Wyspa w kałuży - Lech Foremski - ebook + audiobook + książka

Wyspa w kałuży ebook i audiobook

Lech Foremski

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Krzysztof ma osiem lat, gdy zaczyna się jego wieloletnia przyjaźń z Bogusiem, którego ojciec jest wysoko postawionym działaczem partyjnym. Chłopiec jeszcze nie wie, co właściwie oznacza termin „partyjna szycha”, ale starszy od niego o dwa lata kolega, któremu pozycja ojca daje poczucie wyjątkowości i bezkarności, staje się dla niego mentorem i przewodnikiem w drodze do dorosłości. Coraz częściej jednak ta droga wiedzie przez niebezpieczne manowce, a przyjaciel zaczyna jawić się niczym osobisty diabeł kusiciel. Ale gdzie zło, tam musi być i dobro. Pojawi się ono w życiu szesnastoletniego już Krzysztofa w postaci kobiety...

Bardzo poruszająca powieść o drodze chłopca, który staje się mężczyzną. Historia, w której kluczowe są ludzkie relacje oraz człowieczeństwo, a także stawanie naprzeciw wrogiemu systemowi.
Maria Soczówka, www.ksiazkomania17.blogspot.com

Nie spodziewałam się aż tak mocnej powieści. Jest to frapująca historia o chłopcu pozbawionym odpowiedniej opieki i wzorców. „Wyspa w kałuży” to ambitna lektura, która wywołuje emocje i angażuje czytelnika.
Marta Ginter, www.instagram.com/marta.ginter

Poruszająca zatopiona w oparach PRL-u powieść o dojrzewaniu, która dosadnie uwypukla realia życia w tamtej epoce. Myślę, że historia Krzysztofa mogłaby być historią każdego z nas.
Wioleta Sadowska, www.subiektywnieoksiazkach.pl

Porywająca powieść o dorastaniu, samotności, manipulacji, toksycznej znajomości, pragnieniu bliskości oraz przekraczaniu pewnych granic. Nostalgiczna, zaskakująca i niebywale poruszająca. Zdecydowanie warta uwagi.
Katarzyna Tuszyńska-Jąkalska, www.instagram.com/wielbicielka_ksiazek

Lech Foremski Od 1982 roku przebywający na emigracji w USA. Profesjonalny fotograf, amator malarz, rzeźbiarz i grafik. Autor artykułów, esejów, słuchowisk, a także współautor reportaży radiowych. Był twórcą polonijnej audycji radiowej Quo Vadis w Cleveland w stanie Ohio oraz tłumaczem i lektorem amerykańskiego filmu: Katolicyzm. Kryzys Wiary. Obecnie współpracuje z miesięcznikiem polonijnym „Forum” wydawanym przez Polish-American Cultural Center.
Autor pracuje także nad kolejną książką, która będzie opisywała losy bohaterów Wyspy w kałuży.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 50 min

Lektor: Leszek Filipowicz
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PODZIĘKOWANIA

Gdyby na mojej drodze nie stanęli ludzie przyjaźni i chętni podzielić się wiedzą o słowie pisanym, jego zasadach gramatycznych i wielu innych niuansach, na które w potocznym życiu niewiele zwracamy uwagi, ta książka nigdy by nie powstała.

Pierwszą mentorką była Agata, mama mojego wnuka, której w tym miejscu dziękuję za udzielone wskazówki i dobre rady.

Drugą bardzo ważną osobą w realizacji tego projektu była

Radomiła Birkenmajer-Walczy.

Rami, ten anioł internetowego „Portalu Pisarskiego”, po przeczytaniu fragmentu mojej książki zapytała, czy nie chciałbym trochę poważniej spojrzeć na formę oraz wiele innych praw i zasad rządzących procesem literackim, jakim z pewnością jest pisanie powieści. Chciałem bardzo, a ona, nie żałując mi swego czasu i cierpliwości, udzielała wskazówek i robiła niezliczone korekty. Za te wszystkie otrzymane podarunki w tym miejscu chylę głowę i pragnę podziękować.

WSTĘP

Odnoszę wrażenie, że w chwili, gdy towarzysze naszego dzieciństwa zaczynają odchodzić do wieczności, pamięć otwiera szufladki i po d wpływem przeżywanych emocji łączymy się z przeszłością. Do tego czasu temat jest jakby zamknięty, nieważny lub zbyt odległy, żeby o nim rozmyślać.

Już któryś raz z kolei bezradnie staję przed tym faktem i nie potrafię określić powstających we mnie uczuć. Ogarniają mnie żal, ból, a nawet niezrozumiałe zawstydzenie, że oni tak przede mną… a ja tu jeszcze jestem – spoglądam przez okno na świat roziskrzony słonecznymi refleksami. Słyszę dźwięki, rodzące się myśli. Planuję, zakreślam w kalendarzu ważne lub mniej ważne nadchodzące wydarzenia. Marzę o wakacjach nad brzegiem oceanu i rytmicznie bijących falach, nieliczących się z czasem, przemijaniem, gonitwą pragnień i niespełnionych marzeń. Nie, to nie jest uczucie lęku. Najchętniej nazwałbym to zakłopotaniem, zawstydzeniem lub bezradnością. Moje myśli szybują na wstecznym biegu, lecą ponad dniami, które pozwalają obcować z umarłymi. Niczym błyskawica mknę do najdalszej przeszłości i widzę wszystkie obrazy tak wyraźnie, że mógłbym przysiąc, iż są prawdziwe. Jedynie świadomość, że dzieje się to na ekranie wyobraźni, powstrzymuje mnie przed wejściem w środek akcji. I tak po raz kolejny jestem świadkiem dni minionych, sięgających w głęboką czeluść dzieciństwa, wczesnej młodości, niecierpliwych oczekiwań i rozczarowań. Ponownie przyglądam się szczupłemu chłopcu o czarnych wyzywających oczach i zaciętej, upartej twarzy, który z nerwową zawziętością przybija deski, budując w ogrodzie pod jabłonką swój pierwszy pokraczny dom…

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Przytrzymaj te drzwi! – zwrócił się do mnie. – Nie tak, ślamazaro jedna! O, tak! I nie ruszaj się. Widzisz, teraz nikt tu nie wejdzie. Będziemy mogli robić, co nam się tylko podoba.

Słowa te wypowiedział z taką siłą, że mimo woli pomyślałem nie o zwykłym szałasie, ale o jakimś wielkim kraju, który stworzyliśmy z tych starych zmurszałych desek, niezgrabnie pozbijanych zardzewiałymi gwoździami. Patrzyliśmy na wspólne dzieło z rozpierającą serca dumą, marząc o spędzeniu tu całego życia. Bogdan z radością klepnął mnie w plecy i śmiejąc się histerycznie, krzyknął:

– Teraz jesteśmy wolni!

– Jak to wolni? – zapytałem nieśmiało.

– A co, durniu, nie widzisz? Mamy własny dom! Oczywiście musimy jeszcze trochę popracować. To znaczy ty jutro będziesz malował ściany, a ja wybiję tekturą od środka. Aha, cholera, zapomniałem. Przecież musi być jakieś palenisko.

