Lu­dzie, któ­rzy prze­żyli sa­mo­bój­stwa in­nych osób, któ­rzy wi­dzieli kon­se­kwen­cje i cier­pieli z tego po­wodu, nie lu­bią, kiedy się tak mówi. Twier­dzą, że w sa­mo­bój­stwie nie ma nic atrak­cyj­nego, i mają ra­cję. Nie ma ni­czego atrak­cyj­nego w zwło­kach, tak samo jak w wan­nie wy­peł­nio­nej krwią sprzed dwóch dni i we wszyst­kich kie­lisz­kach czer­wo­nego wina po­pi­ja­nego mie­sią­cami po zda­rze­niu, o któ­rym nie mo­żesz za­po­mnieć. Mimo to sa­mo­bój­stwo na­dal po­zo­staje czymś po­cią­ga­ją­cym. Jest tak, po­nie­waż sta­nowi ono wy­raz sprze­ciwu, świa­do­mego nie­po­słu­szeń­stwa. Sa­mo­bój­stwo jest jak si­ka­nie na ob­li­cze po­stępu i wszyst­kich jego wy­bla­dłych dzie­cią­te­czek, które ssą de­spe­racko ze zwię­dłego cycka nie­śmier­tel­no­ści. Sa­mo­bój­stwo jest do­bre, bo to ostry i gwał­towny okrzyk wy­mie­rzony w kie­runku tego, czym uda­jemy, że je­ste­śmy. Chat­ter­ton, Plath, Cur­tis, Co­bain – pro­szę wy­brać swój los. Je­śli tra­fisz na taki, który nie bę­dzie od­po­wia­dał twoim gu­stom, za­wsze mo­żesz lo­so­wać po­now­nie. Osta­tecz­nie i tak któ­ryś z nich do cie­bie prze­mówi.

W tej kul­tu­rze sa­mo­bój­stwo jest wszę­dzie i kryje się za każ­dym ro­giem. Prze­ko­nasz się o tym w chwili, gdy sta­niesz się czę­ścią tego wiel­kiego, mil­czą­cego kręgu lu­dzi, któ­rzy zo­stali przez nie do­tknięci. Trzy lata temu moja żona uro­dziła có­reczkę. Wcze­śniej nie zwra­ca­łem uwagi na dzieci, wy­łą­cza­jąc sy­tu­acje, w któ­rych iry­to­wały mnie w ka­wiar­niach, na­to­miast te­raz wi­dzę je wszę­dzie. Na uli­cach jest pełno nie­mow­ląt, które spły­wają ka­ska­dami z bram i wy­le­wają się ze stu­dzie­nek. Do­świad­cze­nie zmie­nia czło­wieka jak nic in­nego.

Na­ro­dziny się wielbi, śmierć bu­dzi obawę, a sa­mo­bój­stwo się po­wstrzy­muje.

Je­ste­śmy w końcu ludźmi Za­chodu.

Sa­mo­bój­stwo po­cią­gało mnie nie raz. Nie cho­dzi o to, że my­śla­łem, aby sa­memu to zro­bić, nie­zu­peł­nie, może z rzadka. Cho­dzi o to, że rzecz za­ka­zana z pew­no­ścią bar­dziej niż inne przy­ciąga uwagę udrę­czo­nych i cie­kaw­skich du­szy­czek. Dla­czego ktoś chciałby się na coś ta­kiego po­rwać? Co chce w ten spo­sób uzy­skać? Dla­czego nie zo­sta­wia żad­nej wia­do­mo­ści? Żad­nej.

Sa­mo­bój­stwo jest wszę­dzie i ni­g­dzie, a w swoim cza­sie do­się­gnie każ­dego. Osa­cza nas ni­czym Dziki Gon łak­nący ludz­kiej krwi, tym­cza­sem my wy­cią­gamy szyje i pa­trzymy, jak prze­la­tuje na tle tar­czy księ­życa w pełni. Może bę­dziemy we­zwani, a może wy­brani. Byle nie my. Byle my!

Nie­które sa­mo­bój­stwa są prze­kor­nym i osta­tecz­nym ak­tem kon­troli. Ta­kie było moje do­świad­cze­nie. Mó­wią one: To ja kon­tro­luję wła­sną śmierć, jej po­strze­ga­nie i na­stęp­stwa. Ja, a nie ktoś inny. To ja o tym de­cy­duję.

Wma­wiasz so­bie, że nie mo­głeś tego prze­wi­dzieć, ale prawda jest taka, że mo­głeś. Wiem, o czym mó­wię. To coś ni­gdy nie wsiąka.

To nie ma być opo­wia­da­nie.

II. Po­piół

Je­stem zwo­len­ni­kiem au­ten­tycz­nego ludz­kiego du­cha, gdzie­kol­wiek by nie był i gdzie by się nie ukry­wał.

Mimo że każdy już o tym pi­sał, to ja i tak to zro­bię, po­nie­waż coś za­częło się dzi­siaj ujaw­niać.

Mia­łem le­cieć z mia­sta Mek­syk do No­wego Jorku li­niami Ame­ri­can Air­li­nes 12 wrze­śnia 2001 roku. Spę­dzi­łem sześć ty­go­dni w sta­nie Chia­pas u za­pa­ty­stów, uczy­łem się hisz­pań­skiego, by­łem mło­dym ra­dy­ka­łem i nie chcia­łem się stam­tąd ru­szać. Jed­nak ni­gdy do­tąd nie by­łem w Sta­nach, a tam nie można prze­cież nie je­chać. Któ­ryż bo­wiem oby­wa­tel sma­ga­nego wia­trem za­ścianka im­pe­rium nie chciałby uj­rzeć swo­jego Rzymu?

