Pierścienie Saturna. Angielska pielgrzymka. - W.G. Sebald - ebook

Pierścienie Saturna. Angielska pielgrzymka. ebook

Sebald W.G.

4,8

Opis

Opowieść o podróży, w której najważniejszym bohate­rem jest czas. Narrator, alter ego autora, wyrusza w meandryczną wędrówkę po odległych zakątkach Anglii Wschodniej, odsłaniając niezwykłe losy podupadających miasteczek i opuszczonych zamków. Ale każdy cel oka­zuje się zaledwie przystankiem, zaułkiem w nieskończo­nym labiryncie zapomnianych historii i dalekich krain.
Pierścienie Saturna są wyjątkowym popisem erudycji. Skojarzenia, odczucia i dawno pogrzebane wspomnienia splatają się tu w jedną narrację o niepamięci i widmach przeszłości. Sebald łączy fikcję literacką z eseistyką, mie­sza własne wyobrażenia z wydarzeniami historycznymi, śledzi wielkie opowieści, a przede wszystkim to, co kryje się pod ich podszewką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (21 ocen)
17
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Nie oderwiesz się od lektury

W swej książce Sebald zabiera nas na obrzeża. Na wiejskie dróżki, odludne plaże i do zaniedbanych pałaców. Do miejsc, które albo właśnie się kończą, albo już dawno odeszły w niepamięć. Krążymy po tych rozpadających się pustaciach, jak pył w tytułowych pierścieniach Saturna. Jesteśmy na resztkowych obrzeżach, wśród pozostałości i złomków dawnej wielkości. Coś jest w tej prozie. Zdecydowanie coś w niej jest. Nie wiem co, lecz czytałem z wielką przyjemnością. Może jest to, że się tak wyrażę, swoista aksamitna precyzja stylu. Bo niby język prosty, a jednak bardzo wyrafinowany. Może pewna powolność i zaduma. Może wszechobecna melancholia i brak nadziei na zmiany, a jeśli już nawet jakieś zmiany zachodzą, to są to raczej zmiany na gorsze. Spokój, smutek, zaduma i tęsknota za światem, który już nie wróci. Przekonanie, że lepiej to już było. Poczucie wyobcowania z teraźniejszości. Przy tym wszystkim każdy z ginących elementów świata współczesnego autorowi jest pretekstem do snucia pięknych ...
51
espequer

Nie oderwiesz się od lektury

Arcydzieło od Sebalda. Uwielbiam.
00

Popularność




Tytuł oryginału Die Ringe des Saturn. Eine englische Wallfahrt
Copyright © 1995, Eichborn AG, Frankfurt am Main. All rights reserved
Copyright © for this edition by Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 2019
Copyright © for the polish translation by Małgorzata Łukasiewicz
Posłowie: Copyright © Maciej Płaza, 2020
Wydanie I elektroniczne
Wrocław 2021
Seria: Sebald
Redakcja: Agnieszka Rabińska
Redakcja posłowia: Karol Poręba
Korekta: Kamil Bogusiewicz, Izabela Poręba, Inez Kropidło
Redakcja techniczna: Karol Poręba
Ilustracja na stronie 251: Herod’s Temple Photography copyright © Alex Garrard All rights reserved
Projekt okładki i stron tytułowych: Agnieszka Pasierska | Pracownia Papierówka
Opracowanie typograficzne, łamanie wersji papierowej: manufaktura | manufaktu-ar.com
Przygotowanie wydania elektronicznego: eLitera s.c.
Nieupoważnione powielanie lub wykorzystywanie utworu stanowi naruszenie praw autorskich.
ISBN 978-83-66267-55-8
Wydawnictwo Ossolineum
ul. Szewska 37
50-139 Wrocław
www.wydawnictwo.ossolineum.pl

Good and evil we know in the field of this world grow up together almost inseparably.

John Milton, Paradise Lost

Il faut surtout pardonner à ces âmes malheureuses qui ont élu de faire le pèlerinage à pied, qui côtoient le rivage et regardent sans comprendre l’horreur de la lutte et le profond désespoir des vaincus.

Joseph Conrad do Marguerite Poradowskiej

Pierścienie Saturna składają się z kryształków lodu i drobin pyłu, przypuszczalnie meteorowego, które kolistym torem obiegają planetę w płaszczyźnie jej równika. Prawdopodobnie są to okruchy dawnego księżyca, który znalazłszy się zbyt blisko planety, został zniszczony przez jej siły pływowe (→ granica Roche’a).

Encyklopedia Brockhausa

I

W sierpniu 1992 roku, kiedy Psie Dni zbliżały się do końca, wyruszyłem w pieszą podróż przez wschodnioangielskie hrabstwo Suffolk w nadziei, że zdołam wymknąć się pustce, rozprzestrzeniającej się we mnie po ukończeniu pewnej większej pracy. Ta nadzieja zresztą spełniła się poniekąd, bo rzadko czułem się tak nieskrępowany jak wtedy, dzień po dniu wędrując godzinami przez w części skąpo tylko zasiedlone nadmorskie okolice. Z drugiej strony jednak wydaje mi się teraz, jak gdyby stary przesąd, że określone choroby duszy i ciała lubią lęgnąć się w nas właśnie pod znakiem Psiej Gwiazdy, nie był całkiem bezzasadny. Tak czy owak, w czasie, jaki nastąpił później, zaprzątało mnie tyleż wspomnienie pięknej swobody, co paraliżującej zgrozy, której doznawałem niekiedy na widok śladów zniszczenia, sięgających nawet w tej ustronnej okolicy głęboko w przeszłość. Może więc dlatego dokładnie w rok po rozpoczęciu podróży zdarzyło się, że w stanie niemal kompletnego bezwładu zostałem zawieziony do szpitala w Norwich, stolicy hrabstwa, gdzie potem, przynajmniej w myślach, przystąpiłem do spisywania poniższych stronic. Przypominam sobie jeszcze dobrze, jak to zaraz po przybyciu do szpitala, w pokoju na ósmym piętrze poraziła mnie wizja, że przewędrowane poprzedniego lata w Suffolk rozległe obszary zbiegły się ostatecznie w jeden ślepy i głuchy punkt.