– Palenisko? – powtórzyłem niczym echo. Zaraz zaoponowałem przezornie: – Przecież jak zobaczą dym, to nas wykryją i jeszcze oskarżą, że chcemy wywołać pożar.

– Z tobą to tak zawsze. Zaraz wietrzysz cykora i mało w portki nie narobisz. Wykombinuję maszynkę spirytusową i będziemy gotowali sobie zupy z proszku. Zobaczysz, jak będzie fajnie.

Na górnym piętrze otworzyło się okno, piskliwy kobiecy głos zaczął nawoływać:

– Boguś! Boguś! Gdzie jesteś?!

– Czego się wydzierasz?! Nie widzisz? Tutaj jestem! – odkrzyknął poirytowany.

– Bogusiu, jak ty się niegrzecznie odzywasz! I na dodatek przy koledze. Co on o tobie pomyśli, że ty tak do swojej mamy brzydko się zwracasz?

– A co ma pomyśleć?! On ma myśleć to, co ja jemu każę, i tyle.

– Bogusiu, pożegnaj się z kolegą i chodź na górę, obiad już na stole.

– To postaw jeszcze jeden talerz, bo Krzychu z nami dziś będzie jadł.

– On na pewno ma obiad w swoim domu – odparła trochę poirytowana matka. Chłopiec nie dawał za wygraną i z wielką złością wykrzyknął w kierunku okna:

– Czy ja ciebie pytam o zdanie?! Krzychu będzie jadł razem ze mną!

– Dobrze, ale…

Próbowała coś jeszcze powiedzieć, jednak syn przerwał jej brutalnie:

– Idź już! Zaraz przyjdziemy! I każ przygotować jedzenie w moim pokoju!

Pragnąc widocznie ułagodzić malujące się na mojej twarzy zmieszanie, westchnąwszy głęboko, powiedział:

– Co ja mam z tą kobietą! Zawsze próbuje postawić na swoim… – Po czym nakazał: – Zbieraj narzędzia. Jutro będziemy wykańczać.

– A masz farbę i pędzle?

– Jeszcze nie mam, ale zaraz po obiedzie wyślę Lalę do sklepu.

– Kogo wyślesz? – zapytałem, nie wiedząc, o kim mowa.

– No, matkę. Czasem ją tak nazywam, bo mój stary do niej mówi „Lala, Laluniu”, to i ja powiem tak samo.

– I twoja mama pozwala tak się do siebie zwracać?

– A co ona ma do gadania?

Spojrzał na mnie i wydął policzki, pokazując, że ta rozmowa nie jest po jego myśli. Byłem jednak zbyt poruszony, by zaniechać tematu. Ciągnąłem więc, nie zwracając uwagi na jego niezadowolenie:

– To przecież twoja mama. Ja nawet nie mogę sobie wyobrazić, że mógłbym powiedzieć do swojej mamy po imieniu.

– Co ty, głupi jesteś? – roześmiał się. – Ja prawie do wszystkich mówię w ten sposób. Moi starzy nawet lubią, kiedy tak się do nich zwracam. Kiedyś podsłuchałem, jak na ten temat dyskutowali ze swoimi znajomymi, a mój stary powiedział coś takiego – w tym miejscu zarzucił ręce do tyłu, po czym, naśladując głos i ruchy ojca, wygłosił: – Dzieci mają być partnerami rodziców. Nie powinno im się narzucać hierarchii, bo to jest przestarzała burżuazyjna idea, a w nowej komunistycznej rzeczywistości wszyscy mają być równi. Nawet dzieci i rodzice.

Na to inni zaczęli klaskać i przyznawać mu rację. Wiesz, jak mój stary coś mówi, to każdy się z nim zgadza.

– To kim jest twój ojciec? – zapytałem zdumiony.

– E tam… nieważne – próbował mnie zbyć.

Byłem jednak tak zaciekawiony, że ponownie zapytałem:

– No nie bądź świnia, powiedz.

Spuścił głowę i jakby od niechcenia wybąkał niezbyt wyraźnie:

– Mój stary to taka tam partyjna szycha. Wszyscy mu się podlizują… – Podniósł nagle głowę i z wyzywającym uśmiechem, patrząc mi prosto w oczy, wystrzelił: – Jak ci się to nie podoba, to i ty możesz się ze mną nie bawić!

– A dlaczego? – zapytałem zdumiony jego pełnym rozgoryczenia wybuchem.

Widocznie spostrzegł moje zmieszanie i gapowatą minę, bo machnął z rezygnacją dłonią i stwierdził:

– Gówniarz jeszcze jesteś i niczego nie rozumiesz.

Faktycznie, Bogdan był starszy ode mnie. Miałem zaledwie osiem lat, gdy on już dawno skończył dziesięć. W moich oczach był dorosłym i najmądrzejszym chłopakiem, jakiego wówczas znałem. Cokolwiek powiedział, przyjmowałem z bałwochwalczą uległością. Jego dom, rodzice i wszystko było tak inne od tego, co otaczało moje życie, że mówiąc szczerze, przyjaźniąc się z nim, miałem wrażenie, jakbym znajdował się na innej planecie. Jego aroganckie, niezależne zachowanie przerażało mnie, ale także – niczym owoc zakazany – kusiło. Znałem go od niedawna. Zjawił się na mojej ulicy, jeżdżąc w kółko na nowiutkim rowerze. Patrzyłem na niego spode łba, tak aby nie wiedział, że go obserwuję, w duchu zazdroszcząc mu tego błyszczącego cacka, na którym wywijał zgrabne akrobacje. Nagle podjechał do mnie i bez żadnego wstępu zeskoczył z roweru, mówiąc:

– Teraz ty jeździsz, a ja odpocznę.

Postawił rower tak, że musiałem go złapać, aby na mnie nie upadł. Stałem w kompletnym szoku, nie wiedząc, co mam z tym fantem zrobić. Spojrzał na mnie i jakby od niechcenia zapytał:

– Umiesz jeździć?

– Pewnie! – odparłem z dumą.

– To czego stoisz i się gapisz? Jedź sobie! Zmęczyłem się i muszę trochę odpocząć. – Usiadł na trawie pod płotem i wskazał ręką na sąsiadującą ulicę. – Możesz tam sobie pojechać. Na jakieś dziesięć minut rower jest twój.

 

To było cudo. Młodzieżówka, o której marzył każdy z nas, nieosiągalna machina błyszcząca nowiutkim lakierem. Wskoczyłem na siodełko i rower popłynął, zmierzając w przestrzeń. Wiatr, delikatnie gwiżdżąc w uszach, omiatał mi włosy. Sztachety parkanów umykały, zlewając się w dynamicznie zamazaną szarość. Jechałem rozgorączkowany i dumny z dosiadania takiego pojazdu. W pewnym momencie poczułem, że moje dziesięć minut zapewne dobiega końca. Zawróciłem szybko na swoją ulicę. Gdy dotarłem na miejsce, chłopaka nie było; przepadł jak kamień w wodę. Stałem, rozglądając się wkoło tak, jakbym ukradł ten rower, po prostu palił mnie w ręce i byłem zrozpaczony. „Co ja mam teraz zrobić? – pomyślałem. – Przecież ja go nie znam. Gdzie on się podział? Co ja mam począć z tym cholernym rowerem?”. Chodziłem w kółko wściekły i dziwnie poniżony. No nic. Będę musiał popytać, może go znają i wskażą, gdzie mieszka. „Co za idiota – myślałem. – Gdyby tak trafiło na kogoś innego, to by mu ten rower ukradł i nawet się nie przyznał, że kiedykolwiek go widział”.

