Wyjechali - W. G. Sebald - ebook + książka

Wyjechali ebook

Sebald W.G.

4,2

Opis

Henry Selwyn, któremu większość dni mija na liczeniu źdźbeł trawy w zapuszczonym ogrodzie; Paul Bereyter, zżerany wewnętrzną samotnością emerytowany nauczyciel w prowincjonalnej szkole; Ambros Adelwarth, niemal doszczętnie unicestwiony wujeczny dziadek narratora; Max Ferber, malarz, zatracający się w kompulsywnych aktach twórczych. Tych, którzy Wyjechali, łączą melancholia, poczucie utraty i wyrugowania z życia.

To przede wszystkim opowieść o wstydzie – pisze w posłowiu Katarzyna Kończal. – Bohaterowie odczuwają swoje życia i pragnienia jako pozbawione legitymizacji – dlatego stopniowo wycofują się, jak gdyby po tym wszystkim, co się wydarzyło, wstydzili się swojego czynnego bycia w świecie. Co więcej, sami wytaczają sobie proces.

Wyjechali jest książką nie tylko o uchodźczym losie, lecz także o życiu w cieniu traum oraz doświadczeń XX wieku – w cieniu wojen i zrujnowanych miast, Zagłady i emigracji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (18 ocen)
7
8
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Dobrze spędzony czas

Ech, Sebald, Sebald. Dlaczego ja te twoje opowiastki tak lubię czytać? Nie chcę się tutaj wymądrzać na temat tego, co autor miał na myśli. Czy chodzi o emigrację (przymusową), czy może duchową, albo może o ogólne wyalienowanie z życia i chęć osunięcia się w niebyt. Nieważne. Ważne w jak specyficzny i dla mnie - piękny - sposób portrety owych emigrantów zostały przez autora nakreślone. Niech tam każdy dostrzeże w tych opowiastkach, to co czuje i co podpowiada mu serce. Byleby po książkę - zarówno tę jak i inne - Sebalda sięgnął. Gwarantuję, że każdemu niemal czytelnikowi lektura Sebalda dostarczy niezapomnianych chwil obcowania z piękną i nietuzinkową prozą.
60
espequer

Nie oderwiesz się od lektury

Sebald jak zawsze trzyma poziom.
00

Popularność




Tytuł oryginału Die Ausgewanderten
Copyright © 1992, Eichborn ag, Frankfurt am Main.All rights reserved
Copyright © for this edition by Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 2019
Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Łukasiewicz
Posłowie: Copyright © Katarzyna Kończal, 2021
Wydanie I elektroniczne
Wrocław 2021
Seria Sebald
Redaktor prowadzący: Karol Poręba
Redakcja: Agnieszka Rabińska
Redakcja posłowia: Karol Poręba
Korekta: Małgorzata Kuśnierz, Helena Dekert
Redakcja techniczna: Karol Poręba
Projekt okładki i stron tytułowych: Agnieszka Pasierska | Pracownia Papierówka
Opracowanie typograficzne, łamanie wersji papierowej: manufaktura | manufaktu-ar.com
Nieupoważnione powielanie lub wykorzystywanie utworu stanowi naruszenie praw autorskich.
ISBN 978-83-66267-65-7
Wydawnictwo Ossolineum
ul. Szewska 37
50-139 Wrocław
www.wydawnictwo.ossolineum.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Dr Henry Selwyn

Reszta przepadnie we wspomnieniach?

.

