Wykształciuch w szparagach - Mirosław J.K. - ebook

Wykształciuch w szparagach ebook

Mirosław J.K.

5,0

Opis

Opowieść o trzech granicach: kraju, życia i miłości

Romek – magister z wykształcenia, inżynier z zawodu, wojownik z natury – chce wyjechać do Niemiec, by zmienić swoje życie. Ma jasny plan: zarobić wystarczającą ilość pieniędzy, by wyjść z długów i zakończyć swój nieszczęśliwy związek. Z wielkim bólem zostawia we Wrocławiu dwoje dzieci.

Gdy rozpoczyna podróż, zderza się ze ścianą ludzkich frustracji, uzależnień, ale też z dyskomfortem pracy poniżej swoich kwalifikacji. Każdy dzień na obcej ziemi i każda podjęta przez niego decyzja otwierają przed nim kolejne drzwi prowadzące do… nieuniknionej porażki. Romek powoli przestaje wierzyć, że los w końcu się odmieni. I wtedy na jego drodze staje właściwa kobieta, która chce mu pomóc raz jeszcze uwierzyć w siebie… Ale czy nie jest na to za późno?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mirosław J.K.

Wykształciuch w szparagach

Kalinie i Miłoszowi

Wstęp

– Kto to był?

– Kolega ze szkoły. Kiedyś się we mnie kochał.

– Widzisz, gdybyś wyszła za niego, teraz byłabyś właścicielką restauracji.

– Nie, Barack. Gdybym za niego wyszła, on teraz byłby prezydentem.

To dialog pary prezydenckiej, Michele i Baracka Obamów, który można przeczytać w książce autorstwa pierwszej damy Becoming. Moja historia. Wymiana zdań, która potwierdza prawdę o słynnym powiedzeniu, że za sukcesem każdego spełnionego mężczyzny stoi odpowiednia kobieta. Jednak czy ktoś zauważył, że za tą odpowiednią kobietą pojawia się jej wspierający ojciec?

Zauważył czy nie – to temat na zupełnie inną opowieść. Tymczasem bohater naszej historii będzie planował w końcu przekazać tę prawdę swojej ukochanej, ale zanim to nastąpi, czeka go wiele przygód, awantur, rozczarowań i niedogodności.

Kilka zdań o niedogodnościach.

Dużym dyskomfortem psychicznym jest podjęcie pracy poniżej swoich kwalifikacji. Inną niedogodnością jest rozłąka z rodziną. Walka z samotnością. Tęsknota za dziećmi. Tęsknota dzieci za rodzicem, którego nie ma. Nikt, kto kocha, nie powinien doznawać długoterminowej tęsknoty. Ona niszczy relacje. Oddala. Powoduje, że dzieci dorastają w oddali, tej fizycznej i uczuciowej. W skrytości walczą z niezrozumiałymi uczuciami, które rozszarpują ich młode dusze. Tłumią w sobie frustrację, której źródła nie potrafią zidentyfikować. Identyfikują się ze wszystkim, co smutne. Z tym wszystkim, co je wypełnia.

Szczególną niedogodnością jest zderzenie z ludzkimi charakterami, z którymi jest nam nie po drodze. Jak to w życiu. Obcowanie z takimi typami osobowości w jednym obcym aucie czy pod jednym dachem stanowi nie lada wyzwanie.

To wybory ludzi, którzy wyjeżdżają za granicę po szybki, tymczasowy zarobek. Z wielu powodów. Na liniach montażowych zakładów produkcyjnych Szwecji, Niemiec, Belgii czy Holandii można spotkać magistrów różnych specjalności. Spotkałem magistra historii, biotechnologii, leśnictwa i architekta krajobrazu. A mówi się, że kwiat inteligencji nie wyjeżdża do pracy w kraju kwitnących tulipanów i zabytkowych wiatraków. Wyjeżdża. Za kasą, oczywiście. Bo w Polsce ludziom wykształconym proponuje się pensje dla singli, którzy już w wieku dwudziestu lat z założenia mają własne mieszkania, samochody oraz oszczędności.

Na tym ostatnim kraju skupimy się w naszej opowieści.

Do Holandii… Wróć… Od pierwszego stycznia 2020 roku do Królestwa Niderlandów przyjeżdżają ludzie szukający także przygód i dostępu do używek, które w naszym kraju można kupić tylko na czarnym rynku. Są też i tacy, którzy z dostępności narkotyków uczą się korzystać, będąc już na miejscu. Czy jest coś złego w używkach? Nie mnie to oceniać. Dopóki ktoś pod ich wpływem nie pośle na tamten świat osoby dla Was bliskiej, drodzy Czytelnicy, dopóty pozostaniecie obojętni. Mój kuzyn tak skończył. Zostawił zrozpaczoną żonę. Osierocił dwoje dzieci. Wyjechał, żeby zarobić na ich utrzymanie. Pojawił się o niewłaściwym czasie wśród nieodpowiednich ludzi i w obcym miejscu.

Pewien młody człowiek, dobrze mi znany, uzależnił się od dopalaczy. Zatracił się też w hazardzie, przez co stracił dom, rodzinę. Wylądował na ulicy czy, jak kto woli, pod mostem. Może to spotkać każdego z nas. Człowiek w odmiennym stanie świadomości nie kontroluje siebie i ten realny świat postrzega inaczej. Robi rzeczy, których nie dopuściłby się, gdyby był wolny od środków odurzających. Spotkałem ludzi, którzy mówili wprost o tym, że nawet palenie trawy uzależnia. Mieszanie z innymi, w tym z twardymi narkotykami, z alkoholem, kończy się tragedią. Niektórzy próbowali to rzucić.

Dlaczego?

Dlatego, żeby być bliżej realnego świata. Być… żyć, czuć, tu i teraz. Żeby nie znaleźć się w niewłaściwym miejscu wśród ludzi, którym się wydaje, że grają w kolejną strzelankę. A ich ofiarami padają realni ludzie, mimo że w ich świadomości wyglądają na animowane twory rodem z gier komputerowych. Albo bawią się w uliczny rajd ulicami naszych miast, rozbijając po drodze samochody, które w ich poczuciu są częścią gry wideo. A to rozbite zostaje Twoje, Czytelniku, wychuchane, wypolerowane, kupione za gotówkę lub na kredyt ukochane auto. Smutne, ale prawdziwe. Zupełnie jak w tekście utworu, napisanego i wykonywanego przez Jamesa Hetfielda, frontmana grupy Metallica: Sad but true. Smutne, ale prawdziwe, gdy omotany narkotykami człowiek nie patrzy na świat swoimi oczami, bo staje się kozłem ofiarnym nałogu.

I co wtedy z tym zrobisz, Czytelniczko? Czytelniku?

Najlepszą przestrogą jest przekonać się o wszystkim na własnej skórze. Czego nie polecam. Dlatego tak tutaj mędrkuję. Dzięki temu mam czyste sumienie. Może kogoś dzięki temu uratuję.

Ostrzeżenie

Opowiadanie, które trzymasz w ręku, to fikcja literacka upstrzona pewnymi faktami.

Imiona i tożsamości bohaterów zostały zmyślone lub zmienione.

Fikcyjna jest nazwa firmy.

Miejscowości tu wymienione można odwiedzić w każdej chwili.

Lepiej nie jeść przy tej lekturze.

I żeby nie było, że nie ostrzegałem.

Autor

I

Smutne, ale prawdziwe

I’m your life I’m the one who takes you there

Hey! I’m your life I’m the one who cares

They, they betray

I’m your only true friend now

[…]

I’m your dream, make you real

I’m your eyes when you must steal

I’m your pain when you can’t feel

Sad but true

I’m your dream, mind astray

I’m your eyes while you’re away

I’m your pay while you repay

You know it’s sad but true

[…]

Do(do) my work

Do my dirtywork, scapegoat

Do (do) my deeds […]

Metallica, fragmenty utworu Sad but true

Rozdział 1

Szparagi

Romek siedział na przednim siedzeniu busa, wciśnięty między pasażera obok niego a drążek zmiany biegów. Było mu ciasno, choć nie był jakimś osiłkiem. Ot, przeciętnie szczupły facet z bardzo widocznymi bicepsami. Odziedziczył je wraz z nazwiskiem. Zawsze podziwiał dziadka od strony ojca, którego bicepsy pierwsze rzucały się w oczy. I żaden ciuch nie był w stanie ich ukryć. Nie ciemne brązowe oczy. Nie kręcone siwe włosy czy krzaczaste brwi albo szerokie ramiona, tylko właśnie rozrośnięte bicepsy, które sprawiały dziadkowi kłopoty z doborem garderoby. Przez co niektóre marynarki czy koszule musiał mieć szyte na miarę. Romek od małego siłował się z dziadkiem na rękę. Wyjątkowo nie lubił podawać mu dłoni na przywitanie, bo ten miał zwyczaj zamykać ją w stalowym uścisku. Romek często pytał dziadka, skąd się biorą takie mięśnie. A on odpowiadał, że to taki rodzinny dar. Opowiadał czasami wnukowi, że jego z kolei dziadek też miał takie bicepsy. I dziadek dziadka również. Dodatkowo starszy pan nigdy nie rozstawał się ze swoim ściskaczem i przy okazji każdej wizyty dawał wnukowi, żeby sobie poćwiczył ściskanie, przy czym mówił, że odziedziczone dary należy rozwijać i chronić. Nie było orzecha, którego by nie rozgniótł w palcach, czy kija, którego by nie złamał w dłoni. Romek miał w podstawówce przez to dziedzictwo ksywę „Papaj” – od bohatera kultowej kreskówki, jedzącego namiętnie szpinak. Chociaż tamten miał przerośnięte przedramiona, a nie bicepsy. No cóż. Na początku bardzo go drażniło, że aż tak się wyróżniał spośród rówieśników. Ale z czasem docenił odziedziczony dar. Fajnie jest móc bez wysiłku odkręcić każdy słoik czy zapieczoną śrubę. Za wyglądem jego ramion szła też odpowiednia siła. Tymczasem siedział tak z plecakiem wciśniętym między kolana. Przed oczyma miał jeszcze obraz płaczącego synka, który wyrywał się matce z rąk na widok ojca wsiadającego do samochodu. Córka wtórowała młodszemu bratu, krzycząc głośno: „Tatuuusiuu!”. Na wspomnienie płaczących dzieci chciał cisnąć tym plecakiem, wyjąć dopiero co poukładane torby z bagażnika i nigdzie nie jechać. Siedział jednak i wstrzymywał łzy tłoczące się przed powiekami.

– Pokieruje mnie pan do autostrady? – zapytał kierowca, przyglądając się ukradkiem ramionom Romka.

– T-tak – odpowiedział Romek, walcząc ze wzruszeniem. – Proszę skręcić w lewo, potem w prawo i trzymać się tej drogi aż do poprzecznej.

– Super – podziękował kierowca. – Na długo pan jedzie do Niemiec?

Cholera, jest w tym samochodzie jeszcze siedmiu pasażerów, daj mi chłopie spokój, ja ryczę… dusza mi się zalewa łzami… Chcę się wyryczeć…

– Nie wiem, jadę do pracy po znajomości… Do siostry.

– Aha, bo ja, wie pan, jeżdżę już…

Romek przestał słuchać, co mówi kierowca. Zapadł w dziwne odrętwienie. W głowie odtwarzał film z ostatnich wydarzeń. Kłótnie z Anką o wszystko, płaczące dzieci, komornik w drzwiach, zaklejone taśmą komorniczą meble, samochód sprzedany za bezcen… I zadowolony nowy nabywca. A wszystko przez pewnego dupka. Kolegę, tfu… Taaaaaaaa. „Zwalniam cię” – brzmiało w uszach Romka. „Jesteś beznadziejny. Nawet pracy nie potrafisz utrzymać”. „Co ja dzieciom dam jeść?” – gderała Anka, mimo że jako osiedlowa stomatolog zarabiała całkiem dobrze, choć na lewo. Napisał nawet SMS-a do siostry: „Julita, ratuj. Jak nie znajdę pracy, rzucę się pod pociąg. Nie mam już co sprzedać. Bank zajął mieszkanie Anki i jej gabinet, musimy się wyprowadzić…”. Potem była przeprowadzka za resztę oszczędności, wynajem mieszkania. Jeszcze nie zdążyli rozpakować kartonów, a tu – puk-puk, komornik: „Dzień dobry…”.

– …no i teraz kupuję nowego busa. Za gotówkę – kontynuował kierowca. Ale ponieważ nie znalazł w Romanie dobrego rozmówcy, zagadał coś do starszej pani siedzącej tuż za nim.

Pani wysiadała w Berlinie, jechała do siostry, która wyszła za Niemca tuż przed końcem wojny. Kiedyś Roman aż by podskoczył na brzmienie takich opowiadań. Czas II wojny światowej, perypetie ludzi, którzy przez to przeszli – uwielbiał słuchać tego typu historii. Teraz jego umysł coś tam tylko odnotował: Berlin, przed wojną, ślub… tyle. „Ślub? Jaki ślub? Z Anką? W życiu! A może ona na to czeka?” – podpowiadała Julita. „Może czeka, aż jej się oświadczysz”.

Romek stwierdził swego czasu, że siostrę ma od zawsze, ale dopiero teraz, w dorosłym życiu, zaczyna ją poznawać. Dużo rozmawiali w ostatnie święta Bożego Narodzenia. To ciekawe doświadczenie, wspominać wspólnie z siostrą dawne czasy. Mieszkaliśmy pod jednym dachem, w tym samym okresie, a każde z nas pamięta różne wydarzenia inaczej. Było dużo powodów do śmiechu. Oj, było… Spędził święta w Niemczech, bo uciekł przed Anką. Miał dość. Miał odejść, ale stało się inaczej. Wrócił i za dziewięć miesięcy urodził się jego syn Kacper. I tak minął rok. Na zwolnieniu chorobowym po załamaniu nerwowym. „Ma pan objawy lękowe, pourazowe” – stwierdziła sympatyczna pani doktor, specjalistka od chorób duszy. Mam jeszcze coś – pomyślał. Mam chęć urwać łeb temu dupkowi, który mnie zwolnił. Z dnia na dzień. „Cześć, Romek. Możesz do mnie wpaść? Pogadamy” – wspominał Romek. „Zwalniam cię” – brzmiało mu w uszach. Mnie, najlepszego handlowca w tej zasranej firmie, z najlepszymi predyspozycjami do kierowania zespołem tych pijaków i obiboków. „Zwal-niam-cię” – grzmiało Romkowi w głowie. „No, skoro już nie pracujesz, to możesz mi zwolnić biurko. Nie będzie ci potrzebne” – dobiła go Anka po powrocie. Nie ma to jak kochająca, wspierająca kobieta, psiakrew!

Tydzień temu zadzwonił szwagier, że jest robota.

– Wsiadaj w busa i przyjeżdżaj. Browar już chłodzę – zachęcał.

Romek po skończonej rozmowie wyjął torbę i zaczął się pakować.

– Co robisz? – spytała Anka.

– Pakuję się i wyjeżdżam do pracy. Mam dość tej biedy, słuchania ciebie, pożyczania kasy po rodzinie i sąsiadach. Jak wrócę, pogadamy poważnie o rozstaniu. To nie ma sensu. Anka, to nie ma sensu.

– Ale ja tu zostanę? Sama z dziećmi?! Jak ja sobie poradzę? Bez nikogo? – zawodziła Anka.

Romek nawet na nią nie patrzył.

– Wyjdź – powiedział. – Wyjdź i nie przeszkadzaj, jak nie masz czasu pomóc. Nie przeszkadzaj. Wyjdź i zamknij drzwi z tamtej strony – powtórzył.

– Tatusiuuu, co robis? – Romek nie zauważył, że jego córka została i przyglądała się ciekawie dużej torbie, otwartej szafie i jej zawartości.

– Jadę, kochanie, do cioci Julity, wiesz?

– Ja tes chce, ja tes pojade.

Pojedziemy razem, maleńka, i nigdy nie wrócimy. Romek mocno przytulił dziewczynkę. Poprosił ją, żeby mu coś narysowała na wyjazd, i zabrał się za pakowanie.

Córkę Różę ubóstwiał. Od początku, od dnia jej narodzin, spędzali ze sobą mnóstwo czasu. Chodzili na spacery, odkrywali nowe rzeczy, podziwiali księżyc, podglądali sowy, uczył ją rozróżniać ogrodowe kwiaty. Pamiętał jej pierwsze słowa, ulubione „ecie”, które było dla Róży rodzajem interpunkcji i sposobem na zakończenie zdania. Najfajniejsze zdanie, jakie zapamiętał z tamtego czasu, brzmiało: „Oj, nunu pani jałjał, ecie”. Tak powiedziała, gdy usłyszała wierszyk o pani, która pogroziła kotkowi za zbite jajko.

Bardzo byli przez to ze sobą związani. Gdy na świecie pojawił się Kacper, Romek angażował się tak samo w wychowywanie obojga dzieci.

Wygląda na to, że z Kacprem nie spędzę tyle czasu – pomyślał. Nie będę notował jego pierwszych słów i zdań… To smutne. Mógłbym napisać książeczkę o swoich dzieciach – myślał dalej. Gdybym zebrał wszystkie zapamiętane i zapisane wypowiedziane przez nie zdania i słowa. Niech by miały pamiątkę na wieczność!

Teraz siedział w busie w drodze do pracy. Za chlebem. Jutro miał jechać ze szwagrem do ich znajomego w Leverkusen. Nic wielkiego, praca w magazynie na wózku widłowym za jakieś 12 euro za godzinę. Pomyślał, że Kacper jest w wieku, kiedy zacznie wypowiadać swoje pierwsze słowa, a jego przy tym nie będzie, i posmutniał.

Podróż jakoś mijała. Pierwszy postój w Berlinie nastąpił bardzo szybko. Romek wysiadł, by rozprostować kości, po czym popatrzył bezmyślnie na telefon. „Jak tam, braciszku, o której wyjechałeś?” – przeczytał SMS-a od siostry. Od Anki nic. Zapytam później, jak dzieci znoszą ten mój wyjazd, czy długo płakały – postanowił. Wrócił do busa, a pojazd ruszył dalej. Nie pamiętał kolejnych przystanków. Za którymś razem mógł przesiąść się do tylnego rzędu i dzięki temu rozprostować nogi. Przypomniał mu się ostatni sen. Ten na kanapie w salonie. Był wieczór i jechał rowerem polną drogą. Dookoła było ciemno. Drogę oświetlała tylko lampa ledowa. Taka tania, z marketu. Ten snop światła wystarczał może na oświetlenie dwóch metrów z przodu. I nagle, w mgnieniu oka, nie wiadomo kiedy zrobił się dzień. Stał z rowerem przy jakiejś ulicy z niemiecką nazwą na tabliczce. Wokół było pełno ludzi. Coś mu podpowiadało, że przejechał pięćset czterdzieści sześć kilometrów. Miał ten dystans przed oczami. I trasę. Przez Jelenią Górę, czeskie miejscowości i w to miejsce, w którym był. Niby w południowo-wschodnich Niemczech. Dziwne. Sen o drodze nocnej był czarno-ledowy. Dosłownie. I to kolorowe przebudzenie w miejscowości bez nazwy. Niemieckiej miejscowości, przez którą przechodziła granica. Tak jakby granice dwóch, a nawet trzech państw stykały się w tym miejscu, w którym się zatrzymał. Najbardziej niesamowitym dla niego przeżyciem było to odczucie zaśnięcia we śnie. Usnąć na rowerze i obudzić się po przejechaniu ponad pięciuset kilometrów można tylko w marzeniach sennych.

Odpisał siostrze, że wyjechał po siódmej, że jest mniej więcej w połowie drogi, że ma dużo toreb i nie może doczekać się końca podróży. Wysłał też SMS-a do Anki z zapytaniem, jak dzieci zniosły jego wyjazd. Długo płakały, Kacper szukał cię po całym mieszkaniu. Róża uspokoiła się po godzinie. Teraz też pyta, kiedy po nią wrócisz – przeczytał tuż przed dojazdem na miejsce.

***

– Cześć, braciszku – przywitała go wylewnie Julita, gdy tylko wysiadł z samochodu.

– Cześć, siostruś. – Uścisnęli się serdecznie. – Zobacz, ile gratów przywiozłem. – Romek wskazał na bagażnik.

– Uciekłeś z domu czy jak? – zażartowała siostra.

– To wszystkie torby są pana? – zapytał kierowca

– Mmhmm… oprócz tej pomarańczowej. Aaa, jeszcze flaszka wina pod siedzeniem.

– Dobra. Idę poszukać. – Kierowca zanurkował w aucie. Ostatni pasażer wyszedł na papierosa i przyglądał się biernie całej tej scenie.

Kierowca za chwilę wrócił z butelką w dłoni i wręczył ją Romkowi. Ten od razu przekazał ją siostrze.

– To od twojego teścia – powiedział. – Do widzenia – zwrócił się do kierowcy i pasażera, który właśnie skończył palić.

– Do widzenia… – odpowiedzieli prawie równocześnie obaj panowie.

– Jula, poczekaj chwilę przy tych torbach, zabiorę te ciężary chociaż pod drzwi i zaraz przyjdę, dobra?

– Dobra. Nigdzie się nie ruszam – uśmiechnęła się.

Po kilku minutach siedzieli już w kuchni. Romek jadł przepyszny krupnik, a Julita rozpakowywała zamówione artykuły z polskich sklepów.

– Ale będziemy mieć wyżerkę. – Uśmiechała się pod nosem. – Lubię, jak lodówka jest pełna. Wiesz co, braciszku? Wieczorem znajomi przyjdą na grilla. Roman już coś tam przygotował. Dobrze to ty nie wyglądasz, może zdrzemnij się trochę, co? – zaproponowała.

– Aha… To ci Polacy, z którymi spędzaliście razem sylwestra?

– Tak, Marek z Martą i dziećmi.

– Fajnie, że ich poznam… Wiesz, słabo spałem ostatnio przez ten stres cholerny. Zaraz ci tu padnę. A Roman kiedy wraca z pracy?

Roman, mąż Julity, to fajny facet. Dobrze im ze sobą. A Halinka, ich córka, dopełnia tego szczęścia. W zasadzie to przez nią albo dzięki niej Romek stał się jakiś wrażliwszy na dzieci. Kto wie, może dlatego urodzili się Róża i Kacper?

– Za około dwie godziny. Ja za chwilę idę po Halinkę do szkoły, a ty idź się połóż.

– Okej, to idę się walnąć – rzucił i poszedł.

Dobrze, że choć moja siostra jest szczęśliwa – pomyślał. Pierwszy mąż i od razu strzał w dziesiątkę. I proszę. Dwóch Romanów w rodzinie. Może za długo żyłem jak wagabunda i dlatego z Anką mi się nie układa? A może po prostu do siebie nie pasujemy? – zastanawiał się.

Spał jakieś dwie godziny. Obudziła go Halinka szczebiocąca coś do swojej mamy. Znajdowały się gdzieś pomiędzy holem a kuchnią.

– …ale wujka chcę zobaczyć – Jej głos brzmiał, jakby protestowała.

– Wujek śpi. Wstanie, to go zobaczysz. Idź i pilnuj, czy goście nie idą.

Goście zaraz przyszli. W międzyczasie dotarł również Roman. Krzątał się po podwórku przy grillu. Do Romka dochodziły głosy rozmów i przyjemny hałas przygotowań.

– Chyba zgłodniałem po tym krupniku. – Romek uśmiechnął się na myśl o dobrym jedzeniu i chłodnym browarze. Gdy zszedł na dół, wszystko było już przygotowane. Dla przyzwoitości wyciągnął z torby butelkę czerwonego wina.

– To dla was, drogie panie – powiedział z uśmiechem i przekazał butelkę z Chile na ręce Marty. Nowi znajomi Julity i Romana okazali się bardzo zabawną parą. Ich dzieci również. Dokazywały z Halinką. Dorośli rozmawiali sobie o tym, co w kraju. Jak im się żyje w Niemczech. Dzieci biegały i zaznaczały swoją obecność. Romek krążył myślami wokół Kacpra i Róży. Już tęsknił, a przecież dzisiaj, jeszcze tego samego dnia, je widział. Nadal czuł na dłoniach dotyk ich włosków.

Goście poszli do domu po północy. Siostra ze szwagrem jeszcze rozmawiali, skupiając się na sprawach związanych z pracą dla Romka. W poniedziałek pojadą rozmawiać ze swoim znajomym i pewnie następnego dnia już będę pracował – powiedział Romek sam do siebie.

Sobotę spędzili na różnych domowych pracach. Siostra z mężem grandzili z piwem w piwnicy, robiąc przy okazji porządki. Śmiali się, że nie wiadomo czy zimowe, czy wiosenne, bo to koniec kwietnia i na jedne trochę za późno, a na drugie za wcześnie. Wieczorem pojechali nad pobliskie jezioro, a w niedzielę zwiedzali Düsseldorf. Romek stwierdził, że nie ma czego się w Polsce wstydzić. Takim miastom jak Poznań czy Wrocław niczego nie brakuje w zestawieniu z Düsseldorfem.

W poniedziałek od rana Roman chodził zdenerwowany, bo nie mógł się dodzwonić do znajomego w sprawie pracy dla brata jego żony.

– Dobra, szwagier. Ja jadę do roboty, a ty sobie tu rządź. Julita będzie około czternastej. Jak tylko się do tego draba dodzwonię, to dam ci znać, wiesz.

– W porządku, szwagier, wiem. Nie denerwuj się. Jedź już, bo się spóźnisz.

– Jak mam się nie denerwować? Miałem cię do niego dzisiaj zawieźć – zakończył Roman już dość zirytowanym głosem.

– No dobra, wiem. Jedź już.

Romek pooglądał telewizję. Poszedł na podwórko porozciągać się i trochę rozruszać na trzepaku. Po powrocie usiadł na kanapie, żeby poczytać książkę i nie wiadomo kiedy litery mu się rozmyły i zasnął. Śnił o tym, że… czyta książkę. Widział, jak litery przesuwają się mu przed oczami. Kartki same się przewracają, jedna po drugiej, słyszał ich szelest. Co raz szybciej i szybciej. Szum narastał, a tekst znikał. Dźwięk wydawał się nie kończyć, aż stał się nieznośny. Romek otworzył zdziwiony oczy i rozejrzał się dookoła. Szum, który go tak zaniepokoił, dobiegał z kuchni. To pewnie Julita wstawiła czajnik z wodą – pomyślał. Próbował wstać, zakręciło mu się w głowie i położył się z powrotem. Obudziły go podniesione głosy. To Julita i Roman żywo o czymś dyskutowali. Postanowił wstać i przejść się do kuchni.

– O, cześć szwagier – zareagował Roman.

– Cześć, szwagier – odpowiedział Romek. – Już jesteś? – dodał zdziwiony.

– Już? Raczej dopiero – rzucił z uśmiechem. – Chyba coś cię przytrzymało dłużej na kanapie. A może ktoś? – kontynuował żartobliwie.

– Ktoś… Taaa… Chciałbym. – Uśmiechnął się rubasznie Romek.

– Dobra, chłopaki, sio mi z kuchni – ponagliła ich Julita. – Przeszkadzacie.

– No dobra – odpowiedzieli prawie równocześnie.

– Pić mi się chce – wymamrotał Romek jakby zaspany.

– Chodź, szwagier, na browara, bo mamy do pogadania – zarządził Roman i wyszli.

Okazało się, że kolega, który miał załatwić mu robotę na wózkach widłowych w dużym sklepie przemysłowym, wczoraj stracił pracę. Temat był skończony.

– Wiesz co? Julita słyszała, że tu w pobliżu jest farma i tam potrzebują ludzi. Jest wiosna. Możemy jutro podjechać.

– Cholera jasna, ja to mam szczęście… – zmartwił się Romek. – Farma, mówisz… Ojej… – westchnął na koniec.

– Kiedyś pracowałeś na wsi, Julita mi mówiła.

– No tak, kiedyś, jakieś trzydzieści lat temu. A teraz oderwałem się od biurka i kierownicy. – Popatrzył przez chwilę na swoje dłonie. – No cóż… – przerwał na chwilę. – Spróbuję. Jedźmy tam. Ostatnio dużo grabiłem – dodał ni to poważnie, ni to w przenośni.

Następnego dnia późnym popołudniem podjechali we wskazane miejsce. Dotarli na parking, przy którym witały ich reklamy firmowego albo raczej farmowego sklepu. Zabudowania wyglądały solidnie. Podwórko było wybrukowane.

– No to co, wchodzimy? – zapytał Roman w sposób, jakby planowali napad na bank.

– Wchodzimy. Ty znasz niemiecki, ja coś tam kumam. Najwyżej dopytam po angielsku. Mamy też ręce. Działamy – powiedział z entuzjazmem Romek.

Wyszli z samochodu i skierowali się do wejścia. W budynku zastali wystrój, który łączył osiedlowy zieleniak z małym spożywczakiem. Wszystko poukładane, na swoim miejscu, z wyspą warzyw na środku. Lodówki z towarem wymagającym chłodzenia po jednej stronie pomieszczenia, towar suchy po drugiej. Owoce sezonowe, czyli w tym momencie truskawki – szklarniowe, oczywiście – ładnie poukładane. I pełno szparagów. Kilka rodzajów. Na wiele sposobów przygotowanych i pokazanych. Farma generalnie żyła ze szparagów. Panowie ustalili między sobą, kto idzie pierwszy. Romek ruszył w stronę lady i po dotarciu do kasy zapytał, z kim mógłby porozmawiać w sprawie pracy na farmie. Pani nie potrafiła porozumieć się po angielsku i zaraz Roman powtórzył pytanie w jej ojczystym języku. Pani ekspedientka wyjęła kartkę i poprosiła Romka o zapisanie numeru telefonu. Zapisał swój polski „kieszonkowy numer telefonu” – jak zwykł mawiać. Pani spojrzała na zapisany polski prefiks i zapytała, czy mamy na wszelki wypadek lokalny, zatem Roman podał swój. Podziękowali pani za rozmowę i wyszli.

Tuż za drzwiami natknęli się na kobietę, która czyściła szparagi w specjalnej maszynce i przygotowywała je do wystawienia w sklepie.

– Cześć, chłopaki – zagadnęła. – Słyszałam waszą rozmowę w sklepie.

– Cześć, dziewczyno – rzucił Roman. – Jesteś z Polski?

– Tak. Jak większość ludzi, którzy tu pracują – odpowiedziała.

– Ooo, to fajnie – ucieszył się Romek. – Ja właśnie szukam pracy.

– Mam na imię Jola – przedstawiła się kobieta, której uroda już dawno zgasła, zanim się jeszcze pojawiła.

– Cześć, Jolu – powiedzieli po kolei Roman z Romkiem.

– Jola! Masz już gotowe te szparagi?! – Usłyszeli za sobą damski głos. Od strony zabudowań gospodarskich szła szybkim krokiem dziewczyna w stroju roboczym.

– Nie wrzeszcz tak, bo mi klientów straszysz! – zawołała z uśmiechem Jola.

– Co bredzisz? Przecież to nie klienci – odparła dziewczyna. – Cześć, chłopaki, jestem Kaśka, a wy?

– Roman, Romek – przedstawili się mężczyźni.

– Jaja sobie robicie – zaśmiała się Kaśka, wyciągając dłoń w ich kierunku, którą wytarła wcześniej w spodnie. Takie gospodarskie dresy, które kiedyś służyły jej pewnie do uprawiania callaneticsu, ale teraz znalazły swoje miejsce na farmie.

– My? Jaja? Nie, ależ skąd… Jesteśmy szwagrami. – Obaj się roześmiali.

– Aha. Niech będzie. Od razu widać, że Polacy. Ty jesteś tutejszy – wskazała na Romana – a ty przyjezdny – powiedziała do Romka.

Jola stała przy maszynce i kontynuowała swoją pracę, uśmiechając się pod nosem.

– Ciekawe, jak na to wpadłaś – zastanawiał się Roman.

Okazało się, że widzieli się przypadkiem w pobliskim Lidlu. I że wpadł jej w oko, ale był tak zajęty zakupami z żoną, że na nic nie zwracał uwagi.

– A ty żonaty jesteś? – zapytała Romka.

– Ja? Oczywiście, że nie – odparł szybko Romek, zastanawiając się, jaki właściwie jest obecnie jego status.

– Ooo. To tak jak ja – podsumowała Kaśka.

– Kaśka! – Jola przerwała całą tę rozmowę. – Ja tu zajęta jestem…

– Widzę, widzę…

– To weź to, po co przyszłaś, i leć, bo zaraz będą cię szukać.

– No dobra, chłopaki, fajnie było was poznać. Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy. Trzymajcie się, biorę, co potrzebuję i lecę – rzuciła tylko i wróciła do swoich obowiązków.

– My też lecimy, trzymajcie się.

– Ej, poczekajcie – zatrzymała ich Jola. – Widziałam, że zostawiliście namiary w sklepie. Zadzwońcie jutro… albo nie. Za dwa dni. Bo będę potrzebowała ludzi do truskawek.

– Ok. Zadzwonimy.

– Do usłyszenia – zakończyła Jola

– To na razie i dzięki za rozmowę – powiedział Romek.

– Do zobaczenia – dodał Roman.

Ruszyli w stronę parkingu i zostawionego tam samochodu. Gdy wsiedli do środka, Romek zapytał:

– Ty, szwagier, a gdzieś ty poznał tę Kaśkę?

– Pojęcia nie mam. Wydaje mi się, że ją znam jakoś z widzenia. I tyle.

– Aha – podsumował Romek. – To co, mam znowu dwa dni wolnego?

– Takiemu to dobrze. Długi „łyyykend”, hi hihi, aż się prosi o grilla z browarem – zaśmiał się Roman.

– O, nie – zaprotestował Romek. – Stanowczo: dość. Dosłownie: łyk-end. Romuś. Muszę dać odpocząć swojej wątrobie, bo mi pani doktor hepatolog wyrwie ją żywcem, jak się dowie, co wyprawiam. I nic tłustego. Tylko warzywka.

– No szkoda, szkoda. Poczekamy na ten telefon i ewentualnie wtedy…

– …wtedy symbolicznie zero trzydzieści trzy. I ani łyka więcej – podkreślił Romek.

Pogadali jeszcze chwilę o pracy Romana i o tym, jak dobrze w obcym kraju pracować z lokalsami.

– Wiesz, jak nauczyłem się języka, to kto by pomyślał… odwagę mam większą. Chętniej się odzywam to tu, to tam.

– To prawda, szwagier, zacząłeś mówić po roku… ponad roku, odkąd u was byłem. Teraz szprechasz jak tubylec.

Pośmiali się jeszcze razem z tej drogi do sprawnego posługiwania się językiem i cieszyli się, że jest szansa na pracę. Ale na to były jeszcze dwa dni.

Czas, jak wiadomo, zmierza do przodu i z biegiem lat wydaje nam się, że przyspiesza. Jakby za czymś gonił. Jakby ktoś mu płacił za każdą mijającą sekundę. Praca na czas.

Dwa dni przeminęły jak pół chwili, ale nikt nie dzwonił. Romek zaczął szukać ogłoszeń na polskich stronach. Na pracę w Niemczech nie miał szans bez znajomości choćby solidnych podstaw języka urzędowego. Coś tam mu się przypominało, ale nie czuł się w nim wystarczająco dobry. Do pracy z ogłoszenia albo po znajomości mógł jednak startować. Wtedy miałby czas na przypomnienie sobie języka.

Trzeciego dnia odezwał się jego telefon. Zadzwoniła Jola, że jeszcze po południu mogą wpaść na pole, by przyjrzeć się tej pracy, a nazajutrz o szóstej rano Romek ma się stawić na farmie.

Na polu? – pomyślał Romek. Przecież truskawki będą dopiero w czerwcu, a mamy koniec kwietnia.

Gdy tylko Roman wrócił z pracy i zjadł posiłek, obaj wsiedli do auta i pojechali na spotkanie.

– Na tym drugim rondzie za tablicą mamy skręcić w lewo. Na polu powinno być widać ludzi – przekazał Romek to, czego dowiedział się przez telefon

– Dobra – odpowiedział Roman. – Tylko coś mi się wydaje, że to będą szparagi, a nie truskawki. Teraz jest sezon na szparagi.

– Z tego, co słyszałem, to mało przyjemna robota.

– Wszystkiego można się nauczyć, szwagier. Uszy do góry – pocieszał go Roman.

Skręcili w lewo według instrukcji. Już z tej odległości widzieli równe rzędy kopców ziemi przykryte jakimś materiałem i grupkę ludzi pochylonych nad nimi.

– Oto nasze szparagi – powiedział Roman.

Wysiedli z samochodu i podeszli, by przywitać się z pracującą grupą ludzi.

– Dzień dobry, my od Joli! – zawołał Roman

– O, dzień dobry, chodźcie.

Wymienili uściski dłoni. Najstarszy człowiek z grupy – Zbigniew – uśmiał się, gdy dotarło do niego, że ma dwóch Romanów przed sobą. Zapytał, który jest chętny do roboty.

– Ja – powiedział Romek.

– Chodź zatem, kolego, pokażę ci, o co w tym chodzi.

Przeszli kawałek w głąb suchego pola do odkrytego kopca. Zbigniew pokazał Romkowi dziwny, zakrzywiony długi nóż.

– To jest podstawowe narzędzie pracy. I to – wskazał nożem na metalową skrzynkę. – Tym zbieramy w toto. – Wbił nóż głęboko w kopiec obok wystającej białej główki, wykonał wyćwiczony latami pracy ruch i śmiało wyciągnął na powierzchnię białe warzywo.

– Najważniejsze jest – tłumaczył – żeby nie przeciąć korzenia. Trzymaj i spróbuj. – Podał nóż Romkowi. Ten wziął go w dłoń, wypatrzył kolejną główkę, wbił obok nóż i wyciągnął pół warzywa.

– No widzisz. Taki jest do wyrzucenia – ocenił. – Musisz nóż wbić pod lekkim kątem, wtedy nie przetniesz korzenia i wykopiesz całego „szpargla”. Spróbuj.

Roman w tym czasie też próbował swoich sił w wydobywaniu szparagów, jednocześnie paląc papierosa i rozmawiając wesoło z ludźmi.

Romek podjął jeszcze jedną próbę, teraz zgodnie z instrukcją. I tym razem wyciągnął całe warzywo.

– Aha. Pamiętaj, żeby kolanami nie opierać się o kopiec. Bo naruszony się posypie i całą uprawę trafi szlag – poinstruował go Zbigniew. – Dobra, chłopaki – powiedział do pozostałych pracowników – na tej rajce kończymy na dzisiaj. Jutro zaczynamy o szóstej rano. Bądź za dziesięć. Brama będzie otwarta – zwrócił się do Romka.

Ekipa pracowników zaczęła się zwijać z pola. Obaj Romanowie podziękowali za możliwość zapoznania się z pracą, pożegnali się uściskami dłoni i poszli w stronę samochodu.

– E, nie będzie tak źle, szwagier – zaśmiał się Roman. – Musimy tylko znaleźć ci jakieś kalosze i coś przeciwdeszczowego.

– No tak. Sprawdzę w domu w necie, jaka będzie pogoda przez najbliższe dni, bo dzisiaj już nic nie kupimy – planował Romek.

– Wiesz co, kaloszy mam dwie pary, to sprawdzimy, czy ci pasują. Najważniejszy jest pierwszy dzień, a potem się zobaczy. Wrzucimy je do bagażnika i będziesz miał na wszelki wypadek.

Dobrze, że macie dwa samochody – pomyślał Romek.

Dojechali do domu i od razu wzięli się za przymiarkę kaloszy. Romek sprawdził pogodę i okazało się, że jutro na szczęście ma być jeszcze sucho. Roman znalazł dodatkowo kilka par rękawiczek roboczych.

– Żebyś za szybko nie dostał odcisków – żartował.

– No i jak tam, braciszku, wrażenia na farmie – zapytała Julita, gdy tylko zobaczyła brata w drzwiach kuchni.

– Wiesz co… z truskawek zrobiły się szparagi – powiedział zgodnie z prawdą Romek. – Trochę będę musiał się ponachylać.

– Dasz radę – zapewniła go Julita i zajęła się przygotowywaniem kolacji. – O której jutro zaczynasz?

– O szóstej. Mam być za dziesięć przy bramie. Zaraz zacznę robić sobie kanapki.

– Spokojnie, mamy czas – uspokoiła go Julita. – Będziesz mógł tam sobie coś odgrzać?

– Pewnie tak. Jutro będę mądrzejszy – uśmiechnął się Romek. – Na razie zabiorę tylko kanapki i suszoną wołowinę. I jeszcze termos z herbatą. Dam radę. Zjem porządne śniadanie, to mi na długo wystarczy.

Kolacja minęła im na luźnych pogawędkach. Halinka oglądała bajki. Romek zaczął szykować sobie kanapki, spakował wszystko, co suche, do plecaka. Julita wsunęła mu jeszcze gorzką czekoladę.

Jakbym się wybierał na długą wędrówkę – pomyślał Romek, wspominając swoje dawne eskapady po górach.

Budzik w telefonie zadzwonił o piątej i dźwięczał do skutku bez cienia wyrozumiałości dla śpiącego Romka. Otworzył oczy, przez chwilę zastanawiał się jeszcze, o co chodzi i dlaczego budzi się w środku nocy, po czym wstał na równe nogi. Toaleta, kuchnia, śniadanie, wymarsz. Raz, dwa, trzy. Denerwował się tym, że nie zdąży na czas. Teoretycznie było blisko, w dodatku jechał samochodem, ale jakoś czuł się zestresowany. Minął w mroku oba ronda i dojechał pod bramę, a bardziej przed szlaban z szyldem farmy. Była za piętnaście szósta.

– Mam nadzieję, że nie jest zamknięta – powiedział do siebie na głos. Wyszedł z samochodu, nie gasząc silnika. Popatrzył na szlaban. Zauważył, że był jedynie przymknięty. Przesunął go po śladzie wyżłobionym w betonie tak, żeby móc wjechać. Po chwili znów wyszedł z samochodu i przymknął szlabano-bramę tak, jak ją zastał. Następnie powoli wjechał na podwórko. Jego oczom ukazał się rząd baraków budowlanych po lewej stronie. Po prawej było widać zarys budynków gospodarczych. Na ich tle pokazywały się w cieniach nocy różne maszyny rolnicze i wielka przyczepa. Samochód zatrzymał przy barakach i mężczyzna wyszedł z auta. Przerzucił plecak przez ramię, założył czapkę z daszkiem i zasunął zamek bluzy aż pod szyję.

– Brrr, zimno – powiedział do siebie. Sprawdził czas w telefonie. Wyświetlała się piąta czterdzieści osiem. Podszedł do piętrowego budynku mieszkalnego, który stał jakby w rogu podwórza i świeciło się w nim światło. Niespodziewanie ktoś z niego wyszedł i go zagadnął:

– A, ty to pewnie ten nowy do pracy?

– Tak, dzień dobry. To ja, nowy.

– Poczekaj chwilę. Zaraz pójdziemy.

Po kilku sekundach z baraków za jego plecami zaczęli wychodzić ubrani w robocze stroje ludzie. Z tego piętrowego domku też. Zobaczył Zbigniewa i podszedł, by się z nim przywitać.

– Zaraz pójdziemy – powiedział Zbigniew i poszedł w stronę budynków gospodarczych.

Chwilę potem Romek usłyszał dźwięk uruchamianego traktora. Ktoś nim wjechał na podwórko i wyjechał na drogę, którą przyjechał nowy pracownik. Zebrała się już spora grupka ludzi. W międzyczasie wrócił Zbigniew, rzucił tylko hasło: „Idziemy”, i wszyscy zgodnie skierowali się za nim między budynki, a potem ruszyli prostą drogą przez sad na pole. Punkt szósta dotarli do pierwszych rzędów szparagów, które dopiero co wyłaniały się z ciemności. Było już na tyle szaro, że spokojnie widać było wszystko w zasięgu wzroku. Rajki szparagów, po horyzont prawie, duże szklarnie, chyba wybieg dla koni i majaczącą w oddali granicę lasu.

– Romek? Dobrze pamiętam? – zapytał Zbigniew.

– Tak, dobrze pamiętasz – uśmiechnął się Romek.

– Dobra. Tu jest Gabryś. On ci dzisiaj pokaże, na czym polega ta robota.

– Cześć, Gabryś – przywitał się Romek.

– Cześć – odpowiedział szybko mężczyzna. – Weź tę skrzynkę, zaraz dam ci nóż i pójdziemy w rajki. Plecak zostaw tutaj przy tej rajce. Najlepiej pod folią, choć dzisiaj nie powinno padać.

Romek zajrzał za burtę przyczepy i sięgnął ręką po skrzynkę, która w niej stała. Miał wrażenie, że jej ciężar wyciągnie mu rękę do samej ziemi. A przecież była pusta. Jasna cholera, nie mają czegoś lżejszego? – pomyślał. Wrzucił do skrzynki otrzymany nóż i poszedł w ślad za Gabrysiem. Stanęli na początku rzędów oddalonych od drogi, którą wczoraj tu przyjechał. Gabryś zdjął folię przymocowaną mocną elastyczną linką. Odsłonił dość znaczną połać nasypu i przystąpił do przekazywania Romkowi zasad wydobywania szparagów, albo szpargli, jak je nazywali, oraz mierzenia ich i oceniania, czy długość jest dobra.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Wstęp
Ostrzeżenie
I. Smutne, ale prawdziwe
Rozdział 1. Szparagi
Rozdział 2. Nowa praca
Rozdział 3. Wyjazd
Rozdział 4. W psychiatryku
II. Przebudzony
Dialog
Rozdział 1. Po wypadku
Rozdział 2. Po wyjściu
Rozdział 3. Wrocław
Ostatni rozdział

Wykształciuch w szparagach

ISBN: 978-83-8313-959-3

© Mirosław J.K. i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Gonta-Biernat

KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz

OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek