Wojna powietrzna i literatura - W. G. Sebald - ebook + książka

Wojna powietrzna i literatura ebook

Sebald W.G.

4,2

Opis

Ponad sto miast obróconych w ruinę i około sześciuset tysięcy ofiar cywilnych – taki jest bilans alianckich nalotów dywanowych z lat 1943–1945, będących jedną z najtrwalszych traum społeczeństwa niemieckiego, która została niemal zupełnie przemilczana.

Wojna powietrzna i literatura jest żarliwą krytyką kultury powojennych Niemiec i jej niezdolności do żałoby. To książka, w której W.G. Sebald jawi się jako nieprzejednany polemista – bezkompromisowy w sądach, kategoryczny w tonie. Narracyjna subtelność, tak charakterystyczna dla jego prozy fikcjonalnej, ustępuje tu postawie oskarżycielskiej. J’Accuse! rezonuje w niniejszym tomie na wielu poziomach, sięga bowiem do samych fundamentów oświeceniowego humanizmu, a także do etycznych powinności literatury.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 148

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (6 ocen)
3
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału Luftkrieg und Literatur
Copyright © 2001, The Estate of W.G. Sebald All rights reserved
Copyright © for this edition by Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 2019
Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Łukasiewicz
Posłowie: copyright © Tomasz Szerszeń, 2022
Wydanie I elektroniczne
Wrocław 2022
Seria Sebald
Redaktor prowadzący: Paweł Szroniak
Redakcja: Agnieszka Rabińska
Redakcja posłowia: Paweł Szroniak
Korekta: Izabela Poręba, Anna Gądek
Redakcja techniczna: Agata Kempczyńska
Projekt okładki i stron tytułowych: Agnieszka Pasierska | Pracownia Papierówka
Opracowanie typograficzne, łamanie wersji papierowej: manufaktura | manufaktu-ar.com
Przygotowanie wydania elektronicznego: eLitera s.c.
Nieupoważnione powielanie lub wykorzystywanie utworu stanowi naruszenie praw autorskich.
ISBN 978-83-66267-77-0
Wydawnictwo Ossolineum
ul. Szewska 37
50-139 Wrocław
www.wydawnictwo.ossolineum.pl

Uwaga wstępna

Zamieszczone w tym tomie wykłady zuryskie na temat wojny powietrznej i literatury nie ukazują się dokładnie w tej formie, w jakiej były wygłoszone jesienią 1997. Pierwszy wykład nawiązywał do Carla Seeliga i opisu wycieczki, odbytej latem 1943 roku z pacjentem zakładu dla nerwowo chorych Robertem Walserem akurat w dzień przed tą nocą, kiedy doszczętnie spłonęło miasto Hamburg. Reminiscencje Seeliga, które nie odnoszą się do tej przypadkowej zbieżności, uprzytomniły mi, z jakiej perspektywy ja sam spoglądam na straszne wydarzenia tamtych lat. Urodzony w maju 1944 roku we wsi w Alpach Algawskich, należę do tych, których dokonująca się wówczas w Rzeszy Niemieckiej katastrofa właściwie nie dotknęła. Mimo to pozostawiła ślady w mojej pamięci, co starałem się potem wykazać, odwołując się do dłuższych fragmentów własnych prac literackich, a było to o tyle uzasadnione, że wykłady zuryskie miały dotyczyć poetyki. W przedstawionej tu wersji obszerne autocytaty byłyby jednak nie na miejscu. Toteż z pierwszego wykładu tylko to i owo znalazło się w postscriptum, które skądinąd odnosi się do reakcji wywołanej przez wykłady oraz przesyłek, które potem otrzymałem. Wiele z nich miało dość dziwny charakter. Ale właśnie niedostatki i zahamowania widoczne w przysyłanych mi do domu rozmaitych dokumentach i listach wskazują, że doświadczenie niebywałego narodowego poniżenia, które w ostatnich latach wojny było udziałem milionów ludzi, nigdy naprawdę nie zostało ujęte w słowa, a bezpośrednio dotknięci nie dzielili się nim między sobą i nie przekazali go późniejszemu pokoleniu. Wciąż podnoszona skarga, że do dziś nie mamy wielkiej niemieckiej epopei wojennej i powojennej, ma coś wspólnego z tym, że zawiedliśmy (co pod pewnym względem zresztą jest zupełnie zrozumiałe) w obliczu potęgi absolutnej przygodności, wylęgłej z naszych opętanych porządkiem głów. Mimo usilnych starań o tak zwane przezwyciężenie przeszłości wydaje mi się, że my, Niemcy, jesteśmy dziś narodem wybitnie ślepym na historię i pozbawionym tradycji. Obce nam jest namiętne zainteresowanie dawniejszymi formami życia i osobliwościami własnej cywilizacji, jakie na każdym kroku wyczuwa się na przykład w kulturze Wielkiej Brytanii. A jeśli w ogóle spoglądamy wstecz, zwłaszcza na lata 1930–1950, to przypatrujemy się i zarazem odwracamy wzrok. Jakoż powojenne płody niemieckich autorów są wielorako zdeterminowane przez połowiczną albo fałszywą świadomość, wykształconą dla umocnienia nader kruchej pozycji piszących w społeczeństwie właściwie do cna moralnie zdyskredytowanym. Dla większości literatów, którzy pozostali w Niemczech za czasów Trzeciej Rzeszy, przedefiniowanie własnej tożsamości po 1945 roku było zadaniem pilniejszym niż opis realnych warunków, w jakich żyli. Dobitnym przykładem fatalnych skutków, jakie wynikły stąd dla praktyki literackiej, był przypadek Alfreda Anderscha. Dlatego też do wykładów o wojnie powietrznej i literaturze dołączono tu artykuł o tym pisarzu, który opublikowałem kilka lat temu w „Lettre”. Po tej publikacji dostały mi się mocne cięgi od ludzi, którzy nie chcieli przyjąć do wiadomości, że postawa opozycyjna i bystra inteligencja, niewątpliwie cechujące Anderscha, w czasie na pozór niepowstrzymanych triumfów faszystowskiego reżimu mogą, i owszem, przejść w mniej lub bardziej świadome próby dostosowania się, co potem, dla osoby publicznej takiej jak Andersch, pociąga za sobą konieczność adiustacji życiorysu przez dyskretne opuszczenia i inne zabiegi korektorskie. Tego rodzaju troska o poprawianie własnego wizerunku na użytek zewnętrzny stanowi, moim zdaniem, jeden z głównych powodów, dla których niemieccy autorzy całej tej generacji nie umieli zapisać i wprowadzić do naszej pamięci tego, co widzieli.

Wojna powietrzna i literaturaWykłady zuryskie

Zabieg eliminacji jest obronnym odruchemkażdego eksperta.

Stanisław Lem, Wielkość urojona

I

Trudno dziś choćby z grubsza wyrobić sobie wyobrażenie o rozmiarach spustoszenia niemieckich miast w ostatnich latach drugiej wojny światowej, a jeszcze trudniej zastanawiać się nad związaną z tymi spustoszeniami grozą. Wprawdzie z alianckiego Strategic Bombing Survey, z danych Federalnego Urzędu Statystycznego i innych oficjalnych źródeł wynika, że sama tylko Royal Air Force podczas 400 000 nalotów zrzuciła na obszar nieprzyjacielski milion ton bomb, że spośród 131 miast zaatakowanych po części jednorazowo, po części wielokrotnie niektóre zburzone zostały niemal doszczętnie, że ofiarą wojny powietrznej padło w Niemczech około 600 000 osób cywilnych, że trzy i pół miliona mieszkań poszło w ruinę, że pod koniec wojny było siedem i pół miliona bezdomnych, że na każdego mieszkańca Kolonii przypadało 31,4, a na każdego mieszkańca Drezna 42,8 metra sześciennego gruzu, ale nie wiemy, co to naprawdę znaczyło[1]. Ta nienotowana dotąd w historii niszczycielska akcja weszła do annałów na nowo konstytuującego się narodu jedynie w formie niejasnych ogólników, nie pozostawiła w zbiorowej świadomości, jak się zdaje, żadnych śladów bólu,

została w znacznej mierze wyparta z retrospekcji poszkodowanych, nigdy nie odegrała poważniejszej roli w toczących się dyskusjach nad wewnętrzną kondycją naszego kraju, nigdy, jak stwierdził potem Alexander Kluge, nie stała się czytelnym publicznie kodem[2] – paradoksalny stan rzeczy, jeśli zważyć, jak wielu ludzi dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku znajdowało się w zasięgu tej kampanii i jak długo w okresie powojennym musiało konfrontować się z jej realnymi skutkami, dławiącymi (jak należałoby domniemywać) wszelkie pozytywne nastawienie do życia. Mimo wprost niewiarygodnej energii, z jaką po każdym nalocie zabierano się do przywrócenia jako tako znośnych warunków, w miastach takich jak Pforzheim, które na skutek jednego tylko nalotu w nocy z 22 na 23 lutego 1945 roku utraciło niemal jedną trzecią z ogólnej liczby 60 000 mieszkańców, nawet po 1950 roku na hałdach gruzu stały jeszcze sklecone z desek krzyże, a przeraźliwy odór, który, jak w marcu 1947 roku donosi Janet Flanner, od pierwszych ciepłych dni wiosny buchał z rozprutych piwnic Warszawy[3], z pewnością wypełniał też bezpośrednio po wojnie miasta niemieckie. Najwyraźniej jednak nie wniknął do sensorium ocalałych, którzy pozostali na miejscu katastrofy. Ludzie poruszali się „na ulicy pośród straszliwych ruin – zanotował pod koniec 1945 roku w południowych Niemczech Alfred Döblin – doprawdy, jak gdyby nigdy nic i [...] jak gdyby miasto zawsze tak właśnie wyglądało”[4]. Odwrotną stroną tej apatii była deklaracja nowego początku, niewątpliwy heroizm, z jakim bezzwłocznie przystąpiono do prac reorganizacyjnych i porządkowych. W broszurze poświęconej Wormacji czytamy: „Ten czas wymaga ludzi z charakterem, rzetelnych i wytrwale zdążających do celu. Niemal wszyscy też w przyszłości staną na pierwszej linii frontu odbudowy”[5]. Tekst, ułożony przez niejakiego Williego Ruperta na zlecenie zarządu miasta, ilustrują liczne fotografie, w tym też oba zamieszczone tu zdjęcia Kämmererstrasse.

Totalne zniszczenie nie przedstawia się jako straszliwy koniec zbiorowego obłędu, lecz, by tak rzec, jako pierwszy etap uwieńczonej sukcesem odbudowy. W związku z rozmową prowadzoną we Frankfurcie w kwietniu 1945 roku z prominentami I.G. Farben Robert Thomas Pell zdumiewa się, jak przedziwnie w wypowiedziach Niemców ubolewanie nad własnym losem, lizusowskie samousprawiedliwienia, urażona niewinność i tony zadzierzyste mieszają się z wolą „odbudowania swego kraju tak, by stał się większy i potężniejszy niż w przeszłości”[6] – zamysł, od którego nie odstąpiono, o czym dobitnie świadczą pocztówki, jakie dziś bawiący w Niemczech turysta może nabyć we frankfurckich kioskach i z metropolii nad Menem wysyłać w szeroki świat. Legendarna już i pod pewnym względem faktycznie godna podziwu niemiecka odbudowa, równoznaczna z drugą – po zniszczeniach spowodowanych przez nieprzyjaciela – stopniową likwidacją własnej prehistorii,

wymagając ogromnego nakładu pracy i tworząc nową, pozbawioną oblicza rzeczywistość, z góry zablokowała wszelkie wspomnienia, ukierunkowała ludzi wyłącznie na przyszłość i zobowiązała ich do milczenia o tym, co im się zdarzyło. Tak skąpe i tak rozproszone są niemieckie świadectwa owego, ledwie o jedno pokolenie odległego czasu, że w zbiorze reportaży wydanym w 1990 roku przez Hansa Magnusa Enzensbergera Europa in Trümmern (Europa w ruinach) do głosu mogli dojść tylko zagraniczni dziennikarze i pisarze, w pracach, na które – co znamienne – w Niemczech dotąd prawie w ogóle nie zwrócono uwagi. Nieliczne relacje po niemiecku pochodzą od dawnych wygnańców albo osób stojących z boku, jak Max Frisch. Ci, którzy pozostali w kraju i, jak na przykład Walter von Molo i Frank Thiess w nieszczęsnym sporze wokół Thomasa Manna, chętnie mówili o sobie, że w złej godzinie nie opuścili ojczyzny, podczas gdy innym dane było zająć wygodne miejsca w amerykańskiej loży, powstrzymywali się od komentowania przebiegu i końca zniszczenia, nie na ostatku zapewne w obawie, że realistyczne opisy mogłyby ich zdyskredytować w oczach władz okupacyjnych. Wbrew obiegowym poglądom ówczesnego deficytu świadectw nie zrekompensowała też świadomie od 1947 roku rekonstytuująca się literatura powojenna, po której można się było spodziewać wglądu w prawdziwy stan rzeczy. Jeśli starsza gwardia tak zwanych emigrantów wewnętrznych zabiegała głównie o nowe uznanie i, jak zauważa Enzensberger, bez końca w abstrakcyjnych frazesach zaklinała się na ideę wolności i humanistyczne dziedzictwo Zachodu[7], młodsze pokolenie powracających do domu autorów było do tego stopnia skupione na relacjach z własnych przeżyć wojennych, nieuchronnie trącących płaczliwym sentymentalizmem, że bodaj nie dostrzegało widocznej na każdym kroku grozy. Nawet okrzyczana, programowo deklarująca bezkompromisowy realizm literatura ruin, której wedle wyznań Heinricha Bölla chodziło głównie o to, co „zastaliśmy po powrocie” [8], przy bliższym wejrzeniu okazuje się dostrojonym do indywidualnej i zbiorowej amnezji, zapewne sterowanym podświadomymi procesami autocenzury instrumentem, służącym zawoalowaniu tego, co przekracza wszelkie pojęcie. Milcząco zawarty i wszystkich na równi obowiązujący pakt nie zezwalał na opisywanie prawdziwego stanu materialnej i moralnej destrukcji, która ogarnęła cały kraj. Najbardziej ponure aspekty finału zniszczeń, jakiego na własnej skórze doświadczyła znaczna większość niemieckiej ludności, pozostały zatem haniebną, obłożoną tabu tajemnicą rodzinną i nie wolno było jej wyznać nawet przed samym sobą. Spośród ogółu powstałych pod koniec lat czterdziestych dzieł literackich właściwie tylko powieść Heinricha Bölla Anioł milczał[9] daje przybliżone wyobrażenie o zgrozie, jaką musiałby wówczas odczuwać każdy, kto naprawdę rozejrzałby się po ruinach. Przy lekturze natychmiast staje się jasne, że właśnie tego utworu, jawnie nasyconego nieuleczalną melancholią, nie można było – zdaniem wydawcy i zapewne również samego Bölla – podsunąć ówczesnym czytelnikom, toteż opublikowano go dopiero w 1992 roku, z niemal pięćdziesięcioletnim opóźnieniem. Faktycznie rozdział siedemnasty, odmalowujący agonię pani Gompertz, tchnie tak radykalnym agnostycyzmem, że nawet dziś z trudem przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Ciemna, gęstniejąca w lepkie grudki krew, która na tych stronach chlusta z ust konającej, rozlewa się na jej piersi, plami prześcieradło, przez krawędź łóżka skapuje na podłogę i tworzy tam szybko rozprzestrzeniającą się kałużę, ta atramentowa i, jak Böll specjalnie podkreśla, bardzo czarna krew jest symbolem wymierzonej w wolę przetrwania acedia cordis, owej mdłej, nieusuwalnej depresji, jaka właściwie musiała ogarnąć Niemców w obliczu takiego końca. Poza Heinrichem Böllem nieliczni tylko autorzy, jak Hermann Kasack, Hans Erich Nossack, Arno Schmidt i Peter de Mendelssohn, odważyli się naruszyć tabu, osłaniające zewnętrzne i wewnętrzne spustoszenia, przeważnie zresztą, jak jeszcze się okaże, w dość problematyczny sposób. Również w późniejszych latach, gdy wojenna i lokalna historiografia poczęła dokumentować klęskę niemieckich miast, niewiele się w tej mierze zmieniło, ponieważ obrazy tego strasznego rozdziału naszych dziejów nigdy na dobre nie przekroczyły progu narodowej świadomości. Te kompilacje, przedziwnie obojętne wobec przedmiotu badań, publikowane z reguły dość daleko od miejsca zdarzeń – praca Hansa Brunswiga Feuersturm über Hamburg (Burza ogniowa nad Hamburgiem) ukazała się w 1978 roku w Motorbuch Verlag w Stuttgarcie – służyły przede wszystkim uzdrowieniu albo usunięciu wiedzy niewspółmiernej z normalnym rozsądkiem i bynajmniej nie pozwalały lepiej wniknąć w zdumiewającą zdolność samoznieczulenia zbiorowości, która z wyniszczającej wojny wyszła, jak się zdaje, bez poważniejszych szkód na duszy. Niemal kompletny brak głębszych zaburzeń psychiki narodu niemieckiego skłania do wniosku, że nowe społeczeństwo Republiki Federalnej poddało doświadczenia swojej prehistorii nienagannie funkcjonującym mechanizmom wyparcia, dzięki czemu może wprawdzie uznać fakt, że poczęło się z absolutnej degradacji, ale zarazem do cna wykreślić go z budżetu emocji – albo wręcz włączyć jako kolejną chlubną kartę do rejestru tego, co z powodzeniem i bez oznak wewnętrznej słabości przetrwało. Enzensberger wskazuje, że „zagadkową energię Niemców” wytłumaczyć da się tylko jednym: oto Niemcy z braku zrobili cnotę. „Warunkiem sukcesu Niemców – pisze – była ich nieświadomość”[10]. Do przesłanek niemieckiego cudu gospodarczego należały nie tylko kolosalne sumy inwestycyjne planu Marshalla, wybuch zimnej wojny i nader skutecznie załatwiona przez eskadry bombowców likwidacja przestarzałych urządzeń przemysłowych, przesłanką taką był też niekwestionowany, wpojony przez totalitarny ustrój etos pracy, zdolność przynaglanej ze wszystkich stron gospodarki do logistycznych improwizacji, doświadczenie wyniesione z zatrudniania tak zwanej obcej siły roboczej i wreszcie przez nielicznych tylko opłakiwana utrata balastu historycznego, który w latach 1942–1945 wraz z wiekowymi budynkami mieszkalnymi i przemysłowymi w Norymberdze, Kolonii, Frankfurcie, Akwizgranie, Brunszwiku i Würzburgu poszedł z dymem. Były to poniekąd dające się zidentyfikować czynniki genezy cudu gospodarczego. Katalizatorem był jednak wymiar całkiem niematerialny: do dziś niewygasły strumień psychicznej energii, którego źródłem jest powszechnie strzeżona tajemnica zamurowanych u podwalin naszej państwowości trupów, tajemnica, która w latach powojennych łączyła i do dziś łączy Niemców silniej niż jakikolwiek cel pozytywny, na przykład urzeczywistnienie demokracji. Nie jest może od rzeczy przypomnieć te sprawy akurat dziś, kiedy to projekt zjednoczonej Europy, po dwukrotnej porażce, wkracza w nową fazę, a strefa wpływu marki niemieckiej – historia lubi się powtarzać na swój sposób – jest mniej więcej tak rozległa jak obszar okupowany w 1941 roku przez Wehrmacht.

Zagadnienie, czy i jak plan nieograniczonych bombardowań, od 1940 roku forsowany przez różne grupy w obrębie Royal Air Force, a od lutego 1942 roku nakładem niebywałych zasobów personalnych i środków gospodarki obronnej wprowadzany w życie, można usprawiedliwić strategicznie lub moralnie – to zagadnienie, o ile mi wiadomo, po 1945 roku nigdy nie stało się w Niemczech przedmiotem publicznej debaty, zapewne przede wszystkim dlatego, że naród, który w obozach wymordował i zamęczył na śmierć miliony ludzi, nie mógł przecież wypytywać zwycięskich mocarstw o logikę polityki militarnej, która podyktowała zburzenie niemieckich miast. Ponadto niewykluczone, że wielu z tych, którzy ucierpieli od nalotów, jak sugeruje na przykład relacja Hansa Ericha Nossacka o zburzeniu Hamburga, przy całym bezsilnym gniewie wobec jawnego obłędu, widziało w wielkich pożogach sprawiedliwą karę, jeśli nie wręcz akt odwetu jakiejś wyższej instancji, z którą nie ma się co prawować. Jeśli pominąć komunikaty nazistowskiej prasy i radia, w których stale w tym samym tonie mowa była o sadystycznych aktach terroru i barbarzyńskich gangsterach powietrznych, podobno rzadko zdarzało się, by ktoś wybuchał skargą na trwającą latami niszczycielską kampanię aliantów. Niemcy – co powtarza się w różnych relacjach – przyjmowali dokonującą się katastrofę z niemą fascynacją. „W tym czasie – pisał Nossack – nie liczyły się już tak błahe różnice jak różnica między przyjacielem a wrogiem”[11]. W przeciwieństwie do przeważnie biernej reakcji Niemców na ruinę miast, odbieraną jako nieodwołalny wyrok losu, w Wielkiej Brytanii program zniszczenia od początku wywoływał ostre dyskusje. Nie tylko lord Salisbury i George Bell, biskup Chichester, zarówno w Izbie Lordów, jak w wypowiedziach adresowanych do szerszej publiczności, powtarzali i z całą mocą podnosili zarzut, że strategii ataków wymierzonych przede wszystkim w ludność cywilną nie da się usprawiedliwić ani w świetle prawa wojennego, ani w kategoriach moralnych, również odpowiedzialny establishment wojskowy podzielony był w ocenie tego nowego sposobu prowadzenia wojny. Zasadnicze różnice opinii na temat kampanii zniszczenia ujawniły się jeszcze wyraźniej po bezwarunkowej kapitulacji. W miarę jak w Anglii publikowano relacje i zdjęcia obrazujące skutki nalotów dywanowych, rosła odraza wobec tego, co zrobiono, by tak rzec, na ślepo. „W bezpiecznym czasie pokoju – pisze Max Hastings – wielu polityków i cywilów wolałoby zapomnieć o udziale bombowców w wojnie”[12]. Historyczna retrospektywa też nie rozwiązała dylematów etycznych. W literaturze wspomnieniowej rozmaite frakcje nadal ścierały się ze sobą, zaś wyważony i rzeczowy w intencjach osąd historiografów waha się między podziwem dla organizacji tak potężnego przedsięwzięcia a krytyką daremności i niegodziwości działań prowadzonych niewzruszenie do końca, wbrew wszelkim lepszym racjom. Punktem wyjścia strategii tak zwanego area bombing była skrajnie marginalna pozycja Wielkiej Brytanii w 1941 roku. Niemcy znajdowały się wówczas u szczytu potęgi, niemieckie wojska podbiły cały kontynent i szykowały się do inwazji na Afrykę i Azję, a Brytyjczycy, bez żadnej realnej możliwości interwencji, mieli być pozostawieni swemu wyspiarskiemu losowi. Wobec tej perspektywy Churchill pisał do lorda Beaverbrooka, że jest tylko jeden sposób, by na powrót zmusić Hitlera do konfrontacji, mianowicie „absolutnie druzgoczący, morderczy atak ciężkimi bombowcami z naszego kraju na ojczyznę nazistów”[13]. Trzeba powiedzieć, że nie było żadnych warunków do przeprowadzenia takiej operacji. Brakowało bazy produkcyjnej, lotnisk, programów szkolenia załóg, efektywnych ładunków wybuchowych, nowych systemów nawigacji oraz doświadczenia, na którym można by się oprzeć. Jak rozpaczliwe było ogólne położenie, o tym świadczą dziwaczne plany, poważnie brane pod uwagę w początkach lat czterdziestych. Rozważano na przykład zrzucanie na pola żelaznych szpikulców, co uniemożliwiałoby zbiory, a glacjolog na wygnaniu, nazwiskiem Max Perutz, zajmował się eksperymentami do projektu Habakuk, czego rezultatem miał być ogromny niezatapialny lotniskowiec z pykretu, sztucznie wzmocnionego lodu. Nie mniej fantastyczne były wówczas próby stworzenia sieci obronnej z niewidocznych promieni albo skomplikowane, prowadzone przez Rudolfa Peierlsa i Ottona Frischa na uniwersytecie w Birmingham wyliczenia, zgodnie z którymi w sferze możliwości znalazła się budowa bomby atomowej. Nic dziwnego, że na tle podobnych, graniczących z nieprawdopodobieństwem pomysłów daleko bardziej zrozumiała strategia area bombing, która mimo niewielkiej celności pozwalała utworzyć specyficzny front, poruszający się skokowo po całym obszarze nieprzyjacielskim, ostatecznie się przebiła i została usankcjonowana przez uchwałę rządu z lutego 1942 roku, gdzie mowa o „zniszczeniu morale ludności cywilnej nieprzyjaciela, a zwłaszcza robotników przemysłowych”[14]. Dyrektywa ta nie narodziła się, jak wciąż utrzymywano, z chęci szybkiego zakończenia wojny przez zmasowany atak bombowy; była raczej jedyną szansą, by w ogóle do wojny przystąpić. Krytyka, z jaką potem (także ze względu na własne ofiary) spotkał się bezwzględnie realizowany program zniszczenia, skupiała się głównie na tym, że programu nie zaniechano nawet wtedy, gdy można już było przeprowadzać nierównie celniejsze, selektywne naloty, na przykład na fabryki łożysk kulkowych, rafinerie ropy i paliw, węzły i główne arterie komunikacyjne, co w krótkim czasie, jak zauważa Albert Speer w swoich wspomnieniach[15], sparaliżowałoby cały system produkcji. Ponadto, na co też wskazywano w krytyce ofensywy bombowej, już wiosną 1944 roku widać było wyraźnie, że mimo nieustających nalotów morale ludności niemieckiej pozostało nieugięte, produkcja przemysłowa doznała jedynie marginalnego uszczerbku, a koniec wojny nie przybliżył się ani o jeden dzień. Jeśli pomimo to nie zmodyfikowano strategicznych celów ofensywy, a załogi bombowców, kompletowane z roczników ledwie opuszczających szkołę, nadal narażone były na ryzyko ruletki, w której sześćdziesięciu na stu traciło życie, wynikało to, moim zdaniem, z przyczyn, jakim w oficjalnej historiografii poświęca się niewiele uwagi. Po pierwsze przedsięwzięcie o materialnym i organizacyjnym zakroju ofensywy bombowej, która według szacunków A.J.P. Taylora pochłonęła jedną trzecią brytyjskiej produkcji wojennej[16], miało tak