 

Nieopodal na szkolnym boisku kopało piłkę kilku chłopaków. Gdy mnie zauważyli, zaczęli gwizdać i nawoływać. Podjechałem, a oni otoczyli rower, zaglądając, podziwiając i przyciskając hamulce.

– Ale maszyna! Co, stary ci fundnął?

– To nie jest mój – odparłem poirytowany.

– Ej, Loluś, nie czaruj! A czyje to cacko? Chyba nie powiesz, że komuś rąbnąłeś!

– Pewnie, że nie – zaprotestowałem. – Taki jeden dał mi się przejechać i zniknął jak kamfora. Szukam go, bo nie wiem, co mam z tym złomem zrobić.

– Bierz go do chaty i nie przyznawaj się, że frajera kiedykolwiek widziałeś – zakrzyknęli niektórzy.

– Co wy, po co mi kłopoty?

– To zostaw je nam.

– Odczepcie się, ja muszę to oddać temu idiocie!

– A jak on wyglądał? – zapytali.

– Taki chudy z ciemnymi włosami. Nigdy go tu nie widziałem.

Jeden z chłopców stuknął się w czoło i krzyknął:

– Już wiem! To taki świrus! On tu do swojej babki czasem przyjeżdża.

– To zaprowadź mnie do niego – poprosiłem.

– Sam sobie idź. Jego babka mieszka tam, za płotem – wskazał na sąsiadujący z boiskiem dom.

– W porządku, to ja spływam.

Wskoczyłem na rower i pojechałem pod wskazany adres. Wchodząc w podwórko, już z daleka zobaczyłem go siedzącego na schodach niewielkiego ganeczku i zajadającego ze smakiem dojrzałe czereśnie. Spojrzał na mnie, splunął pestką najdalej, jak tylko potrafił, i śmiejąc się, wykrzyknął:

– Co, strach cię obleciał, że ukradłeś rower?!

– Gdybyś trafił na kogoś innego, to roweru byś już nie oglądał – odparłem poirytowany jego beztroską.

– E tam! Ja wiem, komu daję. Znam się na ludziach. Tacy jak ty szybciej w portki by nasrali, niż coś podpieprzyli.

– Skąd jesteś taki pewny?

– Już ci powiedziałem. Znam się na ludziach. A jakbym się pomylił, to też wielkiej biedy by nie było. Powiedziałbym staremu, żeby mi kupił drugi, i po kłopocie.

Na ganek wyszła starsza kobieta i uśmiechając się do mnie, zapytała:

– Bogusiu, czy to jest twój nowy kolega?

– A co ty jesteś taka ciekawa? Idź do siebie i nie przeszkadzaj.

Kobieta się zmieszała, przestępując z nogi na nogę, machnęła ręką z rezygnacją i weszła z powrotem do domu. Przyglądałem się tej scenie, nie dowierzając własnym oczom i uszom. Czułem, jak rumieniec wstydu oblał mi twarz, ale on był spokojny, jak gdyby nic się nie stało. Widząc moją minę, lakonicznie skomentował:

– Ona zawsze musi wszystko wiedzieć. Zaraz zadałaby ci tysiąc pytań! – Przedrzeźniając, zaczął naśladować kobietę: – A skąd jesteś, chłopczyku? A co robią twoi rodzice? A jak dawno temu poznałeś Bogusia? Mówię ci, ta moja babka chce wszystko wiedzieć.

W tej chwili kobieta zawołała przez otwarte okno:

– Boguś, chodź na moment!

– Widzisz? Nie może wytrzymać… Poczekaj tu, zaraz wracam.

„Co za dziwny chłopak – pomyślałem. – Zupełnie jak z innej planety albo nieźle trzepnięty”.

Po chwili wyszedł, włożył ręce głęboko w kieszenie i zapytał jakby od niechcenia:

– Podoba ci się ten rower?

– Pewnie – odparłem z zachwytem.

– To weź go sobie – powiedział w taki sposób, jakby dawał zwykły cukierek.

– Co ty! Ja nie mogę! Jak to tak? A co by powiedzieli twoi rodzice?

– A co oni mają do gadania? Przecież to jest mój rower, a nie rodziców. Dlatego mam prawo z nim zrobić to, co mi się podoba.

− Ale ja go nie wezmę – odparłem nie bez żalu.

– Jak nie, to nie – powiedział z taką obojętnością, że aż mnie w dołku zakręciło. – No to idę już do domu. – Wyciągnął do mnie rękę.

– Cześć! – odparłem i podałem mu rower, który aż do tej pory trzymałem przy sobie. Spojrzał na mnie i powiedział flegmatycznie:

– Możesz go sobie na kilka dni zatrzymać. A jak ci się znudzi, to przyprowadź go tutaj i postaw u mojej babki pod gankiem.

– Co ty! – zaprotestowałem. – A jak go ktoś ukradnie?

– Niech cię o to głowa nie boli. To jest mój rower.

– Przecież ty nawet nie wiesz, jak ja się nazywam! – wykrzyknąłem zdesperowany.

– Rzeczywiście, zapomniałem cię o to zapytać. No to jak się nazywasz?

– Krzysiek – odparłem trochę zmieszany.

– Krzysiek – powtórzył i spojrzał tak, jakby po raz pierwszy mnie zobaczył. – No to cześć, Krzychu.

Odwrócił się i odszedł.

Stałem oszołomiony i naprawdę nie wiedziałem, co robić. W końcu ochłonąłem. Do domu wracałem z pożyczonym rowerem. Byłem tak podniecony tym niecodziennym zdarzeniem, że prowadziłem rower obok siebie. Nie miałem wprost śmiałości na nim jechać. Cieszyłem się i jednocześnie ogarniało mnie przerażenie: co ja powiem w domu? Przecież nikt nie uwierzy, że jakiś chłopak mi go pożyczył.

Jednak zbytnio się tym nie interesowano. Wstawiłem rower do składziku i z niecierpliwością myślałem o podróżach, które będę odbywał w następnych dniach. Do późnej nocy nie potrafiłem zasnąć. A gdy w końcu usnąłem, co jakiś czas budziłem się oszołomiony tą nową, dziwną znajomością.

ROZDZIAŁ DRUGI

Przez kilka dni używałem roweru z chorobliwą wprost pasją i zawziętością, ale tak jak wszystko, spowszedniał mi i zacząłem się rozglądać za jego prawowitym właścicielem. On jednak przepadł jak kamień w wodę i pomimo wysiłków nie udało mi się go znaleźć. Postanowiłem, że w końcu pójdę i zostawię rower pod domem jego babci. Wszedłem na podwórze, podprowadziłem go pod ganek i już miałem odejść, gdy z okna wychyliła się kobieta. Trochę speszony, powiedziałem najgrzeczniej, jak tylko potrafiłem:

– Dzień dobry pani. Oddaję rower pożyczony od Bogdana. Czy jest może w domu?