Obu­dzi­łem się ran­kiem 11 wrze­śnia i wy­ru­szy­łem na ulice Mek­syku w po­szu­ki­wa­niu śnia­da­nia. W naj­lep­szych chwi­lach je­stem po­chło­nięty sa­mym sobą, ale gdy staje się głodny, za­mie­niam się w czarną dziurę.

Wo­kół pa­no­wała dziwna at­mos­fera, na którą nie zwra­ca­łem szcze­gól­nej uwagi.

Zna­la­złem otwartą od strony ulicy ka­fejkę, gdzie grupa męż­czyzn zgro­ma­dziła się wo­kół za­wie­szo­nego wy­soko na ścia­nie te­le­wi­zora. Na ekra­nie wi­dać było pło­nący bu­dy­nek. Wy­glą­dało to jak film ka­ta­stro­ficzny. Przy­sta­ną­łem, aby się temu bli­żej przyj­rzeć, jed­nak nie mo­głem zro­zu­mieć, o co cho­dzi.

Ja­kiś męż­czy­zna od­wró­cił się do mnie i po­wie­dział: „Nowy Jork”, wska­zu­jąc głową te­le­wi­zor.

„A, no tak”, od­par­łem wy­mi­ja­jąco. Po­my­śla­łem: „Po cho­lerę on mi to mówi?” i za­czą­łem szu­kać menu.

Do­piero po kilku dniach do­tarło do mnie, co się dzieje. Gdy po po­łu­dniu prze­woź­nik po­in­for­mo­wał mnie, że mój lot zo­stał od­wo­łany i na ra­zie nic nie wia­domo o ko­lej­nym, my­śla­łem tylko o so­bie. Nie ma lo­tów do No­wego Jorku?! Co to ma być, trze­cia wojna świa­towa? Sra­nie w ba­nię! No nie, to już prze­sada.

Moż­liwe, że wła­śnie wy­bu­chła trze­cia wojna świa­towa, ale ja w tam­tym cza­sie zu­peł­nie tego nie czu­łem.

Kiedy wresz­cie udało mi się do­trzeć do Sta­nów, szybko zro­zu­mia­łem, że już tam kie­dyś by­łem. Spę­dzi­łem w Ame­ryce około mie­siąca i przez cały ten czas czu­łem to samo. Nowy Jork to An­nie Hall i Po­gromcy du­chów. Pu­sty­nia w Ne­va­dzie toBli­skie spo­tka­nia trze­ciego stop­nia, a San Fran­ci­sco toSwo­bodny jeź­dziec, Miej­skie opo­wie­ści i Ucieczka z Al­ca­traz. Pu­sty­nia solna w Utah to Mści­ciel, a Los An­ge­les to pie­kło. Je­cha­łem Drogą 66 (Ba­dlands), prze­by­wa­łem w mo­te­lach jak z Psy­chozy, ja­dłem pa­strami (Oj­ciec chrzestny), a wra­że­nia osła­biał fakt, że wie­dzia­łem, co bę­dzie w na­stęp­nym uję­ciu. Z otwo­rów wen­ty­la­cyj­nych w No­wym Jorku fak­tycz­nie wy­do­bywa się para jak w Tak­sów­ka­rzu. Czu­łem się, jak­bym przy­je­chał do domu, co roz­bu­dzało emo­cje i spra­wiało, że by­łem smutny i za­gu­biony.

Syn­drom XXI wieku – znasz dane miej­sce tak do­brze, że czu­jesz się znu­dzony, za­nim w ogóle do niego do­trzesz.

Z No­wego Jorku naj­ży­wiej za­pa­mię­ta­łem po­piół. Był on do­słow­nie wszę­dzie – na uli­cach, skrzyn­kach pocz­to­wych, sa­mo­cho­dach czy da­chach. Prze­cha­dza­jąc się po mie­ście, prze­su­wa­łem pal­cami po gru­bej war­stwie sza­rego po­piołu za­le­ga­ją­cego na pa­ra­pe­tach. Iskrzył się ni­czym pi­ryt. Za­iste, było w nim coś iskrzą­cego.

Im bli­żej miej­sca, w któ­rym nie­gdyś stały wieże World Trade Cen­ter, tym war­stwa po­piołu sta­wała się grub­sza. Za­sze­dłem tam i ga­pi­łem się ni­czym hiena cmen­tarna przez ogro­dze­nie z siatki sta­lo­wej, po­zo­ru­jąc mil­czącą so­li­dar­ność z ofia­rami i ży­wiąc na­dzieję, że zo­ba­czę ich ciała. Kupa gruzu z pie­kła ro­dem wciąż się pa­liła. W po­wie­trzu uno­sił się po­piół. Mia­sto cuch­nęło i było bar­dzo ci­che.

W oko­li­cach tej góry pło­ną­cych ka­mieni wid­niały po­śpiesz­nie wy­ko­nane ta­blice, pla­katy i li­sty. Przy­kle­jano je na każ­dych drzwiach i oknach bu­dyn­ków, na szy­bach tak­só­wek i aut, przy­twier­dzano je do lamp ulicz­nych. Na każ­dej z nich wid­niało na­zwi­sko osoby za­gi­nio­nej, czę­sto wraz ze zdję­ciem. Czy ktoś wi­dział mo­jego syna? Ma na imię Oscar, mógł stra­cić pa­mięć, mógł od­nieść ob­ra­że­nia. Pro­szę dzwo­nić. Pro­szę dzwo­nić.