Faktycznie z mego łóżka nie widać było ze świata nic prócz bezbarwnego kawałka nieba w ramie okna. Nawiedzające mnie już kilkakrotnie za dnia pragnienie, by wyjrzeć przez dziwacznie osłonięte czarną siatką okno szpitalne i upewnić się co do, jak się obawiałem, na zawsze zanikłej rzeczywistości, stało się w porze zmierzchu tak silne, że kiedy już jakimś sposobem, po trosze na brzuchu, po trosze bokiem, udało mi się zsunąć przez krawędź łóżka na podłogę i doczołgać do ściany, to pomimo towarzyszącego temu bólu dźwignąłem się na nogi, przytrzymując się mozolnie parapetu. W kurczowej pozycji istoty, która po raz pierwszy podniosła się z równej ziemi, stałem potem oparty o szybę i mimo woli przyszła mi na myśl scena, kiedy biedny Gregor, drżącymi nóżkami wczepiony w oparcie krzesła, wygląda ze swego gabinetu, z niejasnym, jak czytamy, wspomnieniem, że patrzenie przez okno zawsze działało na niego wyzwalająco. I jak Gregor zmętniałymi oczyma nie rozpoznawał już cichej Charlottenstrasse, przy której od lat mieszkał z rodziną, i uważał ją teraz za szare pustkowie, tak też i mnie dobrze znane miasto, ciągnące się od bram szpitala aż po horyzont, wydawało się kompletnie obce. Nie mogłem sobie wyobrazić, by tam w dole, wśród bezładnie zazębiających się murów, coś się jeszcze poruszało, i byłem przekonany, że spoglądam z wysokiej skały na kamienne morze albo żwirowisko, z którego niczym kolosalne głazy narzutowe sterczą posępne bloki wielokondygnacyjnych parkingów. Przechodniów o tej bladej godzinie zmierzchu w pobliżu prawie nie było, z wyjątkiem pielęgniarki, która mijała akurat żałosny skwerek przed podjazdem, śpiesząc na nocny dyżur. Ambulans z niebieskim sygnalizatorem na dachu, w zwolnionym tempie biorąc zakręty, zmierzał z centrum miasta do stacji pogotowia. Dźwięk syreny do mnie nie docierał. Tu, na wysokości, na jakiej się znajdowałem, otaczała mnie niemal całkowita, jak gdyby sztuczna cisza. Słychać było jedynie podmuch powietrza, niosący się górą i napierający od zewnątrz na okno, a kiedy i ten odgłos ustawał, już tylko niemilknący nigdy do końca szum we własnych uszach.

