Wybrańcy Czasu - Radosław Sławiński - ebook

Wybrańcy Czasu ebook

Radosław Sławiński

0,0

Opis

Czy miłość jest w stanie przebić granicę czasu? Takie pytanie zadaje sobie kapitan Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych Joseph Edgar Collins, który po tragicznym wypadku lotniczym próbując wrócić do zdrowia, odnajduje fotografię słynnej dziewiętnastowiecznej aktorki teatralnej Amelii Harris. Kobieta wzbudza w kapitanie fascynację, przez co po czasie zaczynają go spotykać trudne do wytłumaczenia zjawiska, które koniec końców przenoszą dzielnego lotnika do czasów ze znalezionej czarno-białej fotografii, rozpoczynając jego ekscytującą podróż ulicami miasta z dawno minionej epoki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 549

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Strona tytułowa

Pro­log

Drugi pro­log

Roz­dział 1: Przy­goda

Roz­dział 2: Rok 1887

Roz­dział 3: Po­wrót do przy­szło­ści

Roz­dział 4: Po­wrót do prze­szło­ści

Roz­dział 5: Od pierw­szego wej­rze­nia

Roz­dział 6: Ta­jem­ni­czy obiad

Roz­dział 7: To tylko ob­raz

Roz­dział 8: Z wi­zytą u pre­zy­denta

Roz­dział 9: Se­krety bazy Edwards

Roz­dział 10: Rok 1899

Roz­dział 11: Mię­dzy wy­mia­rami

Roz­dział 12: Długo ocze­ki­wana mi­sja

Roz­dział 13: Nie­moż­liwe staje się moż­liwe

Roz­dział 14: Prawda czy fik­cja?

Roz­dział 15: To tylko sny

Roz­dział 16: Wy­ko­rzy­stać raz daną szansę

Roz­dział 17: Czy za­sta­łem go­ścia?

Roz­dział 18: Przed pre­mierą

Roz­dział 19: A to wszystko przez mi­łość

Roz­dział 20: Pre­miera

Roz­dział 21: By­stry chło­pak

Roz­dział 22: Dru­gie spo­tka­nie

Roz­dział 23: Czy wła­śnie tak miało być?

Roz­dział 24: Ta­jem­ni­cza ro­dzina

Roz­dział 25: Chwila wy­tchnie­nia

Roz­dział 26: Każdy ma ja­kieś se­krety

Roz­dział 27: Świat dziecka

Roz­dział 28: Za­wsze trzeba wal­czyć i mieć na­dzieję

Roz­dział 29: Jak trwoga to do Boga

Roz­dział 30: Ostatni akt

Roz­dział 31: Kur­tyna opa­dła

Roz­dział 32: Za kur­tyną

 

Ra­do­sław Sła­wiń­ski

 

Wy­brańcy Czasu

 

Nu­mer ISBN: 978-83-970409-0-8

 

Co­py­ri­ght © Ra­do­sław Sła­wiń­ski, 2023

 

Szu­kaj­cie, a znaj­dzie­cie

Pro­log

 

Spa­ce­ru­jąc po­mię­dzy za­bie­ga­nymi prze­chod­niami, męż­czy­zna w czar­nym po­zła­ca­nym sur­du­cie roz­glą­dał się na­około, po­dzi­wia­jąc szklaną za­bu­dowę mia­sta San Fran­ci­sco pię­trzącą się ku bia­łym ob­ło­kom. Roz­pie­rała go duma, że tym mi­ja­nym na każ­dym kroku dwu­noż­nym isto­tom udało się osią­gnąć tak wiele w tak krót­kim cza­sie. Pod­pie­ra­jąc się la­ską, zwin­nie mi­jał każ­dego na­po­tka­nego prze­chod­nia, tak jakby wie­dział, gdzie ten zrobi na­stępny krok.

Po przej­ściu paru prze­cznic za­trzy­mał się przy jed­nym ze skrzy­żo­wań, ob­ser­wu­jąc z za­cie­ka­wie­niem zgro­ma­dzony tłum cze­ka­jący na po­ja­wie­nie się zie­lo­nego lu­dzika w okrą­głej lam­pie sy­gna­li­za­cji.

Je­den śmia­łek nie mo­gąc dłu­żej cze­kać, po­sta­no­wił prze­biec przez ru­chliwą ulicę. Ma­new­ru­jąc mię­dzy trą­bią­cymi po­jaz­dami, zdo­łał prze­biec na drugą stronę jezdni. Nie­mniej nie­zbyt długo na­pa­wał się swym trium­fem, wszak spo­śród prze­chod­niów ni­czym zjawa wy­ło­nił się bar­czy­sty po­li­cjant, ła­piąc go jedną ręką za koł­nierz, drugą na­to­miast się­gnął po blo­czek z man­da­tami.

Popra­wiw­szy swój czarny me­lo­nik, męż­czy­zna w sur­du­cie uśmiech­nął się, po czym wraz z tłu­mem ru­szył przez przej­ście dla pie­szych.

Bę­dąc po dru­giej stro­nie, spoj­rzał na nie­szczę­śnika pró­bu­ją­cego wy­do­być ze swej spor­to­wej kurtki bio­me­tryczny do­ku­ment toż­sa­mo­ści. Gdy mu się to udało, wrę­czył go stró­żowi prawa, na­stęp­nie od­wra­ca­jąc wzrok w bok, uj­rzał dziw­nie ubra­nego męż­czy­znę. Ten uno­sząc dłoń w ge­ście po­zdro­wie­nia, pu­ścił do niego oko, na­stęp­nie przy­mknąłpo­wieki.

Ha­łas za­tło­czo­nej ulicy na­tych­miast ucichł, a po chwi­lo­wej głu­chej ci­szy do uszu za­czął do­cho­dzić śpiew pta­ków oraz brzę­czący dźwięk la­ta­ją­cych owa­dów. Na twa­rzy od­czuć można było przy­jemny po­dmuch wia­tru nio­sący za­pach kwit­ną­cych kwia­tów.

Męż­czy­zna w sur­du­cie otwo­rzył oczy.

Przed sobą uj­rzał staw, po któ­rym dum­nie pły­wały pary ka­czek wraz z mło­dymi. Dźwięczne kwa­ka­nie roz­cho­dziło się echem po ca­łym parku. Oko­licę na­to­miast ozda­biały różne ga­tunki drzew oraz krze­wów, które roz­po­znałby za­pewne tylko bo­ta­nik o wpraw­nym oku.

Męż­czy­zna pod­szedł do brzegu, ku­ca­jąc przy błę­kit­nej ta­fli wody. W lu­strza­nym od­bi­ciu uj­rzał swą po­cią­głą bladą twarz oraz star­czą cerę, przy­pra­wia­jącą go o uśmiech po­li­to­wa­nia. Przy­pa­try­wał się swemu ob­li­czu dłuż­szą chwilę, po czym za­nu­rzył dło­nie.

Czu­jąc rześki chłód dawno nie­wi­dzia­nej cie­czy, za­czął wy­ko­ny­wać ko­li­ste ru­chy, które wpra­wiły wodę w drga­nia, pło­sząc po­bli­ski na­ry­bek.

Uno­sząc głowę, po dru­giej stro­nie stawu uj­rzał młodą parę spę­dza­jącą ro­man­tyczne chwile na świeżo co po­ma­lo­wa­nej ławce. Mło­dzian, obej­mu­jąc nie­wia­stę, do­ko­ny­wał nie lada prób, aby ją po­ca­ło­wać, lecz żadna z nich nie przy­nio­sła po­żą­da­nego skutku. Wi­dząc jego za­kło­po­ta­nie, męż­czy­zna za­nu­rzył dło­nie jesz­cze głę­biej.

Nie­spo­dzie­wa­nie obok pary prze­le­ciała biała go­łę­bica.

Za­fa­scy­no­wany wzrok mło­dej damy po­wę­dro­wał za od­da­la­ją­cym się stwo­rze­niem. Mło­dzian, wy­ko­rzy­stu­jąc szansę, po­ca­ło­wał ją w po­li­czek. Za­sko­czona dziew­czyna za­ru­mie­niła się, przy­wie­ra­jąc moc­niej do ra­mie­nia swego ad­o­ra­tora.

Wy­jąw­szy prze­mo­czone dło­nie męż­czy­zna wy­tarł je o białą chu­stę, na­stęp­nie pod­pie­ra­jąc się na la­sce, pod­szedł do po­bli­skiej ławki. Na­chy­liw­szy się, prze­je­chał po drew­nia­nej po­wierzchni pal­cem. Uj­rzaw­szy na jego koń­cówce kurz, ro­zej­rzał się po cał­kiem pu­stej oko­licy, oczy­wi­ście nie li­cząc zna­jo­mej pary sie­dzą­cej po dru­giej stro­nie stawu i zro­biw­szy głę­boki wdech, wy­dmu­chał po­wie­trze z ca­łej siły. Brud w jed­nej chwili od­szedł w za­po­mnie­nie, da­jąc sie­dzi­sku nowy po­łysk świe­żo­ści.

Sia­da­jąc, zdjął z głowy me­lo­nik, kła­dąc go na ko­la­nach, a płyn­nym ru­chem ręki prze­cze­sał szpa­ko­wate włosy. Na ko­niec z uśmie­chem na ustach spoj­rzał w górę ku bez­chmur­nemu niebu, kie­ru­jąc wzrok bez­po­śred­nio na słońce pró­bu­jące go ośle­pić. On jed­nak pa­trzył na nie bez naj­mniej­szego mru­gnię­cia.

Wy­da­wa­łoby się, że spę­dzi tak cały dzień, de­lek­tu­jąc się cie­płem gwiazdy. Jed­nakże po kilku se­kun­dach na jego twa­rzy po­ja­wił się gry­mas, a po na­stęp­nych gwał­tow­nie po­wstał na równe nogi, pa­trząc z prze­stra­chem po parku, który na­dal wy­peł­niał ko­jący śpiew pta­ków, a drzewa dum­nie zdo­biły kra­jo­braz swym iglasto-li­ścia­stym ma­je­sta­tem. Po chwi­lo­wym oszo­ło­mie­niu dźwięki na­tury uspo­ko­iły prze­jęty umysł,wpro­wa­dza­jąc w stan za­wie­sze­nia.

Cho­dząc na­około ławki, męż­czy­zna w sur­du­cieką­tem oka ob­ser­wo­wał fa­lu­jące na wie­trze szu­wary, a co chwilę z jego ust wy­do­by­wały się nie­zro­zu­miałe słowa.

Wtem z roz­my­ślań wy­biło go szturch­nię­cie w ra­mię. Od­wró­ciw­szy się, krę­cił głową, od­pro­wadzając wzro­kiem nie­sfor­nego bie­ga­cza.

Ochło­nąw­szy, się­gnął po me­lo­nik i pod­pie­ra­jąc się la­ską, pod­szedł do stawu. W sku­pie­niu pa­trzył na oko­licę, chcąc za­pa­mię­tać to miej­sce jak naj­le­piej. Kiedy wi­dziany pej­zaż za­padł mu w pa­mięci, po­now­nie skie­ro­wał wzrok ku słońcu, lecz tym ra­zem za­mknął oczy. Od­głosy parku, z upły­wa­ją­cymi se­kun­dami sta­wały się co­raz słab­sze, aż w końcu na­stała głu­cha ci­sza.

Otwo­rzyw­szy po­wieki, wo­koło sie­bie zo­ba­czył wi­ru­jącą kulę pro­mieni świetl­nych. Wi­dziane świa­tło z każdą ko­lejną chwilą przy­spie­szało, two­rząc ja­skra­wo­białą jed­ność. Cier­pli­wie przy­glą­dał się świetl­nej pro­jek­cji, która po chwili za­częła słab­nąć, uka­zu­jąc nie­wy­raźne kon­tury kra­jo­brazu.

Upew­niw­szy się, że droga jest bez­pieczna, ru­szył pew­nym kro­kiem przed sie­bie, prze­bi­ja­jąc się przez świe­tli­sty ko­kon.

Oczom męż­czy­zny uka­zała się pa­no­rama San Fran­ci­sco, lecz był to wi­dok zu­peł­nie inny od tego, jaki wi­dział jesz­cze przed chwilą, prze­mie­rza­jąc w za­chwy­cie ży­jące ulice. Nad cen­trum mia­sta uno­siły się kłęby dymu cią­gnące się na całe ki­lo­me­try ku ja­skra­wemu czer­wo­nemu niebu, two­rząc tym sa­mym jesz­cze bar­dziej spek­ta­ku­larny ob­raz wszech­obec­nej de­struk­cji.

Po krót­kim spa­ce­rze zna­lazł się na znisz­czo­nym mo­ście Gol­den Gate. Trzesz­cząca me­ta­lowa kon­struk­cja spra­wiała wra­że­nie, że lada chwila ru­nie w stronę wzbu­rzo­nej wody roz­bi­ja­ją­cej się o po­pę­kane be­to­nowe pod­pory.

Męż­czy­zna, do­tarł­szy szczę­śli­wie na drugą stronę, uj­rzał od we­wnątrz wi­dok zruj­no­wa­nego mia­sta, które to wzbu­dziło w nim uczu­cie przy­gnę­bie­nia. Pa­mię­tał bo­wiem, jak jesz­cze chwilę temu mi­jali go uśmiech­nięci prze­chod­nie.

Idąc nie­pew­nie mię­dzy znisz­czo­nymi za­bu­do­wa­niami, od­czuł na swych po­licz­kach, że słońce za­czyna być co­raz bar­dziej za­bój­cze. Po dro­dze mi­jał nie­szczę­śni­ków, któ­rym nie udało się ukryć przed wscho­dzącą gwiazdą. Ich wy­su­szone ciała ozda­biały liczne rany, jak i opa­rze­nia.

Wę­dru­jąc mar­twymi uli­cami, do­tarł przed ru­iny bu­dynku.

Na jed­nej z nie­licz­nych oca­la­łych ścian wid­niała me­ta­lowa ta­bliczka z na­pi­sem: „Te­atr Or­pheum”. Wi­dok błysz­czą­cej ta­blicy go za­sko­czył. Była bo­wiem za­cho­wana w ide­al­nym sta­nie, tak jakby ktoś co­dzien­nie ją pie­lę­gno­wał, za­pra­sza­jąc tym sa­mym wi­dzów na przed­sta­wie­nie.

Ta­jem­ni­czy gość posta­no­wił sko­rzy­stać z tego za­pro­sze­nia.

Prze­mie­rza­jąc ka­mienny ko­ry­tarz, za­uwa­żył, że ściany zdo­bią prze­różne fre­ski. Przy­sta­nął przy jed­nym, który to wzbu­dził w nim naj­więk­szą cie­ka­wość. Fresk przed­sta­wiał wielki kon­flikt po­mię­dzy trzema mo­car­stwami na da­le­kiej pół­nocy. Ma­lu­nek wy­raź­nie pod­kre­ślał tra­gizm tego wy­da­rze­nia. Ko­lejna część uka­zy­wała, że było to tylko pre­lu­dium do wiel­kiej wojny o kur­czące się za­soby su­row­ców. Na­stępny opi­sy­wał upa­dek mo­ralny oraz kul­tu­rowy spo­łe­czeństw. Po tych ka­ta­stro­fal­nych zda­rze­niach lu­dzie nie byli w sta­nie spro­stać wy­da­rze­niu uka­za­nym na sa­mym końcu tego dzieła. Męż­czy­zna, widząc pro­ces roz­sze­rza­nia się gwiazdy, był tym nie­sa­mo­wi­cie za­sko­czony.

— Ale dla­czego? Prze­cież nie zła­mali za­sad. Po­winni mieć jesz­cze tyle czasu — wy­brzmiały smu­tek, roz­szedł się echem po ko­ry­ta­rzu.

Po­trzą­snąw­szy głową, ru­szył da­lej.

Kilka kro­ków da­lej ścieżka za­częła opa­dać w głąb ziemi. Zej­ście oświe­tlały lampy flu­ore­scen­cyjne, two­rząc szpa­ler fio­le­to­wej po­światy. Scho­dząc co­raz ni­żej, męż­czy­zna czuł na skó­rze, że tem­pe­ra­tura za­czyna gwał­tow­nie spa­dać.

Po kilku mi­nu­to­wej wę­drówce usły­szał pod­nie­cone ludz­kie głosy, wy­peł­nia­jące echem pod­ziemne przej­ście. Wtem z końca ko­ry­ta­rza roz­brzmiał od­głos grom­kich braw, trwa­ją­cych dłuż­szą chwilę.

Za­cie­ka­wiony przy­spie­szył kroku.

Prze­cho­dząc przez nie­wiel­kie wej­ście osło­nięte bia­łym bal­da­chi­mem, uj­rzał wiel­kich roz­mia­rów am­fi­te­atr. Po­ły­sku­jący mar­mur oraz wie­lo­ra­kie kosz­towne ozdoby po­tę­go­wały roz­mach tego ar­ty­stycz­nego kom­pleksu. Try­buna wy­peł­niona była po brzegi wi­dzami, któ­rzy w peł­nym sku­pie­niu oglą­dali od­gry­waną sztukę.

Scho­dząc w dół po wą­skich schod­kach, doj­rzał, że na sa­mym dole znaj­duje się jedno wolne miej­sce. Usiadł­szy wy­god­nie na chłod­nym sie­dzi­sku, wraz z po­zo­sta­łymi wi­dzami de­lek­to­wał się kunsz­tem gry mło­dych ak­to­rów.

Je­den z nich po wy­po­wie­dze­niu po­etyc­kiej frazy: „Być albo nie być!” upadł z hu­kiem na scenę, a cała wi­dow­nia za­marła. Młody ak­tor jed­nak nie miał za­miaru się pod­dać. Wy­krze­sał z sie­bie resztki sił, wsta­jąc chwiej­nie na równe nogi i spoj­rzaw­szy na pu­blicz­ność pew­nym wzro­kiem, do­koń­czył: „O to jest py­ta­nie!”.

Po tych sło­wach salę wy­peł­niły ży­wio­łowe brawa trwa­jące do­kład­nie pełną mi­nutę.

Widz w sur­du­cie zdjął me­lo­nik, pa­trząc z po­dzi­wem na po­świę­ce­nie ak­to­rów. Wie­dział bo­wiem, jak ważna jest kul­tura, za­szcze­piona w tych isto­tach przed dzie­siąt­kami ty­sięcy lat. Po­mimo nie­uchron­nej ka­ta­strofy, sztuka po­zwa­lała lu­dziom za­cho­wać kon­trolę nad emo­cjami w ob­li­czu tak bez­na­dziej­nej sy­tu­acji. Nie­stety dźwięk sy­reny ogła­sza­ją­cej zbli­ża­jące się nie­bez­pie­czeń­stwo prze­rwał przed­sta­wie­nie. Wi­dzo­wie wraz z ak­to­rami po­śpiesz­nie udali się w głęb­sze re­jony ziemi.

Kiedy cała pod­ziemna sala opu­sto­szała, ta­jem­ni­czy je­go­mość za­mknął oczy, prze­no­sząc się na scenę. Pod­pie­ra­jąc się na la­sce, ob­ser­wo­wał, jak mar­mu­rowe sie­dzi­ska pę­kają pod wpły­wem trzę­sie­nia ziemi. Z su­fitu na jego głowę sy­pały się ka­wałki skał, lecz on na­dal stał nie­wzru­szony.

Gdy wstrząsy ustały ro­zej­rzał się na­około, za­uwa­ża­jąc nad sceną chy­bo­czący się na wy­sta­ją­cym gwoź­dziu chrze­ści­jań­ski krzyż. Pa­trzył na ten sym­bol z pewną no­stal­gią.

Po chwi­lo­wej za­du­mie rzekł:

— I ko­lejny świat po­grą­żony w cha­osie.

Wtem salę na­wie­dził ko­lejny wstrząs, spra­wia­jąc, że chy­bo­czący się krzyż spadł na scenę, ła­miąc się na pół.

Na­chy­liw­szy się, się­gnął po uła­mane czę­ści i usiadł­szy na po­bli­skim ka­mie­niu, po­ło­żył ka­wałki na po­pę­ka­nej es­tra­dzie, pró­bu­jąc po­łą­czyć je w ca­łość.

Nie­spo­dzie­wa­nie zie­mia po­now­nie się za­trzę­sła, lecz tym ra­zem wstrząs był bar­dziej de­li­katny niż po­przedni.

Pa­trząc nale­żący krzyż, po­wie­dział:

— Nie sły­sza­łem, aby ko­mu­kol­wiek się to udało.

Z kie­szeni sur­duta wy­jął no­tes wraz ze zło­tym dłu­go­pi­sem. Wi­dok pu­stej bia­łej strony śmier­tel­nie go prze­ra­ził. Jed­nakże po chwili wa­ha­nia drżącą dło­nią przy­ci­snął dłu­go­pis do kartki, na któ­rej to po­ja­wiło się pierw­sze tak długo wy­cze­ki­wane słowo.

Drugi pro­log

 

Dwójka mło­dych lu­dzi spa­ce­ro­wała po za­ku­rzo­nych uli­cach dzie­więt­na­sto­wiecz­nego San Fran­ci­sco. Co chwilę mi­jały ich dy­li­żanse na prze­mian z ro­we­rzy­stami pę­dzą­cymi na zła­ma­nie karku. Jed­nakże mło­dzi byli zbyt za­jęci sobą, by przej­mo­wać się cha­osem pa­nu­ją­cym na ulicy.

Młoda dama wle­piała błę­kitne oczy w swego to­wa­rzy­sza, który wiódł ją wiel­kimi piw­nymi oczyma. Jej dłu­gie kasz­ta­nowe włosy opa­dały na ra­miona, spra­wia­jąc, że śliczna mło­dzień­cza twarz, którą ob­da­rzyła ją na­tura, na­brała jesz­cze pięk­niej­szego bla­sku.

Ona była czter­na­sto­let­nią zgrabną młodą damą, on na­to­miast wy­prze­dzał ją o dwie wio­sny, bę­dąc od niej wyż­szy o dłu­gość głowy. Blada cera oraz równo ogo­lona twarz po­tę­go­wały urok mło­dzieńca kro­czą­cego nie­pew­nie obok wy­branki serca. Po­mimo wielu lat zna­jo­mo­ści, do­piero od pew­nego czasu za­pa­łał do niej czymś wię­cej niż tylko przy­ja­ciel­skim przy­wią­za­niem. Nie wie­dział jed­nak, że ona czuła do­kład­nie to samo w sto­sunku do jego osoby.

Szli da­lej, wciąż ży­jąc poza ota­cza­ją­cym ich świa­tem, po­woli od­da­la­jąc się od za­tło­czo­nego cen­trum mia­sta.

Kiedy ludzki zgiełk zma­lał, chło­pak ro­zej­rzał się na­około. Pra­gnął ob­jąć swą to­wa­rzyszkę, lecz bał się czy za­cho­wa­nie to nie bę­dzie zbyt osten­ta­cyjne. Jed­nakże mę­ska pew­ność sie­bie wpo­jona mu przez ojca, wzięła nad nim górę. Po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać, obej­mu­jąc ją czule. Za­sko­czona nie­wia­sta wzdry­gnęła się z prze­ję­cia, lecz za­raz wtu­liła się w jego ciało, jed­no­cze­śnie chi­cho­cząc pod no­sem.

Nie­spo­dzie­wa­nie mi­ło­sny spa­cer prze­rwały pod­nie­cone głosy lu­dzistło­czo­nych w nie­wiel­kiej uliczce. Mło­dzi po wy­glą­dzie ota­cza­ją­cych ich za­bu­do­wań zo­rien­to­wali się, że do­tarli do bied­niej­szej czę­ści mia­sta.

Zacie­ka­wieni tym jakże nie­co­dzien­nym wi­do­kiem przy­sta­nęli, ob­ser­wu­jąc zgro­ma­dzoną grupę osób. Byli to sami męż­czyźni, któ­rych to ele­gancki wy­gląd oraz ma­niery świad­czyły, że nie są tu­tej­szymi miesz­kań­cami.

Dwóch je­go­mo­ści zdjęło swoje czarne ma­ry­narki, przej­mu­jąc od po­moc­ni­ków na­bite pi­sto­lety. Młoda dama prze­jęta tym wi­do­kiem zła­pała uko­cha­nego za rękę, chcąc jak naj­szyb­ciej się od­da­lić. On jed­nak stał jak miecz wbity w ka­mienne pod­łoże.

Dziew­czyna przy­warła do niego, bła­ga­jąc, aby ode­szli, lecz mło­dzian był głu­chy na jej prośby. In­try­go­wał go ten wi­dok, wiele bo­wiem sły­szał o ho­no­ro­wych po­je­dyn­kach, jed­nakże ni­gdy nie był świad­kiem ta­ko­wego zda­rze­nia.

Przy­tu­liw­szy swoją lubą, pa­trzył z fa­scy­na­cją na po­czą­tek przed­sta­wie­nia.

Męż­czyźni, trzy­ma­jąc broń, sta­nęli do sie­bie ple­cami, a sę­dzia na­ka­zał po­je­dyn­ku­ją­cym od­mie­rzyć dzie­sięć kro­ków.

Sto­jąc w prze­pi­so­wej od­le­gło­ści, usły­szeli ko­mendę:

— Go­tuj!

Był to znak, że przy na­stęp­nej będą mu­sieli się od­wró­cić i z szyb­ko­ścią bły­ska­wicy wy­strze­lić śmier­cio­no­śną kulę.

Na­pię­cie się­gało ze­nitu.

W uliczce na­stała głu­cha ci­sza, a sę­dzia cały drżał z pod­nie­ce­nia.

W końcu po chwili głę­bo­kiego wa­ha­nia wy­po­wie­dział długo wy­cze­ki­wane słowo:

— Pal! — krzyk­nął z ca­łych sił.

Śmiał­ko­wie od­wró­cili się rów­no­cze­śnie, sta­jąc twa­rzą w twarz. Przez uła­mek se­kundy wi­dzieli swoje prze­ra­żone ob­li­cza. Nie­mniej tylko je­den z nich wy­ka­zał się ko­cim re­flek­sem, wci­ska­jąc me­ta­lowy spust.

Pi­sto­let z hu­kiem wy­pa­lił.

Nie­stety nie­zdar­nie trzy­mana broń skie­ro­wała kulę w stronę nogi prze­ciw­nika, a siła ude­rze­nia spra­wiła, że tra­fiony opo­nent za­chwiał się na no­gach. Upa­da­jąc, bez­władny pa­lec po­strze­lo­nego nie­szczę­śnika na­ci­snął na cyn­giel, po­wo­du­jąc przy­pad­kowy wy­strzał. Wszy­scy zgro­ma­dzeni wy­dali z sie­bie jęk roz­cza­ro­wa­nia, li­cząc na bar­dziej dra­ma­tyczny ko­niec spek­ta­klu.

Młoda dama, sły­sząc, że po­je­dy­nek do­biegł końca, ode­tchnęła z ulgą i wtu­la­jąc się moc­niej w ciało uko­cha­nego, po­wie­działa me­lo­dyj­nym gło­sem:

— Chodźmy stąd.

Lecz jej luby na­dal tkwił w bez­ru­chu.

Od­stą­piw­szy na krok, prze­ra­żona uj­rzała, jak jej to­wa­rzysz przy­sła­nia po­strze­loną szyję dło­nią, pró­bu­jąc bez­sku­tecz­nie po­wstrzy­mać try­ska­jącą ja­sno­czer­woną krew.

Po chwili upadł na ko­lana, a prze­ra­żona dziew­czyna wy­dała z sie­bie roz­pacz­liwy krzyk roz­cho­dzący się echem po ca­łej ulicy.

Zgro­ma­dzeni męż­czyźni prze­jęci dra­ma­tycz­nym na­wo­ły­wa­niem, zo­rien­to­wali się, do jak nie­szczę­śli­wej tra­ge­dii do­szło. Każdy sta­rał się po­móc na swój spo­sób, lecz na po­moc było już za późno. Roz­le­głe uszko­dze­nia tęt­nicy szyj­nej spra­wiły, że z każdą se­kundą z mło­dego czło­wieka ucho­dziło cenne ży­cie. Ostat­kiem sił spo­glą­dał na swoją uko­chaną trzy­ma­jącą jego głowę na ko­la­nach. Ona ro­niąc nad nim łzy, sta­rała się pod­trzy­mać go na du­chu. On wy­si­la­jąc się, szep­tał nie­wy­raźne słowa do jej de­li­kat­nych uszu.

Trzy­ma­jąc za­krwa­wioną bez­władną głowę, nie mo­gła uwie­rzyć w tę sur­re­ali­styczną scenę. Prze­cież jesz­cze chwilę temu oby­dwoje żyli peł­nią szczę­ścia, wkra­cza­jąc na nową ścieżkę ży­cia. Pra­gnęła, aby tu w tym miej­scu czas się za­trzy­mał. On jed­nak pły­nął, a wraz z nim upły­wała krew śmier­tel­nie ran­nego mło­dzieńca. Po­strze­lony mło­dzian spoj­rzał na swą uko­chaną, po czym jego spoj­rze­nie za­marło tak jak bi­cie jego serca.

Po dru­giej stro­nie ulicy ca­łemu zaj­ściu przy­glą­dał się męż­czy­zna w czar­nym po­zła­ca­nym sur­du­cie, na któ­rego bla­dej twa­rzy ma­lo­wał się szczery smu­tek.

Po­wol­nym kro­kiem ru­szył w stronę zgro­ma­dze­nia, prze­cho­dząc przez tłum ga­piów ni­czym duch. Ukuc­nął przy mło­dej da­mie, do­ty­ka­jąc dło­nią mo­krych od łez po­licz­ków.

Wciąż ży­wiła na­dzieję, że ja­kaś nie­znana siła sprawi, że jej uko­chany po­wsta­nie z mar­twych. Lecz jej na­dzieja prze­mi­nęła jak młode ży­cie mło­dzieńca. Męż­czy­zna w sur­du­cie pa­trząc na mar­twą twarz, wy­jął no­tes wraz ze zło­tym dłu­go­pi­sem. Kart­ku­jąc strony, za­trzy­mał się na jed­nej z nich i przy­ci­ska­jąc dłu­go­pis, na­pi­sał:

 

„Umarł, pa­trząc na nią i może przez całą wiecz­ność bę­dzie ją wi­dział. Któż to wie, czy ży­cie przy­szłe nie za­myka się w ostat­nim uczu­ciu czło­wieka...”

Roz­dział 1: Przy­goda

 

Lot­ni­sko Grand Ca­nyon West po­ło­żone sie­dem­dzie­siąt cztery mile od Las Ve­gas w sta­nie Ari­zona, każ­dego lata przy­ciąga całą rze­szę tu­ry­stów oraz pi­lo­tów, pra­gną­cych zo­ba­czyć Wielki Ka­nion z lotu ptaka. Po ode­rwa­niu się z pasa star­to­wego na wy­so­ko­ści kil­ku­set stóp pi­lo­tom oraz pa­sa­że­rom uka­zuje się wspa­niały wi­dok, ogrom­nych for­ma­cji skal­nych roz­cią­ga­ją­cych się na dzie­siątki mil.

Przed nie­wiel­kim ter­mi­na­lem na pły­cie po­sto­jo­wej stał 85-letni we­te­ran lot­nic­twa puł­kow­nik Wil­liam Evans wraz ze swoją córką Mary oraz sy­nem Al­ber­tem. Oboje przy­trzy­my­wali ojca z po­wodu cho­roby ob­ja­wia­ją­cej się po­wol­nym za­ni­kiem mię­śni.

Puł­kow­nik, spo­glą­da­jąc na star­tu­jące i lą­du­jące awio­netki, do­znał uczu­cia no­stal­gii. Przy­po­mniał so­bie bo­wiem mło­dzień­cze lata, kiedy to wła­śnie na ta­kim ma­łym re­gio­nal­nym lot­ni­sku roz­po­czy­nał ka­rierę pi­lota.

Wil­liam Evans spoj­rzał na ze­ga­rek.

Wraz ze swo­imi do­ro­słymi po­cie­chami cze­kał na sa­mo­lot wy­na­jęty w lo­kal­nej fir­mie, or­ga­ni­zu­ją­cej wy­cieczki wzdłuż Wiel­kiego Ka­nionu.

Do­cho­dziła go­dzina 9:00, lecz przy­by­cie wy­na­ję­tego sa­mo­lotu za­częło się opóź­niać.

Wszy­scy ob­ser­wo­wali ho­ry­zont z na­dzieją wy­pa­trze­nia długo ocze­ki­wa­nej ma­szyny. Puł­kow­nik, chcąc wy­ko­rzy­stać spóź­nie­nie, ści­snął ra­mię syna, zwra­ca­jąc się do niego uprzej­mie:

— Do­bry chłop­cze, po­dasz mi moje ulu­bione cy­garo?

Syn po­kor­nie ski­nął głową i przy­trzy­mu­jąc jedną ręką ojca, drugą się­gnął do jego le­wej kie­szeni spodni, wyj­mu­jąc upra­gniony przed­miot.

— Ale za­pal­niczkę wyjmę sam — rzekł sta­now­czo puł­kow­nik.

Z tru­dem się­gnął do pra­wej kie­szeni, wyj­mu­jąc srebrny przed­miot po­ły­sku­jący w świe­tle słońca.

Drżącą dło­nią pod­pa­lił cy­garo.

Za­cią­gnąw­szy się, spoj­rzał w prawą stronę przez sie­bie. Uj­rzaw­szy błysk, po­wie­dział za­do­wo­lony:

— Nad­la­tuje nasz dy­li­żans.

Nie my­lił się. Po dłuż­szej chwili na pro­stej do pasa po­ja­wił się mały tu­ry­styczny sa­mo­lot. Była to nie­bie­sko-biała Ces­sna 172 płyn­nie ob­ni­ża­jąca lot. W po­bliżu ro­dziny Evans stała awio­netka przy­go­to­wy­wana do lotu przez ni­skiego pi­lota w kow­boj­skim ka­pe­lu­szu. Z gło­śnika krót­ko­fa­lówki przy­pię­tej do spodni lot­nika usły­szeć można było ko­mu­ni­ka­cję mię­dzy le­cą­cym sa­mo­lo­tem a wieżą kon­tro­lną.

— Wieża tu Ces­sna No­vem­ber Pięć Osiem Sie­dem Kilo na krót­kiej pro­stej do pasa trzy pięć pro­szę o zgodę na lą­do­wa­nie.

— No­vem­ber Pięć Osiem Sie­dem Kilo masz zgodę na lą­do­wa­nie na pa­sie trzy pięć, po lą­do­wa­niu ko­łuj przez Alfa do sta­no­wi­ska po­sto­jo­wego — od­po­wie­dział chłodny głos kon­tro­lera.

— Tu Ces­sna No­vem­ber Pięć Osiem Sie­dem Kilo lą­duję na trzy pięć po lą­do­wa­niu przez Alfa do sta­no­wi­ska po­sto­jo­wego — wy­brzmiał opa­no­wany głos pi­lota.

Ro­dzina Evans pa­trzyła na ma­szynę, zgrab­nie do­ty­ka­jącą na­wierzchni pasa. Awio­netka po kilku chwi­lach do­ko­ło­wała na miej­sce po­sto­jowe.

Pi­lot spę­dził jesz­cze tro­chę czasu w kok­pi­cie, aby za­koń­czyć pro­ce­durę wy­łą­cza­nia sil­nika.

Po chwili przez nie­wiel­kie drzwi sa­mo­lotu wy­siadł męż­czy­zna o bla­dej ce­rze ubrany w czarną kurtkę pi­lotkę, nie­bie­skie sze­ro­kie je­ansy oraz czarne spor­towe buty. W ostat­niej chwili na­chy­lił się, aby nie za­wa­dzić swoją równo ogo­loną głową o koń­cówkę skrzy­dła.

Wi­dząc trójkę osób, pi­lot pod­szedł do nich pew­nym kro­kiem.

Zbli­żyw­szy się na od­le­głość umoż­li­wia­jącą swo­bodną roz­mowę, zdjął ciemne oku­lary, od­sła­nia­jąc przy­stojne piwne oczy. Na ko­niec uśmiech­nął się do sto­ją­cej trójki, mó­wiąc:

— Pań­stwo Evans?

Za­nim Mary i Al­bert zdą­żyli co­kol­wiek po­wie­dzieć, puł­kow­nik wy­cią­gnął dłoń, w stronę pi­lota.

— Tak. Pań­stwo Evans to my. To jest moja córka Mary, a to mój syn Al­bert — rzekł dum­nie, wska­zu­jąc na swoje dzieci. — Na­to­miast ja to Wil­liam Evans słu­ży­łem w dru­giej dy­wi­zji po­wietrz­nej. Obec­nie puł­kow­nik w sta­nie spo­czynku

Nowo przy­były pi­lot wy­pro­sto­wał się i pew­nym ru­chem ręki za­sa­lu­to­wał.

— To za­szczyt pa­nie puł­kow­niku — od­parł z sza­cun­kiem. — Na­zy­wam się ka­pi­tan Jo­seph Col­lins, służę w pięć­dzie­sią­tym trze­cim skrzy­dle w ba­zie Cre­ech.

— Szpieg? — spy­tał z prze­ką­sem puł­kow­nik.

— Szpieg? Szcze­rze to nie wiem, co po­wie­dzieć pa­nie puł­kow­niku — za­śmiał się ka­pi­tan.

Puł­kow­nik uśmiech­nął się do mło­dego ka­pi­tana, do­da­jąc:

— W końcu szpie­gu­jesz na te­ry­to­rium prze­ciw­nika, tylko z wy­so­ko­ści kilku ty­sięcy stóp. Prawda synu? Za­wsze tacy lu­dzie bu­dzili u mnie sza­cu­nek. Je­ste­ście tam sa­motni bez żad­nego wspar­cia, je­dy­nie na kogo mo­że­cie li­czyć to na sie­bie i wła­sne umie­jęt­no­ści.

Col­lins po chwili mil­cze­nia od­po­wie­dział:

— Tak, to prawda. Dzię­kuję puł­kow­niku za miłe słowa. Choć mu­szę do­dać, że nie­stety dzi­siaj więk­szość ro­boty wy­ko­nują za nas ma­szyny bez­za­ło­gowe.

Puł­kow­nik spoj­rzał po­sęp­nie na swego roz­mówcę, a jego głos zro­bił się nieco cich­szy:

— No tak... powoli tra­cimy na­sze czło­wie­czeń­stwo na rzecz ma­szyn. Chyba to wszystko zmie­rza w złym kie­runku, mój drogi. Tech­nika po­winna być wspar­ciem dla czło­wieka, a nie jego za­stęp­stwem. Mam na­dzieję, że kie­dyś lu­dzie się obu­dzą i uj­rzą nie­bez­pie­czeń­stwo z tym zwią­zane. — Na twa­rzy puł­kow­nika po­ja­wiła się wi­doczna obawa. — No, ale może, za­miast tak smę­cić, prze­le­cimy się pa­nie ka­pi­ta­nie? Nie ma chyba bar­dziej że­nu­ją­cego wi­doku niż pi­lot na ziemi!

Col­lins bez wa­ha­nia jak przy­stało na pi­lota woj­sko­wego, wy­ko­nał gest ręką, za­pra­sza­jąc ro­dzinę Evans w stronę sa­mo­lotu.

Chwilę po­trwało, za­nim zdo­łano usa­do­wić puł­kow­nika na pra­wym fo­telu. Gdy wszystko było go­towe, oj­ciec uści­skał swoje dzieci, a drzwi od jego strony zo­stały za­mknięte. Na dru­gim fo­telu pi­lota ka­pi­tan Col­lins przy­go­to­wy­wał się do roz­po­czę­cia spraw­dza­nia li­sty kon­tro­l­nej.

Na­gle puł­kow­nik ode­zwał się do Col­linsa, rzu­ca­jąc mu jed­no­cze­śnie szy­der­cze spoj­rze­nie:

— Co pi­lot woj­skowy robi w pry­wat­nej fir­mie?

Col­lins z obawą pa­trzył na swo­jego pa­sa­żera. Po­mimo wieku oraz cho­roby obok niego sie­dział na­dal by­stry gość, który ra­czej nie da się wma­new­ro­wać w ta­nią hi­sto­ryjkę.

— Tak na­prawdę, to po­mysł pań­skiej córki — od­parł Col­lins, ro­biąc kwa­śną minę. — Znamy się tro­chę czasu i po­pro­siła mnie o przy­sługę. Stwier­dziła, że cy­wilny pi­lot może nie po­do­łać pań­skiemu tem­pe­ra­men­towi, więc chciała, abym to ja z pa­nem po­le­ciał.

— Wie­dzia­łem… — Puł­kow­nik za­milkł. Lecz za­raz dum­nie od­parł: — Ko­chana có­reczka za­wsze po śmierci żony o mnie dbała.

— Tak, to prawda, jest wspa­niałą ko­bietą — do­dał Col­lins.

Przez mo­ment puł­kow­nik mil­czał, lecz za­raz po przy­ja­ciel­sku klep­nął Col­linsa w ra­mię.

— Skończmy z tymi pa­nami, mów mi Wil­liam.

Uści­snąw­szy dłoń puł­kow­nika, Col­lins po­wró­cił do spraw­dza­nia li­sty przed­star­to­wej.

Po uru­cho­mie­niu sil­nika sa­mo­lot za­czął po­woli ko­ło­wać w kie­runku pasa star­to­wego. Ka­pi­tan po otrzy­ma­niu zgody na start prze­su­nął prze­pust­nice do mak­sy­mal­nego po­ło­że­nia. W ka­bi­nie można było od­czuć lekką wi­bra­cję, sil­nik za­wył, a pi­lot zwol­nił ha­mulce.

Awio­netka, pra­gnąc opu­ścić pod­łoże, za­częła rwać się do przodu. Kiedy na­brała pręd­ko­ści, Col­lins przy­cią­gnął de­li­kat­nie wo­lant do sie­bie. Dziób ma­szyny uniósł się do góry i po kil­ku­na­stu se­kun­dach sa­mo­lot szy­bo­wał w gór­nych par­tiach bez­chmur­nego nieba.

Po­cie­chy puł­kow­nika Evansa pa­trzyły jak sa­mo­lot z ich oj­cem na po­kła­dzie, za­ta­cza krąg nad lot­ni­skiem, na­stęp­nie kie­ru­jąc się na po­łu­dniowy wschód, za­czął za­ni­kać z pola wi­dze­nia, by po pew­nym cza­sie znik­nąć na do­bre za ho­ry­zon­tem.

 

***

 

Le­cąc wzdłuż ka­nionu, puł­kow­nik Evans za­chwy­cał się jego ogro­mem. Co chwilę przy­ci­skał twarz do szyby, aby uj­rzeć jak naj­wię­cej piękna ota­cza­ją­cej go na­tury. Col­lins sta­rał się mu w tym po­móc, prze­chy­la­jąc sa­mo­lot to raz na prawe to raz na lewe skrzy­dło.

Wtem obok awio­netki pi­lo­to­wa­nej przez ka­pi­tana Col­linsa śmi­gnął woj­skowy my­śli­wiec, co przy­pra­wiło puł­kow­nika o za­chwyt. Woj­skowa ma­szyna unio­sła się na peł­nym do­pa­la­czu w górę, ro­biąc przy tym prze­różne ma­newry.

Puł­kow­nik ko­men­to­wał każdy z nich, opo­wia­da­jąc rów­no­cze­śnie swo­jemu pi­lo­towi o daw­nych mi­sjach bo­jo­wych w Wiet­na­mie, w któ­rych brał udział. Jed­nak gdy my­śli­wiec za­nikł w gór­nych par­tiach nieba, puł­kow­nik spo­chmur­niał.

Doj­rzaw­szy smu­tek na twa­rzy pa­sa­żera, Col­lins nie­śmiało się ode­zwał:

— Wszystko w po­rządku, Wil­lia­mie?

— Masz ro­dzinę? — spy­tał puł­kow­nik.

Col­linsa za­sko­czyło to py­ta­nie.

— Nie… Nie mam ro­dziny. Od uro­dze­nia je­stem sie­rotą. Zo­sta­łem zna­le­ziony i wy­cho­wany przez ka­to­lic­kiego księ­dza.

— Przy­kro mi to sły­szeć synu. — Puł­kow­nik z wy­sił­kiem po­kle­pał Col­linsa po ra­mie­niu. — Ale wi­dać udało ci się wyjść na lu­dzi.

— Tak, to prawda. Nie­stety nie było ła­two, brak ro­dzi­ców zo­sta­wia pewną skazę na du­szy i sercu przez całe ży­cie. Ich brak to jedna z dwóch naj­gor­szych rze­czy, jaka może spo­tkać czło­wieka.

— A jaka jest druga? — spy­tał za­cie­ka­wiony puł­kow­nik.

Col­lins przez mo­ment bał się ode­zwać, lecz za­raz się prze­ła­mał, mó­wiąc:

— Śmierć.

Puł­kow­nik zdzi­wiony tym, co usły­szał, od­parł:

— Śmierć? Prze­cież to naj­pięk­niej­sza przy­goda, jaką może ci po­da­ro­wać ży­cie. Na­wet kie­dyś mia­łem oka­zję ją roz­po­cząć i za­pewne nie­długo znów do­stą­pię tego za­szczytu.

Przez kilka chwil sie­dzieli w mil­cze­niu, słu­cha­jąc rów­no­mier­nej pracy sil­nika.

— Wi­dzę, że ze­psu­łem ro­man­tyczną at­mos­ferę — ode­zwał się puł­kow­nik. — A tak po­waż­nie, jak­bym ci te­raz tu umarł, to po pro­stu ode­pnij pas, otwórz drzwi i wy­rzuć mnie na ze­wnątrz.

Ka­pi­tan, zro­biw­szy po­ważną minę, spoj­rzał na pa­sa­żera. Za­raz jed­nak się uśmiech­nął, krzy­cząc po woj­sko­wemu:

— Tak jest! Panie puł­kow­niku!

Oby­dwaj wy­bu­chli grom­kim śmie­chem.

Roz­ko­szu­jąc się lo­tem, roz­ma­wiali o daw­nych cza­sach, kiedy to puł­kow­nik Evans był czyn­nym pi­lo­tem. Po­mimo róż­nicy po­ko­leń do­ga­dy­wali się jak sta­rzy przy­ja­ciele. Pi­lot na prośbę swo­jego pa­sa­żera wy­ko­nał jesz­cze kilka ma­new­rów, na­ru­sza­jąc przy tym prze­pisy bez­pie­czeń­stwa. Col­lins chciał spra­wić przy­jem­ność by­łemu pi­lo­towi, w końcu ro­zu­miał go jak nikt inny.

Po kilku ko­lej­nych mi­nu­tach lotu ka­pi­tan spoj­rzał na wskaź­nik pa­liwa. Zdał so­bie sprawę, że mu­szą za­raz za­wra­cać, aby bez pro­ble­mów po­wró­cić na lot­ni­sko Grand Ca­nyon West.

Po dzie­się­ciu mi­nu­tach wy­ko­nał skręt o sto osiem­dzie­siąt stopni.

Gdy ma­szyna wy­rów­nała lot, puł­kow­nik z wy­sił­kiem wska­zał pal­cem na ho­ry­zont.

— Wi­dzia­łeś ten błysk?

Col­lins ner­wowo roz­glą­dał się, ma­jąc obawy, że mogą nie­bez­piecz­nie zbli­żać się do in­nego sa­mo­lotu. Ru­szał głową na boki, pró­bu­jąc doj­rzeć rze­komy błysk, lecz niebo było czy­ste jak łza. Po­my­ślał, że puł­kow­nik z ra­cji wieku za­czyna mieć omamy wzro­kowe.

Ten jed­nak na­gle krzyk­nął z ca­łych sił:

— Tam po pra­wej, PTAK!

W ostat­niej chwili Col­lins do­strzegł obiekt, lecz nie był to ptak, tylko woj­skowy dron. In­stynk­tow­nie ścią­gnął wo­lant, uno­sząc dziób ma­szyny w górę. Nie­stety na ma­newr było już za późno, gwał­towne ude­rze­nie spra­wiło, że stra­cił przy­tom­ność.

 

***

 

Okropny chłód i ciem­ność. To wła­śnie czuł i wi­dział ka­pi­tan Col­lins, znaj­du­jąc się w nie­zna­nym mu miej­scu. Roz­glą­da­jąc się na­około, pró­bo­wał od­na­leźć się w ota­cza­ją­cym mroku.

Po chwili sta­rań uj­rzał po­je­dyn­cze bły­ski świa­tła, a na twa­rzy od­czuł de­li­katny po­wiew wia­tru, przy­wo­łu­jący do jego umy­słu mo­ment ude­rze­nia, przez co ogar­nęło go prze­ra­że­nie.

Sta­rał się po­ru­szać ręką oraz nogą, lecz nie od­czu­wał żad­nej z koń­czyn. Był je­dy­nie ob­ser­wa­to­rem, umy­słem uno­szą­cym się gdzieś w nie­zna­nej prze­strzeni.

Z mroku nie­spo­dzie­wa­nie za­częły wy­ła­niać się świe­tli­ste kropki. Wpierw było ich tylko kilka, lecz po chwili setki, ty­siące, a na­stęp­nie mi­lion gwiazd róż­nej wiel­ko­ści oraz barwy stwo­rzyło świe­tli­sty pej­zaż.

Col­lins mógłby tak spę­dzić całą wiecz­ność, pa­trząc na to ar­cy­dzieło. Jed­nakże ota­cza­jące go ja­skrawe obiekty za­częły zmie­rzać w kie­runku wy­róż­nia­ją­cej się w od­dali czerni. Gwiazdy, znaj­du­jące się w jej po­bliżu, były naj­pierw roz­ry­wane, a na­stęp­nie po­chła­niane.

Ka­pi­tan zdał so­bie sprawę, że i on nie­uchron­nie zmie­rza w jej stronę.

Bę­dąc co­raz bli­żej, wi­dział jak wszystko w jej wnę­trzu, za­czyna wi­ro­wać z za­wrotną pręd­ko­ścią.

Wtem zo­stał ośle­piony przez na­głą eks­plo­zję, a białe draż­niące świa­tło wy­peł­niło wi­doczną prze­strzeń. Acz­kol­wiek ośle­pia­jący blask ze­lżał tak szybko, jak się po­ja­wił, uka­zu­jąc oczom Col­linsa ma­te­ria­li­zu­jący się świat. Kon­tury z każdą ko­lejną se­kundą sta­wały się co­raz wy­raź­niej­sze, aż w końcu po­czuł pod sto­pami twardy grunt. Wi­dział swe nogi, lecz na­dal bra­ko­wało po­zo­sta­łych czę­ści ciała.

Za­fa­scy­no­wany ob­ser­wo­wał, jak na­około za­czy­nają go ota­czać lasy, prze­pla­tane na prze­mian przez zie­lone pola. W nie­wiel­kiej od­le­gło­ści doj­rzał ja­błoń, przy któ­rej stała nie­wy­raźna istota.

Po­sta­no­wił do niej po­dejść.

Bę­dąc co­raz bli­żej, zo­rien­to­wał się, że jest to ko­bieta ubrana w brą­zowo-biały cy­gań­ski strój. Na oko miała ze dwa­dzie­ścia kilka lat.

Zro­biw­szy jesz­cze parę kro­ków, przy­sta­nął, przy­glą­da­jąc się nie­zna­jo­mej. Mło­dzień­cza gładka twarz była naj­pięk­niej­szym ob­ra­zem, na jaki kie­dy­kol­wiek miał oka­zję pa­trzeć. Urze­czony jej wi­do­kiem ob­ser­wo­wał jak dłu­gie kasz­ta­nowe włosy, ozdo­bione z jed­nej strony pę­kiem ja­gód, fa­lują na wie­trze.

Ob­cho­dząc ja­błoń, nie­zna­joma od czasu do czasu zer­kała na miej­sce, gdzie stał Col­lins. Po ko­lej­nym kółku po­de­szła do niego w ra­do­snych pod­sko­kach i sta­nąw­szy przed nim, do­tknęła dło­nią jego nie­wi­docz­nego ciała, spra­wia­jąc tym sa­mym, że w jed­nej chwili cały się zma­te­ria­li­zo­wał.

Ko­bieta, uj­rzaw­szy go w ca­łej swej oka­za­ło­ści, przy­tu­liła się do jego ciała. Col­lins pró­bo­wał się ode­zwać, lecz po­mimo usil­nych prób nie był w sta­nie nic po­wie­dzieć, tak jakby ja­kaś nie­znana siła za­szyła mu usta.

Nie­zna­joma od­stą­piła na krok, ro­biąc szczery uśmiech. Ka­pi­tan do­strzegł, że z jej oczu za­częły wy­do­by­wać się świe­tli­ste pro­mie­nie, prze­szy­wa­jące go na wskroś.

Col­lins za­chwiał się na no­gach, upa­da­jąc na ko­lana. Ko­bieta ukuc­nęła przy nim, głasz­cząc go czule po twa­rzy.

Po chwili pa­trze­nia wzro­kiem peł­nym no­stal­gii z jej ust wy­do­były się me­lo­dyjne słowa:

— Mu­sisz żyć, Jo­se­phie. W twoim sercu znaj­duje się klucz do bram czasu… Mu­sisz ich ura­to­wać.

— Ale kogo? — za­py­tał.

— Tych, któ­rzy cię ota­czają.

Głosy za­mil­kły tak na­gle, jak się po­ja­wiły.

Ko­bieta pu­ściła twarz ka­pi­tana, od­cho­dząc z po­wro­tem w stronę ja­błoni.

Col­lins uj­rzał, że świat przed nim za­czyna się gwał­tow­nie roz­pa­dać.

Ostat­nim wi­dzia­nym ob­ra­zem była nie­zna­joma ma­cha­jąca do niego na po­że­gna­nie.

 

***

 

Nie­zno­śny szum wia­tru oraz chłodny pęd po­wie­trza spra­wiły, że Col­lins od­zy­skał świa­do­mość. Je­dy­nym spraw­nym okiem sta­rał się zo­rien­to­wać w sy­tu­acji, lecz je­dy­nie co był w sta­nie doj­rzeć to ko­lumnę ste­row­ni­czą bę­dącą w ka­ta­stro­fal­nym sta­nie.

Chciał jej do­tknąć, aby spraw­dzić, czy jest sprawna, lecz odłamki wbite w ręce spra­wiły, że stały się bez­władne. Pró­bo­wał rów­nież się ode­zwać, jed­nakże ob­fi­cie krwa­wiący nos po­wo­do­wał du­szący ka­szel.

Prze­chy­liw­szy głowę w prawą stronę, uj­rzał puł­kow­nika Evansa, trzy­ma­ją­cego ręce na ste­rach, który z peł­nym opa­no­wa­niem pi­lo­to­wał ma­szynę.

Puł­kow­nik, uj­rzaw­szy przy­tom­nego Col­linsa, krzyk­nął ra­do­śnie:

— Ka­pi­ta­nie, ty ży­jesz!

Col­lins jęk­nął z bólu.

— Po­wiedz mi jak twoje nogi? Czy czu­jesz nogi? Halo ka­pi­ta­nie!

Po chwi­lo­wym za­wie­sze­niu Col­lins spraw­dził, że jego nogi o dziwo są całe. Od­po­wie­dział bo­le­snym kiw­nię­ciem głowy.

— To wspa­niale! — od­krzyk­nął puł­kow­nik. — A te­raz po­słu­chaj, mu­simy współ­pra­co­wać! Moje nogi są jak z waty, mu­simy więc ko­or­dy­no­wać na­sze ru­chy! Jak po­wiem w prawo, to wci­skasz prawy pe­dał jak w lewo to lewy! Wiesz prze­cież, o co cho­dzi!

Puł­kow­ni­kowi od­po­wie­działo ko­lejne bo­le­sne kiw­nię­cie głowy.

Ma­szyna to raz opa­dała, to raz się wzno­siła, mio­tało nią na lewo i prawo to, że jesz­cze le­ciała, było jak cud, bo­ska in­ter­wen­cja lub so­lidna kon­struk­cja wy­ko­nana przez pro­jek­tan­tów.

Sa­mo­lot nie­bez­piecz­nie za­czął się zbli­żać w kie­runku ka­nionu.

Puł­kow­nik Evans wy­da­wał ko­mendy, dzięki czemu zdo­łali unik­nąć jed­nego nie­bez­pie­czeń­stwa.

Po kilku ko­lej­nych mi­nu­tach puł­kow­nik uświa­do­mił so­bie, że ma­szy­nie koń­czy się pa­liwo, ucie­ka­jące z prze­dziu­ra­wio­nych zbior­ni­ków, a bez re­gu­la­cji mocy sil­nika prze­padną gwał­tow­nie w kie­runku ziemi.

Po­sta­no­wił, że mu­szą lą­do­wać tu i te­raz na piasz­czy­stym pod­łożu po­ro­śnię­tym krze­wami.

Wie­lo­let­nie doświad­cze­nie puł­kow­nika po­zwo­liło bez­piecz­nie ob­ni­żyć lot.

Wtem po­ja­wił się o wiele gor­szy pro­blem.

Uszko­dzone po­wierzch­nie ste­rowe unie­moż­li­wiały zmniej­sze­nie pręd­ko­ści, do war­to­ści po­zwa­la­ją­cej na bez­pieczne lą­do­wa­nie awa­ryjne. Na do­miar złego sa­mo­lot zno­siło w lewą stronę. Puł­kow­nik wie­dział, że przy ude­rze­niu z le­wej ka­pi­tan Col­lins zo­sta­nie za­bity na miej­scu.

Tyle razy na woj­nie był o włos od utraty ży­cia, a to wła­śnie jak na ironię w cza­sie po­koju śmierć chciała go za­brać ze sobą. Jego umysł dzia­łał na zwięk­szo­nych ob­ro­tach, pró­bu­jąc zna­leźć naj­lep­sze roz­wią­za­nie.

Po szyb­kim na­my­śle po­sta­no­wił, że ko­stu­cha na­cie­szy się tylko jedną du­szą.

Wziął głę­boki wdech i wy­po­wie­dział w my­ślach, słowa zwra­ca­jąc się do Boga, w któ­rego wie­rzył:

— Pa­nie… Je­śli to ma dziś na­stą­pić, to je­stem go­tów! Pro­szę tylko, za­opie­kuj się tym chłop­cem i mo­imi dziećmi… Bła­gam!

Spoj­rzaw­szy na cier­pią­cego Col­linsa, pu­ścił do niego oko, po czym krzyk­nął, pró­bu­jąc prze­bić się przez okropny dźwięk pę­dzą­cego po­wie­trza:

— Po­wo­dze­nia, chłop­cze! To był za­szczyt z tobą le­cieć, może spo­tkamy się kie­dyś w in­nym cza­sie!

Puł­kow­nik ob­ni­żył lot i gdy koła zna­la­zły się o włos od po­wierzchni gruntu, wy­krze­sał z cho­rego ciała, co tylko mógł.

Wy­ko­nał skręt.

Prawe skrzy­dło ze­tknęło się z pod­ło­żem, a gra­wi­ta­cja po­twier­dziła swoją bru­tal­ność.

Ka­pi­tan Col­lins przed po­nowną utratą przy­tom­no­ści uj­rzał, jak puł­kow­nik Wil­liam Evans udał się na naj­pięk­niej­szą przy­godę, jaką może po­da­ro­wać ży­cie...

Roz­dział 2: Rok 1887

 

Pę­dząca lo­ko­mo­tywa wzbi­jała na­około tu­many dymu, pary oraz pia­sku two­rząc tym sa­mym wra­że­nie, jakby przez pu­sty­nię prze­cho­dziło nie­wiel­kie tor­nado. Ma­szy­ni­sta wy­glą­dał przez okna że­la­znej ma­szyny, upew­nia­jąc się, że nic w od­dali nie blo­kuje to­ro­wi­ska.

Upew­niw­szy się, że droga jest bez­pieczna, ges­tem ręki ka­zał pa­la­czowi do­rzu­cać wę­giel do pieca, aby zwięk­szyć pręd­kość po­dróży i jak naj­szyb­ciej do­trzeć na dwo­rzec w San Fran­ci­sco. Spo­glą­da­jąc, na ana­lo­gowe wskaź­niki wie­dział, że wszystko działa ide­al­nie i je­żeli nic nie­spo­dzie­wa­nego nie wy­da­rzy się po dro­dze, to nad ra­nem po­winni zna­leźć się na miej­scu. Pa­sa­że­ro­wie rów­nież li­czyli na jak naj­szyb­sze za­koń­cze­nie po­dróży, wszak prze­miesz­cza­nie się ko­leją la­tem na dzi­kim za­cho­dzie nie na­le­żało do naj­przy­jem­niej­szych prze­żyć. Je­dy­nie co po­zwa­lało po­dróż­nym za­po­mnieć o tru­dach jazdy to szybko prze­miesz­cza­jący się kra­jo­braz za oknem, dzia­ła­jący ko­jąco na wy­mę­czone ciała.

W jed­nym z prze­dzia­łów na wy­god­nej ka­na­pie sie­dział aspi­ru­jący re­ży­ser te­atralny Geo­rge For­man. On rów­nież dał się uwieść pięknu sce­ne­rii wi­dzia­nej przez za­ku­rzoną szybę. Przez dłuż­szą chwilę wy­glą­dał na za­my­ślo­nego, jed­nak w pew­nym mo­men­cie prze­rwał kon­tem­pla­cję, od­zy­wa­jąc się do swo­jego to­wa­rzy­sza po­dróży:

— Wi­dzisz ten piękny wi­dok, Steve? Same stepy i góry. Po­my­śleć, że jesz­cze kil­ka­dzie­siąt lat temu nikt nie my­ślał o eks­pan­sji na za­chód. Aż tu pew­nego dnia przez ka­wa­łek ka­myka... Bam! — For­man ra­do­śnie kla­snął w dło­nie. — Zo­stała zmie­niona przy­szłość na­szego pięk­nego kraju. Gdyby nie on to...

Gwał­towny wstrząs wa­gonu prze­rwał wy­po­wiedź pod­eks­cy­to­wa­nego For­mana.

— Nie­na­wi­dzę po­dróży ko­leją… — po­wie­dział zi­ry­to­wany For­man. — Niby taki skok cy­wi­li­za­cyjny, ale jazda tym ustroj­stwem to ka­torga dla ciała i du­szy czło­wieka. Raz za zimno raz za go­rąco, a do tego gło­śno jak w fa­bryce! A naj­gor­sze w tym wszyst­kim jest to, że jak wra­cam do domu, to po ta­kiej wy­pra­wie nie mogę spać przez ty­dzień, bo mi bra­kuje tego ca­łego har­mi­dru.

— Do­sko­nale pana ro­zu­miem, mam ta­kie same od­czu­cia — od­po­wie­dział po­słusz­nie Steve.

— Oczy­wi­ście — kon­ty­nu­ował For­man — nie to abym na­rze­kał na to cudo tech­niki. Dzięki niemu oszczę­dzam masę tak cen­nego czasu. Miejmy tylko na­dzieję, że kie­dyś udo­sko­nalą kom­fort po­dróży. No ale dość smę­ce­nia, czas się roz­luź­nić mój drogi. Ko­rzy­stajmy z tych pięk­nych wi­do­ków za oknem.

Geo­rge For­man za­czął prze­szu­ki­wać kie­sze­nie, lecz nie mógł zna­leźć swo­jej ulu­bio­nej rze­czy.

— Wi­dzia­łeś może moje cy­garo, Steve? — za­py­tał zmar­twiony For­man. — Chyba mu­siało mi wy­paść przez ten cały wstrząs.

Oby­dwaj za­częli roz­glą­dać się po prze­dziale, lecz po pierw­szych oglę­dzi­nach nie do­strze­gli za­gi­nio­nego cy­gara. Steve jak przy­stało na po­czci­wego pa­robka, uklęk­nął z za­mia­rem prze­szu­ka­nia brud­nej i chłod­nej pod­łogi pod sie­dze­niami. Ma­ca­jąc w ciem­no­ści chro­po­watą po­wierzch­nię, po chwili wy­czuł pod dło­nią, kształt przy­po­mi­na­jący przed­miot po­żą­da­nia jego szefa.

Wy­jąw­szy chustkę wy­czy­ścił su­mien­nie cy­garo z resz­tek ku­rzu, po czym z uśmie­chem wrę­czył je pra­wo­wi­temu wła­ści­cie­lowi.

— Pro­szę, to chyba pań­skie.

— Steve! Za­trud­nie­nie cie­bie było moją naj­lep­szą in­we­sty­cją! — po­wie­dział pod­nie­cony For­man.

— Dzię­kuję za do­bre słowo, sze­fie. — Steve otrze­pał kurz z ma­ry­narki, na­stęp­nie spoj­rzał ba­daw­czo na For­mana, mó­wiąc: — A tak spy­tam z cie­ka­wo­ści, jaki jest praw­dziwy po­wód na­szej po­dróży? Bo jest pan tym ra­zem bar­dzo ta­jem­ni­czy.

— Wi­dzisz mój drogi przy­ja­cielu, mu­szę oso­bi­ście zo­ba­czyć kilka nie­ru­cho­mo­ści. Ich ku­sząca cena spra­wia, że może któ­raś z nich nada się pod te­atr.

— Te­atr na za­cho­dzie? My­śla­łem, że ce­luje pan tylko w Nowy Jork.

For­man przez chwilę się zmie­szał.

— No bo… Jakby to po­wie­dzieć…

— Oj, sze­fie. Chyba nie mówi mi szef wszyst­kiego.

— Ach! Steve jak zwy­kle czujny ni­czym sprawny sze­ryf. Może za­trud­nisz się w lo­kal­nych wio­skach? Na pewno szu­kają ta­kiego by­strego hycla jak ty — za­śmiał się For­man.

— Nie sko­rzy­stam — od­parł Steve, od­wza­jem­nia­jąc uśmiech. — Praca u pana spra­wia mi o wiele wię­cej przy­jem­no­ści. Zresztą nie wiem, czy jako sze­ryf bym tyle za­ro­bił.

— Cie­szy mnie to, mój drogi… — For­man na chwilę za­milkł, spo­glą­da­jąc ukrad­kiem, czy nikt nie kręci się obok ich prze­działu. Kiedy upew­nił się, że oko­lica jest bez­pieczna, kon­ty­nu­ował: — Tak na­prawdę na­szym praw­dzi­wym ce­lem po­dróży jest pewna młoda dama. Grywa w lo­kal­nych te­atrach, my­ślę, że coś może z niej być. Kilka lat temu mia­łem oka­zję po­znać ją wraz z jej oj­cem. Dziew­czyna ma ta­lent do ak­tor­stwa i gdyby ją od­po­wied­nio po­pro­wa­dzić może uda­łoby się zro­bić z niej gwiazdę. Pró­bo­wa­łem ich za­chę­cić, aby przy­je­chali ra­zem do No­wego Jorku, lecz jej oj­ciec, pan Ja­mes Har­ris, stwier­dził, że jest jesz­cze za wcze­śnie, aby jego córkę rzu­cać na tak głę­boką wodę. Miał po­nie­kąd ra­cję więc nie na­ci­ska­łem. Oczy­wi­ście na za­koń­cze­nie na­szej roz­mowy da­łem mu ja­sno do zro­zu­mie­nia, że jakby zmie­nił zda­nie, to niech do mnie przy­jadą. Nie­stety fa­cet kilka lat temu zmarł.

Na twa­rzy For­mana po­ja­wił się au­ten­tyczny wy­raz smutku.

— Szkoda czło­wieka — od­parł Steve.

— Tak, szkoda… Jed­nak ja­kiś czas temu do­sta­łem list od jej matki, która no­ta­bene rów­nież jest ak­torką. Wy­słała do mnie za­py­ta­nie, czy na­dal je­stem za­in­te­re­so­wany współ­pracą z jej córką. Ode­sła­łem wia­do­mość po­zy­tywną i po­sta­no­wi­łem udać się na spo­tka­nie oso­bi­ście, aby przed­sta­wić moją ofertę.

— Pa­trząc po pań­skich suk­ce­sach, to sam pan ma ta­lent, ale do wy­szu­ki­wa­nia od­po­wied­nio zdol­nych osób do pań­skich sztuk — rzekł po­słusz­nie Steve.

Geo­rge For­man prze­tarł czoło, na­stęp­nie mach­nął ręką.

— Może mam, a może nie mam. Ta­lent bez cięż­kiej pracy i od­po­wied­niego wy­cho­wa­nia nic nie da czło­wie­kowi oprócz fru­stra­cji.

— No, chyba coś w tym jest — wtrą­cił Steve.

— Wiesz przy­ja­cielu, w ży­ciu za­wsze warto pod­jąć ja­kie­kol­wiek ry­zyko. Czy bę­dzie ono małe, czy duże to nie ma zna­cze­nia, trzeba po­dej­mo­wać wy­zwa­nie i się nie bać tak, jak ci bie­dacy, ja­dący tu­taj w po­szu­ki­wa­niu złota z na­dzieją na zbi­cie for­tuny. Więk­szość z nich obe­szła się sma­kiem, tylko nie­licz­nym się udało. Ale to wła­śnie ci, co po­nie­śli po­rażkę, bu­dują na­szą po­tęgę eko­no­miczną. Po­nie­waż mu­sieli za­jąć się czymś in­nym i po raz ko­lejny pod­jąć ry­zyko. I tak koło się za­myka, każdy bo­wiem z nas w ży­ciu szuka swo­jego złota. A moim zło­tem są ak­to­rzy któ­rzy…

Na­gły atak kaszlu prze­rwał mo­no­log For­mana.

Steve kiw­nął tylko głową na znak apro­baty. Gdy For­man opa­no­wał ka­szel, po­ka­zał ge­stem ręki, że chciałby od­po­cząć. Roz­siadł­szy się wy­god­nie, pod­pa­lił cy­garo. Za­cią­gnąw­szy się kilka razy, po­now­nie spoj­rzał na kra­jo­braz za oknem.

Lo­ko­mo­tywa po prze­je­cha­niu kilku mil za­częła zwal­niać, zbli­ża­jąc się do ostrego za­krętu, po któ­rym roz­po­czy­nało się strome wznie­sie­nie. Spa­dek pręd­ko­ści spo­wo­do­wał uczu­cie sen­no­ści u For­mana. Jego po­wieki za­częły się po­woli za­my­kać, lecz za­nim za­mknęły się na do­bre, ką­tem oka do­strzegł w od­dali męż­czy­znę ubra­nego w po­zła­cany sur­dut, który sie­dząc na drew­nia­nym krze­śle, ma­chał w jego stronę. For­man był tak za­sko­czony tym wi­do­kiem, że z wra­że­nia po­de­rwał się na równe nogi, krzy­cząc do swo­jego pod­wład­nego:

— Steve, szybko! Po­dejdź tu! Wi­dzisz to, co ja?

Steve gwał­tow­nie się po­de­rwał.

Przy­ci­ska­jąc twarz do szyby, wyj­rzał na ze­wnątrz, lecz nie do­strzegł ni­czego, co mo­gło być po­wo­dem tak nie­spo­dzie­wa­nej re­ak­cji swo­jego szefa.

— Na co mam pa­trzeć, pa­nie For­man? — py­tał bez­rad­nie.

— No tam, po pra­wej! — krzyk­nął, stu­ka­jąc pla­cem w szybę.

Wtem For­man zdał so­bie sprawę, że wi­dziany jesz­cze chwilę temu męż­czy­zna znikł.

Opadł na sie­dze­nie, a jego oczy za­marły z prze­ra­że­nia.

— Sze­fie, czy wszystko w po­rządku? — za­py­tał zmar­twiony Steve.

For­man, zro­biw­szy kwa­śną minę, od­parł gło­sem peł­nym zmę­cze­nia:

— Przez ten upał i małą ilość snu, chyba za­czy­nam mieć ha­lu­cy­na­cje. Nie­długo po­win­ni­śmy być na miej­scu. Nie przej­muj się moim dziw­nym za­cho­wa­niem. Na­prawdę…

Uśmiech­nął się po przy­ja­ciel­sku, chcąc uspo­koić swego to­wa­rzy­sza.

Geo­rge For­man sta­rał się na spo­koj­nie prze­ana­li­zo­wać to, co zo­ba­czył, wie­dział bo­wiem, że nie był to wy­bryk jego umy­słu, czuł obec­ność wi­dzia­nej przed chwilą istoty. Jego ciało zlał zimny pot, a od­dech stał się płytki. Steve za­sta­na­wiał się, co mo­gło go tak prze­ra­zić. Ob­ser­wo­wał z prze­ję­ciem swo­jego szefa, oba­wia­jąc się, czy aby przy­pad­kiem nie do­stał ataku serca. For­man od­wró­cił wzrok w kie­runku okna, mó­wiąc w my­ślach:

— To jest nie­możliwe... Co on tu robi?

 

***

 

Emma Har­ris otwo­rzyła drzwi do nie­wiel­kiego po­koju, w któ­rym to miesz­kała wraz ze swoją czter­na­sto­let­nią córką Ame­lią. Sta­rała się po­ru­szać jak naj­ci­szej, była bo­wiem prze­ko­nana, że jej mały mo­ty­lek może spać po ostat­nich wy­czer­pu­ją­cych pró­bach do no­wej sztuki. W końcu na przed­sta­wie­nie miał przy­być sam słynny Geo­rge For­man. Matka miała na­dzieję, że gra Ame­lii za­chwyci For­mana i ten za­bie­rze jej córkę do No­wego Jorku, a do­kład­nie na Broad­way, gdzie jej ka­riera mo­głaby prze­biec, in­nym bar­dziej do­cho­do­wym to­rem po­pra­wia­jąc ich byt.

Pani Har­ris spoj­rzała na łóżko Ame­lii, lecz było ono pu­ste. Obe­szła miesz­ka­nie kil­ku­krot­nie z na­dzieją, że może jej po­cie­cha gdzieś się przed­nią ukryła, co zresztą miała w zwy­czaju ro­bić. Po prze­szu­ka­niu każ­dego za­ka­marka oka­zało się, że po jej córce nie ma ani śladu.

Odło­żyła rze­czy za­ku­pione na targu, na­stęp­nie wy­szła na po­dwó­rze w po­szu­ki­wa­niu swej ma­łej zguby.

Spraw­dziła wszyst­kie znane jej miej­sca, gdzie Ame­lia lu­biła spę­dzać wolny czas. Jed­nakże i one oka­zały się nie­tra­fione. Za­nie­po­ko­jona matka przy­sta­nęła na we­ran­dzie, roz­my­śla­jąc, do­kąd jej mo­ty­lek mógł wy­fru­nąć.

Wtem przy­po­mniała so­bie o miej­scu, o któ­rym opo­wia­dała jej córka. Było to wy­schnięte je­zioro nie­da­leko stąd. Ame­lia od czasu do czasu uwiel­biała prze­by­wać tam w sa­mot­no­ści z dala od ludz­kiego zgiełku.

Po dłuż­szym spa­ce­rze Emma Har­ris do­tarła w końcu na miej­sce, lecz roz­glą­da­jąc się po oko­licy, nie do­strze­gła syl­wetki córki. Obe­szła je na­około z na­dzieją, że może jej mo­ty­lek nie­spo­dzie­wa­nie nad­leci.

W pew­nym mo­men­cie prze­cho­dząc obok wy­so­kiej trawy, usły­szała tkliwy szloch. Na­chy­liw­szy się nad miej­scem, skąd się wy­do­by­wał, uj­rzała swą długo po­szu­ki­waną zgubę.

— Mo­tylku, tu je­steś! — krzyk­nęła ra­do­śnie.

Ame­lia na mo­ment prze­stała szlo­chać, lecz po chwili po­now­nie wy­bu­chła pła­czem. Matka ukuc­nęła przy za­pła­ka­nej córce, głasz­cząc ją po kasz­ta­no­wych wło­sach. Jed­nak za­raz wy­dała z sie­bie jęk prze­ra­że­nia, wi­dząc na jej su­kience plamy krwi.

— Ame­lio! Co ci się stało?! Skąd ta krew?

— Nic mi nie jest, mamo. To nie moja krew — głos Ame­lii drżał z prze­ję­cia — to krew mo­jego…

Nie do­koń­czyła, wszak po­now­nie wy­bu­chła pła­czem.

Matka mocno ją przy­tu­liła, mó­wiąc:

— Chodź do domu, mo­tylku. Tam opo­wiesz mi o wszyst­kim.

Ame­lia zła­pała dłoń matki i przy­tu­liw­szy się do ro­dzi­cielki, opo­wie­działa jej o wszyst­kim.

Pra­wie.

 

***

 

Dwo­rzec był za­peł­niony jak co dzień wsze­la­kimi gru­pami spo­łecz­nymi, po­cząw­szy od zwy­kłych po­dróż­ni­ków zwie­dza­ją­cych dziki za­chód, po ro­bot­ni­ków ja­dą­cych w od­le­głe re­jony za pracą, aż po biz­nes­me­nów szu­ka­ją­cych ko­lej­nej moż­li­wo­ści na zbi­cie for­tuny. Po­ja­wili się także lo­kalni kie­szon­kowcy chcący skry­cie przy­własz­czyć so­bie czyjś ze­ga­rek lub naj­le­piej port­fel wy­peł­niony bank­no­tami. Nie­mniej w gąsz­czu tych sa­mych gar­ni­tu­rów, kasz­kie­tów oraz me­lo­ni­ków w po­dob­nych ko­lo­rach, ciężko było usta­lić, kto jest kim i jaki po­siada stan ma­jąt­kowy. Bie­dak mógł być tak samo ubrany, jak bo­gacz, jed­nym sło­wem na pe­ro­nie pa­no­wało złudne po­czu­cie rów­no­ści.

Znie­cier­pli­wiony ludzki tłum cze­kał na po­ja­wie­nie się pierw­szej tego dnia lo­ko­mo­tywy, która była już spóź­niona o do­bry kwa­drans. Grupka męż­czyzn spe­ku­lo­wała na te­mat moż­li­wego wy­ko­le­je­nia, co w tym okre­sie było nad wy­raz czę­ste. Młode damy wraz z dziećmi cze­ka­jące na swych mę­żów z obawą słu­chały zło­wróżb­nych plo­tek.

Na­gle ktoś z tłumu krzyk­nął:

— Pa­trz­cie tam! Nad­jeż­dża!

W jed­nej chwili na sta­cji za­pa­no­wało po­ru­sze­nie, a na twa­rzach po­dróż­nych i ocze­ku­ją­cych na swych bli­skich po­ja­wił się sze­roki uśmiech.

Na dwo­rzec dum­nie wje­chała lo­ko­mo­tywa, po­kryta sa­dzą, ku­rzem oraz prze­róż­nymi ele­men­tami przy­rody zdo­by­tymi pod­czas jazdy przez nie­przy­ja­zne kra­iny. Gdy ciężka ma­szy­ne­ria za­trzy­mała się, z jej ko­mi­nów wy­do­był się bła­galny syk pary, spra­wia­jący wra­że­nie, jakby lo­ko­mo­tywa pro­siła o chwilę wy­tchnie­nia przed na­stępną żmudną wy­prawą.

Po otwar­ciu drzwi wa­go­nów za­częli wy­cho­dzić wy­mę­czeni pa­sa­że­ro­wie. Jed­nym z nich był nie kto inny jak sam Geo­rge For­man.

Spraw­nie ze­sko­czył ze schodka wa­gonu i klasz­cząc w dło­nie, po­śpie­szał swo­ich kom­pa­nów. Wy­soka tem­pe­ra­tura po­wie­trza oraz du­szący dym spra­wiły, że czuł się jak w pie­kle.

Kasz­ląc, mo­ty­wo­wał swo­ich dwóch czar­no­skó­rych pra­cow­ni­ków wy­na­ję­tych w No­wym Jorku, aby przy­spie­szyli pracę z ba­ga­żami. Gdy Steve rów­nież opu­ścił wa­gon po­dróżny, For­man klep­nął go w plecy, mó­wiąc:

— Czas ucie­kać z tego pie­kiel­nego miej­sca. Steve, wy­ła­duj na­sze ba­gaże, a ja pójdę za­ła­twić ja­kiś trans­port.

For­man ni­czym atleta olim­pij­ski wy­biegł na ulicę w po­szu­ki­wa­niu wol­nej do­rożki. Na­to­miast Steve wraz z po­ma­gie­rami za­brali się za nie­sie­nie cięż­kich ba­gaży. Gdy trzej pa­no­wie do­stali się z wa­liz­kami po scho­dach na ulicę, zo­ba­czyli For­mana żywo ne­go­cju­ją­cego z do­roż­ka­rzem. Ten wi­dząc zmę­czo­nych kom­pa­nów, mach­nął do nich ręką na znak by po­de­szli.

— Pa­no­wie, ła­do­wać graty na tę łajbę i ru­szajmy, bo szkoda czasu — po­wie­dział z en­tu­zja­zmem For­man.

Kiedy pa­sa­że­ro­wie wy­god­nie się usa­do­wili, For­man, szep­nął do­roż­ka­rzowi na ucho:

— Do ho­telu Pa­lace, drogi pa­nie.

Kie­rowca kiw­nął po­ro­zu­mie­waw­czo głową, strze­la­jąc jed­no­cze­śnie lej­cami.

Do­rożka le­ni­wie ru­szyła za­tło­czo­nymi uli­cami San Fran­ci­sco.

For­man z po­dzi­wem pa­trzył na no­wo­cze­sną za­bu­dowę mia­sta. Ostatni raz był tu lata temu, lecz te­raz oglą­dał zu­peł­nie inne miej­sce od tego, które pa­mię­tał z prze­szło­ści. Drew­niane domki prze­mie­niły się w kil­ku­pię­trowe ka­mie­nice, a błot­ni­ste drogi prze­kształ­ciły się w be­to­nową w miarę równą ulicę, po któ­rej na szy­nach na środku drogi jeź­dziły cha­rak­te­ry­styczne kryte tram­waje na­pę­dzane przez na­pęd li­nowy.

— Mo­gli­śmy po­je­chać tym wy­na­laz­kiem — za­żar­to­wał Steve, wska­zu­jąc ja­dący obok tram­waj.

Geo­rge For­man rzu­cił mu pie­kielne spoj­rze­nie.

— Mam dość trans­portu szy­no­wego na na­stępne kilka dni.

— Ma się ro­zu­mieć, sze­fie! — od­rzekł po­słusz­nie Steve.

Do­rożka, wje­chaw­szy na Mar­ket Street, przez pa­nu­jący chaos mu­siała spo­wol­nić jazdę. Co chwilę inne po­wozy blo­ko­wały prze­jazd ja­dą­cym tram­wa­jom, wpra­wia­jąc w iry­ta­cję mo­tor­ni­czych. Je­dy­nie ro­we­rzy­ści zgrab­nie ma­new­ro­wali mię­dzy za­wa­li­dro­gami.

Steve od mo­mentu dziw­nego za­cho­wa­nia For­mana w wa­go­nie po­dróż­nym ob­ser­wo­wał go uważ­nie. Na­dal wi­dział w jego spoj­rze­niu prze­ję­cie spo­wo­do­wane tamtą sy­tu­acją.

Po­sta­no­wił tro­chę pod­rą­żyć ten te­mat.

— Sze­fie, pro­szę mi wy­ba­czyć, ale mu­szę o to za­py­tać. Cho­dzi o tę sy­tu­ację w po­ciągu. Co szef uj­rzał, że aż tak szefa za prze­pro­sze­niem te­lep­nęło.

For­man uda­wał, że nie usły­szał tego py­ta­nia. Acz­kol­wiek ką­tem oka do­strzegł, że Steve cały czas bacz­nie mu się przy­gląda.

— Na pewno nie chcesz zo­stać sze­ry­fem? — zbił py­ta­nie For­man.

— Mi na­prawdę może szef po­wie­dzieć, co mu leży na du­szy. Ta­jem­nicę tę za­biorę do grobu. Przy­się­gam!

Steve przy­ło­żył rękę do serca.

— Wi­dzisz tych sprze­daw­ców, Steve? — za­py­tał For­man. — Czę­sto za­zdrosz­czę ta­kim sza­rym lu­dziom, któ­rych naj­więk­szym pro­ble­mem jest sprze­dać albo ku­pić po atrak­cyj­nej ce­nie. Nie­stety ja zo­sta­łem wy­brany do zu­peł­nie in­nej roli w tym ca­łym ziem­skim przed­sta­wie­niu.

Steve nie miał po­ję­cia, o co może cho­dzić. Do­my­ślił się, że For­man po raz ko­lejny chce zbić za­dane mu py­ta­nie.

Po­sta­no­wił spró­bo­wać jesz­cze raz.

— A co do tej sy­tu­acji w po­ciągu…

— Nie, pa­nie Young — wtrą­cił sta­now­czym to­nem For­man.

Sły­sząc wła­sne na­zwi­sko, Steve spu­ścił po so­bie uszy. Wie­dział bo­wiem, że gdy For­man używa wo­bec niego formy ofi­cjal­nej, jest to znak, że na­leży za­milk­nąć.

I tak też zro­bił.

Po cza­sie do­je­chali przed dum­nie sto­jący sze­ścio­pię­trowy ho­tel Pa­lace. Swoim ogro­mem wy­róż­niał się na tle in­nych bu­dyn­ków, sta­jąc się tym sa­mym cha­rak­te­ry­stycz­nym punk­tem na ma­pie San Fran­ci­sco. Na jego da­chu z każ­dej ze stron dum­nie po­wie­wała flaga Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

For­man przed opusz­cze­niem do­rożki wrę­czył kie­rowcy dzie­sięć do­la­rów. Do­roż­karz, zo­ba­czyw­szy so­wity na­pi­wek, wy­trzesz­czył oczy ze zdu­mie­nia, na­stęp­nie ukło­nił się uni­że­nie w stronę hoj­nego klienta. Kiedy do­rożka od­je­chała, For­man się­gnął po swoją wa­lizkę.

Sto­jąc przed drzwiami wej­ścio­wymi ho­telu, klep­nął Ste­viego w ra­mię, mó­wiąc:

— No, Steve, czas wy­po­cząć po tru­dach po­dróży. Masz dziś cały dzień dla sie­bie. A rano bądź go­tów bo­wiem wy­ru­szymy, aby po­szu­kać na­szego złota. Co ty na to?

— Chyba nie mam in­nego wyj­ścia, sze­fie — od­parł Steve, wzru­sza­jąc ra­mio­nami.

Obaj ru­szyli w stronę wej­ścia, uda­jąc się na za­słu­żony wy­po­czy­nek.

 

***

 

Nu­żąca nocna zmiana da­wała się we znaki mło­demu re­cep­cjo­ni­ście. Co chwilę zer­kał na ze­ga­rek, ocze­ku­jąc końca pracy, lecz do jej za­koń­cze­nia po­zo­stała jesz­cze jedna pełna go­dzina, która to wy­da­wała się tą naj­dłuż­szą, choć po­dobno czas pły­nie sta­łym nie­zmien­nym tem­pem.

Znu­dzony mło­dzian ro­zej­rzał się po pu­stym holu. Upew­nia­jąc się, że ni­kogo nie ma w po­bliżu, wy­jął spod lady plik kart. Uwiel­biał sta­wiać pa­sjansa szcze­gól­nie wtedy, kiedy czas pła­tał mu fi­gla, nie chcąc wy­bić jego ulu­bio­nej go­dziny końca pracy.

Przy­sta­wiw­szy sto­łek do nie­wiel­kiego sto­lika, usiadł, prze­ta­so­wu­jąc ener­gicz­nie trzy­maną ta­lię kart. Po kilku za­cię­tych par­tiach spoj­rzał na ze­ga­rek, bę­dąc pew­nym, że czas się zbie­rać. Pa­trząc jed­nak na wska­zówki, po­krę­cił głową, wska­zy­wały one bo­wiem go­dzinę 5:00, a nie 6:00, o któ­rej miał za­koń­czyć nocną zmianę.

— Pew­nie znów się ze­psuł ten stary szrot — mruk­nął pod no­sem.

Na­gle re­cep­cjo­ni­stę po­de­rwał głos dzwonka.

— Chry­ste Pa­nie! — krzyk­nął ze stra­chu, trą­ca­jąc rów­no­cze­śnie nogą o sto­lik, który prze­wró­cił się z hu­kiem na gładką po­sadzkę. Kiedy opa­no­wał prze­chył, rzekł prze­jęty: — Słu­cham? W czym... czym mogę słu­żyć?

— Po pierw­sze, drogi chłop­cze — ode­zwał się ochry­ple męż­czy­zna w po­zła­ca­nym sur­du­cie — nie uży­waj słowa Ojca swego nada­remno. A po dru­gie, wi­dzę, że coś ci się ze­psuło. — Wska­zał pal­cem na ze­ga­rek trzy­many przez wy­stra­szo­nego mło­dziana.

— No, chyba tak… Ko­lejne pie­nią­dze po­szły w błoto — rzekł roz­ża­lony.

Męż­czy­zna się­gnął do kie­szeni sur­duta, wyj­mu­jąc złoty ze­ga­rek, lśniący w świe­tle ho­te­lo­wych lamp. Po­ło­żyw­szy przed­miot na ladę, prze­su­nął go w stronę ręki wy­stra­szo­nego re­cep­cjo­ni­sty.

— Weź mój, mam ta­kich na pęczki.

Mło­dzian wy­trzesz­czył oczy ze zdu­mie­nia, pod­no­sząc po­da­ru­nek z lady. Przy­glą­dał mu się su­mien­nie z każ­dej strony, ni­gdy bo­wiem nie wi­dział ta­kiej udziw­nio­nej wer­sji ze­garka. Spoj­rzał na czło­wieka sto­ją­cego przed nim, na­stęp­nie zwró­cił się do niego, naj­uprzej­miej jak po­tra­fił:

— Jest pan pe­wien, że chce mi go dać? To jest dzieło sztuki!

— No pew­nie. A wiesz czemu?

Chło­pak rzu­cił py­ta­jące spoj­rze­nie.

— Ty masz ze­ga­rek, a ja mam te­raz czas — po­wie­dział lo­do­wa­tym to­nem.

Re­cep­cjo­ni­sta po­czuł się nie­swojo. Jego spe­szony wzrok po­wę­dro­wał w stronę po­roz­rzu­ca­nych kart.

— I tak by ci nie wy­szedł, więc się nie przej­muj — rzekł pew­nie męż­czy­zna w sur­du­cie.

— Tak so­bie tylko gry­wam dla za­bi­cia czasu — mó­wił wy­mi­ja­jąco re­cep­cjo­ni­sta — oczy­wi­ście jak ni­kogo nie ma w po­bliżu. Tylko niech pan nie idzie na skargę do kie­row­nika! Bo będę mu­siał szu­kać no­wego za­ję­cia.

— Za­bić czas… — za­śmiał się pod no­sem ta­jem­ni­czy je­go­mość. — Mu­szę to so­bie za­pi­sać.

Re­cep­cjo­ni­sta zdę­biał. Nie­mniej po krót­kiej chwili po­sta­no­wił się prze­ła­mać, mó­wiąc nie­pew­nym gło­sem:

— Czy… Mogę jed­nak w czymś po­móc? Czy cze­goś pan po­trze­buje?

— Tak. Jest coś, co mo­żesz dla mnie zro­bić. — Nie­zna­jomy spoj­rzał w prze­stra­szone oczy swego roz­mówcy. — Wi­dzisz, mój drogi. Mam pre­zent dla pew­nego je­go­mo­ścia, śpią­cego so­bie smacz­nie w jed­nym z wa­szych ho­te­lo­wych po­koi. Kiedy stąd wyjdę, a drzwi się za mną za­mkną, po tych scho­dach zej­dzie krępy męż­czy­zna z cy­ga­rem w dłoni, a obok niego bę­dzie szedł jego od­wieczny przy­du­pas.

— Prze­pra­szam, kto?

— Jego po­moc­nik… Twoim za­da­niem jest mu wrę­czyć ten przed­miot. — Wyjął spod sur­duta brą­zową teczkę, kła­dąc ją na la­dzie. Na ko­niec do­dał: — Do rąk wła­snych.

— I to wszystko?

— Tak.

Ta­jem­ni­czy gość od­wró­cił się na pię­cie, ru­sza­jąc w kie­runku drzwi. Kiedy opu­ścił bu­dy­nek, na scho­dach po­ja­wił się nie kto inny, jak Geo­rge For­man, trzy­ma­jący za­pa­lone cy­garo w dłoni, a obok krok w krok szedł jego przy­boczny Steve Young. Re­cep­cjo­ni­stę zmro­ził ten wi­dok. Gdy prze­szli obok niego za­nie­mó­wił, lecz za­raz prze­ła­mał strach, uprzej­mie do nich krzy­cząc:

— Prze­pra­szam, pa­no­wie! Mo­że­cie tu­taj po­dejść?

Oby­dwaj od­wró­cili się w stronę re­cep­cji i zo­ba­czyw­szy ma­cha­ją­cego w ich stronę pra­cow­nika ho­telu po­de­szli do lady.

— Słu­cham? — za­py­tał uprzej­mie For­man.

— Może to tro­chę dziw­nie za­brzmi, ale — re­cep­cjo­ni­sta wska­zał na teczkę — to chyba do pana.

For­man pod­szedł, pa­trząc z za­cie­ka­wie­niem na le­żący przed­miot.

— Mó­wisz chłop­cze, że to dla mnie?

For­man się­gnął po teczkę, cie­kaw­sko się jej przy­glą­da­jąc.

— Tak, pro­szę pana. Pe­wien dziwny męż­czy­zna po­wie­dział, że mam panu to wrę­czyć… Do rąk wła­snych.

— Dziwny?

For­man zro­bił cie­kaw­ski wy­raz twa­rzy.

— No… Był ja­kiś inny i jesz­cze ten jego głos… Na­dal mam ciarki, jak so­bie o nim przy­po­mnę.

— A pa­mię­tasz, jak wy­glą­dał? — wtrą­cił Steve.

— Miał na so­bie po­zła­cany sur­dut a na gło­wie tro­chę zbyt duży me­lo­nik.

Geo­rge For­man, usły­szaw­szy ten opis, na­tych­miast po­bladł. Z obawą spo­glą­dał na ta­jem­ni­czą teczkę. Po se­kun­dach roz­my­ślań zaj­rzał do środka, lecz uj­rzaw­szy pierw­szą stronę, na­tych­miast ją za­mknął.

— Steve, weź to ode mnie i za­nieś do mo­jego po­koju. Nie mam te­raz na to czasu. Spo­tkamy się w ja­dalni.

— Tak jest, sze­fie.

Steve po­biegł na górę, a For­man wy­jął z kie­szeni dzie­sięć do­la­rów, kła­dąc je na la­dzie.

— To dla cie­bie, drogi chłop­cze. Tylko nie wy­daj wszyst­kiego na ko­biety — rzekł For­man, pusz­cza­jąc w za­bawny spo­sób oko.

— Oo! Ja dzię­kuję, nie trzeba.

— Bierz, jak dają. Wy­ko­rzy­stuj każdą oka­zję do po­lep­sze­nia swo­jej sy­tu­acji.

Zdu­miony mło­dzian ukło­nił się ni­sko, a For­man udał się w stronę ja­dalni. Skon­ster­no­wany re­cep­cjo­ni­sta po­sta­no­wił ze­brać po­roz­rzu­cane karty.

Sprząt­nąw­szy ba­ła­gan, po­now­nie roz­brzmiał dźwięk dzwonka. Od­wró­ciw­szy się prze­ra­żony, zo­ba­czył swo­jego za­do­wo­lo­nego zmien­nika.

— Dzięki, że prze­pra­co­wa­łeś za mnie ostat­nią go­dzinę — rzekł zdy­szany. — Przez te ko­biety stracę w końcu ro­botę. Je­stem ci dłużny kilka ko­le­jek.

— Go­dzinę? — zdzi­wił się re­cep­cjo­ni­sta.

Z kie­szeni wy­jął ze­ga­rek, lecz ku jego zdu­mie­niu wska­zy­wał go­dzinę 7:00.

— To jest nie­moż­liwe…

Się­gnął do dru­giej kie­szeni po złoty ze­ga­rek po­da­ro­wany mu przez ta­jem­ni­czego go­ścia. Za­sko­czony uj­rzał, że jego wska­zówki wska­zują do­kład­nie tę samą go­dzinę.

 

***

 

Steve Young wbiegł na ostat­nie pię­tro ho­telu Pa­lace, gdzie znaj­do­wał się po­kój Geo­rga For­mana. Acz­kol­wiek za­miast wejść do po­koju swo­jego szefa, pod­szedł do drzwi znaj­du­ją­cych się obok, stu­ka­jąc w drew­niane po­szy­cie. Po krót­kiej chwili po­wtó­rzył stu­ka­nie jesz­cze dwu­krot­nie.

Na ko­ry­ta­rzu roz­brzmiał dźwięk otwie­ra­nej za­suwy.

W drzwiach sta­nął szczu­pły męż­czy­zna ubrany w szary płaszcz, ro­biąc zmar­niałą minę, jakby co do­piero obu­dził się po suto za­kra­pia­nym przy­ję­ciu.

— Pro­szę wejść, sze­fie — rzekł,wy­ko­nu­jąc za­pra­sza­jący gest ręką.

Steve ro­zej­rzał się po ko­ry­ta­rzu i upew­niw­szy się, że ni­kogo nie ma w po­bliżu, wszedł do środka. Po ca­łym po­koju po­roz­rzu­cane były za­pi­sane kartki a w sa­mym cen­trum stała dziwna ma­szy­ne­ria wy­glą­da­jąca jak elek­tro­niczne li­czy­dło.

Steve wi­dząc, dzia­ła­jącą ma­chinę za­py­tał:

— Czy to jest to, o czym my­ślę?

— Tak, sze­fie. De­tek­tor wy­krył dy­la­ta­cję czasu.

— A niech mnie! — krzyk­nął Steve. — Czyli to prawda… — Po chwi­lo­wym za­chwy­cie Steve prze­ka­zał teczkę męż­czyź­nie sto­ją­cemu obok. — Sko­piuj jej za­war­tość, a po­tem za­nieś do po­koju For­mana. Ja mu­szę na­prędce do niego wra­cać.

— Tak jest, sze­fie.

Kiedy Steve na­ci­snął klamkę, od­wró­cił się do swego kom­pana, mó­wiąc:

— A, i za­po­mnia­łem. Na­daj do cen­trali, że roz­po­czy­namy ak­cję „Wy­brańcy Czasu”.

 

***

 

Na­stał wie­czór w San Fran­ci­sco, a wraz z nim na­stała pora na od­po­czy­nek dla róż­nych grup za­wo­do­wych. Acz­kol­wiek gdy jedni szli od­po­czy­wać, dru­dzy szli pra­co­wać.

Geo­rge For­man dzi­siej­szego wie­czoru na­le­żał do tych dru­gich.

— Je­ste­śmy na miej­scu — po­wie­dział pew­nym gło­sem For­man.

Steve spoj­rzał na bu­dy­nek, krę­cąc głową z nie­do­wie­rza­nia.

— To na pewno tu­taj? Ciężko tą roz­kle­ko­taną budę na­zwać te­atrem. Wy­gląda to ra­czej na dom pu­bliczny po­sta­wiony w po­śpie­chu.

— Bo to jest dom pu­bliczny. Zo­stał na pe­wien czas prze­ro­biony na pro­wi­zo­ryczny te­atr z po­wodu nie­daw­nego po­żaru, który znisz­czył lo­kalny bu­dy­nek te­atru. Sztuka tra­fia na­wet w ta­kie par­szywe miej­sce, mój drogi. I to jest wła­śnie w niej naj­pięk­niej­sze. Zresztą nie li­czy się opa­ko­wa­nie, tylko za­war­tość.

— Skoro tak pan mówi — od­po­wie­dział bez prze­ko­na­nia Steve.

— Wcho­dzę. Życz mi szczę­ścia, wyjdę z tego bu­dynku z tar­czą albo na tar­czy.

Steve uści­snął dłoń szefa, na­stęp­nie pod­szedł do po­bli­skiej ściany. Pod­pie­ra­jąc się rę­koma, od­pro­wa­dzał wzro­kiem For­mana, zmie­rza­ją­cego dziar­skim kro­kiem do bu­dynku.

Po wej­ściu do środka Geo­rge For­man za­czął iść ko­ry­ta­rzem w kie­runku, skąd do­cho­dziły dźwięki sztuki gra­nej już od ja­kie­goś czasu.

Bę­dąc w po­ło­wie drogi, przej­ście za­gro­dził mu bar­czy­sty męż­czy­zna o groź­nym wy­ra­zie twa­rzy.

— Pan na przed­sta­wie­nie?

— Tak — od­rzekł spo­koj­nie For­man.

— Nie mogę nie­stety pana prze­pu­ścić — od­parł wiel­ko­lud nie­zwy­kle uprzej­mym to­nem. — Wie pan, sala jest już pełna, a do­sta­łem po­le­ce­nie, by już ni­kogo nie wpusz­czać więc…

— Ro­zu­miem — rzekł em­pa­tycz­nie For­man, się­ga­jąc do kie­szeni ma­ry­narki, zktó­rej kie­szeniwy­jął plik bank­no­tów. — I tak mnie, pan nie po­wstrzyma. Pro­szę to rów­no­war­tość trzy­mie­sięcz­nej pen­sji, na wy­pa­dek, gdyby przeze mnie pana zwol­nili z pracy.

— Ła­pówka? — za­py­tał uśmiech­nięty mężczy­zna.

For­man od­wza­jem­nił uśmiech.

— Do­ce­niam pań­ską pracę. Sam za­trud­niam po­dob­nych panu i wiem, że płacą wam gro­sze za tak nie­wdzięczną ro­botę. Mo­gliby wię­cej, ale wia­domo, chci­wość tego świata jest po­ra­ża­jąca...

— No tak, mo­gliby… Ale pan za­pła­cił wię­cej, więc… — za­śmiał się. Kiedy wiel­ko­lud prze­stał się śmiać, do­dał: — Tylko pro­szę wejść po ci­chu.

For­man, rzu­ciw­szy męż­czyź­nie po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie, ru­szył da­lej.

Bę­dąc przed drzwiami sali, ostroż­nie je uchy­lił, za­glą­da­jąc do środka. Wszyst­kie miej­sca były za­jęte, a wi­dzo­wie oglą­dali przed­sta­wie­nie w peł­nym sku­pie­niu. For­man, wy­ko­rzy­stu­jąc oka­zję, wśli­zgnął się do środka i nie­po­strze­że­nie pod­szedł do po­bli­skiej ko­lumny. Opie­ra­jąc się ra­mie­niem, spo­glą­dał na gra­ją­cych ak­to­rów. Jego wzrok z na­mięt­no­ścią pa­dał na młodą damę od­gry­wa­jącą rolę panny Mary Stu­art.

Na­gle je­den ze skon­ster­no­wa­nych wi­dzów na końcu sali po­wie­dział:

— Co za szrot... Bo sztuką tego na­zwać nie można.

Po­zo­stali wi­dzo­wie, usły­szaw­szy te słowa, po­trzą­snęli gło­wami na znak dez­apro­baty, lecz męż­czy­zna za bar­dzo się tym nie prze­jął i kon­ty­nu­ował:

— Sce­na­rzy­sta po­wi­nien za­paść się pod zie­mię i nie wy­cho­dzić spod niej, do­póki nie stwo­rzy lo­gicz­nego sensu, bo jak na ra­zie nie wia­domo, o co cho­dzi...

For­man się uśmiech­nął, wie­dział bo­wiem, że słowa te wy­po­wie­dział nie kto inny jak dzien­ni­karz pi­szący do ru­bryki kul­tu­ral­nej. W lo­kal­nych te­atrach cza­sem po­su­wali się do pro­wo­ka­cji pu­blicz­no­ści, aby uła­twić so­bie pi­sa­nie re­cen­zji do ga­zety. Kilka osób en­tu­zja­stycz­nie przy­znało mu ra­cję. Męż­czy­zna na ko­niec do­dał:

— Jed­nak ta młoda dama, która gra pannę Stu­art, ma pewną dozę ta­lentu. Za­pewne w przy­szło­ści bę­dzie cen­nym na­byt­kiem do na­szej lo­kal­nej sceny.

Wi­dzo­wie po­ki­wali ener­gicz­nie głową.

For­man cały czas pa­trzył z po­dzi­wem na mło­dziutką Ame­lię Har­ris. Jej dłu­gie kasz­ta­nowe włosy oraz duże kształtne oczy urze­kły nie­jed­nego wi­dza, który pa­trzył na nią jak za­hip­no­ty­zo­wany.

Ostatni raz spo­tkali się w 1881 roku, gdy miała osiem lat. Była te­raz o sześć lat star­sza i jak wi­dać, nie my­lił się. Po­sia­dała w swej du­szy tak rzadko spo­ty­kaną iskrę bożą.

Po kwa­dran­sie przed­sta­wie­nie do­bie­gło końca. Widzo­wie po­wstali, na­gra­dza­jąc ak­to­rów okla­skami. Nie były one en­tu­zja­styczne, ale wy­ra­żały szczery sza­cu­nek do pracy wło­żo­nej przez nich tego wie­czoru. For­man cier­pli­wie cze­kał, aż wszy­scy opusz­czą salę. Kiedy ostatni widz wy­szedł, za­ka­sał rę­kawy, uda­jąc się na spo­tka­nie z panną Har­ris.

Do­cho­dząc do pro­wi­zo­rycz­nej gar­de­roby, przed wej­ściem za­stał ko­bietę. Do­brze zbu­do­wana dama, zo­ba­czyw­szy ob­cego je­go­mo­ścia, za­gro­dziła mu drogę.

— A, pan, gdzie idzie?  — za­py­tała groź­nie.

— Na­zy­wam się, Geo­rge...

Nie zdą­żył do­koń­czyć. Sto­jąca przed nim ko­bieta rzu­ciła mu się w ra­miona.

— Ach! To pan pa­nie For­man! Pro­szę wy­ba­czyć mi moje ma­niery. My­śla­łam, że to ko­lejny widz pró­bu­jący na­mó­wić moją córkę na mał­żeń­stwo.

— Pro­szę się nie przej­mo­wać — od­rzekł za­sko­czony For­man — ro­zu­miem pani obawy. Jed­nak chcę pa­nią za­pew­nić, że je­stem tu tylko w in­te­re­sach. — Uśmiech­nął się cie­pło, chcąc uspo­koić prze­jętą matkę. Na ko­niec kla­snął w dło­nie, do­da­jąc: — To jak, przed­stawi mnie pani córce?

— Ależ oczy­wi­ście! Pro­szę chwilę za­cze­kać.

Emma Har­ris po chwili wró­ciła z Ame­lią, trzy­ma­jąc ją za rękę.

— Ame­lio, pa­mię­tasz pana For­mana?

Ame­lia po­pa­trzyła się na krę­pego czło­wieka o pulch­nej twa­rzy. Przy­po­mniała so­bie, że spo­tkała ko­goś po­dob­nego lata temu, kiedy żył jesz­cze jej oj­ciec. Bo­jąc się ode­zwać, po­ki­wała tylko nie­śmiało głową.

For­man, uj­rzaw­szy prze­ję­cie na twa­rzy Ame­lii, ukuc­nął przed nią, mó­wiąc po­waż­nym to­nem:

— No, mu­szę po­wie­dzieć, że dawno nie wi­dzia­łem tak złej sztuki.

Ciało Ame­lii za­lała fala cie­pła, a w ustach po­ja­wiła się okropna su­chość. For­man kon­ty­nu­ował:

— Jed­nak do­bry ak­tor, za­wsze ura­tuje na­wet naj­gor­szy sce­na­riusz. Wi­dzo­wie byli pod wra­że­niem tej ca­łej Mary Stu­art. Je­stem pe­wien, że ju­tro w lo­kal­nej ga­ze­cie będą pi­sać o to­bie tylko w sa­mych su­per­la­ty­wach.

 Ame­lia po­czuła ulgę prze­pla­taną z przy­pły­wem dumy.

— Nie wiem, co po­wie­dzieć pa­nie For­man. Dzię­kuję za miłe słowa — od­parła Ame­lia, spusz­cza­jąc wzrok ku pod­ło­dze.

— Nie masz za co dzię­ko­wać, mała. Jes­teś bar­dzo zdolna. Trzy­maj tak da­lej, a usły­szy jesz­cze o to­bie cały świat. — For­man po­now­nie kla­snął w dło­nie. — No, ale może nie stójmy tak. Co po­wie­cie dro­gie pa­nie, aby­śmy prze­szli do sto­lika?

Kiedy cała trójka wy­god­nie się roz­sia­dła, For­man zwró­cił się do Emmy Har­ris:

— Pani Har­ris, po­wiem wprost, Ame­lia ma pewne ce­chy oraz umie­jęt­no­ści, które przy od­po­wied­nim pro­wa­dze­niu jej ka­riery mogą wy­nieść ją na ak­tor­ski pie­de­stał. Jed­nak tu­taj, w tym jakże wspa­nia­łym mie­ście ma ogra­ni­czone moż­li­wo­ści. Je­dy­nie wy­jazd do No­wego Jorku, a przede wszyst­kim po­byt na Broad­wayu po­zwoli jej wejść na ten pie­de­stał.

Spe­szona Ame­lia spoj­rzała na matkę py­ta­ją­cym wzro­kiem. Pani Har­ris, wi­dząc za­kło­po­ta­nie córki, przy­tu­liła ją mocno do sie­bie.

For­man mó­wił da­lej:

— Oczy­wi­ście, na­sza mała zdolna ak­to­reczka bę­dzie mu­siała przejść szko­le­nie pod okiem spe­cja­li­stów. Na po­czątku, póki się nie po­czuje pew­nie, bę­dzie grała mniej ważne role. Jed­nakże już te­raz je­stem pe­wien, że świat jesz­cze o to­bie usły­szy — rzekł dum­nie, pusz­cza­jąc oko w stronę Ame­lii.

Ame­lię onie­śmie­liły słowa wy­po­wie­dziane przez tak zna­mie­nitą oso­bi­stość. Emma Har­ris, głasz­cząc córkę po wło­sach, zwró­ciła się uprzej­mie do For­mana:

— Czy mogę zo­stać na mo­ment sam na sam z córką?

— Oczy­wi­ście, droga pani.

Ukło­niw­szy się, For­man po­wstał od sto­lika, kie­ru­jąc się w stronę pro­wi­zo­rycz­nej sceny. Opie­ra­jąc się o par­kiet, pa­trzył na roz­ma­wia­jące w prze­ję­ciu damy. Sam był rów­nie prze­jęty co one, wszak jego pew­ność sie­bie była tylko ma­ską, na­kła­daną przez niego od lat. Każda bo­wiem roz­mowa z przy­szłą ak­torką wpra­wiała go w nie­małe za­kło­po­ta­nie.

Po paru chwi­lach Emma Har­ris, trzy­ma­jąc Ame­lię za rękę, po­de­szła do For­mana.

— Zga­dzamy się na pań­ską pro­po­zy­cję, lecz mam dwa wa­runki — za­częła po­waż­nie pani Har­ris. — Moja córka nie zo­stała ob­da­rzona koń­skim zdro­wiem, więc ma pan o nią dbać i jej nie nadwy­rę­żać. Je­żeli któ­re­goś dnia po­sta­nowi zre­zy­gno­wać, to za­ak­cep­tuje pan jej de­cy­zję. A drugi, to jadę z nią. Mu­szę to­wa­rzy­szyć córce na po­czątku ka­riery, chcę, aby miała we mnie opar­cie.

For­man pa­trzył to raz na Emmę Har­ris raz na Ame­lię i po chwili na­pię­cia krzyk­nął za­chwy­cony:

— Ależ oczy­wi­ście! Zresztą sam chcia­łem to za­pro­po­no­wać. Za­pew­nię pa­niom wszystko, co naj­lep­sze. Za­miesz­ka­cie w bar­dzo, ale to bar­dzo ele­ganc­kim pen­sjo­na­cie, ze wszyst­kimi moż­li­wymi wy­go­dami. Ni­czym nie bę­dzie­cie mu­siały się przej­mo­wać.

Kla­snąw­szy w dło­nie, For­man spod ma­ry­narki wy­jął dwa bi­lety, wrę­cza­jąc je Em­mie Har­ris.

— Po­ciąg wy­ru­sza za do­kład­nie trzy dni — do­dał.

— Tak szybko? — zdzi­wiła się Ame­lia.

— Im szyb­ciej, tym le­piej, moja droga — rzekł pew­nie For­man.

Pani Har­ris je­dy­nie przy­tak­nęła. Kiedy For­man miał za­miar odejść, do­strzegł w oczach Ame­lii nie­pew­ność. Ukuc­nąw­szy przy niej, po­gła­dził pal­cem jej po­li­czek.

— Mu­simy so­bie coś wy­ja­śnić, moja mała ko­le­żanko. Chcę, abyś wie­rzyła, że wspól­nie uda nam się od­nieść suk­ces. Pro­szę cię, abyś mi za­ufała, je­stem pe­wien, że po­ra­dzisz so­bie w wiel­kim świe­cie te­atru. — For­man zro­bił przy­ja­ciel­skie spoj­rze­nie. — To jak, wy­ru­szysz ze mną na tę wspa­niałą przy­godę?

Mil­cząc, je­dy­nie po­ki­wała głową. Gdy For­man miał za­miar wstać, nie­spo­dzie­wa­nie Ame­lia przy­tu­liła się do niego.

— Oo! Ale nie tak mocno, bo mnie udu­sisz! — za­żar­to­wał.

Pu­ściw­szy For­mana, na twa­rzy Ame­lii po­ja­wił się pro­myk na­dziei na lep­sze ju­tro. Speł­niw­szy swoje za­da­nie, For­man po­że­gnał się i udał w stronę wyj­ścia.

Na ze­wnątrz ude­rzyła go chłodna aura.

Chu­cha­jąc w dło­nie, roz­glą­dał się wo­koło, szu­ka­jąc w ciem­no­ściachswego kom­pana.Ulica jed­nak była opu­sto­szała. Kiedy ru­szył przed sie­bie, aby prze­szu­kać oko­licę, po­czuł do­tyk na ra­mie­niu.

— Pa­nie złoty! — wy­stra­szył się For­man.

— To tylko ja, sze­fie — od­po­wie­dział spo­koj­nie Steve.

— Bła­gam! Nie rób tego wię­cej…

For­man wy­pu­ścił po­wie­trze z ust.

— I co? Z tar­czą czy na tar­czy? — za­py­tał Steve.

— Ze złotą tar­czą mój drogi, ze złotą! — krzyk­nął dum­nie, klasz­cząc jed­no­cze­śnie w dło­nie.

— Gra­tu­lacje sze­fie! — Steve uści­snął ener­gicz­nie dłoń For­mana. — A więc, co te­raz?

For­man po chwi­lo­wym za­my­śle­niu od­parł:

— Wra­camy do ho­telu, ale… — zro­bił krótką prze­rwę — wró­cimy okrężną drogą. Niebo dziś jest czy­ste jak łza, obej­rzymy so­bie gwiazdy. Co ty na to?

— Szcze­rze to… — za­wa­hał się Steve. — Myślę, że to bę­dzie do­sko­nały po­mysł.

Oby­dwaj ru­szyli przed sie­bie.

Idąc pu­stą ulicą, For­man spo­glą­dał w górę, po­dzi­wia­jąc uno­szące się na noc­nym nie­bie gwiazdy. Wi­dok se­tek roz­świe­tlo­nych punk­tów spra­wił, że choć na chwilę za­po­mniał o dziw­nych wy­da­rze­niach, ja­kie spo­tkały go ostat­nimi czasy.

 

***

 

Trzy dni mi­nęły tak szybko, jakby ktoś maj­stro­wał przy wska­zów­kach ze­gara. Ta­kie od­czu­cia miała Ame­lia Har­ris sto­jąca wraz z matką na sta­cji ko­le­jo­wej w ocze­ki­wa­niu na po­dróż do No­wego Jorku. Pe­ron ku nie­za­do­wo­le­niu Ame­lii za­peł­niał się po­dróż­nymi ob­ła­do­wa­nymi prze­róż­nymi ba­ga­żami. Przy wa­go­nach ob­sługa uwi­jała się jak w ukro­pie, aby zdą­żyć przed umó­wioną go­dziną od­jazdu.

Po­ra­nek był dość chłodny jak na let­nią porę. Kto mógł, ten sta­wał bli­żej lo­ko­mo­tywy, aby się choć tro­chę ogrzać, lecz po chwili kon­duk­to­rzy prze­pę­dzali po­dróż­nych, aby nie zro­bili so­bie krzywdy od go­rą­cej pary wy­do­by­wa­ją­cej się z otwo­rów że­la­znej be­stii.

Prze­jęta Ame­lia nie mo­gąc ustać z ner­wów, usia­dła na po­bli­skiej sta­lo­wej ławce. Pierw­szy raz w ży­ciu miała od­być tak długą wy­prawę. Jed­nak jej nie­po­kój prze­pla­tał się z fa­scy­na­cją zo­ba­cze­nia zu­peł­nie in­nego świata. Świata, dzięki któ­remu miała na­dzieję speł­nić swe ma­rze­nia o zo­sta­niu wiel­kiej sławy ak­torką.

Emma Har­ris, uj­rzaw­szy prze­ję­cie na twa­rzy swo­jej có­reczki, usia­dła obok, przy­tu­la­jąc ją do sie­bie.

Ocze­ku­jąc na moż­li­wość wej­ścia do po­ciągu, do tu­lą­cych się dam pod­szedł ni­ski męż­czy­zna i ukło­niw­szy się szar­mancko, rzekł uprzej­mie:

— Dzień do­bry, dro­gie pa­nie. — Męż­czy­zna uważ­nie się im przyj­rzał. — Pani to za­pewne Emma Har­ris a ta młoda dama to pani córka Ame­lia. Czy do­brze zga­dłem?

— Dzień do­bry — od­po­wie­działa rów­nie uprzej­mie Emma Har­ris. — Tak zgadł pan, cze­kamy na...

— Na Geo­rga For­mana — wtó­ro­wał nie­zna­jomy. — Pan For­man, ka­zał uprze­dzić, że się spóźni. Więc do mo­mentu, kiedy się nie po­jawi, je­ste­ście dro­gie pa­nie ska­zane na moje to­wa­rzy­stwo. Mam na­dzieję, że was nie za­nu­dzę. Ach! I pro­szę mi wy­ba­czyć, za­po­mnia­łem się przed­sta­wić. Na­zy­wam się Steve Young. Je­stem, jakby to po­wie­dzieć… prawą ręką pana For­mana.

— Miło mi — od­parła ser­decz­nie Emma Har­ris, która wy­cią­gnęła rękę na po­wi­ta­nie.

Po uca­ło­wa­niu dłoni Steve rzekł:

— Wi­dzę, że za­raz mi tu moje dro­gie damy za­mar­zną. Więc za­pra­szam. — Wska­zał wa­gon ko­le­jowy sto­jący za jego ple­cami. — Cały jest do na­szej dys­po­zy­cji, więc inni pa­sa­że­ro­wie nie będą nam prze­szka­dzać.

Ame­lia wraz z matką były za­sko­czone, nie są­dziły bo­wiem, że będą miały cały wa­gon po­dróżny dla sie­bie. Steve się­gnął po wa­lizki i wspól­nie udali się do środka.

Kiedy cała trójka zna­la­zła się w przy­tul­nym prze­dziale, Steve uprzej­mie zwró­cił się do dam:

— Pro­szę sia­dać i się roz­go­ścić, za­raz po­winno być cie­pło, je­śli cze­goś bę­dzie­cie pa­nie po­trze­bo­wały, to pro­szę śmiało mó­wić.

— Prze­pra­szam pana — roz­brzmiał nie­śmiały głos Emmy Har­ris. — Ten pana ak­cent… Czy jest pan może Szko­tem?

— Aż tak sły­chać? — za­śmiał się Steve. — Tak na­prawdę to pół Szko­tem pół Ir­land­czy­kiem. Mój oj­ciec przy­je­chał ze Szko­cji do No­wego Jorku, tam też po­znał moją matkę, która była Ir­landką, lecz z po­wodu braku pracy, wy­emi­gro­wali do Bal­ti­more, gdzie przy­sze­dłem na świat. Mam na­dzieję, że nie nosi pani żad­nej urazy do szkoc­kiej krwi?

Steve po­now­nie się za­śmiał.

— Nie, ależ skąd! Mój nie­dawno zmarły mąż był Szko­tem. Usły­szaw­szy pań­ski ak­cent, po pro­stu wró­ciły wspo­mnie­nia.

Steve wi­dząc ból na twa­rzy Emmy Har­ris, pod­szedł do niej, obej­mu­jąc po oj­cow­sku.

— Sły­sza­łem, że umarł kilka lat temu. Pro­szę przy­jąć moje naj­szczer­sze wy­razy ubo­le­wa­nia.

Tu­ląc