Po­piół rów­nież wi­dzia­łem wcze­śniej, tak samo jak tsu­nami ognia prze­le­wa­ją­cego się wśród wy­so­kiej za­bu­dowy i wa­lą­cych się wie­żow­ców (Dzień Nie­pod­le­gło­ści, King Kong). No­wo­ścią były te bo­le­sne próby za­prze­cza­nia rze­czy­wi­sto­ści, to cier­pie­nie, strach i sa­mot­ność, ten po­tworny krzyk po­śród pustki, ta ba­zgra­nina i uśmie­chy wraz z idącą za nimi ga­snącą na­dzieją. To było ory­gi­nalne. I nie przy­szło do głowy żad­nemu ze sce­na­rzy­stów fil­mów, które oglą­da­łem.

III. Sza­chy

Dziwne my­śli są ni­czym kac – le­piej ci bę­dzie bez nich.

Pierw­szy raz wi­dzia­łem coś ta­kiego jak Dża­karta. Ten pięk­nie zbi­lan­so­wany chaos wiel­kiego mia­sta w świe­cie, który zwy­kli­śmy te­raz na­zy­wać roz­wi­ja­ją­cym się (jest on na do­brej dro­dze, by być taki jak nasz, bez pa­niki), to rzecz nie­wy­obra­żalna dla tych, co jesz­cze tego nie do­świad­czyli. Jest on ni­czym nie­na­stro­jony in­stru­ment, ja­kimś cu­dem wy­gry­wa­jący spójne me­lo­die. Kto tym kie­ruje? Nikt. Jest to gna­jąca ma­szyna na­pę­dzana wła­sną ener­gią i swoją we­wnętrzną lo­giką. To anar­chia w dzia­ła­niu. Gdy po raz pierw­szy spo­ty­kasz się z anar­chią w dzia­ła­niu, wpierw je­steś prze­ra­żony i nie­ufny, na­to­miast póź­niej przy­cho­dzi za­chwyt, chcesz po­rzu­cić wszystko i do­łą­czyć do tego cyrku. Nie mo­żesz jed­nak tego zro­bić, bo je­steś i bę­dziesz ską­d­inąd, a poza tym gdy mie­rzysz się z tą nę­dzą i bru­dem, to szcze­rze pra­gniesz wró­cić do domu, wziąć ką­piel, po­czuć ulgę i za­cząć ukła­dać swoje barwne fo­to­gra­fie w po­rządku chro­no­lo­gicz­nym.

Mia­łem dwa­dzie­ścia je­den lat i po raz pierw­szy spo­tka­łem się z biedą, bez­na­dzieją, ko­lo­ry­tem i kre­atyw­nym po­dej­ściem do ener­gii elek­trycz­nej w wiel­kich mia­stach-slum­sach ubo­giej czę­ści świata. By­łem tu­ry­stą. Prze­by­wa­łem w gru­pie osób no­cu­ją­cych w ho­stelu miesz­czą­cym się na par­szy­wej uliczce peł­nej obie­ży­świa­tów, co wy­da­wało mi się nie­sa­mo­wi­cie eg­zo­tyczne. Gdy­bym za­brał ze sobą lniany gar­ni­tur, mógł­bym uda­wać Gra­hama Gre­ene’a, ale w tym wieku nie wie­dzia­łem, czym ów gar­ni­tur jest, nie mó­wiąc już o tym, że nie zna­łem żad­nego z dzieł pi­sa­rza. Kiedy mia­łem dwa­dzie­ścia je­den lat, wie­dzia­łem nie­wiele i dla­tego wy­da­wało mi się, że wiem wszystko.

Nie pa­mię­tam, jak się ten gość na­zy­wał, ale krę­cił się w na­szym to­wa­rzy­stwie i na­le­żał do tego typu po­ze­rów, któ­rzy z miej­sca bu­dzą moją nie­chęć. Moż­liwe, że miał dredy. Na pewno no­sił bo­jówki i mimo że by­li­śmy w po­dob­nym wieku, mocno się sta­rał, aby prze­ja­wiać luz ty­powy dla świa­towca, co jed­no­cze­śnie wzbu­dzało moją za­zdrość i iry­ta­cję. Ten ja­kiś tam Je­remy miał już za sobą parę mie­sięcy bu­szo­wa­nia po Azji z róż­nymi Ta­bi­thami czy Qu­en­ti­nami i wiele opo­wia­dał o swo­ich śmia­łych przy­go­dach, które w więk­szo­ści pewno były zmy­ślone.

Pod­czas pierw­szej nocy w tym eg­zo­tycz­nie go­rą­cym i brud­nym ho­stelu ów gość prze­padł gdzieś na mie­ście i nie było go ja­kąś go­dzinę. Uwa­ża­łem, że jest głupi i ła­two­wierny, że pew­nie dźgnięto go no­żem lub ob­ra­bo­wano, albo że zo­stał odarty z szat przez roz­gnie­wany tłum. Czu­łem swego ro­dzaju sa­tys­fak­cję i by­łem w na­stroju do po­ucza­nia, kiedy znów się po­ja­wił. Tym­cza­sem oka­zało się, że Je­remy po­znał na ulicy grupę miej­sco­wych i grał z nimi w sza­chy. W sza­chy! W Dża­kar­cie! Na ulicy! Z miej­sco­wymi! Chry­ste Pa­nie.