Uśmiechnęła się dobrotliwie i odparła:

– Nie, nie ma go. – Namyśliwszy się chwilę, dodała ściszonym głosem: – On do mnie rzadko przychodzi, to go tutaj nie zostawiaj. Najlepiej będzie, jak odprowadzisz rower do jego domu.

– Tak, tylko nie wiem, gdzie mieszka – odparłem.

– Zaraz ci podam adres. Zresztą to niedaleko i na pewno nie zabłądzisz. A jak ty się nazywasz?

– Krzysztof, proszę pani.

– A gdzie mieszkasz?

– Tu w pobliżu. Idąc w tamtą stronę, to od pani będzie ze trzy domy dalej.

– A, to ty mieszkasz w tej kamienicy!

– Tak, proszę pani. Na parterze.

Kobieta pokiwała głową, zamyśliła się, po czym zapytała niepewnie:

– A od dawna znacie się z Bogusiem?

– Nie, proszę pani. Poznaliśmy się kilka dni temu, a on pożyczył mi rower i teraz chciałbym go oddać.

– On niczego nie szanuje. Jak coś mu się znudzi, to zostawi na środku ulicy i sobie pójdzie. Wyglądasz na grzecznego chłopca, dlatego uważaj. Bo chociaż Boguś jest moim wnukiem, to muszę ci powiedzieć, żebyś był ostrożny, bo on jest niedobry. Nikogo i niczego nie szanuje. – Popatrzyła mi w oczy i po krótkiej chwili dodała: – Jedź pod ten adres, bo on do mnie rzadko przychodzi.

Powiedziała to z dziwnym wyrzutem i szybko skryła się we wnętrzu mieszkania.

 

Postanowiłem, że odprowadzę rower do jego domu. Faktycznie nie było daleko, zaledwie kilka ulic. Adres się zgadzał, ale jak tu wejść, kiedy płot wysoki, a bramka zamykana na zasuwę od wewnątrz. Stałem, zastanawiając się, co dalej, gdy nagle posłyszałem z góry znajomy głos:

– Co, masz dosyć roweru?

Podniosłem głowę i zobaczyłem stojącego na balkonie Bogdana. Trochę zmieszany i zaskoczony zapytałem:

– Co mam z nim zrobić? Zostawić tutaj, pod płotem?

– Nie. Zaczekaj, zaraz wyjdę i otworzę furtkę.

Przyjrzałem się uważniej miejscu, w którym mieszkał mój nowy kolega. Dom był solidną dwukondygnacyjną willą otoczoną wysokim płotem, którego szczyt zwieńczono drutem kolczastym. „Ale forteca” – pomyślałem. W tym momencie stuknął odsuwany rygiel i otworzyła się bramka.

– Wchodź do środka – zachęcił.

Postawiłem nieśmiało nogę po drugiej stronie i rozejrzałem się niepewnie.

– Co się tak czaisz, jakbyś się spodziewał, że zaraz w łeb oberwiesz?

– Nie, tylko tak jakoś… – odburknąłem zmieszany.

– To chodź do mnie na górę – zakomenderował.

– Co ty! Ja tylko rower przyprowadziłem. Jeszcze twoja mama by się gniewała, że sprowadzasz do domu chłopaków.

– A co ona ma do gadania. Zresztą jej nie ma. Tylko służąca i nikt więcej.

– No to dobrze – odparłem ośmielony.

Weszliśmy na górę, idąc obszernym korytarzem, z którego wprowadził mnie do wielkiego pokoju, gdzie pośrodku stał czarny błyszczący fortepian. Pierwszy raz widziałem prawdziwy fortepian. Podszedłem i delikatnie, jak jakąś relikwię, musnąłem go palcami. Mój gest nie uszedł czujnym oczom chłopca, gdyż od razu zapytał:

– Chcesz sobie pobrzdąkać?

– Coś ty, ja nie umiem grać.

– To dlatego nie pytam, czy chcesz pograć, tylko czy chcesz pobrzdąkać.

– A ty umiesz? – zapytałem, pragnąc odwrócić od siebie uwagę.

– Tak, ale tylko jeden kawałek, którym się popisuję, gdy starzy mają gości. Bo naprawdę to pudło stoi tu tylko dla dekoracji. Nikt nie potrafi grać, ale mebel ładnie wygląda i starzy się cieszą, że im pasuje do twarzy i pozycji.

– To zagraj ten kawałek – poprosiłem.

Usiadł przy fortepianie. Patrzyłem na jego biegające po klawiaturze palce i w duchu zazdrościłem mu tej umiejętności. Skończył i odwrócił się gwałtownie, głośno zamykając wieko.

– I to wszystko. Więcej nie potrafię.

– Ale ty naprawdę świetnie grasz – stwierdziłem zachwycony.

– A wiesz, ile musiałem się tego uczyć? Ale czego się nie robi dla pieniędzy – powiedział z dumą. – No, jeśli nie chcesz brzdąkać, to chodźmy do biblioteki ojca zapalić papierosa.

– Papierosa? – powtórzyłem z niedowierzaniem jak echo.

– A co, ty jeszcze nie palisz?

– E tam, kiedyś w kiblu starsi chłopcy kazali się wszystkim zaciągnąć, żebyśmy nie podkablowali do nauczycielki. Myślałem, że się porzygam.

– No pewnie, jakimiś śmierdzącymi sporciakami to nawet nie warto psuć smaku. Dam ci spróbować czegoś lepszego.

Weszliśmy do trochę mniejszego pokoju, którego wszystkie ściany pokrywały półki zastawione od góry do dołu książkami. Patrzyłem jak urzeczony, porównując z nimi skromną biblioteczkę w moim domu wypełnioną szkolnymi lekturami i chlubą w twardej oprawie – Trylogią Sienkiewicza zdobytą z trudem jako prezent pod choinkę.

Bogdan podszedł do stojącego na środku biurka, otworzył szufladę, wyjął z niej paczkę papierosów, rozpieczętował i podał mi jednego. Wziąłem go do ręki i obracałem zaciekawiony.

– Takiego to ja jeszcze nigdy nie widziałem – stwierdziłem.

– Bo one są ze zgniłego Zachodu – powiedział nie bez dumy.

– Skąd? – zapytałem, nie pojmując.

– No mówię! Ze zgniłego Zachodu, czyli od naszych wrogów klasowych.

Patrzyłem na niego szeroko otwartymi oczyma, jakby mówił w obcym języku.

– Co ty gadasz, nic nie rozumiem!

– To ty taki jeszcze szczeniak jesteś, że niczego nie kapujesz?

– A co miałbym kapować?

Machnął tylko ręką i wyciągnął do mnie zapalniczkę.

– No to co? Palisz? – zapytał.