Dziś, zabierając się do przepisywania na czysto swoich notatek, ponad rok od zwolnienia ze szpitala, nie mogę powstrzymać się od myśli, że wtedy, gdy patrzyłem z ósmego piętra na pogrążające się w zmierzchu miasto, w wąskim domu przy Portersfield Road żył jeszcze Michael Parkinson, zajęty prawdopodobnie jak zwykle przygotowywaniem seminarium albo pochłaniającą go od wielu lat pracą o Ramuzie. Michael miał pod pięćdziesiątkę, był kawalerem i, jak sądzę, jednym z najbardziej niewinnych ludzi, jakich spotkałem. Nic nie było mu tak obce jak własna korzyść, nic nie leżało mu tak na sercu jak spełnianie swego obowiązku, coraz trudniejsze przy panujących od jakiegoś czasu stosunkach. Ale przede wszystkim odznaczał się niemal ekscentrycznym, jak uważali niektórzy, brakiem potrzeb. W czasach, gdy większość ludzi w trosce o samozachowanie musi nieustannie coś kupować, Michael praktycznie nigdy nie wybierał się na zakupy. Latami, odkąd go znałem, nosił na zmianę granatową albo rdzawą marynarkę, a kiedy rękawy się przetarły albo wyświeciły na łokciach, sam chwytał za igłę i nitkę i naszywał skórzaną łatę. Podobno nicował nawet kołnierzyki przy koszulach. W czasie letnich ferii Michael regularnie odbywał długie, związane ze studiami nad Ramuzem piesze wędrówki po Valais i Vaud albo też po Jurze i Sewennach. Często kiedy wracał z takiej podróży albo kiedy podziwiałem powagę, z jaką zawsze wykonywał swoją pracę, wydawało mi się, że Michael na swój sposób znalazł szczęście w jakimś dziś już wprost niewyobrażalnym rodzaju skromności. I nagle w maju zeszłego roku przyszła wiadomość, że Michaela, którego od kilku dni nikt nie widział, znaleziono martwego w jego własnym łóżku – leżał na boku, całkiem już sztywny i z twarzą dziwnie upstrzoną czerwonymi plamami. Śledztwo wykazało that he had died of unknown causes, do której to opinii dorzuciłem od siebie: in the dark and deep part of the night. Nieoczekiwany zgon Michaela Parkinsona wszystkich nas przejął zgrozą, najbardziej zaś chyba samotnie jak on żyjącą romanistkę Janine Rosalind Dakyns, ba, można powiedzieć, że Janine, związana z Michaelem czymś w rodzaju dziecięcej przyjaźni, wprost nie mogła przeboleć jego straty i w parę tygodni później sama zapadła na chorobę, która piorunem wyniszczyła jej ciało. Janine Dakyns, mieszkająca przy małej uliczce opodal szpitala, studiowała, podobnie jak Michael, w Oksfordzie i z biegiem życia stworzyła prywatną niejako, wolną od wszelkiego intelektualnego zadęcia, wychodzącą zawsze od niejasnego szczegółu, nigdy od tego, co jawne, naukę o dziewiętnastowiecznej powieści francuskiej, ze szczególnym uwzględnieniem najbardziej przez nią cenionego Gustave’a Flauberta, z którego obszernej, liczącej tysiące stron korespondencji przy najróżniejszych okazjach cytowała długie, za każdym razem na nowo wprawiające mnie w zdumienie fragmenty. Ponadto Janine, która wykładając swoje myśli, popadała często w stan niemal zatrważającego uniesienia, z maksymalnym zaangażowaniem osobistym starała się zgłębić pisarskie skrupuły Flauberta, lęk przed fałszem, który, jak mówiła, sprawiał czasem, że Flaubert tygodniami i miesiącami tkwił na kanapie, w strachu, że nigdy już nie napisze choćby pół linijki, nie kompromitując się najfatalniej. W takich okresach, mówiła Janine, nie tylko wszelka przyszła praca pisarska wydawała mu się kompletnie wykluczona, ale był też przekonany, że wszystko, co napisał dotychczas, stanowi jedynie nagromadzenie najbardziej niewybaczalnych, nieprzewidywalnych w skutkach błędów i zakłamania. Janine utrzymywała, że przyczyną tych skrupułów były obserwowane przez Flauberta niepowstrzymane postępy głupoty, atakującej już, jak mniemał, jego własną głowę. To tak, miał kiedyś powiedzieć, jakby człowiek zapadał się w piach. Stąd prawdopodobnie, uważała Janine, tak wielkie znaczenie piasku w twórczości Flauberta. Piasek zagarnia wszystko. W dziennych i nocnych wizjach Flauberta, mówiła Janine, wciąż przetaczały się potworne chmury pyłu, wzbijały się nad suchymi równinami kontynentu afrykańskiego, ciągnęły potem na północ, ponad Morzem Śródziemnym i Półwyspem Iberyjskim, a wreszcie opadały niczym popiół na Tuileries, na przedmieście Rouen albo na jakieś prowincjonalne miasteczko w Normandii, i wdzierały się w każdy kąt. W drobinie piasku z obrąbka zimowej toalety Emmy Bovary, mówiła Janine, Flaubert widział całą Saharę, a każdy pyłek ważył dlań tyle co góry Atlas. Często, pod koniec dnia, rozmawiałem z Janine o Flaubertowym oglądzie świata w jej gabinecie, gdzie wokół walało się takie mnóstwo notatek do wykładów, listów i wszelkiego rodzaju pism, aż człowiekowi wydawało się, że zalewa go powódź papieru. Na biurku, stanowiącym punkt wyjścia, względnie punkt zbiorczy, cudownego rozmnożenia papieru, z biegiem czasu uformował się prawdziwy papierowy krajobraz z górami i dolinami, który po brzegach, jak lodowiec z chwilą, gdy dociera do morza, urywał się gwałtownie i na podłodze dookoła tworzył nowe złogi, niepostrzeżenie sunące ku środkowi pokoju. Już przed paru laty pod naporem wciąż narastających na jej biurku stosów papieru Janine zmuszona była wycofać się na inne stoły. Te stoły, na których następnie zachodziły podobne procesy akumulacji, reprezentowały, by tak rzec, późniejsze epoki rozwoju papierowego uniwersum Janine. Dywan także od dawna zniknął pod pokładami papieru, ba, papier z podłogi, na którą stale opadał z poziomu średniego, zaczynał piąć się znów po ścianach, pokrytych aż po górną krawędź drzwi pojedynczymi, przytwierdzonymi pluskiewką zawsze tylko za róg, częściowo ponaczepianymi grubą warstwą jedne na drugie arkusikami i dokumentami. Książki na regałach też nasadzone miały, gdzie się tylko dało, czapy papierzysk, i w porze zmierzchu cały ten papier skupiał na sobie odblask gasnącego światła, jak niegdyś – tak sobie raz pomyślałem – śnieg na polach pod atramentowym nocnym niebem. Ostatnim miejscem pracy Janine było umieszczone mniej więcej pośrodku krzesło i mijając zawsze otwarte drzwi jej pokoju, widziało się ją, jak siedzi na tym krzesełku, albo zgarbiona, gryzmoląc coś na podkładce, którą trzyma na kolanach, albo odchylona w tył i pogrążona w myślach. Kiedyś powiedziałem jej, że w otoczeniu swoich papierów wygląda jak nieruchomo tkwiący pośród narzędzi zniszczenia anioł Dürerowskiej melancholii, na co Janine odrzekła, że pozorny nieład jej gospodarstwa naprawdę przedstawia doskonały lub przynajmniej dążący do doskonałości ład. I rzeczywiście, z reguły umiała natychmiast znaleźć wszystko, czego akurat szukała w swoich papierach, w książkach albo w głowie. Właśnie Janine od razu skierowała mnie do znanego jej z Oxford Society chirurga Anthony’ego Batty’ego Shawa, gdy wkrótce po zwolnieniu ze szpitala rozpocząłem badania nad Thomasem Browne’em, który w XVII wieku praktykował w Norwich jako lekarz i pozostawił szereg iście niezrównanych rozpraw. Natknąłem się wtedy w Encyclopædia Britannica na wzmiankę, z której wynikało, że czaszka Browne’a przechowywana jest w muzeum Norfolk & Norwich Hospital. Jakkolwiek twierdzenie to wydawało się niewątpliwe, to jednak moje próby obejrzenia czaszki tam, gdzie jeszcze niedawno sam leżałem, spełzły na niczym, ponieważ wśród członkiń i członków obecnego zarządu szpitala nikt nie wiedział o istnieniu takiego muzeum. Nie tylko patrzano na mnie z całkowitym niezrozumieniem, kiedy wyłuszczałem swoją dziwną sprawę, lecz odnosiłem wprost wrażenie, że zapytywani brali mnie za uciążliwego dziwaka. Ale, jak wiadomo, w czasie gdy pod hasłem sanacji społeczeństwa zakładano tak zwane szpitale powszechne, w wielu z nich istniały muzea albo, ściślej, gabinety okropności, gdzie w słojach z formaliną przechowywano dla celów medycznej demonstracji, a niekiedy wystawiano na widok publiczny wcześniaki albo płody poronne, przypadki wodogłowia, hipertroficzne organy i tym podobne. Pytanie tylko, co się z tymi rzeczami stało. Jeśli chodzi o szpital w Norwich i czaszkę Browne’a, nawet w centralnej bibliotece, zniszczonej od tej pory wskutek pożaru, w dziale historii lokalnej nie umiano udzielić mi żadnej informacji. Dopiero nawiązany dzięki Janine kontakt z Anthonym Battym Shawem przyniósł pożądane wyjaśnienie. Thomas Browne, zmarły w 1682 roku, pisze Batty Shaw w przesłanym mi, świeżo opublikowanym w „Journal of Medical Biography” artykule, pochowany został w miejskim kościele parafialnym St. Peter Mancroft, gdzie jego śmiertelne szczątki spoczywały do roku 1840, kiedy to trumna, w trakcie przygotowań do innego pochówku niemal w tym samym miejscu chóru, została uszkodzona, a jej zawartość częściowo wydobyta na światło dzienne. Wskutek tego incydentu czaszka Browne’a i pukiel jego włosów dostały się w posiadanie lekarza i przewodniczącego rady parafialnej Lubbocka, który z kolei testamentem przekazał relikwie szpitalnemu muzeum, gdzie pod specjalnie sporządzonym szklanym kloszem, pośród wszelkiego rodzaju anatomicznych dziwolągów, można było je do 1921 roku oglądać. Dopiero potem uczyniono zadość wciąż ponawianym ze strony probostwa St. Peter Mancroft żądaniom restytucji i w niemal ćwierćtysiąclecie po pierwszym pogrzebie czaszce Browne’a sprawiono z należytymi honorami drugi. Sam Browne dał najlepszy komentarz do przyszłej tułaczki własnej czaszki w słynnym, po trosze archeologicznym, po trosze metafizycznym traktacie o praktyce ciałopalenia i chowania popiołów w urnach, pisząc w pewnym miejscu, że być wyjętym z grobu to tragedia i potworność. Ale, dorzuca, któż zna los swoich kości i wie, ile razy będą grzebane.

Thomas Browne przyszedł na świat 19 października 1605 roku w Londynie jako syn handlarza jedwabiu. O jego dzieciństwie wiadomo niewiele, a biografie nie podają też informacji o rodzaju wykształcenia medycznego, jakie zdobył po studiach magisterskich w Oksfordzie. Pewne jest tylko, że od dwudziestego piątego do dwudziestego ósmego roku życia uczęszczał do słynących wtedy z nauk hipokratejskich akademii w Montpellier, Padwie i Wiedniu i że na koniec, niedługo przed powrotem do Anglii, uzyskał w Lejdzie stopień doktora medycyny. W styczniu 1632 roku, podczas pobytu w Holandii, a więc w okresie, gdy Browne bardziej niż kiedykolwiek wnikał w tajemnice ludzkiego ciała, w amsterdamskim Domu Wagi urządzono publiczną sekcję zwłok powieszonego kilka godzin wcześniej za złodziejstwo łotra Adriaana Adriaanszoona alias Arisa Kindta. Choć brak na to jednoznacznych dowodów, jest więcej niż prawdopodobne, że zapowiedź sekcji nie uszła uwagi Browne’a i że asystował przy spektakularnym wydarzeniu, utrwalonym przez Rembrandta w portrecie gildii chirurgów, zwłaszcza że odbywający się co roku zimą anatomiczny wykład dra Nicolaesa Tulpa zainteresować mógł nie tylko młodego medyka, ale w ogóle stanowił ważną datę w kalendarzu ówczesnego społeczeństwa, we własnym przekonaniu wydobywającego się z mroku na światło. Płatne widowisko dla publiczności z wyższych stanów bez wątpienia miało być z jednej strony demonstracją niecofającego się przed niczym pędu badawczego nowej nauki, a z drugiej strony, choć zapewne nikt by się do tego nie przyznał, archaicznym obrzędem ćwiartowania człowieka, nadal figurującym w rejestrze kar umęczeniem ciała złoczyńcy jeszcze po śmierci. Za tym, że w wypadku amsterdamskiej lekcji anatomii chodzi o coś więcej niż o gruntowną znajomość ludzkich organów wewnętrznych, przemawia widoczny na obrazie Rembrandta ceremonialny charakter czynności otwierania zwłok – chirurdzy są w odświętnych strojach, dr Tulp ma nawet kapelusz na głowie – podobnie jak fakt, że po ukończeniu procedury odbywał się uroczysty, w pewnym sensie symboliczny bankiet. Stojąc dziś w Mauritshuis przed mierzącym dobre dwa na półtora metra płótnem Rembrandta, stoimy na miejscu tych, którzy swego czasu śledzili przebieg sekcji w Domu Wagi, i mamy wrażenie, że widzimy to, co oni widzieli: zielonkawe, leżące na pierwszym planie ciało Arisa Kindta ze złamanym karkiem i okropnie wysklepioną w śmiertelnym zesztywnieniu piersią.

A jednak wątpliwe, czy naprawdę ktokolwiek widział to ciało, bo ledwie kiełkująca wtedy sztuka anatomii służyła przecież i temu, by ciało winowajcy uczynić niewidzialnym. Co charakterystyczne, spojrzenia kolegów doktora Tulpa nie są zwrócone na ciało jako takie, ale wymijają je, wprawdzie tylko o włos, i kierują się na otwarty atlas anatomiczny, gdzie przerażająca cielesność zredukowana jest do diagramu, do schematu człowieka, zgodnie z rojeniami zapalonego anatoma amatora René Descartes’a, który owego styczniowego ranka rzekomo również obecny był w Domu Wagi. Jak wiadomo, w jednym z głównych rozdziałów historii ujarzmienia Kartezjusz uczy, że nie trzeba zważać na niepojęte ciało, lecz brać pod uwagę zainstalowaną w nas maszynę, to, co można w pełni zrozumieć, bez reszty wykorzystać do pracy, a w razie awarii albo naprawić, albo wyrzucić. Z tym dziwnym odtrąceniem ciała, wystawionego przecież na pokaz, zgadza się i to, że przy dokładniejszych oględzinach sławetny realizm obrazu Rembrandta okazuje się tylko pozorny. Wbrew wszelkim zwyczajom mianowicie przedstawiona tu sekcja nie zaczyna się od otwarcia podbrzusza i usunięcia najszybciej rozkładających się trzewi, ale (co być może również wskazuje na akt odwetu) od nacięcia karygodnej ręki. A z tą ręką rzecz ma się szczególnie.

Nie tylko, w porównaniu z bliższą widzowi drugą ręką, wykazuje wręcz groteskowe dysproporcje, ale jest też całkiem na bakier z anatomią. Obnażone ścięgna, które wedle ułożenia kciuka powinny być ścięgnami spodu lewej ręki, to ścięgna grzbietu prawej ręki. Odnośny detal został więc bez ceremonii przeniesiony na płótno wprost z atlasu anatomicznego, wskutek czego obraz, skądinąd, jeśli można się tak wyrazić, wzięty z życia, akurat w samym centrum, tam, gdzie skupia się jego znaczenie, gdzie już przeprowadzono cięcie, obraca się w konstrukcję jawnie wadliwą. Wykluczone chyba, by w grę wchodziła pomyłka ze strony Rembrandta. Wydaje mi się raczej, że kompozycja została rozmyślnie złamana. Nieforemna ręka to znak gwałtu dokonanego na Arisie Kindcie. Malarz utożsamia się z ofiarą, nie z gildią, która zamówiła u niego obraz. Tylko malarz nie ma znieruchomiałego kartezjańskiego spojrzenia, tylko on widzi zgasłe, zielonkawe ciało, widzi cień w na wpół otwartych ustach i nad okiem zmarłego.

Brak nam danych, by określić, z jakiej perspektywy Thomas Browne, jeżeli, o czym jestem przekonany, faktycznie znajdował się wśród publiczności amsterdamskiego teatru anatomicznego, śledził przebieg sekcji i co widział. Może biały opar, o którym w późniejszej notatce o mgle zalegającej 27 listopada 1674 roku nad znacznymi obszarami Anglii i Holandii twierdzi, że wznosi się z czeluści świeżo otwartego ciała, a za życia, pisze jednym tchem Browne, spowija nasz mózg, gdy śpimy i śnimy. Przypominam sobie dokładnie, jak moją własną świadomość okrywał taki woal mgły, kiedy po przeprowadzonej na mnie późnym wieczorem operacji leżałem znów w pokoju na ósmym piętrze szpitala. Pod cudownym działaniem środków przeciwbólowych, które we mnie krążyły, czułem się na łóżku z żelazną ramą jak podróżujący balonem, który nieważko przemyka przez piętrzące się wokół masywy chmur. Trzepoczące płachty rozsuwały się niekiedy i spoglądałem w przestwór koloru indygo i w dół, w nieodgadnioną i czarną otchłań, gdzie domyślałem się ziemi. W górze, na sklepieniu nieba, widniały gwiazdy, złote punkciki rozsiane w pustce. Przez huczącą próżnię do moich uszu docierały głosy dwóch sióstr, które mierzyły mi puls i od czasu do czasu zwilżały wargi małą różową przymocowaną do patyczka gąbką, przypominającą mi sześcianiki panieńskiej skórki, jakie kiedyś kupowało się na jarmarku. Istoty, które się wokół mnie krzątały, nosiły imiona Katy i Lizzie, i rzadko, jak myślę, zdarzało mi się być tak szczęśliwym jak tamtej nocy pod ich opieką. Nie rozumiałem ani słowa z codziennych spraw, o jakich rozmawiały. Słyszałem jedynie wyższe i niższe tony, dźwięki natury, takie, jakie dobywają się z ptasich gardeł, doskonałe brzmienia i trele, na wpół muzyka anielska, na wpół syreni śpiew. Z tego, co Katy mówiła do Lizzie, a Lizzie do Katy, utkwił mi w pamięci tylko jeden wielce osobliwy urywek. Wydaje mi się, że pochodził z opowieści o wakacyjnym pobycie na Malcie, i Katy bądź Lizzie utrzymywała, że Maltańczycy z niepojętą pogardą dla śmierci nie jeżdżą ani lewą stroną ulicy, ani prawą, lecz zawsze tą, która akurat jest zacieniona. Dopiero o świcie, gdy nocne siostry skończyły dyżur, zorientowałem się znowu, gdzie jestem. Zacząłem czuć własne ciało, drętwą stopę, bolące miejsce na plecach, rejestrowałem szczęk talerzy, jakim na korytarzu zaczynał się szpitalny dzień, a kiedy pierwszy brzask rozświetlił przestworze, zobaczyłem smugę kondensacyjną, biegnącą, jak się zdawało, własną mocą w poprzek obramowanego oknem kawałka nieba. Uznałem wtedy tę białą smugę za dobry znak, ale teraz, patrząc wstecz, lękam się, że była raczej początkiem rysy, która odtąd idzie przez moje życie. Maszyna na czele trajektorii była równie niewidoczna jak pasażerowie w jej wnętrzu. Okoliczność, że nie możemy widzieć ani pojąć tego, co nas porusza, również dla Thomasa Browne’a, który traktował nasz świat tylko jako cień innego świata, stanowiła niezgłębioną zagadkę. Dlatego ciągle, myśląc i pisząc, próbował patrzeć na ziemski byt, na najbliższe mu rzeczy tak samo jak na sfery uniwersum, z perspektywy outsidera, ba, można wręcz powiedzieć – okiem stwórcy. Aby wznieść się na niezbędne po temu wyżyny, dysponował tylko jednym środkiem, niebezpieczną lotnością języka. Podobnie jak inni angielscy pisarze XVII wieku Browne stale ma na podorędziu całą swoją uczoność, bezmierny zasób cytatów i imiona wszystkich poprzedzających go autorytetów, operuje rozbuchanymi metaforami i analogiami oraz buduje labiryntowe, czasem ciągnące się przez dwie strony konstrukcje zdaniowe, które wystawnością przypominają procesje albo orszaki żałobne. Wprawdzie nie zawsze, między innymi z powodu tego kolosalnego obciążenia, udaje mu się oderwać od ziemi, ale gdy już wraz z ładunkiem wzbija się obrotami prozy coraz wyżej i wyżej, jak szybownik niesiony ciepłymi prądami powietrza, wtedy nawet dzisiejszego czytelnika ogarnia uczucie lewitacji. Im bardziej rośnie oddalenie, tym jaśniej widać. Z największą dokładnością dostrzega się najdrobniejsze detale. Tak jakby się patrzyło przez odwróconą lunetę i przez mikroskop jednocześnie. A przecież, powiada Browne, wszelkie poznanie tonie w nieprzeniknionym mroku. To, co widzimy, to tylko odosobnione światełka w otchłani niewiedzy, w spowitej głębokimi cieniami budowli świata. Studiujemy porządek rzeczy, ale co jest w nim założone, tego nie pojmujemy. Dlatego wolno nam pisać naszą filozofię jedynie małymi literami, skrótami i stenogramami przemijalnej natury, na które pada ledwie odblask wieczności. Wierny własnemu zamysłowi Browne odnotowuje powtarzające się rzekomo raz po raz w niezliczonej wielości form wzory, na przykład w rozprawie o ogrodzie Cyrusa wzór, jakim jest tak zwany quincunx, utworzony przez wierzchołki regularnego czworokąta i punkt przecięcia jego przekątnych.

Browne odkrywa tę strukturę wszędzie, w żywej i martwej materii, w pewnych formacjach krystalicznych, u rozgwiazd i jeżowców, w stosie pacierzowym ptaków i ryb, na skórze wielu gatunków węży, w śladach stąpających na krzyż czworonogów, w układzie ciał gąsienic, motyli, jedwabników i ciem, w korzeniach paproci wodnych, w łupinkach nasion słonecznika i pinii, w przekroju młodych pędów dębu, w łodygach skrzypu i w dziełach rąk ludzkich, w egipskich piramidach, w mauzoleum Augusta tak samo jak w obsadzonym pod sznurek drzewkami granatu i białymi liliami ogrodzie króla Salomona. Bez końca można by wymieniać przykłady, powiada Browne, i bez końca wykazywać elegancję geometrycznych rysunków natury, ale – Browne kończy rozprawę pięknym zwrotem – konstelacja Hiad, quincunx nieba, znika już za horyzontem and so it is time to close the five ports of knowledge. We are unwilling to spin out our thoughts into the phantasmes of sleep, making cables of cobwebs and wilderness of handsome groves. Pomijając już okoliczność, dorzuca jeszcze z namysłem, że Hipokrates w swoich uwagach o bezsenności tak niewiele powiedział o cudzie roślin, iż człowiek ledwie śmie marzyć o raju, zwłaszcza takich jak my w praktyce zajmują głównie anomalie, które natura nieustannie wytwarza, czy to w formie chorobliwych wybryków, czy za sprawą nie mniej chorobliwej wynalazczości, z jaką każde puste miejsce swego atlasu zapełnia wszelkimi możliwymi groteskeriami. Prawda, że również nasze dzisiejsze badania przyrodnicze z jednej strony zmierzają do opisu doskonale prawidłowego systemu, z drugiej wszelako strony nasza uwaga chętnie zwraca się ku stworzeniom, które wyróżniają się spośród innych niezwykłym kształtem albo intrygującym zachowaniem. Tak więc już w Życiu zwierząt Brehma poczesne miejsce zajmowały krokodyl, kangur, mrówkojad, pancernik, konik morski i pelikan, a dziś na ekranie ukazuje się na przykład stado pingwinów, które przez cały okres zimowych ciemności stoją nieruchomo w śnieżnych burzach Antarktydy ze zniesionym w cieplejszej porze roku jajkiem u stóp. W tego rodzaju programach, zwanych Nature Watch alboSurvival i uważanych za szczególnie pouczające, bez wątpienia zobaczymy raczej jakiegoś potwora w trakcie parzenia się na dnie Bajkału niż zwykłą mrówkę. Thomas Browne też stale porzucał badania nad izomorficzną linią znaku quincunx, aby z zaciekawieniem śledzić osobliwe zjawiska i pracować nad obszernym dziełem z zakresu patologii. Między innymi przez dłuższy czas trzymał podobno w swoim gabinecie bąka, chciał bowiem wykryć, jak powstaje skądinąd niespotykany w całym królestwie przyrody, przypominający najniższe dźwięki fagotu głos tego już choćby zewnętrznie nader osobliwego ptaka, a w kompendium Pseudodoxia Epidemica, mającym na celu rozprawienie się z szeroko rozpowszechnionymi przesądami i legendami, traktuje o rozmaitych, już to rzeczywistych, już to wyimaginowanych istotach jak kameleon, salamandra, struś, gryfon, feniks, jednorożec i dwugłowy wąż amphisbaena. W większości wypadków Browne wprawdzie neguje istnienie bajecznych istot, ale przedziwne płody natury, o których wiadomo, że faktycznie istnieją, każą poniekąd dopuścić możliwość, że te przez nas wymyślone stwory nie są tylko wzięte z powietrza. W każdym razie z opisów Browne’a wynika, że wyobrażenie nieskończonych, przekraczających wszelkie granice rozumu mutacji natury bądź z naszych myśli zrodzone chimery fascynowały go tak samo, jak trzysta lat później fascynowały Jorge Luisa Borgesa, wydawcę podręcznika zoologii fantastycznej, w pełnej wersji opublikowanej w Buenos Aires w 1967 roku pod tytułem El libro de los seres imaginarios. Wśród zgromadzonych w tym dziele w porządku alfabetycznym zmyślonych istot znajduje się, jak to dopiero niedawno zauważyłem, również tak zwany Baldanders, Coraz-Inny, którego Simplicius Simplicissimus napotyka w szóstej księdze dziejów swego żywota. Coraz-Inny spoczywa jako kamienny posąg w lesie, ma wygląd starodawnego bohatera niemieckiego i nosi strój romańskiego żołnierza z dużą klapą na szwabską modłę. Coraz-Inny, jak sam oświadcza, wywodzi się z raju, towarzyszył zawsze, incognito, Simpliciusowi i będzie mógł go opuścić dopiero wtedy, gdy Simplicius stanie się znowu tym, z czego się wziął. Coraz-Inny na oczach Simpliciusa przemienia się w pisarza, piszącego następujące linijki

a potem kolejno w wielki dąb, w świnię, w kiełbasę, w chłopską kupę, w łąkę koniczyny, w biały kwiatuszek, w krzew morwy i w jedwabny kobierzec. Podobnie jak w tym procesie pożerania i bycia pożeranym, tak i dla Thomasa Browne’a nic nie ma stałości. Na każdej nowej formie kładzie się już cień zniszczenia. Historia każdej jednostki, historia każdej wspólnoty i historia całego świata nie biegnie mianowicie po łuku, coraz mocniej i piękniej napiętym, ale po torze, który osiągnąwszy południk, zapada w ciemność. Wiedza o znikaniu w mroku wiąże się dla Browne’a nierozerwalnie z wiarą, że w dniu zmartwychwstania, kiedy, jak w teatrze, dopełnią się ostatnie rewolucje, aktorzy raz jeszcze, wszyscy, pojawią się na scenie, to complete and make up the catastrophe of this great piece. Lekarz, który widzi, jak w ciałach powstają i szaleją choroby, lepiej pojmuje śmiertelność niż rozkwit życia. Cudem wydaje mu się, że możemy przetrzymać choć jeden dzień. Na opium upływającego czasu, pisze, nie ma lekarstwa. Zimowe słońce pokazuje, jak szybko światło gaśnie w popiele, jak szybko ogarnia nas noc. Godzina po godzinie dopisuje się do rachunku. Nawet sam czas się starzeje. Piramidy, łuki triumfalne i obeliski są kolumnami z topniejącego lodu. Nawet ci, którym przypadło miejsce pośród konstelacji nieba, nie zdołali na zawsze zachować sławy. Nemrod zginął w Orionie, Ozyrys w Psiej Gwieździe. Największe rody przetrwały ledwie trzy razy dłużej niż dąb. Własne imię położone na jakimś dziele nie zapewnia wiekopomności, bo kto wie, czy właśnie najlepsi nie zniknęli bez śladu. Mak wschodzi wszędzie, a jeżeli w letni dzień żałość spada na nas znienacka niczym śnieg, chcemy już tylko być zapomniani. W takich rejonach porusza się myśl Browne’a, najbardziej uporczywie może w opublikowanej w 1658 roku pod tytułem Hydriotaphia rozprawie o urnach, akurat wtedy odkrytych na polu w pobliżu miejsca pielgrzymek Walsingham w Norfolk. Powołując się na najróżniejsze źródła historyczne i przyrodnicze, Browne rozwodzi się nad ceremoniami, jakie odprawiamy, gdy ktoś z naszego grona szykuje się do ostatniej podróży. Rozpoczynając od kilku uwag tyczących cmentarzy żurawi i słoni, grobowych komór mrówek i zwyczaju pszczół, by odprowadzać swoich zmarłych żałobnym orszakiem, opisuje następnie rytuały pogrzebowe wielu ludów aż do momentu, gdy religia chrześcijańska, chowająca grzeszne ciało w całości, ostatecznie kładzie kres paleniu zwłok. Że niemal powszechna w czasach przedchrześcijańskich praktyka spopielania nie dowodzi, jak się często przyjmuje, niewiedzy pogan o przyszłym życiu po tamtej stronie, na to Browne przytacza nieme świadectwo jodeł, cisów, cyprysów, cedrów i innych wiecznie zielonych drzew, z których konarów rozniecano pogrzebowy stos, na znak wiecznej nadziei. Wbrew powszechnemu mniemaniu zresztą, powiada Browne, wcale nie trudno jest spalić człowieka. Dla Pompejusza dość było starej łodzi, a królowi Kastylii udało się prawie bez użycia drewna na podpałkę zamienić w widoczny z daleka słup ognia pokaźną liczbę Saracenów. Tak, dorzuca jeszcze Browne, gdyby brzemię, jakim obarczono Izaaka, wystarczało na jeden holocaust, to każdy z nas mógłby nosić na grzbiecie własny stosik. Rozważania powracają znów do tego, co faktycznie ujawniły wykopaliska na polu pod Walsingham. Zdumiewające, powiada Browne, jak długo cienkościenne naczynia gliniane zachowały się w stanie nienaruszonym dwie stopy pod ziemią, podczas gdy nad nimi przechodziły lemiesze pługów i wojny, a wielkie domy, pałace i niebosiężne wieże waliły się i rozpadały. Zachowane w urnach szczątki poddawane są dokładnym badaniom: popioły, zęby luzem, odłamki kości, oplecione bladymi korzonkami perzu niczym wieńcem, przeznaczone dla elizejskiego przewoźnika monety. Browne odnotował też skrupulatnie, co wedle jego wiedzy przydawano zmarłym w charakterze ekwipunku i ozdób. Sporządzony przezeń katalog obejmuje rozmaite osobliwości: nóż, którym Jozue dokonywał obrzezania, pierścień ukochanej Propercjusza, szlifowane z agatu cykady i jaszczurki, rój złotych pszczół, błękitne opale, srebrne sprzączki do pasów i zapinki, grzebienie, szczypce i szpile z żelaza i rogu oraz mosiężną drumlę, której głos po raz ostatni rozległ się w czasie przeprawy przez czarną wodę. Najosobliwszym przedmiotem jednak, pochodzącym z rzymskiej popielnicy ze zbiorów kardynała Farnese, jest absolutnie nienaruszony szklany kielich, tak przejrzysty, jak gdyby dopiero co go wydmuchano. Owe oszczędzone przez strumień czasu rzeczy stanowią w oczach Browne’a symbole obiecanej w Piśmie niezniszczalności duszy ludzkiej, w którą lekarz, choć tak umocniony w wierze chrześcijańskiej, skrycie może powątpiewa. A ponieważ czarnym kamieniem melancholii jest lęk przed beznadziejnym końcem naszej natury, Browne wśród tego, co uszło zniszczeniu, szuka śladów tajemniczej zdolności transmigracji, jaką tylekroć studiował na przykładzie gąsienic i motyli. Bo strzępek purpurowego jedwabiu z urny Patroklosa, o którym wspomina Browne w swoim traktacie – cóż miałby znaczyć?

II

Był mocno pochmurny dzień, kiedy, w sierpniu 1992 roku, starym, aż po szyby zardzewiałym i upaćkanym smarami wagonikiem spalinowym, który kursował wtedy między Norwich a Lowestoft, pojechałem na wybrzeże. Nieliczni współpasażerowie siedzieli w półmroku na wytartych siedzeniach koloru lila, wszyscy zwróceni w kierunku jazdy, możliwie daleko od siebie i w takim milczeniu, jakby jeszcze nigdy w życiu nie wydusili z siebie ani słowa. Przez większość czasu chwiejący się niepewnie na szynach wagonik sunął na jałowym biegu, bo w stronę morza droga niemal nieprzerwanie opada. Tylko z rzadka, kiedy mechanizm napędowy wprawiano w ruch, czemu towarzyszył gwałtowny wstrząs całego nadwozia, przez chwilę słychać było zgrzytanie kółek, a potem znowu toczyliśmy się z miarowym stukotem, mijając podwórka, ogródki działkowe, hałdy żwiru i składowiska, przez rozpościerające się na wschód od miasta marsze. Za Brundall, Brundall Gardens, Buckenham i Cantley, gdzie u końca bocznej drogi, wśród zielonych pól sterczy cukrownia z dymiącym kominem, jak przycumowany do nabrzeża parowiec, tory biegną równolegle do rzeki Yare, a w Reedham ją przekraczają i szerokim łukiem zapuszczają się na równinę ciągnącą się na południowy wschód aż do morza. Nie widać tu nic, tylko od czasu do czasu samotną budkę polowego, kilka pochyłych wierzb i, niczym pomniki jakiejś zamarłej cywilizacji, ceglane rumowiska w kształcie stożków, pozostałości niezliczonych urządzeń do pompowania wody i wiatraków, których białe żagle furkotały nad łąkami Halvergate i wzdłuż całego wybrzeża, aż w latach po pierwszej wojnie światowej jeden po drugim je unieruchomiono.

Niepodobna sobie nawet wyobrazić, powiedział mi ktoś, czyje dzieciństwo przypadło jeszcze na epokę wiatraków, że kiedyś wiatrak w krajobrazie był jak błysk rozświetlający namalowane oko. Gdy te światełka zgasły, zgasła też cała okolica. Czasem, kiedy tak patrzę wokół, wydaje mi się, że wszystko tu jest martwe.

Minąwszy Reedham, zatrzymaliśmy się w Haddiscoe i w Herringfleet, dwóch luźno rozrzuconych osiedlach, z których niewiele było widać. Na następnej stacji, przynależnej do zamku Somerleyton, wysiadłem. Wagonik zaraz ruszył w dalszą drogę i znikł za łagodnym zakrętem, ciągnąc za sobą czarny proporczyk dymu. Nie było tu dworca, tylko otwarta wiata. Szedłem pustym peronem, po lewej stronie mając ciągnące się na pozór bez końca marsze, po prawej, za niskim ceglanym murkiem, krzewy i drzewa parku. Nigdzie żadnego człowieka, którego można by spytać o drogę. Kiedyś, pomyślałem sobie, zarzucając na ramiona plecak i krocząc drewnianą kładką ponad torami, musiało tu wyglądać inaczej, bo kiedyś prawie wszystko, czego potrzebowano w takim domu jak Somerleyton dla udoskonalenia posiadłości i co z myślą o podtrzymaniu zawsze nieco niepewnej pozycji trzeba było sprowadzać z daleka, dostarczane było lakierowanymi na kolor oliwkowej zieleni wagonami towarowymi na tę stację – wszelkiego rodzaju sprzęty, nowy fortepian, zasłony i portiery, włoskie kafelki i armaturę do łazienek, kotły i rury do cieplarni, obstalunki ogrodnicze, całe skrzynki win reńskich i bordoskich, kosiarki do trawy, usztywniane fiszbinami gorsety i krynoliny w wielkich pudłach z Londynu. A teraz nic, ani żywego ducha, ani zawiadowcy stacji w lśniącej czapce mundurowej, ani sług, ani stangretów, ani zaproszonych gości, ani myśliwych szykujących się na polowanie, ani panów w niezniszczalnych tweedach, ani dam w eleganckich kostiumach podróżnych. Jedna straszna sekunda i już po całej epoce. Dziś Somerleyton, jak większość co bardziej znamienitych okolicznych rezydencji, w ciągu letnich miesięcy dostępne jest za opłatą dla publiczności. Ta publiczność jednak nie przybywa tu wagonikiem, lecz zajeżdża własnymi samochodami przed główne wejście. Cały przemysł turystyczny siłą rzeczy obliczony jest tylko na takich gości. Kto zaś jak ja ląduje na stacji, musi, jeśli nie chce okrążać połowy posiadłości, jak złodziej wdrapać się po murze i przedzierać się przez chaszcze, nim dotrze do parku. Wzruszyło mnie niczym osobliwa lekcja historii, która niekiedy z pewną autoironią rekapituluje odległe stadia rozwoju, że ledwo wylazłszy spomiędzy drzew, ujrzałem miniaturową kolejkę parową sunącą przez pola, a w niej gromadkę przycupniętych ludzi, którzy przypominali mi przebrane pieski albo świnki morskie w cyrku. Na przedzie pociągu zaś, z torbą na bilety, jako konduktor, maszynista i pogromca zwierząt w jednej osobie – obecny lord Somerleyton, Her Majesty’s The Queen’s Master of the Horse.

Posiadłość Somerleyton, która za rozkwitu średniowiecza należała do FitzOsbertów i Jerneganów, przechodziła z biegiem stuleci w ręce różnych rodzin, spokrewnionych lub spowinowaconych. Po Jerneganach nastali Wentworthowie, po Wentworthach Garneyowie, po Garneyach Allenowie, a po Allenach Anguishe’owie, których linia wygasła w 1834 roku. Tegoż roku lord Sydney Godolphin Osborne, daleki krewny wymarłego rodu, nie chciał przejąć spadku i sprzedał całą nieruchomość niejakiemu sir Mortonowi Peto. Peto, który wywodził się z nizin społecznych i zaczynał jako prosty robotnik i pomocnik murarski, w chwili nabycia Somerleyton miał lat trzydzieści, ale zaliczał się już do czołówki ówczesnych przedsiębiorców i spekulantów. Przy planowaniu i realizacji prestiżowych projektów w Londynie, takich między innymi jak Hungerford Market, budynek Reform Clubu, kolumna Nelsona i kilka teatrów na West Endzie, ustanowił pod każdym względem nowe standardy. Ponadto dzięki finansowym udziałom w rozbudowie kolei w Kanadzie, Australii, Afryce, Argentynie, Rosji i Norwegii zgromadził w najkrótszym czasie iście kolosalny majątek i teraz musiał jeszcze tylko uwieńczyć swój awans do najwyższych klas społecznych, wznosząc wiejską rezydencję, która komfortem i ekstrawagancją usunie w cień wszystko, co do tej pory znano. W ciągu paru lat Morton Peto spełnił swoje marzenia i na miejscu starej, podupadłej siedziby wystawił książęcy pałac w tak zwanym stylu angielsko-włoskim, łącznie z urządzeniem wnętrz. Już w 1852 roku w „Illustrated London News” i innych nadających ton magazynach znaleźć można nader obszerne relacje o nowo powstałym Somerleyton, którego szczególną chlubą były zapewne płynne przejścia między wnętrzem siedziby a światem zewnętrznym. Odwiedzający nie umieli powiedzieć, gdzie kończy się stan natury i zaczyna dzieło rąk ludzkich. Salony znajdowały przedłużenie w ogrodach zimowych, przestronne foyers zmieniały się w werandy. Korytarze zbiegały się w zarosłej paprociami grocie z wiecznie pluskającą fontanną, oplecione listowiem pergole przecinały się pod kopułą bajecznego meczetu. Opuszczane okna otwierały przestrzeń na zewnątrz, a w lustrzanych taflach na ścianach ukazywał się krajobraz. Palmiarnie i oranżerie, trawnik przypominający płat zielonego aksamitu, obicia stołów bilardowych, bukiety zdobiące salony poranne i wypoczynkowe oraz umieszczone w majolikowych wazach na tarasie, rajskie ptaki i złociste bażanty na jedwabnych tapetach, czyżyki w wolierach i słowiki w ogrodzie, arabeski dywanów i ujęte w bukszpanowe szpalery rabaty kwietne – wszystko mieniło się w oczach, ewokując doskonałą harmonię między tworami natury a fabrykatami. Somerleyton, według jednego z ówczesnych opisów, najwspanialsze jest w letnią noc, gdy niezrównane, wsparte na filarach i belkach z lanego żelaza szklarnie, tak filigranowe w kształcie, jakby pozbawione były ciężaru, jarzą się od wewnątrz i iskrzą blaskiem. Niezliczone palniki Arganda, których białe płomienie z cichym szumem trawiły trujący gaz, dzięki posrebrzanym lustrzankom dawały niebywale jasne światło, pulsujące niejako rytmem życia Ziemi.

Nawet