Co w tym było złego? Wszystko. Sam nie wiem czemu, po pro­stu wy­da­wało mi się to nie­wła­ściwe, że Je­remy może być tak pewny sie­bie i taki duży, pod­czas gdy ja by­łem taki mały. Po­zna­wał In­do­ne­zyj­czy­ków na ulicy! Grał z nimi w sza­chy! Ja na­wet nie umiem grać w sza­chy. Na­wet nie wie­dział­bym, jak roz­ma­wiać z In­do­ne­zyj­czy­kiem. Je­bać Je­remy’ego. Jed­nak dla­czego nie mógł­bym być tro­chę taki jak on?

Dża­karta była wtedy wspa­niała, po­nie­waż sta­no­wiła sto­licę ty­ra­nii, a ty­ra­nie są rze­czą wspa­niałą dla tu­ry­sty. Mó­wimy tu o rzą­dach Su­harto i pie­skim ży­ciu w cza­sach słab­ną­cego uści­sku dyk­ta­tor­skiej ręki, która kon­tro­lo­wała ten wielki i roz­le­gły kraj. Ge­ne­rał prze­jął wła­dzę w za­ma­chu stanu prze­pro­wa­dzo­nym trzy­dzie­ści lat wcze­śniej[3] i zli­kwi­do­wał tylu ko­mu­ni­stów, tu­byl­ców, prze­ciw­ni­ków po­li­tycz­nych i kon­ku­ren­tów, a na­wet człon­ków wła­snej ro­dziny, że w tam­tym okre­sie jego wła­dza wy­da­wała się za­bez­pie­czona. Fa­cjata Su­harto spo­glą­dała z mu­rów każ­dego wiej­skiego po­ste­runku po­li­cji i każ­dej miej­skiej szkoły. Po­wia­dało się, że szpie­dzy ge­ne­rała są wszę­dzie.

Chaos, któ­rego do­świad­czy­łem, mógł nim być dla­tego, że po­zwo­lono mu na by­cie cha­osem. Za rzą­dów Su­harto mo­głeś grać w sza­chy z miej­sco­wymi na ulicy, bo ten, nie­wi­doczny gdzieś na gó­rze, trzy­mał wszystko w ku­pie. Wszyst­kie sie­dem­na­ście ty­sięcy wysp, sie­dem­set ję­zy­ków, trzy­sta grup et­nicz­nych, całe to wiel­kie, pro­mienne i nie­praw­do­po­dobne wy­spiar­skie im­pe­rium trzy­mała w ku­pie, chro­niła przed cha­osem, upad­kiem i dez­in­te­gra­cją jego silna ręka oraz broń, którą do­sta­wał z mo­jego kraju.

Kilka lat póź­niej dyk­ta­tor zo­stał oba­lony przez nie­udolną po­li­tykę fi­nan­sową i głodny lud. Dla In­do­ne­zji roz­po­czął się wów­czas czas za­niku, roz­bi­cia oraz roz­kładu. To wciąż ma miej­sce i wciąż szuka się spo­so­bów na wy­brnię­cie z tej sy­tu­acji, zu­peł­nie jak w sza­chach. Przed na­dej­ściem cha­osu spo­kój kształ­to­wany wolą sil­niej­szego wy­daje się Zwy­kłą Ko­leją Rze­czy. Tyle że ten sil­niej­szy nie jest już taki jak kie­dyś.

Od tam­tej pory na­uczy­łem się grać w sza­chy. Idzie mi kiep­sko. Pod­czas gry my­ślę, że prze­waga jest po mo­jej stro­nie, że wszystko kon­tro­luję i po­tra­fię pla­no­wać ko­lejne ru­chy, czuję falę pod­nie­ce­nia, że to już ten mo­ment, że zwy­cię­stwo jest bli­skie. Aż tu na­gle, zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie – Bam! Szach i mat! Jak to? Skąd to? Póź­niej wy­daje mi się to cał­kiem oczy­wi­ste, ale wtedy już jest za późno. Póź­niej nie ma to żad­nego zna­cze­nia.

IV. Dom

Za­czy­nasz ra­to­wać świat, ra­tu­jąc jed­nego czło­wieka na raz; wszystko inne to wspa­niały ro­man­tyzm lub po­li­tyka.

Wraz z upły­wem lat ucho­dzi ze mnie am­bi­cja. Po­doba mi się to, choć cza­sem też mar­twi.

Jako dwu­dzie­sto­letni mło­dzie­niec nie wie­dzieć czemu de­spe­racko pra­gną­łem sławy. Dziś, kiedy wiem wię­cej na ten te­mat, taka myśl co­raz bar­dziej mnie od­strę­cza. Obec­nie moim wzo­rem do na­śla­do­wa­nia nie jest He­min­gway, tylko Sa­lin­ger. Scho­wać się przed wszyst­kimi. Mogą mi ro­bić zdję­cia z ukry­cia pod­czas po­wrotu z za­ku­pów. Będę jak Emily Dic­kin­son. Wy­da­wa­nie jest dla mię­cza­ków. Będę pi­sał, pi­sał i pi­sał, a wszystko to trafi do szu­flady. Po mo­jej śmierci ktoś zrobi z tym po­rzą­dek. Dla­czego miał­bym się o to trosz­czyć? I tak nie pi­szę dla nich.

Kie­dyś wzdy­cha­łem do co­ty­go­dnio­wych wy­stę­pów w „New­sni­ght”[4] i pre­zen­to­wa­nia światu mo­ich Nie­zwy­kle Waż­nych Opi­nii. Tak było, gdy mia­łem lat dwa­dzie­ścia i nie wie­dzia­łem nic. Tylko lu­dzie, któ­rzy nie wie­dzą nic, pra­gną uwagi, pre­zen­tu­jąc wła­sne opi­nie w taki spo­sób, jakby cho­dziło o fakty. Nie wiem, kiedy i w jaki spo­sób prze­szło mi to pra­gnie­nie, w każ­dym ra­zie te­raz daje ono o so­bie znać je­dy­nie oka­zjo­nal­nie, ni­czym mgli­ste wspo­mnie­nie daw­nej świet­no­ści, zu­peł­nie jak parę ko­smy­ków na gło­wie ły­sego, po­wie­wa­ją­cych na wie­trze przez wzgląd na stare czasy.

Z bie­giem lat zda­łem so­bie sprawę z tego, jak nie­wiele z tych wszyst­kich rze­czy na­prawdę chcia­łem zro­bić. Pi­sa­łem ar­ty­kuły do mą­drych ga­zet i bły­sko­tli­wych ma­ga­zy­nów, bra­łem udział w au­dy­cjach „PM” i „To­day” w BBC Ra­dio 4, gdzie wy­kłó­ca­łem się o Bóg wie co (na­wet nie pa­mię­tam, co to było, tak nie­wiel­kie ma to zna­cze­nie). By­wa­łem też w te­le­wi­zji. Z tru­dem przy­znaję, że sie­dzia­łem na so­fie u Ri­charda i Judy[5]. To ab­so­lutna prawda. Obok mnie sie­dział Jerry Sprin­ger. To było... dziwne.

Na­pi­sa­łem też sporą książkę, i to jesz­cze przed trzy­dziestką. Pła­cono mi wy­so­kie za­liczki, la­ta­łem po świe­cie, prze­ma­wia­jąc na fe­sti­wa­lach li­te­ra­tury, frag­menty mo­ich dzieł po­ja­wiały się na pierw­szych stro­nach wy­so­ko­na­kła­do­wych ga­zet. Nie po­wi­nie­nem na­rze­kać i nie na­rze­kam. Tyle że już tego nie chcę, nie tak. Nie chcę wy­stę­po­wać w te­le­wi­zji, nie chcę być sławny, nie chcę mar­twić się o to, jak ra­dzi so­bie moja książka na li­ście sprze­daży Ama­zona. Prze­sta­łem wie­rzyć w swoją waż­ność. Czuję się mały. Daje mi to po­czu­cie wiel­kiej swo­body i praw­dzi­wej wol­no­ści.

Cza­sami oba­wiam się, czy się nie pod­da­łem, nie ugią­łem, nie stra­ci­łem ikry, ale tak na­prawdę to nie ikrę stra­ci­łem, tylko wła­sną próż­ność. Przy­naj­mniej znaczną jej część. Kiedy to pi­szę, za­sta­na­wiam się, czy tej próż­no­ści nie wy­ssało ze mnie owo sa­mo­bój­stwo sprzed czte­rech lat, i do­cho­dzę do wnio­sku, że na­wet je­śli tak nie jest, to tak być po­winno – przy czym nie cho­dzi tu wy­łącz­nie o klamrę kom­po­zy­cyjną.

Oto jak się sprawy mają i jak je te­raz wi­dzę: ży­cie jest se­rią upad­ków, upad­ków szo­ku­ją­cych i osza­ła­mia­ją­cych. Je­śli spo­dzie­wamy się, że tkwi w tym pod­stęp – a mamy ten­den­cję, by uwa­żać, że za­wsze ja­kiś być musi – to może le­piej po pro­stu za­pa­mię­tać, że upa­dek nie za­wsze jest czymś złym. Po­dob­nie jak śmierć. Sa­mo­bój­stwo? Może i ono nie za­wsze jest czymś złym. A je­śli jest ina­czej, je­śli jest ono de­fi­ni­tyw­nie złe, to może nie za­wsze ty po­no­sisz za nie winę. Coś stra­ci­łeś, od­pusz­czasz, gdy to coś ula­tuje, i może zy­skasz coś in­nego. A może nie, je­śli jed­nak po­zwo­lisz temu odejść, po­że­gnasz się, za­ak­cep­tu­jesz cię­żar, który zło­żono na two­ich bar­kach, być może ła­twiej bę­dzie ci wtedy pa­trzeć, jak to coś ula­tuje.

Moim obec­nym pra­gnie­niem, cza­sem wręcz prze­moż­nym, jest po­sia­da­nie skrawka ziemi. Akr czy dwa, tro­chę grzą­dek fa­soli. Pa­stwi­sko, parę drzew i wi­dok na rzekę. Nie­wielki dom, do­okoła któ­rego będą bie­gać moje dzieci. Sta­łość, twardy grunt pod no­gami, coś, co po­wstrzyma mnie przed uto­nię­ciem. Świeże po­wie­trze, świeża żyw­ność, mięso i woda. Ro­dzina, zie­mia, błotko i wszyst­kie małe cuda i utra­pie­nia, które nie­sie ze sobą ży­cie, wi­ta­jące mnie u drzwi domu. Mieć dom.

Osta­tecz­nie wszystko ulega za­ni­kowi, naj­czę­ściej nie cze­ka­jąc aż tak długo. Schy­łek przy­cho­dzi każ­dej je­sieni. Prę­dzej czy póź­niej odej­dzie też twoja próż­ność i od­kry­jesz wów­czas za­równo wła­sne miej­sce w cy­klu, jak i to, że nie da się go za­trzy­mać. A gdy się roz­pada, opu­ścisz ra­miona i zaj­miesz się wła­sną zni­ko­mo­ścią.

Osta­tecz­nie wszystko ulega za­ni­kowi. Nie jest to twoja wina, tak po pro­stu jest. Tak jest do­brze.

Wszystko bę­dzie do­brze.

Dark Mo­un­tain, nu­mer 2, 2011

Wszyst­kie przy­to­czone cy­taty po­cho­dzą z póź­nych dzieł Char­lesa Bu­kow­skiego, który był rów­nież in­spi­ra­to­rem ty­tułu ni­niej­szego eseju.

Świat pod wodą

Miesz­kańcy Kum­brii, kra­iny w pół­nocno-za­chod­niej An­glii, od nie­mal roku do­świad­czają tak zwa­nych eks­tre­mal­nych zja­wisk po­go­do­wych. To małe piwo w po­rów­na­niu z tym, co dzieje się na przy­kład na Ka­ra­ibach, ale w ta­kim kraju jak An­glia, gdzie kli­mat jest o wiele bar­dziej umiar­ko­wany niż miej­scowi po­li­tycy czy pił­ka­rze, za­li­cza się je do eks­tre­mum.

Ostat­nia je­sień przy­nio­sła naj­gor­szą po­wódź w dzie­jach. Wez­brane rzeki o po­zio­mie wyż­szym o dwa i pół me­tra za­le­wały całe mia­sta, a ich miesz­kań­ców ewa­ku­owano he­li­kop­te­rami. Po­tem na­stą­piła naj­su­row­sza od dzie­sią­tek lat zima, w cza­sie któ­rej drogi za­mie­niły się w lo­do­wi­ska, a ja co rusz by­łem zmu­szony pro­sić rol­ni­ków o wy­cią­gnię­cie trak­to­rem mo­jego vana na szczyt wzgó­rza. W chwili, gdy to pi­szę, czyli w lipcu 2010 roku, je­ste­śmy świad­kami naj­bar­dziej su­chego lata od roku 1929.

Oczy­wi­ście to zła wia­do­mość dla mo­jego kiep­sko ro­sną­cego bobu, ale za to nada­rzyła się rzadka oka­zja do wglądu w prze­szłość ukrytą pod wodą. Jej po­ziom w Ha­we­swa­ter[6], naj­da­lej wy­su­nię­tym na wschód je­zio­rze ob­szaru Lake Di­strict, gdzie miesz­kam, jest obec­nie wy­jąt­kowo ni­ski, co spo­wo­do­wało, że po raz pierw­szy od dzie­siąt­ków lat wi­dać po­zo­sta­ło­ści po opusz­czo­nej wio­sce Mar­dale Green.

Hi­sto­rią Mar­dale Green za­uro­czony je­stem od czasu, gdy usły­sza­łem ją po raz pierw­szy, wę­dru­jąc jako dziecko przez do­linę, w któ­rej ta wieś się znaj­do­wała. Dzi­siej­sze Ha­we­swa­ter to pu­sta po­łać wody roz­cią­ga­jąca się po­mię­dzy brze­gami do­liny wy­róż­nia­ją­cej się je­dy­nie bez­dusz­nymi kwar­ta­łami plan­ta­cji so­sen. Przy od­po­wied­nim świe­tle miej­sce to staje się nie­sa­mo­wite, daje po­czu­cie swo­istej straty i za­wie­szo­nej w po­wie­trzu pustki. Ma to swoje uza­sad­nie­nie, a ukrywa się ono pod po­wierzch­nią akwenu.

W swoim sta­nie na­tu­ral­nym zbior­nik Ha­we­swa­ter skła­dał się z dwóch mniej­szych je­zior zwa­nych od­po­wied­nio High i Low Wa­ter, które od­dzie­lał od sie­bie wą­ski cy­pel. Ota­czały je drzewa i łąki, a brzegi usiane były za­gro­dami. Na prze­dzie do­liny znaj­do­wała się wieś Mar­dale Green zło­żona z ty­po­wych dla re­gionu West­mor­land ka­mien­nych za­bu­do­wań, śre­dnio­wiecz­nego ko­ścioła oraz go­spody Dun Bull.

Do­lina ota­cza­jąca Ha­we­swa­ter to ślepy za­ułek, wy­do­stać się z niej można tylko pie­chotą, prze­pra­wia­jąc się przez blo­ku­jący jej za­chodni kra­niec grzbiet gór­ski zwany High Street (choć Rzy­mia­nom udało się wy­bu­do­wać tu drogę, która po dziś dzień bie­gnie wzdłuż grzbietu. Było to osza­ła­mia­jące – nie­rzadko do­słow­nie – osią­gnię­cie). Her­me­tyczna spo­łecz­ność za­miesz­ku­jąca do­linę, jej usy­tu­owa­nie i hi­sto­ria z pew­no­ścią nie wy­róż­niały się ni­czym szcze­gól­nym w tym re­gio­nie. Pod wie­loma wzglę­dami tak wła­śnie wy­glą­dało ty­powe ży­cie, ja­kie wio­dło się na ob­sza­rze Kra­iny Je­zior przed na­dej­ściem no­wo­cze­sno­ści. Cha­rak­te­ry­zo­wało je przy­wią­za­nie do kon­kret­nego miej­sca i rodu, a wielu spo­śród tu­tej­szych nie znało ni­czego in­nego poza po­wyż­szym.

Za­sta­na­wiam się, jak mu­sieli czuć się miesz­kańcy wsi w roku 1919, kiedy usły­szeli, że Man­che­ster Wa­ter Cor­po­ra­tion do­pro­wa­dziła do uchwa­le­nia ustawy Ha­we­swa­ter Act. Ustawa ta po­zwo­liła na wy­własz­cze­nie do­liny, wy­bu­do­wa­nie tamy na jej wschod­nim krańcu i za­la­nie wszyst­kiego, co znaj­do­wało się w jej są­siedz­twie, w tym rów­nież Mar­dale Green. Cie­kawi mnie to zde­rze­nie kul­tur, to, w jaki spo­sób wi­zja nad­cho­dzą­cej utraty wszyst­kiego była przyj­mo­wana i przy­swo­jona przez po­zba­wione te­le­fo­nów czy elek­trycz­no­ści ro­dziny rol­ni­ków, my­śli­wych albo pa­ste­rzy, któ­rzy czer­pali wodę z tego je­ziora. Nowy zbior­nik po­wstał ce­lem za­opa­trze­nia w wodę ro­sną­cej po­pu­la­cji Man­che­steru. Aby mia­sto mo­gło się roz­wi­jać, wpierw mu­siała umrzeć wieś wraz z jej sty­lem ży­cia.

Tak wy­gląda roz­wój w mi­nia­tu­rze. Miej­scowi przy­glą­dali się, jak do bu­dowy za­pory spro­wa­dzono rze­sze ro­bot­ni­ków. Za­miesz­kali oni w nowo po­wsta­łej wsi, po­nie­waż całe przed­się­wzię­cie miało trwać la­tami. W prze­ci­wień­stwie do sta­rego, XX-wieczne osie­dle z pre­fa­bry­ka­tów było za­opa­trzone w prąd, stoły bi­lar­dowe, ra­dia i pralki, a więc wszyst­kie na­dzieje, ja­kie nio­sła ze sobą nowa epoka. Bu­dowa trwała dzie­sięć lat. W tym cza­sie ży­cie w Mar­dale Green to­czyło się tak samo jak od stu­leci, tyle że w cie­niu wła­snego końca, w cie­niu, który z każ­dym dniem się wy­dłu­żał.

Za­porę osta­tecz­nie ukoń­czono po dwu­dzie­stu la­tach od uzy­ska­nia zgody na re­ali­za­cję tego pro­jektu. Przed za­la­niem wsi więk­szość tam­tej­szych za­bu­do­wań wy­sa­dzili w po­wie­trze żoł­nie­rze Kor­pusu Kró­lew­skich Wojsk In­ży­nie­ryj­nych. W ko­ściele Świę­tej Trójcy od­pra­wiono dla miesz­kań­ców po­ru­sza­jące ostat­nie na­bo­żeń­stwo, na które przy­były rów­nież setki osób spoza do­liny. Było ich tak wiele, że więk­szość mu­siała stać na ze­wnątrz i słu­chać po­że­gna­nia z Mar­dale Green z gło­śni­ków pod­łą­czo­nych przez lo­kal­nych ra­dio­ama­to­rów. Póź­niej bu­dy­nek ko­ścioła ro­ze­brano ka­mień po ka­mie­niu. Eks­hu­mo­wano ciała z przy­ko­ściel­nego cmen­ta­rza i prze­nie­siono je do po­bli­skiej wsi Shap. Część ka­mieni użyto jako bu­du­lec wieży miesz­czą­cej uję­cie wody z no­wego zbior­nika, gdzie wy­ko­rzy­stano też okna sta­rego ko­ścioła.

Wody po­chło­nęły Mar­dale Green w roku 1939, tym sa­mym, w któ­rym pierw­sza w pełni oparta na prze­my­śle wojna po­chło­nęła za­chod­nią cy­wi­li­za­cję. Dziś, w roku 2010, stare ka­mienne mury oka­la­jące pa­stwi­ska wraz z ka­wał­kami sta­rych bu­dyn­ków po­now­nie wy­szły na świa­tło dzienne, wy­sta­jąc po­nad ob­ni­żoną ta­flą zbior­nika Ha­we­swa­ter. Dawne pola wy­glą­dają, jakby je ktoś wy­bie­lił, a po­zo­sta­ło­ści ka­mien­nych mu­rów są czarne i ob­śli­zgłe.

Hi­sto­ria Mar­dale Green – na więk­szą skalę i z więk­szą ilo­ścią to­wa­rzy­szą­cego jej cier­pie­nia – od­twa­rzana jest co­dzien­nie jak świat długi i sze­roki. W Chi­nach przy­mu­sowo wy­sie­dlono po­nad mi­lion dwie­ście ty­sięcy osób, które mu­siały zro­bić miej­sce dla Tamy Trzech Prze­ło­mów, co sta­nowi wąt­pliwy re­kord świata. W In­diach ruch Na­rmada Ba­chao An­do­lan od lat wal­czy o po­wstrzy­ma­nie rzą­do­wego planu bu­dowy sze­regu trzech ty­sięcy za­pór w do­li­nie rzeki Na­rmada, wią­żą­cego się z prze­sie­dle­niem se­tek ty­sięcy lu­dzi i znisz­cze­niem dzie­wi­czych eko­sys­te­mów.

Za każ­dym ra­zem hi­sto­ria jest taka sama. Kwit­nąca go­spo­darka po­trze­buje wody albo ener­gii elek­trycz­nej bądź też oby­dwu, wo­bec czego po­ja­wiają się plany bu­dowy za­pór i zbior­ni­ków wod­nych w in­te­re­sie roz­woju pań­stwa i kon­ku­ren­cyj­no­ści. Miesz­kańcy wsi, któ­rych styl ży­cia jest au­ten­tycz­nie zrów­no­wa­żony i wy­wiera nie­znaczny wpływ na śro­do­wi­sko, są wy­py­chani poza na­wias – czę­sto w po­twor­nych oko­licz­no­ściach – przez kul­turę miej­ską przy­po­mi­na­jącą no­wo­twór, a ona, jak twier­dzi, chce być wła­śnie zrów­no­wa­żona i wy­wie­rać nie­znaczny wpływ na śro­do­wi­sko, jed­nak nie jest skłonna do po­no­sze­nia kosz­tów z tym zwią­za­nych. Mia­sto po­żera wieś.

Prze­kaz władz jest rów­nież za­wsze ten sam: to dla do­bra wszyst­kich oby­wa­teli. Tym­cza­sem rze­czy­wi­stość zwy­kle wy­gląda ina­czej. Bie­żąca woda i ener­gia tra­fiają na te­reny prze­my­słowe, do miast i na bo­gate przed­mie­ścia, a ucie­ki­nie­rzy ze wsi lą­dują w slum­sach. Czy ktoś to za­uważa? Czy ktoś o tym in­for­muje? Le­d­wie paru dzien­ni­ka­rzy i ak­ty­wi­stów, ale więk­szość z nas w ogóle nie jest tego świa­doma, a je­śli już się ja­koś do­wie, to zwy­kle się tym nie przej­muje.

Zła fama cią­gnie się za wiel­kimi za­po­rami od nie­dawna. Pier­wot­nie, czyli w koń­cówce XIX wieku, uzna­wano je za wy­ba­wie­nie w kon­tek­ście wy­twa­rza­nia ener­gii, ale pod ko­niec na­stęp­nego stu­le­cia ogromne znisz­cze­nia, ja­kie na ogół nie­sie dla eko­sys­te­mów i kul­tur ich bu­dowa, stały się już na­zbyt wiel­kie, aby można było je igno­ro­wać. Wciąż jed­nak nie do­rów­ny­wały one za­po­trze­bo­wa­niu na wodę i ener­gię, które za­pory do­star­czają wiecz­nie roz­wi­ja­ją­cej się Ma­szy­nie. Obec­nie wiel­kie hy­dro­elek­trow­nie są rów­nie po­pu­larne jak kie­dyś i czę­sto wy­stę­pują w prze­bra­niu ko­lej­nego roz­wią­za­nia z dzie­dziny ener­gii od­na­wial­nej, słu­żą­cego po­wstrzy­ma­niu zmian kli­ma­tycz­nych spo­wo­do­wa­nych przez mo­del roz­woju, któ­rego same były pier­wot­nie czę­ścią. To wciąż ten sam stary ko­tlet uda­jący ni­sko­emi­syj­nego ko­tle­cika a my cią­gle da­jemy się na to na­brać. Roz­wią­za­nie owo za­pew­nia nam – przy­naj­mniej nie­któ­rym z nas – wła­dzę, po­rzą­dek, kon­trolę oraz po­czu­cie na­ro­do­wej dumy, a przez mo­ment umoż­li­wia także roz­wój. Mo­żemy uto­pić prze­szłość oraz więk­szą część nie­zbyt wy­god­nej te­raź­niej­szo­ści w ty­sią­cach li­trów wody i ży­wić na­dzieję, że już ni­gdy nie zo­ba­czymy tego, co kryje się pod jej po­wierzch­nią.

Co cie­kawe, w chwili, gdy pi­szę te słowa, za­częło pa­dać. To pierw­szy deszcz od wielu ty­go­dni. Jest rzę­si­sty i orzeź­wia­jący. Resztki Mar­dale Green pew­nie znów znikną pod wodą, a Man­che­ster ode­tchnie z ulgą. Miesz­kańcy Kum­brii znów będą mo­gli bez­tro­sko pod­le­wać swoje ra­baty i myć auta wę­żami ogro­do­wymi. Wszystko wróci do normy.

dark-mo­un­tain.net, 2010

Ko­smiczny wy­ścig do­biegł końca

Czasy naj­więk­szej po­pu­lar­no­ści tego po­my­słu przy­pa­dają bo­daj na lata pięć­dzie­siąte, kiedy nowe kon­sump­cyjne spo­łe­czeń­stwo za­częło śmiało zjeż­dżać z li­nii pro­duk­cyj­nej, a li­te­ra­tura science fic­tion osią­gnęła pew­nie swoje wy­żyny. Szcze­gól­nie po­pu­larna była wśród dzieci, za­czy­ty­wały się one w ko­mik­sach o ta­kich ty­tu­łach, jak Fan­ta­styczne przy­gody albo Pla­ne­tarne opo­wie­ści