– Spróbuję…

– Tylko mi się tu nie zarzygaj! Jak będziesz chciał pawia puścić, to leć do łazienki.

Na wszelki wypadek rozejrzałem się trwożliwie za łazienką. Widocznie chłopak zrozumiał ten ruch, bo klepnął mnie w plecy i powiedział:

– Chodź, pokażę ci. Bo jakby co, to w ostatniej chwili możesz nie zdążyć.

Przeprowadził mnie przez pokoje i wskazał na drzwi.

– Tu jest łazienka! A teraz chodź, wracamy na papierosa.

Zatopiliśmy się w skórzanych fotelach.

– No co? Smakuje ci? – zapytał.

– A bo ja wiem – odparłem beznamiętnie.

– Bo ty się wcale nie zaciągasz! Popatrz, to się tak robi… – Wciągnął głęboko dym w płuca i zamknąwszy usta, wypuścił go nosem. – No, teraz zrób tak samo.

– Co ty! Mówię ci, że się porzygam.

– To nic, pierwszy raz to możesz się nawet i porzygać. Ale nie będziesz przynajmniej marnował takich dobrych papierosów.

Pociągnąłem i dym wszedł głęboko w płuca. Zacząłem się dusić. Oczy wyszły mi z orbit i poczułem, jak wszystko w głowie zawirowało. Bogdan, patrząc na mnie, niemal lał ze śmiechu. Klepiąc się po udach, wykrzyknął:

– Nie wytrzymam! Chyba się zesram! Ale z ciebie numer!

A ja naprawdę się dusiłem, otwierając usta jak ryba wyciągnięta z wody. Powietrze nie mogło dojść do płuc. W końcu kaszel wyzwolił mnie ze szponów niemocy i wolno wróciłem do równowagi.

– Teraz wiesz, jak się naprawdę pali?

– Idź ty! Ja tego świństwa już więcej do gęby nie wezmę.

– Weźmiesz, weźmiesz i jeszcze poprosisz o więcej – zapewnił.

– Skąd jesteś taki pewien?

– Niejedno się widziało i tyle – odparł z dumą, wydmuchując z ust potężny obłok dymu.

ROZDZIAŁ TRZECI

Od tamtego wydarzenia z rowerem rozpoczęła się nasza znajomość. Bogdan fascynował mnie i przerażał. Czasem próbowałem go naśladować, ale pomimo wysiłków nigdy nie potrafiłem się zdobyć na podobną nonszalancję. On był mistrzem, a ja tylko miernym naśladowcą. Od czasu do czasu dopadało mnie uczucie, że zachodzą we mnie pewne niechciane zmiany. Wówczas uciekałem przerażony, jakby instynktownie pragnąc się uchronić przed nadchodzącą dewastacją. Jednak, pomimo najszczerszych chęci wyrwania się spod jego wpływu, jakimś trudno pojętym zbiegiem okoliczności wciąż się spotykaliśmy, a on przejmował nade mną despotyczną władzę. Wszystko zaczynało się od początku. Ten dziwny chłopak z niezrozumiałym autorytetem nazywał wszelkie ustanowione reguły „ograniczaniem wolności człowieka”. Twierdził z niezwykłą dla swojego wieku pewnością, że ludzie nie powinni być w niczym ograniczani, gdyż prowadzi to do wielu chorób umysłowych. Każdy wie, co ma robić, i nikt nie ma prawa mówić, co wolno, a czego nie wolno. Dowodził o tym z takim przekonaniem, że nikt ze słuchających nie miał ani wątpliwości, ani powodu, by temu zaprzeczyć, a cóż dopiero ja, ośmioletni dzieciak, młodszy od niego o ponad dwa lata i niewiele rozumiejący z tych wszystkich głoszonych mądrości. To, co mówił, było dla mnie święte i prawdziwe. Cały świat mógł się mylić, ale mój przyjaciel przenigdy.

Jednak najbardziej imponowało mi to, że Bogdan niemal ze wszystkimi dorosłymi rozmawiał jak z równymi sobie. Do swoich rodziców zwracał się po imieniu lub przez „ty”. W owym czasie tego typu zachowanie było nie do zaakceptowania. Jego zuchwałość dosłownie paraliżowała moją wyobraźnię i jednocześnie prowokowała do naśladownictwa. Oczywiście w końcu spróbowałem tych nowości także we własnym domu. Jednak ojciec okazał się mało postępowy i nie okazał najmniejszego zainteresowania tym, żeby wprowadzić jakiekolwiek, choćby najmniejsze zmiany w relacjach dzieci z rodzicami. Mnie natomiast przypadło w udziale smutne i bolesne doświadczenie w postaci zarówno zawiedzionych nadziei, zranionej duszy, jak i obolałego miejsca na tylnej dolnej części ciała.

Pomimo tych niepowodzeń oraz namacalnych dowodów zacofania we własnej rodzinie Bogdan pozostał dla mnie nie tylko autorytetem, lecz i przyjacielem, a ja jego nieodłącznym cieniem. Odwzajemniając moje wiernopoddańcze przywiązanie, coraz głębiej wprowadzał mnie w swój osobliwy świat, świat mający wiele niezwykłych powabów. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że oprócz niezależności i nonszalancji niemal główne miejsce zajmowały w nim książki. Bogdan połykał je namiętnie, jakby były cukierkami, dzieląc się ze mną treścią z taką pasją, że i ja zacząłem ich szukać. Czasem, gdy nie mogliśmy się spotkać, dzwonił do mnie, by przeczytać ciekawsze fragmenty przez telefon. Czytał wyśmienicie, jak prawdziwy aktor, a ja dawałem wyraz uznania dla tego faktu, śmiejąc się lub wydając adekwatne do akcji odgłosy. Lubiliśmy te nasze telefoniczne sesje, a świat książek i ich bohaterów wchodził wielkimi krokami w naszą chłopięcą, rozpaloną ciekawością życia wyobraźnię. Niekiedy, jeśli tylko była taka możliwość, godzinami przewracaliśmy książki na półkach jego ojca. Po wyselekcjonowaniu interesujących nas pozycji zatapialiśmy się w fotelach i paląc papierosy, połykaliśmy zawartą w nich wiedzę. Pewnego razu podczas takiej sielanki spoza wyciągniętych książek wysypał się stos magazynów. Przerażeni rzuciliśmy się zbierać spadające nam na głowę gazety, lecz w tej samej chwili zamarliśmy z szeroko otwartymi ustami i oczami jak spodki. Przed nami na podłodze leżały otwarte czasopisma pełne zdjęć nagich kobiecych ciał. Patrzyliśmy na siebie, nie wydając głosu. Pierwszy ochłonął Bogdan. Delikatnie przewrócił kartkę i mogliśmy oglądać następną stronę, na której widniała wspaniała blondynka, tak naga, jaką tylko może sobie wymarzyć bujna chłopięca wyobraźnia. Przerzucaliśmy stronicę za stronicą, wydając od czasu do czasu nerwowe pomruki. W końcu Bogdan przerwał oglądanie i zbierając magazyny, powiedział:

– No, tego to się po łysym nie spodziewałem. Skubaniec jeden. Takie numery! Popatrz, gdzie towarzysz sekretarz to schował. Za dziełami Lenina. Zapłaci mi za to. Już ja przyprę go do muru. Będzie to łysego trochę kosztowało. Albo Lalunia o wszystkim się dowie – odgrażał się, planując, jakie z tego odkrycia wyciągnie korzyści.