Pod koniec września 1970 roku, na krótko przed objęciem posady w mieście Norwich we wschodniej części Anglii, wybrałem się z Clarą w poszukiwaniu mieszkania do Hingham. Trzeba przejechać jakieś piętnaście mil drogą wśród pól, wzdłuż żywopłotów, pod rozłożystymi dębami, mijając parę z rzadka rozsianych osad, aż wreszcie ukazuje się Hingham, ledwo wystając nad równinę nieregularnymi szczytami domów, wieżą i czubkami drzew. Przestronny, otoczony milczącymi fasadami rynek był pusty, ale bez trudu udało nam się znaleźć dom wskazany przez agencję. Był to jeden z największych domów tej miejscowości; stał niedaleko kościoła, wokół którego zieleniła się darń cmentarzyka z sosnami i cisami, przy cichej uliczce, ukryty za murem wysokości człowieka oraz gąszczem ostrokrzewów i drzewek laurowych. Szeroka, lekko spadzista droga wjazdowa zaprowadziła nas na wysypany równo żwirem placyk. Po prawej, za stajniami i wozownią, wznosiło się wysoko na tle jasnego jesiennego nieba stanowisko buków z kolonią wronich gniazd, teraz, wczesnym popołudniem, opustoszałych i rysujących się ciemnymi plamami pod niemal nieruchomym listowiem. Fasadę szeroko rozsiadłej klasycystycznej budowli pokrywało dzikie wino, drzwi wejściowe były polakierowane na czarno. Wiele razy stukaliśmy mosiężną kołatką w kształcie wygiętej ryby, ale wewnątrz domu nic się nie poruszało. Cofnęliśmy się parę kroków. Szyby dwunastodzielnych okien wydawały się zrobione z przyciemnionego lustrzanego szkła. Nie wyglądało, żeby ktoś tu mieszkał. A mnie przypomniał się wiejski dom w Charente, dokąd kiedyś wybrałem się z Angoulême i gdzie dwóch zwariowanych braci – jeden był posłem do parlamentu, drugi architektem – zbudowało elewację Wersalu, owoc lat planowania i pracy konstrukcyjnej, niczemu niesłużącą, ale z daleka robiącą ogromne wrażenie kulisę, której okna połyskiwały ślepo tak samo jak okna domu, przed którym staliśmy teraz. I pewnie odeszlibyśmy z kwitkiem, gdyby jedno z tych przelotnie wymienionych spojrzeń nie dodało nam odwagi, by przynajmniej rzucić jeszcze okiem na ogród. Ostrożnie zaczęliśmy obchodzić dom. Od strony północnej cegły były pozieleniałe, mury częściowo porastał pstrolistny bluszcz, a omszała dróżka wiodła w głębokim cieniu do wejścia służbowego i koło drewutni, aż wychodziło się niczym na scenę na wielki taras o kamiennej balustradzie, górujący nad rozległym kwadratowym trawnikiem w obramowaniu kwiatowych rabat, drzew i krzewów. Za trawnikiem, od zachodu, otwierał się widok na teren parkowy z pojedynczo stojącymi lipami, wiązami i zimozielonymi dębami. W tle łagodnie sfalowane pola i białe grzbiety chmur na horyzoncie. Długo patrzyliśmy bez słowa na ten krajobraz, który opadając i wznosząc się, pociągał spojrzenie w dal, i wydawało się nam, że jesteśmy całkiem sami, aż w półcieniu, padającym na trawnik od wysokiego cedru w południowo-zachodnim kącie ogrodu, zobaczyliśmy leżącą bez ruchu postać. Był to stary mężczyzna, który z głową opartą na zgiętym ramieniu zdawał się całkowicie pochłonięty widokiem skrawka ziemi tuż przed oczami. Poszliśmy w jego stronę na przełaj przez trawnik, który naszym krokom nadawał przedziwną lekkość. Ale dopiero gdyśmy byli już całkiem blisko, mężczyzna zauważył nas i podniósł się, nie bez pewnego zakłopotania. Choć słusznego wzrostu i barczysty, wydawał się niewysoki, ba, całkiem maleńki. Może brało się to stąd, że, jak się wkrótce miało okazać, nosił stale okulary w złotej oprawce z półokrągłymi szkłami do czytania, a patrzył ponad nimi, wskutek czego musiał nawyknąć do postawy schylonej, niemal proszalnej. Siwe włosy zaczesane miał do tyłu, ale pojedyncze kosmyki spadały wciąż krnąbrnie na uderzająco wysokie czoło. I was counting the blades of grass, powiedział, usprawiedliwiając swe zamyślenie. It’s a sort of pastime of mine. Rather irritating I am afraid. Odgarnął jeden z siwych kosmyków. Ruchy miał niezgrabne, a zarazem doskonale wykończone; o od dawna niemającej zastosowania uprzejmości świadczył także sposób, w jaki nam się przedstawił: doktor Henry Selwyn. Przyszliśmy pewnie, dorzucił, w sprawie mieszkania. O ile się orientuje, mieszkanie jest wciąż do wzięcia, ale w każdym razie musimy zaczekać na powrót pani Selwyn, ponieważ ona jest właścicielką domu, on natomiast jedynie mieszkańcem ogrodu, a kind of ornamental hermit. W trakcie rozmowy, która wywiązała się po tych pierwszych uwagach, szliśmy wzdłuż żelaznych sztachet, oddzielających ogród od otwartego terenu parkowego. Przystanęliśmy. Zza olchowych zarośli wybiegły trzy siwki, parskając i w kłusie wzbijając kępki trawy. Zatrzymały się przy nas wyczekująco. Dr Selwyn wydobył z kieszeni poczęstunek i pogłaskał je po chrapach. Są u mnie na łaskawym chlebie, powiedział. W zeszłym roku kupiłem je za parę funtów na aukcji, skąd niechybnie trafiłyby do hycla. Nazywają się Herschel, Humphrey i Hipolit. O ich poprzednim życiu nic nie wiem, ale kiedy je nabyłem, wyglądały marnie. W sierści miały pełno kleszczy, oczy zmętniałe, a kopyta całkiem nadżarte od stania na mokrym gruncie. Od tego czasu, mówił dr Selwyn, trochę się poprawiły i może mają przed sobą jeszcze parę dobrych lat. Potem pożegnał najwyraźniej sympatyzujące z nim koniki i poprowadził nas, niekiedy zatrzymując się i rozwodząc szerzej nad tym, o czym akurat mówił, ku bardziej odległym częściom ogrodu. Ścieżką przez zarośla od południowej strony trawnika dochodziło się do alejki obsadzonej leszczynami. Wśród gałęzi, tworzących nad nami daszek, harcowały szare wiewiórki. Ziemia była gęsto usłana łupinkami orzechów, a setki zimowitów wychwytywało rzadkie promienie światła, które wdzierały się przez sucho już szeleszczące liście. Leszczynowa alejka kończyła się przy placu tenisowym, wzdłuż którego biegł pobielany mur z cegieł.

Tennis used to be my great passion, rzekł dr Selwyn. But now the court has fallen into disrepair, like so much else around here. Nie tylko warzywnik, ciągnął, wskazując na wpół zrujnowane wiktoriańskie szklarnie i zarośnięte tyczki szpalerów, nie tylko warzywnik po latach zaniedbania jest u kresu, także pozostawiona bez dozoru natura – sam coraz wyraźniej to wyczuwa – jęczy i ugina się pod brzemieniem, którym ją obarczamy.

Co prawda ogród, który kiedyś urządzono z myślą o zaopatrywaniu licznych domowników i który przez cały rok dostarczał na stół hodowane z wielkim kunsztem owoce i warzywa, na przekór zaniedbaniu do dziś jeszcze przynosi tyle, że dr Selwyn ma więcej niż dosyć na własne, owszem, coraz skromniejsze potrzeby. Zapuszczenie niegdyś wzorowego ogrodu ma zresztą, mówił dr Selwyn, tę zaletę, że to, co tu rośnie albo co on sam, bez większych ceremonii, posiał czy zasadził, jest, jego zdaniem, niezwykle smaczne. Między urządzoną wśród zielska szparagarnią z sięgającymi ramion pierzastymi pędami a rzędem wybujałych karczochów doszliśmy do grupy jabłoni, z których zwieszało się mnóstwo czerwonożółtych owoców. Tuzin tych jabłuszek z bajki, z których smakiem rzeczywiście nie mogło równać się nic, czego od tej pory próbowałem, dr Selwyn ułożył na liściu rabarbaru i ofiarował Clarze z uwagą, że gatunek ten, i słusznie, nosi nazwę „piękna z Bath”.

Dwa dni po tym pierwszym spotkaniu z drem Selwynem wprowadziliśmy się do Prior’s Gate. Poprzedniego dnia pani Selwyn pokazała nam położone na pierwszym piętrze bocznego skrzydła pokoje, umeblowane dość osobliwymi sprzętami, ale poza tym piękne i duże, i myśl, że będziemy mogli spędzić tu parę miesięcy, nawet bardzo nas nęciła, bo widok z wysokich okien na ogród, park i ławice chmur na niebie z nawiązką wynagradzał niedostatki wnętrza. Wystarczyło wyjrzeć przez okno, a przepadał gdzieś gigantyczny kredens, którego brzydotę w przybliżeniu oddać mogło tylko wyrażenie „styl staroniemiecki”, groszkowa farba na ścianach kuchni rozpływała się, niby za sprawą cudu znikała turkusowa i może nie całkiem bezpieczna lodówka absorpcyjna. Hedi Selwyn, nader obrotna, jak się niebawem okazało, córka fabrykanta z Biel w Szwajcarii, pozwoliła nam urządzić mieszkanie tak, by poniekąd odpowiadało naszym wyobrażeniom. Kiedyśmy pomalowali na biało łazienkę, która mieściła się w przybudówce wspartej na stalowych słupach i trzeba było do niej wchodzić przez galeryjkę, pani Selwyn przyszła nawet, by podziwiać ukończone dzieło. Niezwykły dla jej oczu widok skłonił ją do zagadkowego komentarza, że łazienka, która przedtem zawsze przypominała jej starą cieplarnię, teraz przypomina jej nowy gołębnik, i uwaga ta do dziś pozostała mi w pamięci jako miażdżąca krytyka naszego stylu życia, choć bynajmniej nie spowodowała, bym w tym stylu cokolwiek zmienił. Ale nie o to tu chodzi. Do mieszkania mieliśmy dostęp albo po teraz również pomalowanych na biało żelaznych schodkach, które prowadziły z dziedzińca na galeryjkę łazienki, albo z parteru przez tylne podwójne drzwi i szeroką sień, gdzie na ścianie pod sufitem zainstalowany był skomplikowany system dzwonków do przywoływania służby. Z sieni można było zajrzeć do ponurej kuchni, gdzie o każdej porze krzątała się, przeważnie nad zlewem, osoba płci żeńskiej w nieokreślonym wieku. Aileen, bo tak się nazywała, miała głowę ostrzyżoną do gołej skóry, na więzienną modłę. Jej mimika i gestykulacja zdawały się zaburzone, wargi miała zawsze wilgotne i wiecznie nosiła szarą, sięgającą do kostek suknię-fartuch. Na jakich czynnościach spędzała całe dnie w kuchni, to pozostało zarówno dla mnie, jak dla Clary zagadką, bo posiłków, z jednym jedynym wyjątkiem, o którym przyjdzie jeszcze opowiedzieć, z tego, co nam wiadomo, nigdy tu nie przyrządzano. Po drugiej stronie, jakieś trzydzieści centymetrów nad poziomem kamiennej podłogi, były wpuszczone w ścianę drzwi. Tymi drzwiami przechodziło się do ciemnej klatki schodowej, skąd na każdym piętrze rozgałęziały się ukryte między podwójnymi ścianami korytarzyki, pomyślane w tym celu, by nieustannie biegający tam i z powrotem słudzy z kubłami węgla, koszami drewek, przyborami do sprzątania, bielizną pościelową i tacami z zastawą do herbaty nie kręcili się wciąż państwu pod nogami. Często zastanawiałem się, co się działo w głowach ludzi, którzy mogli żyć ze świadomością, że za ścianami pokojów, gdzie przebywali, zawsze przemykają cienie służby, i wyobrażałem sobie, że musieli bać się widmowej istoty tych, którzy za marne pieniądze niestrudzenie wykonywali rozliczne codzienne prace. Do naszych pokojów, samych w sobie bardzo pięknych, normalnie można było dotrzeć – co też niemile nas uderzyło – tylko przez tę tylną klatkę schodową, na której pierwszym podeście zresztą znajdowały się zawsze zamknięte drzwi do pokoju Aileen. Raz tylko udało mi się rzucić okiem do środka. W małym pokoiku wszędzie stały i siedziały niezliczone lalki, starannie wystrojone i większość w kapeluszach, leżały także na łóżku, w którym sypiała sama Aileen, jeśli w ogóle sypiała, a nie, nucąc cichutko, po całych nocach bawiła się lalkami. W niedziele i święta widywaliśmy czasem, jak Aileen opuszcza dom w uniformie Armii Zbawienia. Przeważnie przychodziła po nią mała dziewczynka, która potem ufnie dreptała u jej boku, trzymając ją za rękę. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim w pewnej mierze przyzwyczailiśmy się do Aileen. Zrazu dreszcz nas przeszywał, zwłaszcza gdy czasem bez żadnego widomego powodu wybuchała dziwnie rżącym, dobiegającym aż na pierwsze piętro śmiechem. W dodatku Aileen była prócz nas jedyną stale obecną mieszkanką olbrzymiego domu. Pani Selwyn czasem tygodniami podróżowała albo była poza domem, zajęta zarządzaniem licznymi mieszkaniami, jakie wynajmowała w mieście i okolicy.

Dr Selwyn, jeśli tylko pogoda pozwalała, przebywał na dworze, a często też w murowanej z krzemieniaków, położonej w odległym zakątku ogrodu małej pustelni, nazywanej przez niego folly, gdzie jako tako się urządził. Ale pewnego ranka w pierwszych tygodniach po naszym przybyciu stał przy opuszczonym oknie któregoś ze swych pokojów od zachodniej strony domu. Był w okularach, miał na sobie szkocki szlafrok w wielką kratę i biały fular, i z dubeltówki o niezwykle długich lufach celował prosto w niebo. Kiedy wreszcie, po upływie wieczności, jak mi się zdawało, strzał padł, cała okolica zatrzęsła się od huku. Dr Selwyn wyjaśnił mi potem, że chciał sprawdzić, czy przeznaczona na grubego zwierza broń, którą nabył przed laty, jeszcze działa, przestawszy dziesiątki lat w jego garderobie nieużywana i, jeśli dobrze pamięta, raz tylko czy dwa razy opatrzona. Sprawił ją sobie, powiedział mi, gdy swego czasu jechał do Indii, by objąć pierwszą posadę jako chirurg. Taka broń należała wówczas do obowiązkowego wyposażenia człowieka jego sfery. Ale tylko jeden jedyny raz wybrał się z nią na polowanie i nawet przy tej okazji nie dokonał właściwej inauguracji. Teraz chciał się właśnie przekonać, czy strzelba jest wciąż zdatna do użytku, i stwierdził, że już sama siła odrzutu może zabić.

Poza tym dra Selwyna, jak powiedziano, w domu prawie się nie widywało. Żył w swojej pustelni i oddawał się całkowicie, jak kiedyś się wobec mnie wyraził, własnym, z jednej strony co dzień bardziej mgławicowym, z drugiej strony coraz uporczywszym i bardziej wyrazistym myślom. Za naszej bytności w domu raz tylko zdarzyło się, że przyjął kogoś z wizytą. Wiosną – wydaje mi się, że było to pod koniec kwietnia, Hedi przebywała akurat w Szwajcarii – pewnego ranka dr Selwyn przyszedł do nas i zakomunikował, że zaprosił na kolację przyjaciela, z którym z dawnych czasów wiele go łączy, i jeżeli nam to odpowiada, byłby rad, gdybyśmy to sam na sam we dwóch zechcieli przekształcić w un petit comité. Gdy koło ósmej zeszliśmy na dół do drawing room, którego umeblowanie stanowiły liczne czteroosobowe sofy i zwaliste fotele, w wielkim kominku, ze względu na bardzo dotkliwy wieczorami chłód, płonął ogień. Na ścianach wisiały wysokie, miejscami oślepłe lustra, które zwielokrotniały płomyki ognia i ukazywały chybotliwe obrazy. Dr Selwyn miał na sobie tweedową marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach oraz krawat. Jego przyjaciel Edward Ellis, którego przedstawił nam jako znanego botanika i entomologa, był, w przeciwieństwie do gospodarza, bardzo niskiej postury i, podczas gdy dr Selwyn zawsze pochylał się lekko do przodu, trzymał się bardzo prosto. I on nosił tweedową marynarkę. Kołnierzyk koszuli był zbyt obszerny na jego pomarszczoną szyję, która kurczyła się i rozciągała harmonijkowo jak u niektórych gatunków ptactwa albo u żółwi, głowa była mała, wydawała się jakby prehistoryczna albo uwsteczniona, za to oczy błyszczały niekłamaną, wręcz zdumiewającą żywotnością. Rozmawialiśmy najpierw o mojej pracy i naszych planach na najbliższe lata oraz o wrażeniu, jakie na nas, wyrosłych w górach, robi Anglia, a w szczególności płaskie i równinne hrabstwo Norfolk. Zapadał zmierzch. Dr Selwyn wstał i nieco uroczyście poprowadził nas do przytykającej do drawing room jadalni. Na dębowym stole, który łatwo pomieściłby trzydziestu biesiadników, stały dwa srebrne lichtarze. Dla dra Selwyna i dla Edwarda Ellisa nakryto u górnego, względnie dolnego końca, dla Clary i dla mnie przy długiej stronie, naprzeciw okien. Wewnątrz domu zrobiło się już prawie ciemno, na dworze także zieleń poczynała zasnuwać się błękitnym cieniem i pogłębiać. Ale na horyzoncie majaczyło jeszcze światło zachodu i wznosił się grzbiet chmur, których nawet o zmroku śnieżnobiałe kształty przypominały mi najwyższe masywy alpejskie. Aileen wkroczyła z wózkiem do podawania i podgrzewania potraw, patentowej konstrukcji z lat trzydziestych. Miała na sobie swój szary fartuch i wykonywała wszystkie czynności w milczeniu, ledwie z samą sobą zamieniając kilka mrukliwych słów. Zapaliła świece, ustawiła na stole półmiski i szurając nogami, wysunęła się bez słowa, tak jak przyszła. Sami sobie nakładaliśmy i musieliśmy jedni drugim zanosić półmiski wokół stołu. Przystawka składała się z nielicznych zielonych szparagów, okrytych marynowanymi liśćmi szpinaku. Danie główne stanowiły brokuły w maśle i gotowane w wodzie z miętą młode kartofelki, które w piaszczystym gruncie starej szklarni, jak wyjaśnił dr Selwyn, akurat pod koniec kwietnia osiągały rozmiar orzechów włoskich. Na koniec jedliśmy posypany brunatnym cukrem, zaciągnięty śmietaną kompot z rabarbaru. Prawie wszystko więc ze zdziczałego ogrodu. Zanim wstaliśmy od stołu, Edward skierował rozmowę na Szwajcarię, może w przekonaniu, że Szwajcaria stanowi wspólny temat dla dra Selwyna i dla mnie. Faktycznie dr Selwyn, po chwili wahania, zaczął opowiadać o swoim pobycie w Bernie na krótko przed pierwszą wojną światową. Latem 1913 roku – rozpoczął – w wieku dwudziestu jeden lat ukończył był studia medyczne pierwszego stopnia w Cambridge i zaraz potem pojechał do Berna, zamierzając się tam dalej kształcić. Ale z tego, co sobie postanowił, nic nie wyszło, bo większą część czasu spędzał w górach, ulegając coraz bardziej namiętności do wspinaczki. Tygodniami siedział w Meiringen i Oberaar, gdzie poznał sześćdziesięcioparoletniego wówczas przewodnika górskiego Johannesa Naegelego, z którym od początku bardzo się zaprzyjaźnił. Był z Naegelim wszędzie, na Zinggenstock, na Scheuchzerhorn, na Rosenhorn, na Lauteraarhorn, na Schreckhorn i na Ewigschneehorn, i nigdy w życiu, ani przedtem, ani potem, nie czuł się tak dobrze jak wtedy w towarzystwie tego człowieka. Kiedy wybuchła wojna, a mnie wezwano do Anglii i wcielono do wojska, nic, jak to teraz, patrząc wstecz, w całej pełni rozumiem, mówił dr Selwyn, nie przyszło mi tak ciężko jak pożegnanie z Johannesem Naegelim. Nawet rozstanie z Hedi, którą poznałem w Bernie na Boże Narodzenie i którą po wojnie poślubiłem, nie sprawiło mi takiego bólu jak rozstanie z Naegelim, którego wciąż jeszcze widzę, stojącego na dworcu w Meiringen i machającego ręką. Ale może sobie to wszystko tylko wyobrażam, powiedział dr Selwyn ciszej sam do siebie, bo Hedi z biegiem lat stawała mi się coraz bardziej obca, podczas gdy Naegeli, ilekroć pojawia się w moich myślach, wydaje mi się coraz bliższy, choć w rzeczywistości po owym pożegnaniu w Meiringen ani razu go nie widziałem. Naegeli mianowicie wkrótce po mobilizacji miał wypadek w drodze ze schroniska do Oberaar i zaginął. Przypuszcza się, że dostał się w rozpadlinę lodowca. Wiadomość o tym nadeszła w jednym z pierwszych listów, jakie otrzymałem już w koszarach, i wtrąciła mnie w głęboką depresję, która o mało co nie spowodowała zwolnienia ze służby i w czasie której czułem się jak człowiek pogrzebany wśród śniegów i lodów.

Ale, mówił dr Selwyn po dłuższej przerwie, to stare dzieje, a przecież chcieliśmy – tu zwrócił się do Edwarda – pokazać naszym gościom zdjęcia zrobione w czasie ostatniej podróży na Kretę. Wróciliśmy do drawing room. Szczapy drew żarzyły się w ciemności. Dr Selwyn pociągnął za sznur z prawej strony kominka. Niemal natychmiast, jak gdyby tylko czekała na ten znak, wkroczyła Aileen z wózeczkiem, na którym umieszczony był projektor. Wielki pozłacany zegar na gzymsie kominka i figurki z saskiej porcelany, pasterza i pasterkę oraz pstro odzianego Murzyna z wywróconymi oczami odsunięto na bok i przed lustrem ustawiono rozpięty na drewnianej ramie ekran, również przyniesiony przez Aileen. Dał się słyszeć cichy szmer projektora i w snopie światła rozbłysły drobinki skądinąd niewidocznego kurzu pokojowego, jako preludium do obrazów. Podróż miała miejsce w porze wiosennej. Niczym spod jasnozielonego woalu wynurzył się przed nami krajobraz wyspy. Kilka razy widać było też Edwarda z lornetką polową i puszką na okazy botaniczne albo dra Selwyna w szortach do kolan, z torbą przewieszoną przez ramię i siatką na motyle. Jedno ze zdjęć przypominało aż po najdrobniejsze szczegóły zrobioną w górach nad Gstaad fotografię Nabokova, którą parę dni przedtem wyciąłem z jakiegoś szwajcarskiego pisma.

O dziwo, zarówno Edward, jak dr Selwyn na zdjęciach, które nam pokazywali, robili zgoła młodzieńcze wrażenie, choć w momencie podróży, odległej wówczas o dziesięć lat, mieli już dobrze po sześćdziesiątce. Wyczuwałem, że asystują swemu powrotowi z przeszłości nie bez pewnego wzruszenia. Ale może mi się tylko tak zdawało, bo ani Edward, ani dr Selwyn nie chcieli czy też nie potrafili komentować tych zdjęć, w przeciwieństwie do wielu innych, prezentujących wiosenną florę wyspy i wszelkie pełzające lub uskrzydlone stworzenia, toteż gdy oni sami drżeli lekko na ekranie, w pokoju panowała niemal kompletna cisza. Na ostatnim obrazku rozpostarła się przed nami sfotografowana z północnej przełęczy wyżyna Lasithi. Zdjęcie musiało być robione w środku dnia, bo promienie słońca padają ku widzowi. Stercząca od południowej strony nad równiną, licząca ponad dwa tysiące metrów góra Spathi wyłaniała się niczym fatamorgana z powodzi światła. W rozległej kotlinie kartofliska i pola warzywne, sady, małe grupki innych drzew i nieużytki rysowały się zielono na zieleni, usianej setkami białych żagli wiatraków pompujących wodę. Również ten obraz oglądaliśmy długo i w milczeniu, aż w końcu szkiełko w ramce trzasnęło i ekran przecięła ciemna rysa. Ten przetrzymany aż do roztrzaskania widok wyżyny Lasithi głęboko wtedy we mnie zapadł, a jednak przez długi czas o nim nie pamiętałem. Ożył dopiero parę lat później, kiedy w londyńskim kinie oglądałem oniryczną rozmowę, którą Kaspar Hauser toczy ze swym nauczycielem Daumerem w przydomowym warzywniku, kiedy to Kaspar, ku radości mentora, po raz pierwszy odróżnia sen i rzeczywistość, rozpoczynając opowieść słowami: Tak, śniło mi się. Śnił mi się Kaukaz. Kamera przejeżdża wtedy szerokim łukiem od prawa na lewo i pokazuje nam panoramę otoczonej górskimi grzbietami, bardzo z indyjska wyglądającej wyżyny, gdzie wśród zielonych kęp zarośli i zagajników sterczą pagodowate wieże i świątynie, o dziwnie trójkątnych fasadach, follies, które w raz po raz zalewającym obraz świetle wciąż na nowo przypominają mi wiatraki Lasithi, choć tych w rzeczywistości wcale jeszcze nie widziałem.

W połowie maja 1971 roku wyprowadziliśmy się z Prior’s Gate, bo pewnego popołudnia Clara od ręki kupiła dom. W pierwszym okresie brakowało nam rozległego widoku, za to teraz przed naszymi oknami nawet w bezwietrzne dni niemal bez ustanku przesuwały się zielone i szare lancetowate listki dwóch wierzb. Drzewa rosły niecałe piętnaście metrów od domu, a taniec liści zdawał się tak bliski, że wyglądając przez okno, miało się nieraz wrażenie, że się w nim uczestniczy. Dr Selwyn odwiedzał nas dość regularnie w prawie jeszcze pustym domu i przynosił warzywa i zioła ze swego ogrodu – żółtą i fioletową fasolkę, starannie oczyszczone kartofle, pataty, karczochy, szczypiorek, szałwię, trybulkę i koperek. Przy jednej z takich okazji – Clara pojechała akurat do miasta – wdaliśmy się, dr Selwyn i ja, w dłuższą pogawędkę, która zaczęła się od tego, że dr Selwyn zapytał, czy nigdy nie odczuwam tęsknoty do rodzinnych stron. Nie umiałem na to odrzec nic sensownego. Dr Selwyn natomiast po chwili namysłu wyznał mi – inne słowo nie oddałoby tu istoty rzeczy – że w ciągu ostatnich lat tęsknota nachodzi go coraz mocniej. Na moje pytanie, dokąd go tak ciągnie, opowiedział mi, że w wieku siedmiu lat wywędrował z rodziną z litewskiej wsi w pobliżu Grodna. Późną jesienią 1899 roku jego rodzice, siostry Gita i Raja oraz wuj Shani Feldhendler pojechali na wózku furmana Aarona Walda do Grodna. Obrazy tej przeprowadzki na całe lata znikły z jego pamięci, ale ostatnio, mówił dr Selwyn, znowu dają o sobie znać i wracają. Widzę, mówił, jak nauczyciel w chederze, do którego uczęszczałem już od dwóch lat, kładzie mi rękę na głowie. Widzę opustoszałe pokoje. Widzę siebie na wozie, widzę koński zad, rozległy brunatny krajobraz, gęsi z wyciągniętymi szyjami w błocie chłopskich zagród, poczekalnię na dworcu w Grodnie, ze stojącym pośrodku za kratą przegrzanym piecem i rozłożonymi wokół niego rodzinami wychodźców. Widzę druty telegrafu, biegnące to wyżej, to niżej przed oknami pociągu, widzę fasady domów w Rydze, statek w porcie i ciemny kąt pokładu, gdzieśmy się roztasowali, jak się dało, w panującym tam tłoku. Pełne morze, proporzec dymu, szarą dal, kołysanie statku, strach i nadzieję, które nosiliśmy w sobie, wszystko to, mówił dr Selwyn, pamiętam teraz znowu, jakby to było wczoraj. Po tygodniu, o wiele wcześniej, niż wynikało z naszych rachub, dotarliśmy do celu. Wpłynęliśmy w szerokie ujście rzeki. Wokół stały duże i małe frachtowce. Dalej ciągnął się płaski ląd. Emigranci zgromadzili się na pokładzie i czekali, aż z oparów mgły wynurzy się Statua Wolności, bo wszyscy zabukowali się do Amerikum, jak to się u nas nazywało. Kiedy zeszliśmy na ląd, nikt nie miał wątpliwości, że stąpamy po ziemi Nowego Świata, obiecanego miasta Nowy Jork. W rzeczywistości, jak się na nasze nieszczęście po jakimś czasie okazało – statek już dawno odpłynął – wylądowaliśmy w Londynie. Większość wychodźców z konieczności pogodziła się z sytuacją, inni jednak, na przekór niezbitym dowodom, długo trwali w przekonaniu, że są w Ameryce. Wychowywałem się więc w Londynie, w suterenie przy Goulston Street w dzielnicy Whitechapel. Mój ojciec, który był szlifierzem soczewek, kupił za przywiezioną gotówkę udział w sklepie optycznym, należącym do rodaka z Grodna nazwiskiem Tosia Feigelis. Chodziłem do szkoły w Whitechapel i tam, jak we śnie, by tak rzec, nauczyłem się angielskiego, bo z miłości odczytywałem każde słówko z ust mojej przepięknej młodej nauczycielki, Lizy Owen, i na jej cześć w drodze do domu powtarzałem bezustannie wszystko, co w ciągu dnia od niej usłyszałem. I właśnie ta piękna nauczycielka, mówił dr Selwyn, zgłosiła mnie na konkursowy egzamin do Merchant Taylor’s School, ponieważ najwyraźniej nie ulegało dla niej wątpliwości, że zdobędę jedno z niewielu przyznawanych co roku niezamożnym uczniom stypendiów. Spełniłem jej oczekiwania; światło w kuchni dwupokojowego mieszkania w Whitechapel, w której przesiadywałem do późna w noc, gdy siostry i rodzice dawno już leżeli w łóżkach, nigdy nie gasło, jak mawiał wuj Shani. Uczyłem się i czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce, i z rosnącą łatwością pokonywałem największe przeszkody. Na koniec, kiedy zdałem ostatnie egzaminy z pierwszą lokatą w swoim roczniku, wydawało mi się, że mam za sobą doprawdy wielki szmat drogi. Czułem się pewny siebie jak nigdy i aktem w rodzaju drugiej konfirmacji zmieniłem sobie imię Hersch na Henry, a nazwisko Seweryn na Selwyn. Dziwna rzecz, ale zaraz potem, na początku studiów medycznych, które, znowu dzięki stypendium, ukończyłem w Cambridge, miałem wrażenie, jak gdyby moja zdolność uczenia się wyraźnie słabła, choć w Cambridge moje wyniki również należały do najlepszych. Co się zdarzyło później, już pan wie, mówił dr Selwyn. Nastąpił rok w Szwajcarii, wojna, pierwszy rok służby w Indiach i małżeństwo z Hedi, przed którą długo jeszcze ukrywałem moje pochodzenie. W latach dwudziestych i trzydziestych prowadziliśmy życie w wielkim stylu, którego resztki pan widział. Pochłonęło to znaczną część majątku Hedi. Ja wprawdzie miałem gabinet lekarski w mieście i pracowałem jako chirurg w szpitalu, ale moje dochody nie wystarczyłyby na taki tryb życia. W miesiącach letnich robiliśmy wycieczki samochodem po Europie. Next to tennis, powiedział dr Selwyn, motoring was my greatest passion in those days. Wszystkie samochody stoją jeszcze w garażach i pewnie dziś znowu mają jakąś wartość. Ale nigdy nie mogłem się zdobyć na to, żeby coś sprzedać, except perhaps, at one point, my soul. People have told me repeatedly that I haven’t the slightest sense of money. Nie byłem nawet na tyle przezorny, by przez wpłaty do jakiejś kasy emerytalnej zabezpieczyć się na starość. This is why I am now almost a pauper. Hedi natomiast dobrze zagospodarowała pozostałą, zresztą niemałą część swego majątku i jest dziś z pewnością kobietą zamożną. Wciąż jeszcze nie wiem, co nas właściwie od siebie oddaliło, pieniądze czy ostatecznie jednak wykryta tajemnica mego pochodzenia, czy po prostu zanik miłości. Lata drugiej wojny i następne były dla mnie złym, ślepym czasem, o którym nawet gdybym chciał, nie umiałbym opowiedzieć. Kiedy w 1960 roku zmuszony byłem zrezygnować z praktyki i pacjentów, zerwałem ostatnie kontakty z tak zwanym rzeczywistym światem. Odtąd rozmawiam już właściwie tylko z roślinami i zwierzętami. Całkiem dobrze mi się z nimi układa, powiedział dr Selwyn z uśmiechem raczej przepastnym, podniósł się i na pożegnanie, co było całkiem niezwykłe, podał mi rękę.

Po tej wizycie dr Selwyn odwiedzał nas rzadziej i w coraz większych odstępach czasu. Po raz ostatni widzieliśmy go tego dnia, kiedy przyniósł Clarze bukiet białych róż, przetykany łodyżkami kapryfolium, na krótko przed naszym wyjazdem na wakacje do Francji. Parę tygodni potem, późnym latem, odebrał sobie życie kulą ze swej ciężkiej myśliwskiej broni. Jak się dowiedzieliśmy po powrocie z Francji, usiadł na brzegu łóżka, umieścił strzelbę między nogami, podbródek oparł o wylot lufy i, po raz pierwszy, odkąd kupił tę broń przed wyprawą do Indii, oddał strzał w zamiarze zabójstwa. Kiedy nam o tym zakomunikowano, łatwo przyszło mi pokonać początkowe uczucie zgrozy. Ale, jak się coraz dobitniej przekonuję, pewne rzeczy mają zwyczaj powracać, niespodziewanie i nieoczekiwanie, często po długiej nieobecności. Pod koniec lipca 1986 roku byłem przez parę dni w Szwajcarii. Rankiem 23 lipca jechałem pociągiem z Zurychu do Lozanny. Kiedy pociąg, zwalniając, toczył się przez most na Aarze do Berna, mój wzrok przesuwał się po łańcuchu gór.

Jak sobie przypominam albo jak może teraz sobie tylko wyobrażam, po raz pierwszy od dawna przyszedł mi znowu na myśl dr Selwyn. W trzy kwadranse potem, gdy przejrzawszy kupiony w Zurychu lozański dziennik, zamierzałem go właśnie odłożyć, aby nie przegapić chwili, gdy otworzy się przede mną zawsze od nowa zadziwiająca panorama Jeziora Genewskiego, oczy moje padły na notatkę, informującą, że z lodowca wydobyto szczątki zwłok berneńskiego przewodnika górskiego Johannesa Naegelego, który od lata 1914 roku uchodził za zaginionego.

Tak więc zmarli powracają. Czasem po dobrych siedemdziesięciu latach wychodzą z lodu i leżą na skraju moreny, kupka wypolerowanych kości i para podkutych butów.

Paul Bereyter

Bywają mgławice, których nie rozproszy żadne oko

.

W styczniu 1984 roku doszła mnie z S. wiadomość, że Paul Bereyter, który uczył mnie w szkole powszechnej, wieczorem 30 grudnia, czyli w tydzień po swych siedemdziesiątych czwartych urodzinach, odebrał sobie życie, kładąc się na torach kolejowych w pewnej odległości od S., w tym miejscu, gdzie szyny wynurzają się łukiem z wierzbowego zagajnika na otwarte pole. Zamieszczony w przysłanej mi jednocześnie gazecie nekrolog, żegnający „drogiego współobywatela”, nie odnosił się do faktu, że Paul Bereyter rozstał się z życiem dobrowolnie albo też pod przymusem autodestrukcji, i wspominał tylko o zasługach zmarłego nauczyciela, o daleko przekraczającej zakres obowiązków troskliwości, jaką otaczał swoich uczniów, o jego pasji muzycznej, bogactwie duchowym i tym podobnych rzeczach. W nekrologu znalazła się też skądinąd niewiele mówiąca wzmianka, że Trzecia Rzesza uniemożliwiła Paulowi Bereyterowi wykonywanie zawodu nauczycielskiego. To z niczym niepowiązane i niezobowiązujące stwierdzenie, jak również drastyczny rodzaj śmierci spowodowały, że w następnych latach coraz częściej rozmyślałem o Paulu Bereyterze i ostatecznie, nie poprzestając na własnych, bardzo mi drogich wspomnieniach, spróbowałem dotrzeć do nieznanych mi stron jego historii. Podjęte badania zawiodły mnie ponownie do S., dokąd od chwili ukończenia szkoły zaglądałem tylko przy okazji i w coraz dłuższych odstępach czasu. Paul Bereyter, jak wkrótce wykryłem, aż do końca zachował mieszkanie w domu zbudowanym w 1970 roku na gruntach dawnego zakładu ogrodnictwa i sztuki ogrodowej Dagoberta Lerchenmüllera, ale bodaj wcale tam nie przebywał, bo wciąż dokądś wyjeżdżał, właściwie nie wiadomo dokąd. Ta ustawiczna nieobecność oraz już na wiele lat przed odejściem na emeryturę widoczne i coraz bardziej uderzające dziwactwa w zachowaniu umocniły reputację ekscentryka, która od dawna przylgnęła do Paula Bereytera niezależnie od jego talentów pedagogicznych, a co się tyczy jego śmierci, skłaniały mieszkańców S., wśród których Paul Bereyter się wychował i z pewnymi przerwami spędził całe życie, do przekonania, że stało się tak, jak się stać musiało. Nieliczne rozmowy, jakie przeprowadziłem w S. z ludźmi, którzy znali Paula Bereytera, okazały się wyjątkowo mało owocne, a godne uwagi było właściwie tylko to, że nikt nie mówił o Paulu Bereyterze ani o panu nauczycielu Bereyterze, wszyscy jak jeden mąż mówili po prostu o Paulu, toteż odniosłem wrażenie, że w oczach współczesnych musiał uchodzić za osobnika wiecznie niedorosłego. Przypomniało mi się wtedy, że w szkole też mówiliśmy o nim wyłącznie „Paul”, co jednak bynajmniej nie oznaczało lekceważenia, traktowaliśmy go raczej jak dobrego starszego brata i jakby był jednym z nas. Ale, jak tymczasem się przekonałem, było to tylko urojenie, bo chociaż Paul znał nas i rozumiał, to przecież żaden z nas nie wiedział, kim jest Paul i co w nim siedzi. Dlatego – z dużym opóźnieniem – usiłowałem zbliżyć się do niego, próbowałem wyobrazić sobie, jak żył w wielkim mieszkaniu na górnym piętrze starego domu Lerchenmüllera, stojącym przedtem na miejscu obecnego bloku mieszkalnego i otoczonym pięknie rozplanowanymi zielonymi i wielobarwnymi grzędami warzyw i kwiatów w gospodarstwie ogrodniczym, w którym Paul popołudniami często pomagał. Widziałem, jak spoczywa na zadaszonej werandzie, gdzie w lecie sypiał, a nad nim wznoszą się roje gwiazd; widziałem, jak zimą ślizga się samotnie na sadzawce w stronę Moosbach, i widziałem go leżącego na torach. Wyobrażałem sobie, że zdjął okulary i położył obok na żwirze. Lśniące stalowe wstęgi, poprzeczne belki podkładów, lasek świerkowy przy Altstädter Steige i tak dobrze mu znana linia gór zamazywały się przed jego krótkowzrocznymi oczyma i gasły w zmroku. W końcu, gdy dudniący odgłos był coraz bliżej, widział już tylko ciemną szarość, a na jej tle ostro zarysowany śnieżnobiały powidok Kratzera, Trettach i Himmelsschrofen. Takie próby uobecnienia jednak, musiałem przyznać, nie przybliżały mnie do Paula, a jeśli, to najwyżej na mgnienia, w chwilach emocjonalnych uniesień, niedopuszczalnych, jak mi się wydaje, i aby tego uniknąć, spisałem teraz to, co wiem o Paulu Bereyterze i czego mogłem się o nim dowiedzieć w trakcie moich dociekań.

W grudniu 1952