Patrzyłem na jego napiętą twarz i zaciśnięte usta, nie za bardzo wiedząc, o co mu chodzi. W końcu zapytałem:

– Dasz jeszcze kiedyś pooglądać te gołe baby?

– Nie wiem. Zobaczymy. Muszę się zastanowić, jak starego podejść, żeby wydobyć od niego trochę szmalu… – W tym miejscu stuknął się ręką w czoło i wrzasnął: – A niech to diabli wezmą! Jak wyciągnę forsę, to on sprzątnie te dupy!

Chwilę się zastanawiał i machnąwszy z rezygnacją ręką, powiedział niezadowolony:

– Chyba z forsy będą nici. A teraz sprzątnijmy te laleczki.

Byłem ogarnięty nieznanym do tej pory podnieceniem. Pierwszy raz widziałem nagie kobiety. Co prawda z płcią przeciwną byłem oswojony, gdyż w moim domu stanowiła przeważającą większość i czasem przypadkowo wpadło coś niecoś w oczy. Jednak nigdy mnie nie interesowała ani nie prowokowała do takich reakcji. To były moje siostry. Ale tu, na tych obrazkach, widniały prawdziwe kobiety, i w dodatku gołe. Wiedziałem, że kobiety są inne. Tego olśniewającego odkrycia udało mi się dokonać w czasach przedszkolnych podczas zabawy z sąsiadką. Była to dziewczynka w moim wieku. Któregoś razu w krzakach jaśminu uprzyjemnialiśmy sobie czas organizowaniem domu, gdy nagle Bożenka zaczęła się niespokojnie kręcić, a w końcu powiedziała:

– Chce mi się siusiu! Jak pójdę, to mama mnie już nie wypuści.

– To zrób tutaj. – Wziąłem do ręki patyczek i zaznaczyłem miejsce. – To będzie nasza ubikacja.

Dziewczynka zsunęła majteczki i spokojnie zaczęła się załatwiać. Strużka szybko wsiąkała w ziemię, a ja z ciekawością przyglądałem się, czym ona to robi. Wreszcie stwierdziłem:

– Ja mam coś innego do siusiania.

– Tak?! To pokaż mi – poprosiła, siedząc nadal w kucki.

– Dobrze – zgodziłem się z dziwną ochotą.

Rozpiąłem spodenki. Dziewczynka, zafascynowana odmiennością kształtów, uważnie obejrzała moje chłopięce urządzenie. Była bardzo przejęta tym nowym odkryciem. Patrzyła raz na siebie, raz na mnie, nie mogąc niczego zrozumieć.

– I tym robisz siusiu? – zapytała z niedowierzaniem. – To zrób teraz.

– Kiedy mi się nie chce.

– To nic, spróbuj – zachęciła mnie, rozpalona ciekawością.

Stanąłem przy murku i napinając się, wydusiłem z siebie całą zawartość kropelka po kropelce. Bożenka przyglądała się temu procesowi z szeroko otwartymi oczami, na jej buzi malowała się dziwna fascynacja. Poczułem się trochę zawstydzony, więc cicho poprosiłem:

– Teraz ty mi pokaż…

Dziewczynka rozchyliła nóżki, pozwalając dotykać, badać i odkrywać intymną geografię ciała. Byliśmy tą zabawą tak zachwyceni i przejęci, że nie zwróciliśmy uwagi na to, że za plecami stanęła jej mama, obserwując wszystkie zabiegi. Oczarowanie przerwał nagły wrzask:

– A co wy tutaj robicie?!

Kobieta, czerwona z oburzenia i miotając wyzwiska, złapała nas za ręce, po czym zaczęła nami potrząsać jak workami kartofli. Przestraszeni, zapłakaliśmy rzewnymi łzami, ale ona, nie wypuszczając nas z żelaznego chwytu i szarpiąc raz w jedną, raz w drugą stronę, nadal krzyczała histerycznie:

– Nie macie prawa tak robić!

Wykręcając mi boleśnie ucho, rozkazała:

– Pójdziesz teraz do swoich rodziców i powiesz, jak niegrzecznie się bawiłeś. I zapamiętaj, ty bezwstydny chłopaku, że nie wolno ci podchodzić do Bożenki, bo jak zobaczę, że jesteś blisko, to łeb ukręcę! – Wymierzyła mi potężnego klapsa i odeszła, ciągnąc za sobą płaczącą histerycznie córeczkę.

Siedziałem na schodach ganku, chlipiąc pod nosem, dziwnie zawstydzony i niczego nie rozumiejąc. A zwłaszcza tego, co powiedzieć rodzicom. Mimo to poszedłem do mamy, po czym, wśród spazmatycznych szlochów, spróbowałem przedstawić całe wydarzenie. Mama pomogła mi otrzeć toczące się po twarzy łzy i przytulając mnie, powiedziała:

– Cicho. Nic się nie stało. Zaraz pójdę do mamy Bożenki i wszystko wytłumaczę. Nie ma w tym nic złego – uspokoiła mnie czule. – Czasem dzieci po prostu tak robią…

Nie wiem, jak przebiegła rozmowa matek na temat tego zajścia, ale od tego czasu Bożenka już nigdy się ze mną nie bawiła. Natomiast nasi rodzice przy spotkaniach wymieniali tylko lekkie skinienia głowami. Tak przebiegła moja pierwsza lekcja anatomii. Teraz owa niedokończona edukacja zaczęła mieć swój dalszy ciąg w odkrytych przez Bogdana pornograficznych czasopismach, dyskretnie zakamuflowanych za długim szeregiem pięknie oprawionych ksiąg Włodzimierza Lenina.

 

Bogdan mamrotał jeszcze jakieś obelgi na ojca, ale powoli się uspokajał. W końcu stanął na środku pokoju i zdecydowanym głosem powiedział:

– Teraz co jakiś czas będziemy tu zaglądali. A łysemu daruję. Bo prawdę mówiąc, to te gołe baby mnie też się podobają. A jak Lalunia je dorwie, narobi tylko wrzasku, wywali wszystko do śmieci i będzie po zabawie… – Chwilę się zastanawiał, następnie machnął z rezygnacją ręką i dorzucił: – Może łysielec sypnąłby groszem, ale z pewnością sprzątnąłby dupy w jakieś inne miejsce. I co byśmy z tego mieli? E tam… lepiej trzymać tajemnicę, żeby czasem móc przyjść i pooglądać sobie golaski.

Klepnął mnie po plecach i stwierdził filozoficznie:

– Widzisz, jacy są starzy? Co innego mówią, a co innego robią. Muszę się czasem dobrze nagimnastykować, żeby ich zrozumieć. Szczególnie ojca. Jego rozgryźć to dopiero sztuka. W komitecie wszyscy mu się w pas kłaniają, a gdy przyjdzie do domu, to Lalunia tylko spojrzy, a on służy jak piesek. Mówię ci, ile ja muszę się nakręcić głową…

Rzeczywiście jego rodzice byli dziwni. Nigdy nie przejmowali się tym, gdzie ich syn chodzi i co robi, byleby tylko w szkole nie miał kłopotów, bo stopnie to i tak stawiano mu zawsze dobre. Osobiście uważałem, że są to wspaniali, nowocześni ludzie i całym sercem pragnąłem, aby moi starzy wzięli z nich przykład.

Oczarowany hipnotyzującym zachowaniem nowego kolegi, coraz odważniej stawiałem samodzielne kroki na nieznanym mi dotąd kontynencie niezależnego życia. Papieros znalazł stałe miejsce w moich ustach, a zachowania przyjaciela dokładnie kopiowałem i o ile tylko to było możliwe, rzetelnie odtwarzałem jako własne. Czułem, jak pętla jego wpływów wolno, krok za krokiem, zaciska się wokół mojej dziecięcej niewinności. Ten nieposkromiony arogancki chłopak stał się moim idolem, animatorem i dostawcą wszystkich nieznanych dotąd smaków. Kusił niczym zły duch, wprowadzał w życie uczucia i pragnienia, na które nie byłem odporny, przed którymi nie potrafiłem się obronić. Jednak, pomimo ślepej fascynacji, czasem docierało do mnie, że podążam za niewłaściwą osobą. Widziałem w nim dobro i zło, chociaż nie potrafiłem tych dwóch rzeczy od siebie oddzielić, gdyż wszystko zlewało się w jedną szarą masę. Kiedy jego okrucieństwo stawało się wyraźne, próbowałem uciec. Lecz na krótko. Znajdował mnie bowiem i ze złowieszczym uśmiechem zagarniał ponownie w sidła, o nic nie pytając.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Nadeszło Boże Narodzenie. Wprawdzie w domu mojego przyjaciela z powodu statusu rodziny komunistycznej święta religijne nie były przestrzegane, jednak prezentami sowicie się obdarowywano, nazywając ten proceder „podarunkami od Dziadka Mroza”.

W świąteczny poranek zadzwonił telefon. Bogdan wrzasnął w słuchawkę:

– Dostałem w prezencie psa!

– Jakiego psa? – zapytałem ze zdziwieniem.

– Prawdziwego wilczura! – krzyknął podniecony. – Przychodź do mnie.

– Zgłupiałeś? – odparłem. – Przecież są święta.

– No to co? Przychodź. Będziemy tresować szczeniaka.

– Nie, nie mogę – zacząłem się bronić. – W święta siedzimy w domu i odwiedza nas cała rodzina.

– A po co? – zapytał zdumionym głosem.

– Jak to po co? – powtórzyłem pytanie, dziwiąc się, że on nie rozumie tak normalnej rzeczy, po czym dodałem trochę poirytowany: – Bo są święta.

– Do nas nikt nie przychodzi. Moi starzy poszli gdzieś do znajomych na brydża, a ja zostałem z psem. Myślałem, że ty do mnie wpadniesz.

– Może i wpadnę, ale dopiero po świętach. Teraz to nawet nie mam co pytać, czy mi pozwolą…

– Szkoda – odparł z prawdziwym smutkiem w głosie. – Zobaczyłbyś, jaki fajny jest mój Ciapuś.

– Nazwałeś go Ciapuś?

– Nie, jeszcze nad tym myślę… Chyba wypada tak jakoś poważniej, bo to przecież jest wilczur. Nie powinno się go nazywać Ciapusiem jak zwykłego kundla.

Zazdrościłem mu, ponieważ sam od dawna pragnąłem mieć choćby małego psiaka. Ale rodzice zawsze znajdowali jakieś przeszkody i moje marzenia szły w siną dal. Z niecierpliwością oczekiwałem więc chwili, gdy będę mógł odwiedzić przyjaciela. W końcu, gdy skończyły się święta, poszedłem do niego najwcześniej, jak tylko mogłem. Otworzył mi drzwi z szeroko uśmiechniętą gębą.

– Właź, nikogo nie ma! – W tym momencie z pokoju wybiegła puszysta kulka, witając mnie powarkiwaniem i szczekaniem.

– Widzisz, jaki z niego będzie dobry pies? Wytresuję go tak, że nikomu nie przepuści. Teraz to jeszcze głupi, ale za kilka miesięcy, gdy pójdę z nim ulicą, wszyscy będą mi ustępować miejsca na chodniku.

Nie odpowiedziałem, myśląc tylko, że chyba fajnie mieć takiego wielkiego wilczura, którego wszyscy się boją. Chociaż teraz szczeniak był przemiły i nie wzbudzał nawet w najśmielszej wyobraźni myśli o przyszłym zagrożeniu. Natomiast pokój Bogdana wyglądał jak śmierdząca stajnia. Podłogę pokrywały rozrzucone dookoła gazety, przysłaniając kałuże i sterty psich odchodów. Bogdan wskoczył ze swoim prezentem do łóżka w zmiętą, brudną pościel, pławiąc się beztrosko w tym cuchnącym gniazdku, po czym, uśmiechnięty od ucha do ucha, zapytał:

– No… i jak ci się podoba mój pies?

– Fajny jest – odparłem lakonicznie.

– Chciałbyś mieć takiego, nie?

– Pewnie. Ale starzy się nie zgodzą.

– A dlaczego?

– A dlatego! – Pokazałem palcem na kałuże i zapytałem: – Nie sprzątasz po nim?

– Kazali mi, ale wywaliłem ich z pokoju. Jutro przyjedzie służąca, a teraz jakoś przetrwam. – Rozejrzał się wkoło i stwierdził: – Nie jest najgorzej.

Wzruszyłem ramionami na znak, że jest mi wszystko jedno.

– No to co, masz już imię dla niego? – zapytałem.

– Jeszcze nie jestem pewien, ale chyba nazwę go Dingo.

– A dlaczego Dingo?

– Dlatego że jest wilczurem. Jak dorośnie, będzie duży i groźny. Taki sam, jak dziki pies dingo z Australii.

– To w Australii są dzikie psy? – zapytałem naiwnie.

– Tak, są, durniu! – wybuchnął rozdrażniony tym pytaniem. – Na pewno nie wiesz nawet, gdzie jest Australia!

Byłem tak przestraszony jego reakcją, że mruknąłem tylko pod nosem:

– Nie, nie wiem, gdzie to jest.

Podszedł do biurka, na którym piętrzyły się różne papiery, spod ich stosu wyciągnął atlas. Otworzył i wskazując palcem na kulę ziemską, wykrzyknął:

– Tu jest, durniu, Australia! Tutaj żyją dzikie psy dingo i kangury! I wiele innych ciekawych zwierzaków! Baranie jeden!

Tak się przestraszyłem jego krzyku, że natychmiast pomyślałem o ucieczce. Spostrzegł to, więc klepnąwszy mnie po ramieniu, powiedział:

– Czego się, gówniarzu, obrażasz?! – I normalnym głosem dodał: – Zapomniałem, że w szkole jeszcze się o tym nie uczyłeś… No i mamy imię dla psa! – stwierdził po chwili z tryumfalną miną. – Teraz powinniśmy to bydlę ochrzcić. Ty będziesz jego ojcem chrzestnym.

– A matki chrzestnej nie potrzebujemy? – zapytałem.

– A po co nam matka?! Wystarczy ojciec. I zapamiętaj sobie, że jako chrzestny będziesz musiał przynosić mu co jakiś czas kawał kiełbachy. Rozumiesz?

– Tak, rozumiem – odparłem zmieszany narzuconym na mnie obowiązkiem.

– To dobrze, bo już myślałem, że będziesz próbował się wykręcić.

Stanął na środku pokoju, myśląc nad czymś intensywnie. W końcu zapytał:

– Widziałeś, jak w kościele chrzczą dzieciaki?

– Tak, widziałem, i to wiele razy – odparłem z dumą, że wiem coś, o czym on nie ma zielonego pojęcia.

– To opowiadaj – rozkazał.

– No wiesz… tam jest ksiądz, wszyscy przychodzą, stają wokół chrzcielnicy…

– Wokół czego?! – wykrzyknął zdumiony.

– No mówię. Chrzcielnicy.

– Co to jest ta chrzcielnica?

– To taka duża miska, nad którą ksiądz trzyma dziecko i polewa je wodą – odparłem.

– I to wszystko?

– Nie. Jeszcze wypowiada jakieś zaklęcia czy coś. Ale ja tego, co ksiądz mówi, nie pamiętam – przyznałem trochę strwożony, obawiając się nowego wybuchu złości.

– Z tobą to tak zawsze, niczego nie pamiętasz. Po co ty tam chodzisz, jeśli zaraz wszystko zapominasz?

Nie odpowiadając, spuściłem głowę, zawstydzony jego uwagami. Widocznie zauważył moje zakłopotanie, bo już łagodniej stwierdził:

– Jakoś to będzie. Mam nadzieję, że Pan Bóg nie pogniewa się na nas, gdy coś spieprzymy.

– To ty chcesz po kościelnemu? Myślę, że tak nie wolno. Nigdy nie słyszałem, aby w kościele chrzczono zwierzęta – zacząłem protestować, przestraszony jego pomysłem.

– Mnie nie obchodzi, na co oni w tych zasranych kościołach pozwalają czy nie pozwalają. Ja w bajki i tak nie wierzę. Mój stary mówi, że to wszystko wymyślili księża, żeby tumanić ciemniaków. Rozumiesz?

– Nie – odpowiedziałem szczerze.

– Nic nie szkodzi, jeszcze kiedyś zrozumiesz. A teraz zabierajmy się do roboty – rozkazał.

Pomysł użycia obrzędu religijnego wobec zwierzaka napełnił mnie uczuciem zabobonnego strachu. Kościół i Bóg byli tak wielcy i przerażający, że myśl o chrzczeniu psa napawała trwogą, jednak bałem się sprzeciwić, dlatego tylko w myślach krzyczałem: „Panie Boże, wybacz mi!”.

Bogdan, widząc moje niezdecydowanie, na swój sposób objaśnił tę koncepcję:

– Wiesz, gdy go ochrzcimy, to jak zdechnie czy coś mu się stanie, pójdzie do takiego psiego nieba. Przecież sam mówiłeś, że boisz się oglądać gołe baby, bo Pan Bóg pośle cię do piekła. To co myślisz, że ten twój Bóg tylko ludzi wrzuca do piekła? Zapewne psy też tam idą. Przecież są dobre psy i złe psy. A my po kościelnemu polejemy go wodą, pomodlimy się nad nim i będzie dobry pies. No nie?

Nie odpowiedziałem, kiwnąłem jedynie głową na znak zgody.

– To chodź, wsadzimy Dinga do wanny! Eee… to znaczy do chrzcielnicy. Ja będę księdzem, więc muszę nałożyć sutannę. O, matki szlafrok będzie całkiem dobry. – Zdjął z wieszaka długi szlafrok, podciągnął go trochę i przepasał paskiem.

– I co? Wyglądam jak ksiądz? – zapytał, robiąc przy tym dostojną, świątobliwą minę. Rozbawił mnie, parsknąłem śmiechem i odparłem:

– Nie. Wyglądasz jak sam biskup.

– To dobrze. Chrzest będzie ważniejszy. A teraz przyprowadź swojego chrześniaka – rozkazał wzniosłym głosem, naśladując księdza.

Pies, jakby przeczuwając, co się święci, wlazł pod łóżko i gdy chciałem go stamtąd wyciągnąć, wyszczerzył na mnie ostre ząbki z groźnym powarkiwaniem.

– Musisz mi pomóc, bo nie chce iść! – krzyknąłem.

– Z tobą to tak zawsze. Niczego nie potrafisz zrobić sam! – Bogdan wpadł do pokoju i chwycił psa za skórę na karku. Pomimo zdecydowanych protestów szczeniaka zaniósł go do łazienki, po czym bezpardonowo wrzucił do wanny. Spoglądając mi pogardliwie w oczy, poirytowanym głosem powiedział:

– Tak się to robi! A teraz bierzmy się do chrztu. Jako ojciec chrzestny przeżegnaj się, bo zaczynamy.

Posłusznie wykonałem znak krzyża, Bogdan zaczął mruczeć coś pod nosem, udając, że się modli. Następnie zrobił jakieś znaki na ciele psiaka, który, skomląc, próbował wyrwać się z niewoli.

– Trzymaj mocniej, bo widzę, że diabeł z niego wyłazi albo jakieś inne licho. Teraz będę go święcił wodą… – Wziął do ręki prysznic i zaczął polewać psa, zawodząc przy tym jakby religijną pieśń.

Pies skowyczał, warczał, szczerzył zęby. A przede wszystkim pragnął wydostać się z wanny. Unieruchamiając go ze wszystkich sił, zacząłem błagać:

– Bogdan! Pomóż, bo już dłużej nie dam rady!

Mój kolega zaprzestał dalszych ceremonii i nie dając wyskoczyć z wanny dzikiemu konwertycie, chwycił go tak niefortunnie, że szczeniak niczym błyskawica zatopił ostre ząbki w jego ręce. Bogdan zawył z bólu i chwyciwszy psa za gardło, zaczął go dusić. Pies zacharczał, nie mogąc złapać powietrza, a jego pan wrzasnął:

– Ty skurwielu jeden! Wypruję ci flaki! – Po czym otworzył drzwi, zbiegł po schodach i wyrzucił ociekającego wodą psiaka jak szmatę na śnieg i mróz. Wrócił blady i wściekły. Rękę miał zakrwawioną. Podstawił ją pod kran i obmył ranę, sycząc z bólu.

Nie miałem odwagi się odezwać, było mi żal Bogdana, ale myśl o biednym, małym i mokrym szczeniaku sterczącym na siarczystym mrozie też nie dawała mi spokoju. Wreszcie zdobyłem się na śmiałość i zaproponowałem cicho: