Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy miłość jest w stanie przebić granicę czasu? Takie pytanie zadaje sobie kapitan Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych Joseph Edgar Collins, który po tragicznym wypadku lotniczym próbując wrócić do zdrowia, odnajduje fotografię słynnej dziewiętnastowiecznej aktorki teatralnej Amelii Harris. Kobieta wzbudza w kapitanie fascynację, przez co po czasie zaczynają go spotykać trudne do wytłumaczenia zjawiska, które koniec końców przenoszą dzielnego lotnika do czasów ze znalezionej czarno-białej fotografii, rozpoczynając jego ekscytującą podróż ulicami miasta z dawno minionej epoki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 549
Rok wydania: 2023
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Strona tytułowa
Prolog
Drugi prolog
Rozdział 1: Przygoda
Rozdział 2: Rok 1887
Rozdział 3: Powrót do przyszłości
Rozdział 4: Powrót do przeszłości
Rozdział 5: Od pierwszego wejrzenia
Rozdział 6: Tajemniczy obiad
Rozdział 7: To tylko obraz
Rozdział 8: Z wizytą u prezydenta
Rozdział 9: Sekrety bazy Edwards
Rozdział 10: Rok 1899
Rozdział 11: Między wymiarami
Rozdział 12: Długo oczekiwana misja
Rozdział 13: Niemożliwe staje się możliwe
Rozdział 14: Prawda czy fikcja?
Rozdział 15: To tylko sny
Rozdział 16: Wykorzystać raz daną szansę
Rozdział 17: Czy zastałem gościa?
Rozdział 18: Przed premierą
Rozdział 19: A to wszystko przez miłość
Rozdział 20: Premiera
Rozdział 21: Bystry chłopak
Rozdział 22: Drugie spotkanie
Rozdział 23: Czy właśnie tak miało być?
Rozdział 24: Tajemnicza rodzina
Rozdział 25: Chwila wytchnienia
Rozdział 26: Każdy ma jakieś sekrety
Rozdział 27: Świat dziecka
Rozdział 28: Zawsze trzeba walczyć i mieć nadzieję
Rozdział 29: Jak trwoga to do Boga
Rozdział 30: Ostatni akt
Rozdział 31: Kurtyna opadła
Rozdział 32: Za kurtyną
Radosław Sławiński
Wybrańcy Czasu
Numer ISBN: 978-83-970409-0-8
Copyright © Radosław Sławiński, 2023
Szukajcie, a znajdziecie
Prolog
Spacerując pomiędzy zabieganymi przechodniami, mężczyzna w czarnym pozłacanym surducie rozglądał się naokoło, podziwiając szklaną zabudowę miasta San Francisco piętrzącą się ku białym obłokom. Rozpierała go duma, że tym mijanym na każdym kroku dwunożnym istotom udało się osiągnąć tak wiele w tak krótkim czasie. Podpierając się laską, zwinnie mijał każdego napotkanego przechodnia, tak jakby wiedział, gdzie ten zrobi następny krok.
Po przejściu paru przecznic zatrzymał się przy jednym ze skrzyżowań, obserwując z zaciekawieniem zgromadzony tłum czekający na pojawienie się zielonego ludzika w okrągłej lampie sygnalizacji.
Jeden śmiałek nie mogąc dłużej czekać, postanowił przebiec przez ruchliwą ulicę. Manewrując między trąbiącymi pojazdami, zdołał przebiec na drugą stronę jezdni. Niemniej niezbyt długo napawał się swym triumfem, wszak spośród przechodniów niczym zjawa wyłonił się barczysty policjant, łapiąc go jedną ręką za kołnierz, drugą natomiast sięgnął po bloczek z mandatami.
Poprawiwszy swój czarny melonik, mężczyzna w surducie uśmiechnął się, po czym wraz z tłumem ruszył przez przejście dla pieszych.
Będąc po drugiej stronie, spojrzał na nieszczęśnika próbującego wydobyć ze swej sportowej kurtki biometryczny dokument tożsamości. Gdy mu się to udało, wręczył go stróżowi prawa, następnie odwracając wzrok w bok, ujrzał dziwnie ubranego mężczyznę. Ten unosząc dłoń w geście pozdrowienia, puścił do niego oko, następnie przymknąłpowieki.
Hałas zatłoczonej ulicy natychmiast ucichł, a po chwilowej głuchej ciszy do uszu zaczął dochodzić śpiew ptaków oraz brzęczący dźwięk latających owadów. Na twarzy odczuć można było przyjemny podmuch wiatru niosący zapach kwitnących kwiatów.
Mężczyzna w surducie otworzył oczy.
Przed sobą ujrzał staw, po którym dumnie pływały pary kaczek wraz z młodymi. Dźwięczne kwakanie rozchodziło się echem po całym parku. Okolicę natomiast ozdabiały różne gatunki drzew oraz krzewów, które rozpoznałby zapewne tylko botanik o wprawnym oku.
Mężczyzna podszedł do brzegu, kucając przy błękitnej tafli wody. W lustrzanym odbiciu ujrzał swą pociągłą bladą twarz oraz starczą cerę, przyprawiającą go o uśmiech politowania. Przypatrywał się swemu obliczu dłuższą chwilę, po czym zanurzył dłonie.
Czując rześki chłód dawno niewidzianej cieczy, zaczął wykonywać koliste ruchy, które wprawiły wodę w drgania, płosząc pobliski narybek.
Unosząc głowę, po drugiej stronie stawu ujrzał młodą parę spędzającą romantyczne chwile na świeżo co pomalowanej ławce. Młodzian, obejmując niewiastę, dokonywał nie lada prób, aby ją pocałować, lecz żadna z nich nie przyniosła pożądanego skutku. Widząc jego zakłopotanie, mężczyzna zanurzył dłonie jeszcze głębiej.
Niespodziewanie obok pary przeleciała biała gołębica.
Zafascynowany wzrok młodej damy powędrował za oddalającym się stworzeniem. Młodzian, wykorzystując szansę, pocałował ją w policzek. Zaskoczona dziewczyna zarumieniła się, przywierając mocniej do ramienia swego adoratora.
Wyjąwszy przemoczone dłonie mężczyzna wytarł je o białą chustę, następnie podpierając się na lasce, podszedł do pobliskiej ławki. Nachyliwszy się, przejechał po drewnianej powierzchni palcem. Ujrzawszy na jego końcówce kurz, rozejrzał się po całkiem pustej okolicy, oczywiście nie licząc znajomej pary siedzącej po drugiej stronie stawu i zrobiwszy głęboki wdech, wydmuchał powietrze z całej siły. Brud w jednej chwili odszedł w zapomnienie, dając siedzisku nowy połysk świeżości.
Siadając, zdjął z głowy melonik, kładąc go na kolanach, a płynnym ruchem ręki przeczesał szpakowate włosy. Na koniec z uśmiechem na ustach spojrzał w górę ku bezchmurnemu niebu, kierując wzrok bezpośrednio na słońce próbujące go oślepić. On jednak patrzył na nie bez najmniejszego mrugnięcia.
Wydawałoby się, że spędzi tak cały dzień, delektując się ciepłem gwiazdy. Jednakże po kilku sekundach na jego twarzy pojawił się grymas, a po następnych gwałtownie powstał na równe nogi, patrząc z przestrachem po parku, który nadal wypełniał kojący śpiew ptaków, a drzewa dumnie zdobiły krajobraz swym iglasto-liściastym majestatem. Po chwilowym oszołomieniu dźwięki natury uspokoiły przejęty umysł,wprowadzając w stan zawieszenia.
Chodząc naokoło ławki, mężczyzna w surduciekątem oka obserwował falujące na wietrze szuwary, a co chwilę z jego ust wydobywały się niezrozumiałe słowa.
Wtem z rozmyślań wybiło go szturchnięcie w ramię. Odwróciwszy się, kręcił głową, odprowadzając wzrokiem niesfornego biegacza.
Ochłonąwszy, sięgnął po melonik i podpierając się laską, podszedł do stawu. W skupieniu patrzył na okolicę, chcąc zapamiętać to miejsce jak najlepiej. Kiedy widziany pejzaż zapadł mu w pamięci, ponownie skierował wzrok ku słońcu, lecz tym razem zamknął oczy. Odgłosy parku, z upływającymi sekundami stawały się coraz słabsze, aż w końcu nastała głucha cisza.
Otworzywszy powieki, wokoło siebie zobaczył wirującą kulę promieni świetlnych. Widziane światło z każdą kolejną chwilą przyspieszało, tworząc jaskrawobiałą jedność. Cierpliwie przyglądał się świetlnej projekcji, która po chwili zaczęła słabnąć, ukazując niewyraźne kontury krajobrazu.
Upewniwszy się, że droga jest bezpieczna, ruszył pewnym krokiem przed siebie, przebijając się przez świetlisty kokon.
Oczom mężczyzny ukazała się panorama San Francisco, lecz był to widok zupełnie inny od tego, jaki widział jeszcze przed chwilą, przemierzając w zachwycie żyjące ulice. Nad centrum miasta unosiły się kłęby dymu ciągnące się na całe kilometry ku jaskrawemu czerwonemu niebu, tworząc tym samym jeszcze bardziej spektakularny obraz wszechobecnej destrukcji.
Po krótkim spacerze znalazł się na zniszczonym moście Golden Gate. Trzeszcząca metalowa konstrukcja sprawiała wrażenie, że lada chwila runie w stronę wzburzonej wody rozbijającej się o popękane betonowe podpory.
Mężczyzna, dotarłszy szczęśliwie na drugą stronę, ujrzał od wewnątrz widok zrujnowanego miasta, które to wzbudziło w nim uczucie przygnębienia. Pamiętał bowiem, jak jeszcze chwilę temu mijali go uśmiechnięci przechodnie.
Idąc niepewnie między zniszczonymi zabudowaniami, odczuł na swych policzkach, że słońce zaczyna być coraz bardziej zabójcze. Po drodze mijał nieszczęśników, którym nie udało się ukryć przed wschodzącą gwiazdą. Ich wysuszone ciała ozdabiały liczne rany, jak i oparzenia.
Wędrując martwymi ulicami, dotarł przed ruiny budynku.
Na jednej z nielicznych ocalałych ścian widniała metalowa tabliczka z napisem: „Teatr Orpheum”. Widok błyszczącej tablicy go zaskoczył. Była bowiem zachowana w idealnym stanie, tak jakby ktoś codziennie ją pielęgnował, zapraszając tym samym widzów na przedstawienie.
Tajemniczy gość postanowił skorzystać z tego zaproszenia.
Przemierzając kamienny korytarz, zauważył, że ściany zdobią przeróżne freski. Przystanął przy jednym, który to wzbudził w nim największą ciekawość. Fresk przedstawiał wielki konflikt pomiędzy trzema mocarstwami na dalekiej północy. Malunek wyraźnie podkreślał tragizm tego wydarzenia. Kolejna część ukazywała, że było to tylko preludium do wielkiej wojny o kurczące się zasoby surowców. Następny opisywał upadek moralny oraz kulturowy społeczeństw. Po tych katastrofalnych zdarzeniach ludzie nie byli w stanie sprostać wydarzeniu ukazanym na samym końcu tego dzieła. Mężczyzna, widząc proces rozszerzania się gwiazdy, był tym niesamowicie zaskoczony.
— Ale dlaczego? Przecież nie złamali zasad. Powinni mieć jeszcze tyle czasu — wybrzmiały smutek, rozszedł się echem po korytarzu.
Potrząsnąwszy głową, ruszył dalej.
Kilka kroków dalej ścieżka zaczęła opadać w głąb ziemi. Zejście oświetlały lampy fluorescencyjne, tworząc szpaler fioletowej poświaty. Schodząc coraz niżej, mężczyzna czuł na skórze, że temperatura zaczyna gwałtownie spadać.
Po kilku minutowej wędrówce usłyszał podniecone ludzkie głosy, wypełniające echem podziemne przejście. Wtem z końca korytarza rozbrzmiał odgłos gromkich braw, trwających dłuższą chwilę.
Zaciekawiony przyspieszył kroku.
Przechodząc przez niewielkie wejście osłonięte białym baldachimem, ujrzał wielkich rozmiarów amfiteatr. Połyskujący marmur oraz wielorakie kosztowne ozdoby potęgowały rozmach tego artystycznego kompleksu. Trybuna wypełniona była po brzegi widzami, którzy w pełnym skupieniu oglądali odgrywaną sztukę.
Schodząc w dół po wąskich schodkach, dojrzał, że na samym dole znajduje się jedno wolne miejsce. Usiadłszy wygodnie na chłodnym siedzisku, wraz z pozostałymi widzami delektował się kunsztem gry młodych aktorów.
Jeden z nich po wypowiedzeniu poetyckiej frazy: „Być albo nie być!” upadł z hukiem na scenę, a cała widownia zamarła. Młody aktor jednak nie miał zamiaru się poddać. Wykrzesał z siebie resztki sił, wstając chwiejnie na równe nogi i spojrzawszy na publiczność pewnym wzrokiem, dokończył: „O to jest pytanie!”.
Po tych słowach salę wypełniły żywiołowe brawa trwające dokładnie pełną minutę.
Widz w surducie zdjął melonik, patrząc z podziwem na poświęcenie aktorów. Wiedział bowiem, jak ważna jest kultura, zaszczepiona w tych istotach przed dziesiątkami tysięcy lat. Pomimo nieuchronnej katastrofy, sztuka pozwalała ludziom zachować kontrolę nad emocjami w obliczu tak beznadziejnej sytuacji. Niestety dźwięk syreny ogłaszającej zbliżające się niebezpieczeństwo przerwał przedstawienie. Widzowie wraz z aktorami pośpiesznie udali się w głębsze rejony ziemi.
Kiedy cała podziemna sala opustoszała, tajemniczy jegomość zamknął oczy, przenosząc się na scenę. Podpierając się na lasce, obserwował, jak marmurowe siedziska pękają pod wpływem trzęsienia ziemi. Z sufitu na jego głowę sypały się kawałki skał, lecz on nadal stał niewzruszony.
Gdy wstrząsy ustały rozejrzał się naokoło, zauważając nad sceną chyboczący się na wystającym gwoździu chrześcijański krzyż. Patrzył na ten symbol z pewną nostalgią.
Po chwilowej zadumie rzekł:
— I kolejny świat pogrążony w chaosie.
Wtem salę nawiedził kolejny wstrząs, sprawiając, że chyboczący się krzyż spadł na scenę, łamiąc się na pół.
Nachyliwszy się, sięgnął po ułamane części i usiadłszy na pobliskim kamieniu, położył kawałki na popękanej estradzie, próbując połączyć je w całość.
Niespodziewanie ziemia ponownie się zatrzęsła, lecz tym razem wstrząs był bardziej delikatny niż poprzedni.
Patrząc należący krzyż, powiedział:
— Nie słyszałem, aby komukolwiek się to udało.
Z kieszeni surduta wyjął notes wraz ze złotym długopisem. Widok pustej białej strony śmiertelnie go przeraził. Jednakże po chwili wahania drżącą dłonią przycisnął długopis do kartki, na której to pojawiło się pierwsze tak długo wyczekiwane słowo.
Drugi prolog
Dwójka młodych ludzi spacerowała po zakurzonych ulicach dziewiętnastowiecznego San Francisco. Co chwilę mijały ich dyliżanse na przemian z rowerzystami pędzącymi na złamanie karku. Jednakże młodzi byli zbyt zajęci sobą, by przejmować się chaosem panującym na ulicy.
Młoda dama wlepiała błękitne oczy w swego towarzysza, który wiódł ją wielkimi piwnymi oczyma. Jej długie kasztanowe włosy opadały na ramiona, sprawiając, że śliczna młodzieńcza twarz, którą obdarzyła ją natura, nabrała jeszcze piękniejszego blasku.
Ona była czternastoletnią zgrabną młodą damą, on natomiast wyprzedzał ją o dwie wiosny, będąc od niej wyższy o długość głowy. Blada cera oraz równo ogolona twarz potęgowały urok młodzieńca kroczącego niepewnie obok wybranki serca. Pomimo wielu lat znajomości, dopiero od pewnego czasu zapałał do niej czymś więcej niż tylko przyjacielskim przywiązaniem. Nie wiedział jednak, że ona czuła dokładnie to samo w stosunku do jego osoby.
Szli dalej, wciąż żyjąc poza otaczającym ich światem, powoli oddalając się od zatłoczonego centrum miasta.
Kiedy ludzki zgiełk zmalał, chłopak rozejrzał się naokoło. Pragnął objąć swą towarzyszkę, lecz bał się czy zachowanie to nie będzie zbyt ostentacyjne. Jednakże męska pewność siebie wpojona mu przez ojca, wzięła nad nim górę. Postanowił zaryzykować, obejmując ją czule. Zaskoczona niewiasta wzdrygnęła się z przejęcia, lecz zaraz wtuliła się w jego ciało, jednocześnie chichocząc pod nosem.
Niespodziewanie miłosny spacer przerwały podniecone głosy ludzistłoczonych w niewielkiej uliczce. Młodzi po wyglądzie otaczających ich zabudowań zorientowali się, że dotarli do biedniejszej części miasta.
Zaciekawieni tym jakże niecodziennym widokiem przystanęli, obserwując zgromadzoną grupę osób. Byli to sami mężczyźni, których to elegancki wygląd oraz maniery świadczyły, że nie są tutejszymi mieszkańcami.
Dwóch jegomości zdjęło swoje czarne marynarki, przejmując od pomocników nabite pistolety. Młoda dama przejęta tym widokiem złapała ukochanego za rękę, chcąc jak najszybciej się oddalić. On jednak stał jak miecz wbity w kamienne podłoże.
Dziewczyna przywarła do niego, błagając, aby odeszli, lecz młodzian był głuchy na jej prośby. Intrygował go ten widok, wiele bowiem słyszał o honorowych pojedynkach, jednakże nigdy nie był świadkiem takowego zdarzenia.
Przytuliwszy swoją lubą, patrzył z fascynacją na początek przedstawienia.
Mężczyźni, trzymając broń, stanęli do siebie plecami, a sędzia nakazał pojedynkującym odmierzyć dziesięć kroków.
Stojąc w przepisowej odległości, usłyszeli komendę:
— Gotuj!
Był to znak, że przy następnej będą musieli się odwrócić i z szybkością błyskawicy wystrzelić śmiercionośną kulę.
Napięcie sięgało zenitu.
W uliczce nastała głucha cisza, a sędzia cały drżał z podniecenia.
W końcu po chwili głębokiego wahania wypowiedział długo wyczekiwane słowo:
— Pal! — krzyknął z całych sił.
Śmiałkowie odwrócili się równocześnie, stając twarzą w twarz. Przez ułamek sekundy widzieli swoje przerażone oblicza. Niemniej tylko jeden z nich wykazał się kocim refleksem, wciskając metalowy spust.
Pistolet z hukiem wypalił.
Niestety niezdarnie trzymana broń skierowała kulę w stronę nogi przeciwnika, a siła uderzenia sprawiła, że trafiony oponent zachwiał się na nogach. Upadając, bezwładny palec postrzelonego nieszczęśnika nacisnął na cyngiel, powodując przypadkowy wystrzał. Wszyscy zgromadzeni wydali z siebie jęk rozczarowania, licząc na bardziej dramatyczny koniec spektaklu.
Młoda dama, słysząc, że pojedynek dobiegł końca, odetchnęła z ulgą i wtulając się mocniej w ciało ukochanego, powiedziała melodyjnym głosem:
— Chodźmy stąd.
Lecz jej luby nadal tkwił w bezruchu.
Odstąpiwszy na krok, przerażona ujrzała, jak jej towarzysz przysłania postrzeloną szyję dłonią, próbując bezskutecznie powstrzymać tryskającą jasnoczerwoną krew.
Po chwili upadł na kolana, a przerażona dziewczyna wydała z siebie rozpaczliwy krzyk rozchodzący się echem po całej ulicy.
Zgromadzeni mężczyźni przejęci dramatycznym nawoływaniem, zorientowali się, do jak nieszczęśliwej tragedii doszło. Każdy starał się pomóc na swój sposób, lecz na pomoc było już za późno. Rozległe uszkodzenia tętnicy szyjnej sprawiły, że z każdą sekundą z młodego człowieka uchodziło cenne życie. Ostatkiem sił spoglądał na swoją ukochaną trzymającą jego głowę na kolanach. Ona roniąc nad nim łzy, starała się podtrzymać go na duchu. On wysilając się, szeptał niewyraźne słowa do jej delikatnych uszu.
Trzymając zakrwawioną bezwładną głowę, nie mogła uwierzyć w tę surrealistyczną scenę. Przecież jeszcze chwilę temu obydwoje żyli pełnią szczęścia, wkraczając na nową ścieżkę życia. Pragnęła, aby tu w tym miejscu czas się zatrzymał. On jednak płynął, a wraz z nim upływała krew śmiertelnie rannego młodzieńca. Postrzelony młodzian spojrzał na swą ukochaną, po czym jego spojrzenie zamarło tak jak bicie jego serca.
Po drugiej stronie ulicy całemu zajściu przyglądał się mężczyzna w czarnym pozłacanym surducie, na którego bladej twarzy malował się szczery smutek.
Powolnym krokiem ruszył w stronę zgromadzenia, przechodząc przez tłum gapiów niczym duch. Ukucnął przy młodej damie, dotykając dłonią mokrych od łez policzków.
Wciąż żywiła nadzieję, że jakaś nieznana siła sprawi, że jej ukochany powstanie z martwych. Lecz jej nadzieja przeminęła jak młode życie młodzieńca. Mężczyzna w surducie patrząc na martwą twarz, wyjął notes wraz ze złotym długopisem. Kartkując strony, zatrzymał się na jednej z nich i przyciskając długopis, napisał:
„Umarł, patrząc na nią i może przez całą wieczność będzie ją widział. Któż to wie, czy życie przyszłe nie zamyka się w ostatnim uczuciu człowieka...”
Rozdział 1: Przygoda
Lotnisko Grand Canyon West położone siedemdziesiąt cztery mile od Las Vegas w stanie Arizona, każdego lata przyciąga całą rzeszę turystów oraz pilotów, pragnących zobaczyć Wielki Kanion z lotu ptaka. Po oderwaniu się z pasa startowego na wysokości kilkuset stóp pilotom oraz pasażerom ukazuje się wspaniały widok, ogromnych formacji skalnych rozciągających się na dziesiątki mil.
Przed niewielkim terminalem na płycie postojowej stał 85-letni weteran lotnictwa pułkownik William Evans wraz ze swoją córką Mary oraz synem Albertem. Oboje przytrzymywali ojca z powodu choroby objawiającej się powolnym zanikiem mięśni.
Pułkownik, spoglądając na startujące i lądujące awionetki, doznał uczucia nostalgii. Przypomniał sobie bowiem młodzieńcze lata, kiedy to właśnie na takim małym regionalnym lotnisku rozpoczynał karierę pilota.
William Evans spojrzał na zegarek.
Wraz ze swoimi dorosłymi pociechami czekał na samolot wynajęty w lokalnej firmie, organizującej wycieczki wzdłuż Wielkiego Kanionu.
Dochodziła godzina 9:00, lecz przybycie wynajętego samolotu zaczęło się opóźniać.
Wszyscy obserwowali horyzont z nadzieją wypatrzenia długo oczekiwanej maszyny. Pułkownik, chcąc wykorzystać spóźnienie, ścisnął ramię syna, zwracając się do niego uprzejmie:
— Dobry chłopcze, podasz mi moje ulubione cygaro?
Syn pokornie skinął głową i przytrzymując jedną ręką ojca, drugą sięgnął do jego lewej kieszeni spodni, wyjmując upragniony przedmiot.
— Ale zapalniczkę wyjmę sam — rzekł stanowczo pułkownik.
Z trudem sięgnął do prawej kieszeni, wyjmując srebrny przedmiot połyskujący w świetle słońca.
Drżącą dłonią podpalił cygaro.
Zaciągnąwszy się, spojrzał w prawą stronę przez siebie. Ujrzawszy błysk, powiedział zadowolony:
— Nadlatuje nasz dyliżans.
Nie mylił się. Po dłuższej chwili na prostej do pasa pojawił się mały turystyczny samolot. Była to niebiesko-biała Cessna 172 płynnie obniżająca lot. W pobliżu rodziny Evans stała awionetka przygotowywana do lotu przez niskiego pilota w kowbojskim kapeluszu. Z głośnika krótkofalówki przypiętej do spodni lotnika usłyszeć można było komunikację między lecącym samolotem a wieżą kontrolną.
— Wieża tu Cessna November Pięć Osiem Siedem Kilo na krótkiej prostej do pasa trzy pięć proszę o zgodę na lądowanie.
— November Pięć Osiem Siedem Kilo masz zgodę na lądowanie na pasie trzy pięć, po lądowaniu kołuj przez Alfa do stanowiska postojowego — odpowiedział chłodny głos kontrolera.
— Tu Cessna November Pięć Osiem Siedem Kilo ląduję na trzy pięć po lądowaniu przez Alfa do stanowiska postojowego — wybrzmiał opanowany głos pilota.
Rodzina Evans patrzyła na maszynę, zgrabnie dotykającą nawierzchni pasa. Awionetka po kilku chwilach dokołowała na miejsce postojowe.
Pilot spędził jeszcze trochę czasu w kokpicie, aby zakończyć procedurę wyłączania silnika.
Po chwili przez niewielkie drzwi samolotu wysiadł mężczyzna o bladej cerze ubrany w czarną kurtkę pilotkę, niebieskie szerokie jeansy oraz czarne sportowe buty. W ostatniej chwili nachylił się, aby nie zawadzić swoją równo ogoloną głową o końcówkę skrzydła.
Widząc trójkę osób, pilot podszedł do nich pewnym krokiem.
Zbliżywszy się na odległość umożliwiającą swobodną rozmowę, zdjął ciemne okulary, odsłaniając przystojne piwne oczy. Na koniec uśmiechnął się do stojącej trójki, mówiąc:
— Państwo Evans?
Zanim Mary i Albert zdążyli cokolwiek powiedzieć, pułkownik wyciągnął dłoń, w stronę pilota.
— Tak. Państwo Evans to my. To jest moja córka Mary, a to mój syn Albert — rzekł dumnie, wskazując na swoje dzieci. — Natomiast ja to William Evans służyłem w drugiej dywizji powietrznej. Obecnie pułkownik w stanie spoczynku
Nowo przybyły pilot wyprostował się i pewnym ruchem ręki zasalutował.
— To zaszczyt panie pułkowniku — odparł z szacunkiem. — Nazywam się kapitan Joseph Collins, służę w pięćdziesiątym trzecim skrzydle w bazie Creech.
— Szpieg? — spytał z przekąsem pułkownik.
— Szpieg? Szczerze to nie wiem, co powiedzieć panie pułkowniku — zaśmiał się kapitan.
Pułkownik uśmiechnął się do młodego kapitana, dodając:
— W końcu szpiegujesz na terytorium przeciwnika, tylko z wysokości kilku tysięcy stóp. Prawda synu? Zawsze tacy ludzie budzili u mnie szacunek. Jesteście tam samotni bez żadnego wsparcia, jedynie na kogo możecie liczyć to na siebie i własne umiejętności.
Collins po chwili milczenia odpowiedział:
— Tak, to prawda. Dziękuję pułkowniku za miłe słowa. Choć muszę dodać, że niestety dzisiaj większość roboty wykonują za nas maszyny bezzałogowe.
Pułkownik spojrzał posępnie na swego rozmówcę, a jego głos zrobił się nieco cichszy:
— No tak... powoli tracimy nasze człowieczeństwo na rzecz maszyn. Chyba to wszystko zmierza w złym kierunku, mój drogi. Technika powinna być wsparciem dla człowieka, a nie jego zastępstwem. Mam nadzieję, że kiedyś ludzie się obudzą i ujrzą niebezpieczeństwo z tym związane. — Na twarzy pułkownika pojawiła się widoczna obawa. — No, ale może, zamiast tak smęcić, przelecimy się panie kapitanie? Nie ma chyba bardziej żenującego widoku niż pilot na ziemi!
Collins bez wahania jak przystało na pilota wojskowego, wykonał gest ręką, zapraszając rodzinę Evans w stronę samolotu.
Chwilę potrwało, zanim zdołano usadowić pułkownika na prawym fotelu. Gdy wszystko było gotowe, ojciec uściskał swoje dzieci, a drzwi od jego strony zostały zamknięte. Na drugim fotelu pilota kapitan Collins przygotowywał się do rozpoczęcia sprawdzania listy kontrolnej.
Nagle pułkownik odezwał się do Collinsa, rzucając mu jednocześnie szydercze spojrzenie:
— Co pilot wojskowy robi w prywatnej firmie?
Collins z obawą patrzył na swojego pasażera. Pomimo wieku oraz choroby obok niego siedział nadal bystry gość, który raczej nie da się wmanewrować w tanią historyjkę.
— Tak naprawdę, to pomysł pańskiej córki — odparł Collins, robiąc kwaśną minę. — Znamy się trochę czasu i poprosiła mnie o przysługę. Stwierdziła, że cywilny pilot może nie podołać pańskiemu temperamentowi, więc chciała, abym to ja z panem poleciał.
— Wiedziałem… — Pułkownik zamilkł. Lecz zaraz dumnie odparł: — Kochana córeczka zawsze po śmierci żony o mnie dbała.
— Tak, to prawda, jest wspaniałą kobietą — dodał Collins.
Przez moment pułkownik milczał, lecz zaraz po przyjacielsku klepnął Collinsa w ramię.
— Skończmy z tymi panami, mów mi William.
Uścisnąwszy dłoń pułkownika, Collins powrócił do sprawdzania listy przedstartowej.
Po uruchomieniu silnika samolot zaczął powoli kołować w kierunku pasa startowego. Kapitan po otrzymaniu zgody na start przesunął przepustnice do maksymalnego położenia. W kabinie można było odczuć lekką wibrację, silnik zawył, a pilot zwolnił hamulce.
Awionetka, pragnąc opuścić podłoże, zaczęła rwać się do przodu. Kiedy nabrała prędkości, Collins przyciągnął delikatnie wolant do siebie. Dziób maszyny uniósł się do góry i po kilkunastu sekundach samolot szybował w górnych partiach bezchmurnego nieba.
Pociechy pułkownika Evansa patrzyły jak samolot z ich ojcem na pokładzie, zatacza krąg nad lotniskiem, następnie kierując się na południowy wschód, zaczął zanikać z pola widzenia, by po pewnym czasie zniknąć na dobre za horyzontem.
***
Lecąc wzdłuż kanionu, pułkownik Evans zachwycał się jego ogromem. Co chwilę przyciskał twarz do szyby, aby ujrzeć jak najwięcej piękna otaczającej go natury. Collins starał się mu w tym pomóc, przechylając samolot to raz na prawe to raz na lewe skrzydło.
Wtem obok awionetki pilotowanej przez kapitana Collinsa śmignął wojskowy myśliwiec, co przyprawiło pułkownika o zachwyt. Wojskowa maszyna uniosła się na pełnym dopalaczu w górę, robiąc przy tym przeróżne manewry.
Pułkownik komentował każdy z nich, opowiadając równocześnie swojemu pilotowi o dawnych misjach bojowych w Wietnamie, w których brał udział. Jednak gdy myśliwiec zanikł w górnych partiach nieba, pułkownik spochmurniał.
Dojrzawszy smutek na twarzy pasażera, Collins nieśmiało się odezwał:
— Wszystko w porządku, Williamie?
— Masz rodzinę? — spytał pułkownik.
Collinsa zaskoczyło to pytanie.
— Nie… Nie mam rodziny. Od urodzenia jestem sierotą. Zostałem znaleziony i wychowany przez katolickiego księdza.
— Przykro mi to słyszeć synu. — Pułkownik z wysiłkiem poklepał Collinsa po ramieniu. — Ale widać udało ci się wyjść na ludzi.
— Tak, to prawda. Niestety nie było łatwo, brak rodziców zostawia pewną skazę na duszy i sercu przez całe życie. Ich brak to jedna z dwóch najgorszych rzeczy, jaka może spotkać człowieka.
— A jaka jest druga? — spytał zaciekawiony pułkownik.
Collins przez moment bał się odezwać, lecz zaraz się przełamał, mówiąc:
— Śmierć.
Pułkownik zdziwiony tym, co usłyszał, odparł:
— Śmierć? Przecież to najpiękniejsza przygoda, jaką może ci podarować życie. Nawet kiedyś miałem okazję ją rozpocząć i zapewne niedługo znów dostąpię tego zaszczytu.
Przez kilka chwil siedzieli w milczeniu, słuchając równomiernej pracy silnika.
— Widzę, że zepsułem romantyczną atmosferę — odezwał się pułkownik. — A tak poważnie, jakbym ci teraz tu umarł, to po prostu odepnij pas, otwórz drzwi i wyrzuć mnie na zewnątrz.
Kapitan, zrobiwszy poważną minę, spojrzał na pasażera. Zaraz jednak się uśmiechnął, krzycząc po wojskowemu:
— Tak jest! Panie pułkowniku!
Obydwaj wybuchli gromkim śmiechem.
Rozkoszując się lotem, rozmawiali o dawnych czasach, kiedy to pułkownik Evans był czynnym pilotem. Pomimo różnicy pokoleń dogadywali się jak starzy przyjaciele. Pilot na prośbę swojego pasażera wykonał jeszcze kilka manewrów, naruszając przy tym przepisy bezpieczeństwa. Collins chciał sprawić przyjemność byłemu pilotowi, w końcu rozumiał go jak nikt inny.
Po kilku kolejnych minutach lotu kapitan spojrzał na wskaźnik paliwa. Zdał sobie sprawę, że muszą zaraz zawracać, aby bez problemów powrócić na lotnisko Grand Canyon West.
Po dziesięciu minutach wykonał skręt o sto osiemdziesiąt stopni.
Gdy maszyna wyrównała lot, pułkownik z wysiłkiem wskazał palcem na horyzont.
— Widziałeś ten błysk?
Collins nerwowo rozglądał się, mając obawy, że mogą niebezpiecznie zbliżać się do innego samolotu. Ruszał głową na boki, próbując dojrzeć rzekomy błysk, lecz niebo było czyste jak łza. Pomyślał, że pułkownik z racji wieku zaczyna mieć omamy wzrokowe.
Ten jednak nagle krzyknął z całych sił:
— Tam po prawej, PTAK!
W ostatniej chwili Collins dostrzegł obiekt, lecz nie był to ptak, tylko wojskowy dron. Instynktownie ściągnął wolant, unosząc dziób maszyny w górę. Niestety na manewr było już za późno, gwałtowne uderzenie sprawiło, że stracił przytomność.
***
Okropny chłód i ciemność. To właśnie czuł i widział kapitan Collins, znajdując się w nieznanym mu miejscu. Rozglądając się naokoło, próbował odnaleźć się w otaczającym mroku.
Po chwili starań ujrzał pojedyncze błyski światła, a na twarzy odczuł delikatny powiew wiatru, przywołujący do jego umysłu moment uderzenia, przez co ogarnęło go przerażenie.
Starał się poruszać ręką oraz nogą, lecz nie odczuwał żadnej z kończyn. Był jedynie obserwatorem, umysłem unoszącym się gdzieś w nieznanej przestrzeni.
Z mroku niespodziewanie zaczęły wyłaniać się świetliste kropki. Wpierw było ich tylko kilka, lecz po chwili setki, tysiące, a następnie milion gwiazd różnej wielkości oraz barwy stworzyło świetlisty pejzaż.
Collins mógłby tak spędzić całą wieczność, patrząc na to arcydzieło. Jednakże otaczające go jaskrawe obiekty zaczęły zmierzać w kierunku wyróżniającej się w oddali czerni. Gwiazdy, znajdujące się w jej pobliżu, były najpierw rozrywane, a następnie pochłaniane.
Kapitan zdał sobie sprawę, że i on nieuchronnie zmierza w jej stronę.
Będąc coraz bliżej, widział jak wszystko w jej wnętrzu, zaczyna wirować z zawrotną prędkością.
Wtem został oślepiony przez nagłą eksplozję, a białe drażniące światło wypełniło widoczną przestrzeń. Aczkolwiek oślepiający blask zelżał tak szybko, jak się pojawił, ukazując oczom Collinsa materializujący się świat. Kontury z każdą kolejną sekundą stawały się coraz wyraźniejsze, aż w końcu poczuł pod stopami twardy grunt. Widział swe nogi, lecz nadal brakowało pozostałych części ciała.
Zafascynowany obserwował, jak naokoło zaczynają go otaczać lasy, przeplatane na przemian przez zielone pola. W niewielkiej odległości dojrzał jabłoń, przy której stała niewyraźna istota.
Postanowił do niej podejść.
Będąc coraz bliżej, zorientował się, że jest to kobieta ubrana w brązowo-biały cygański strój. Na oko miała ze dwadzieścia kilka lat.
Zrobiwszy jeszcze parę kroków, przystanął, przyglądając się nieznajomej. Młodzieńcza gładka twarz była najpiękniejszym obrazem, na jaki kiedykolwiek miał okazję patrzeć. Urzeczony jej widokiem obserwował jak długie kasztanowe włosy, ozdobione z jednej strony pękiem jagód, falują na wietrze.
Obchodząc jabłoń, nieznajoma od czasu do czasu zerkała na miejsce, gdzie stał Collins. Po kolejnym kółku podeszła do niego w radosnych podskokach i stanąwszy przed nim, dotknęła dłonią jego niewidocznego ciała, sprawiając tym samym, że w jednej chwili cały się zmaterializował.
Kobieta, ujrzawszy go w całej swej okazałości, przytuliła się do jego ciała. Collins próbował się odezwać, lecz pomimo usilnych prób nie był w stanie nic powiedzieć, tak jakby jakaś nieznana siła zaszyła mu usta.
Nieznajoma odstąpiła na krok, robiąc szczery uśmiech. Kapitan dostrzegł, że z jej oczu zaczęły wydobywać się świetliste promienie, przeszywające go na wskroś.
Collins zachwiał się na nogach, upadając na kolana. Kobieta ukucnęła przy nim, głaszcząc go czule po twarzy.
Po chwili patrzenia wzrokiem pełnym nostalgii z jej ust wydobyły się melodyjne słowa:
— Musisz żyć, Josephie. W twoim sercu znajduje się klucz do bram czasu… Musisz ich uratować.
— Ale kogo? — zapytał.
— Tych, którzy cię otaczają.
Głosy zamilkły tak nagle, jak się pojawiły.
Kobieta puściła twarz kapitana, odchodząc z powrotem w stronę jabłoni.
Collins ujrzał, że świat przed nim zaczyna się gwałtownie rozpadać.
Ostatnim widzianym obrazem była nieznajoma machająca do niego na pożegnanie.
***
Nieznośny szum wiatru oraz chłodny pęd powietrza sprawiły, że Collins odzyskał świadomość. Jedynym sprawnym okiem starał się zorientować w sytuacji, lecz jedynie co był w stanie dojrzeć to kolumnę sterowniczą będącą w katastrofalnym stanie.
Chciał jej dotknąć, aby sprawdzić, czy jest sprawna, lecz odłamki wbite w ręce sprawiły, że stały się bezwładne. Próbował również się odezwać, jednakże obficie krwawiący nos powodował duszący kaszel.
Przechyliwszy głowę w prawą stronę, ujrzał pułkownika Evansa, trzymającego ręce na sterach, który z pełnym opanowaniem pilotował maszynę.
Pułkownik, ujrzawszy przytomnego Collinsa, krzyknął radośnie:
— Kapitanie, ty żyjesz!
Collins jęknął z bólu.
— Powiedz mi jak twoje nogi? Czy czujesz nogi? Halo kapitanie!
Po chwilowym zawieszeniu Collins sprawdził, że jego nogi o dziwo są całe. Odpowiedział bolesnym kiwnięciem głowy.
— To wspaniale! — odkrzyknął pułkownik. — A teraz posłuchaj, musimy współpracować! Moje nogi są jak z waty, musimy więc koordynować nasze ruchy! Jak powiem w prawo, to wciskasz prawy pedał jak w lewo to lewy! Wiesz przecież, o co chodzi!
Pułkownikowi odpowiedziało kolejne bolesne kiwnięcie głowy.
Maszyna to raz opadała, to raz się wznosiła, miotało nią na lewo i prawo to, że jeszcze leciała, było jak cud, boska interwencja lub solidna konstrukcja wykonana przez projektantów.
Samolot niebezpiecznie zaczął się zbliżać w kierunku kanionu.
Pułkownik Evans wydawał komendy, dzięki czemu zdołali uniknąć jednego niebezpieczeństwa.
Po kilku kolejnych minutach pułkownik uświadomił sobie, że maszynie kończy się paliwo, uciekające z przedziurawionych zbiorników, a bez regulacji mocy silnika przepadną gwałtownie w kierunku ziemi.
Postanowił, że muszą lądować tu i teraz na piaszczystym podłożu porośniętym krzewami.
Wieloletnie doświadczenie pułkownika pozwoliło bezpiecznie obniżyć lot.
Wtem pojawił się o wiele gorszy problem.
Uszkodzone powierzchnie sterowe uniemożliwiały zmniejszenie prędkości, do wartości pozwalającej na bezpieczne lądowanie awaryjne. Na domiar złego samolot znosiło w lewą stronę. Pułkownik wiedział, że przy uderzeniu z lewej kapitan Collins zostanie zabity na miejscu.
Tyle razy na wojnie był o włos od utraty życia, a to właśnie jak na ironię w czasie pokoju śmierć chciała go zabrać ze sobą. Jego umysł działał na zwiększonych obrotach, próbując znaleźć najlepsze rozwiązanie.
Po szybkim namyśle postanowił, że kostucha nacieszy się tylko jedną duszą.
Wziął głęboki wdech i wypowiedział w myślach, słowa zwracając się do Boga, w którego wierzył:
— Panie… Jeśli to ma dziś nastąpić, to jestem gotów! Proszę tylko, zaopiekuj się tym chłopcem i moimi dziećmi… Błagam!
Spojrzawszy na cierpiącego Collinsa, puścił do niego oko, po czym krzyknął, próbując przebić się przez okropny dźwięk pędzącego powietrza:
— Powodzenia, chłopcze! To był zaszczyt z tobą lecieć, może spotkamy się kiedyś w innym czasie!
Pułkownik obniżył lot i gdy koła znalazły się o włos od powierzchni gruntu, wykrzesał z chorego ciała, co tylko mógł.
Wykonał skręt.
Prawe skrzydło zetknęło się z podłożem, a grawitacja potwierdziła swoją brutalność.
Kapitan Collins przed ponowną utratą przytomności ujrzał, jak pułkownik William Evans udał się na najpiękniejszą przygodę, jaką może podarować życie...
Rozdział 2: Rok 1887
Pędząca lokomotywa wzbijała naokoło tumany dymu, pary oraz piasku tworząc tym samym wrażenie, jakby przez pustynię przechodziło niewielkie tornado. Maszynista wyglądał przez okna żelaznej maszyny, upewniając się, że nic w oddali nie blokuje torowiska.
Upewniwszy się, że droga jest bezpieczna, gestem ręki kazał palaczowi dorzucać węgiel do pieca, aby zwiększyć prędkość podróży i jak najszybciej dotrzeć na dworzec w San Francisco. Spoglądając, na analogowe wskaźniki wiedział, że wszystko działa idealnie i jeżeli nic niespodziewanego nie wydarzy się po drodze, to nad ranem powinni znaleźć się na miejscu. Pasażerowie również liczyli na jak najszybsze zakończenie podróży, wszak przemieszczanie się koleją latem na dzikim zachodzie nie należało do najprzyjemniejszych przeżyć. Jedynie co pozwalało podróżnym zapomnieć o trudach jazdy to szybko przemieszczający się krajobraz za oknem, działający kojąco na wymęczone ciała.
W jednym z przedziałów na wygodnej kanapie siedział aspirujący reżyser teatralny George Forman. On również dał się uwieść pięknu scenerii widzianej przez zakurzoną szybę. Przez dłuższą chwilę wyglądał na zamyślonego, jednak w pewnym momencie przerwał kontemplację, odzywając się do swojego towarzysza podróży:
— Widzisz ten piękny widok, Steve? Same stepy i góry. Pomyśleć, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu nikt nie myślał o ekspansji na zachód. Aż tu pewnego dnia przez kawałek kamyka... Bam! — Forman radośnie klasnął w dłonie. — Została zmieniona przyszłość naszego pięknego kraju. Gdyby nie on to...
Gwałtowny wstrząs wagonu przerwał wypowiedź podekscytowanego Formana.
— Nienawidzę podróży koleją… — powiedział zirytowany Forman. — Niby taki skok cywilizacyjny, ale jazda tym ustrojstwem to katorga dla ciała i duszy człowieka. Raz za zimno raz za gorąco, a do tego głośno jak w fabryce! A najgorsze w tym wszystkim jest to, że jak wracam do domu, to po takiej wyprawie nie mogę spać przez tydzień, bo mi brakuje tego całego harmidru.
— Doskonale pana rozumiem, mam takie same odczucia — odpowiedział posłusznie Steve.
— Oczywiście — kontynuował Forman — nie to abym narzekał na to cudo techniki. Dzięki niemu oszczędzam masę tak cennego czasu. Miejmy tylko nadzieję, że kiedyś udoskonalą komfort podróży. No ale dość smęcenia, czas się rozluźnić mój drogi. Korzystajmy z tych pięknych widoków za oknem.
George Forman zaczął przeszukiwać kieszenie, lecz nie mógł znaleźć swojej ulubionej rzeczy.
— Widziałeś może moje cygaro, Steve? — zapytał zmartwiony Forman. — Chyba musiało mi wypaść przez ten cały wstrząs.
Obydwaj zaczęli rozglądać się po przedziale, lecz po pierwszych oględzinach nie dostrzegli zaginionego cygara. Steve jak przystało na poczciwego parobka, uklęknął z zamiarem przeszukania brudnej i chłodnej podłogi pod siedzeniami. Macając w ciemności chropowatą powierzchnię, po chwili wyczuł pod dłonią, kształt przypominający przedmiot pożądania jego szefa.
Wyjąwszy chustkę wyczyścił sumiennie cygaro z resztek kurzu, po czym z uśmiechem wręczył je prawowitemu właścicielowi.
— Proszę, to chyba pańskie.
— Steve! Zatrudnienie ciebie było moją najlepszą inwestycją! — powiedział podniecony Forman.
— Dziękuję za dobre słowo, szefie. — Steve otrzepał kurz z marynarki, następnie spojrzał badawczo na Formana, mówiąc: — A tak spytam z ciekawości, jaki jest prawdziwy powód naszej podróży? Bo jest pan tym razem bardzo tajemniczy.
— Widzisz mój drogi przyjacielu, muszę osobiście zobaczyć kilka nieruchomości. Ich kusząca cena sprawia, że może któraś z nich nada się pod teatr.
— Teatr na zachodzie? Myślałem, że celuje pan tylko w Nowy Jork.
Forman przez chwilę się zmieszał.
— No bo… Jakby to powiedzieć…
— Oj, szefie. Chyba nie mówi mi szef wszystkiego.
— Ach! Steve jak zwykle czujny niczym sprawny szeryf. Może zatrudnisz się w lokalnych wioskach? Na pewno szukają takiego bystrego hycla jak ty — zaśmiał się Forman.
— Nie skorzystam — odparł Steve, odwzajemniając uśmiech. — Praca u pana sprawia mi o wiele więcej przyjemności. Zresztą nie wiem, czy jako szeryf bym tyle zarobił.
— Cieszy mnie to, mój drogi… — Forman na chwilę zamilkł, spoglądając ukradkiem, czy nikt nie kręci się obok ich przedziału. Kiedy upewnił się, że okolica jest bezpieczna, kontynuował: — Tak naprawdę naszym prawdziwym celem podróży jest pewna młoda dama. Grywa w lokalnych teatrach, myślę, że coś może z niej być. Kilka lat temu miałem okazję poznać ją wraz z jej ojcem. Dziewczyna ma talent do aktorstwa i gdyby ją odpowiednio poprowadzić może udałoby się zrobić z niej gwiazdę. Próbowałem ich zachęcić, aby przyjechali razem do Nowego Jorku, lecz jej ojciec, pan James Harris, stwierdził, że jest jeszcze za wcześnie, aby jego córkę rzucać na tak głęboką wodę. Miał poniekąd rację więc nie naciskałem. Oczywiście na zakończenie naszej rozmowy dałem mu jasno do zrozumienia, że jakby zmienił zdanie, to niech do mnie przyjadą. Niestety facet kilka lat temu zmarł.
Na twarzy Formana pojawił się autentyczny wyraz smutku.
— Szkoda człowieka — odparł Steve.
— Tak, szkoda… Jednak jakiś czas temu dostałem list od jej matki, która notabene również jest aktorką. Wysłała do mnie zapytanie, czy nadal jestem zainteresowany współpracą z jej córką. Odesłałem wiadomość pozytywną i postanowiłem udać się na spotkanie osobiście, aby przedstawić moją ofertę.
— Patrząc po pańskich sukcesach, to sam pan ma talent, ale do wyszukiwania odpowiednio zdolnych osób do pańskich sztuk — rzekł posłusznie Steve.
George Forman przetarł czoło, następnie machnął ręką.
— Może mam, a może nie mam. Talent bez ciężkiej pracy i odpowiedniego wychowania nic nie da człowiekowi oprócz frustracji.
— No, chyba coś w tym jest — wtrącił Steve.
— Wiesz przyjacielu, w życiu zawsze warto podjąć jakiekolwiek ryzyko. Czy będzie ono małe, czy duże to nie ma znaczenia, trzeba podejmować wyzwanie i się nie bać tak, jak ci biedacy, jadący tutaj w poszukiwaniu złota z nadzieją na zbicie fortuny. Większość z nich obeszła się smakiem, tylko nielicznym się udało. Ale to właśnie ci, co ponieśli porażkę, budują naszą potęgę ekonomiczną. Ponieważ musieli zająć się czymś innym i po raz kolejny podjąć ryzyko. I tak koło się zamyka, każdy bowiem z nas w życiu szuka swojego złota. A moim złotem są aktorzy którzy…
Nagły atak kaszlu przerwał monolog Formana.
Steve kiwnął tylko głową na znak aprobaty. Gdy Forman opanował kaszel, pokazał gestem ręki, że chciałby odpocząć. Rozsiadłszy się wygodnie, podpalił cygaro. Zaciągnąwszy się kilka razy, ponownie spojrzał na krajobraz za oknem.
Lokomotywa po przejechaniu kilku mil zaczęła zwalniać, zbliżając się do ostrego zakrętu, po którym rozpoczynało się strome wzniesienie. Spadek prędkości spowodował uczucie senności u Formana. Jego powieki zaczęły się powoli zamykać, lecz zanim zamknęły się na dobre, kątem oka dostrzegł w oddali mężczyznę ubranego w pozłacany surdut, który siedząc na drewnianym krześle, machał w jego stronę. Forman był tak zaskoczony tym widokiem, że z wrażenia poderwał się na równe nogi, krzycząc do swojego podwładnego:
— Steve, szybko! Podejdź tu! Widzisz to, co ja?
Steve gwałtownie się poderwał.
Przyciskając twarz do szyby, wyjrzał na zewnątrz, lecz nie dostrzegł niczego, co mogło być powodem tak niespodziewanej reakcji swojego szefa.
— Na co mam patrzeć, panie Forman? — pytał bezradnie.
— No tam, po prawej! — krzyknął, stukając placem w szybę.
Wtem Forman zdał sobie sprawę, że widziany jeszcze chwilę temu mężczyzna znikł.
Opadł na siedzenie, a jego oczy zamarły z przerażenia.
— Szefie, czy wszystko w porządku? — zapytał zmartwiony Steve.
Forman, zrobiwszy kwaśną minę, odparł głosem pełnym zmęczenia:
— Przez ten upał i małą ilość snu, chyba zaczynam mieć halucynacje. Niedługo powinniśmy być na miejscu. Nie przejmuj się moim dziwnym zachowaniem. Naprawdę…
Uśmiechnął się po przyjacielsku, chcąc uspokoić swego towarzysza.
George Forman starał się na spokojnie przeanalizować to, co zobaczył, wiedział bowiem, że nie był to wybryk jego umysłu, czuł obecność widzianej przed chwilą istoty. Jego ciało zlał zimny pot, a oddech stał się płytki. Steve zastanawiał się, co mogło go tak przerazić. Obserwował z przejęciem swojego szefa, obawiając się, czy aby przypadkiem nie dostał ataku serca. Forman odwrócił wzrok w kierunku okna, mówiąc w myślach:
— To jest niemożliwe... Co on tu robi?
***
Emma Harris otworzyła drzwi do niewielkiego pokoju, w którym to mieszkała wraz ze swoją czternastoletnią córką Amelią. Starała się poruszać jak najciszej, była bowiem przekonana, że jej mały motylek może spać po ostatnich wyczerpujących próbach do nowej sztuki. W końcu na przedstawienie miał przybyć sam słynny George Forman. Matka miała nadzieję, że gra Amelii zachwyci Formana i ten zabierze jej córkę do Nowego Jorku, a dokładnie na Broadway, gdzie jej kariera mogłaby przebiec, innym bardziej dochodowym torem poprawiając ich byt.
Pani Harris spojrzała na łóżko Amelii, lecz było ono puste. Obeszła mieszkanie kilkukrotnie z nadzieją, że może jej pociecha gdzieś się przednią ukryła, co zresztą miała w zwyczaju robić. Po przeszukaniu każdego zakamarka okazało się, że po jej córce nie ma ani śladu.
Odłożyła rzeczy zakupione na targu, następnie wyszła na podwórze w poszukiwaniu swej małej zguby.
Sprawdziła wszystkie znane jej miejsca, gdzie Amelia lubiła spędzać wolny czas. Jednakże i one okazały się nietrafione. Zaniepokojona matka przystanęła na werandzie, rozmyślając, dokąd jej motylek mógł wyfrunąć.
Wtem przypomniała sobie o miejscu, o którym opowiadała jej córka. Było to wyschnięte jezioro niedaleko stąd. Amelia od czasu do czasu uwielbiała przebywać tam w samotności z dala od ludzkiego zgiełku.
Po dłuższym spacerze Emma Harris dotarła w końcu na miejsce, lecz rozglądając się po okolicy, nie dostrzegła sylwetki córki. Obeszła je naokoło z nadzieją, że może jej motylek niespodziewanie nadleci.
W pewnym momencie przechodząc obok wysokiej trawy, usłyszała tkliwy szloch. Nachyliwszy się nad miejscem, skąd się wydobywał, ujrzała swą długo poszukiwaną zgubę.
— Motylku, tu jesteś! — krzyknęła radośnie.
Amelia na moment przestała szlochać, lecz po chwili ponownie wybuchła płaczem. Matka ukucnęła przy zapłakanej córce, głaszcząc ją po kasztanowych włosach. Jednak zaraz wydała z siebie jęk przerażenia, widząc na jej sukience plamy krwi.
— Amelio! Co ci się stało?! Skąd ta krew?
— Nic mi nie jest, mamo. To nie moja krew — głos Amelii drżał z przejęcia — to krew mojego…
Nie dokończyła, wszak ponownie wybuchła płaczem.
Matka mocno ją przytuliła, mówiąc:
— Chodź do domu, motylku. Tam opowiesz mi o wszystkim.
Amelia złapała dłoń matki i przytuliwszy się do rodzicielki, opowiedziała jej o wszystkim.
Prawie.
***
Dworzec był zapełniony jak co dzień wszelakimi grupami społecznymi, począwszy od zwykłych podróżników zwiedzających dziki zachód, po robotników jadących w odległe rejony za pracą, aż po biznesmenów szukających kolejnej możliwości na zbicie fortuny. Pojawili się także lokalni kieszonkowcy chcący skrycie przywłaszczyć sobie czyjś zegarek lub najlepiej portfel wypełniony banknotami. Niemniej w gąszczu tych samych garniturów, kaszkietów oraz meloników w podobnych kolorach, ciężko było ustalić, kto jest kim i jaki posiada stan majątkowy. Biedak mógł być tak samo ubrany, jak bogacz, jednym słowem na peronie panowało złudne poczucie równości.
Zniecierpliwiony ludzki tłum czekał na pojawienie się pierwszej tego dnia lokomotywy, która była już spóźniona o dobry kwadrans. Grupka mężczyzn spekulowała na temat możliwego wykolejenia, co w tym okresie było nad wyraz częste. Młode damy wraz z dziećmi czekające na swych mężów z obawą słuchały złowróżbnych plotek.
Nagle ktoś z tłumu krzyknął:
— Patrzcie tam! Nadjeżdża!
W jednej chwili na stacji zapanowało poruszenie, a na twarzach podróżnych i oczekujących na swych bliskich pojawił się szeroki uśmiech.
Na dworzec dumnie wjechała lokomotywa, pokryta sadzą, kurzem oraz przeróżnymi elementami przyrody zdobytymi podczas jazdy przez nieprzyjazne krainy. Gdy ciężka maszyneria zatrzymała się, z jej kominów wydobył się błagalny syk pary, sprawiający wrażenie, jakby lokomotywa prosiła o chwilę wytchnienia przed następną żmudną wyprawą.
Po otwarciu drzwi wagonów zaczęli wychodzić wymęczeni pasażerowie. Jednym z nich był nie kto inny jak sam George Forman.
Sprawnie zeskoczył ze schodka wagonu i klaszcząc w dłonie, pośpieszał swoich kompanów. Wysoka temperatura powietrza oraz duszący dym sprawiły, że czuł się jak w piekle.
Kaszląc, motywował swoich dwóch czarnoskórych pracowników wynajętych w Nowym Jorku, aby przyspieszyli pracę z bagażami. Gdy Steve również opuścił wagon podróżny, Forman klepnął go w plecy, mówiąc:
— Czas uciekać z tego piekielnego miejsca. Steve, wyładuj nasze bagaże, a ja pójdę załatwić jakiś transport.
Forman niczym atleta olimpijski wybiegł na ulicę w poszukiwaniu wolnej dorożki. Natomiast Steve wraz z pomagierami zabrali się za niesienie ciężkich bagaży. Gdy trzej panowie dostali się z walizkami po schodach na ulicę, zobaczyli Formana żywo negocjującego z dorożkarzem. Ten widząc zmęczonych kompanów, machnął do nich ręką na znak by podeszli.
— Panowie, ładować graty na tę łajbę i ruszajmy, bo szkoda czasu — powiedział z entuzjazmem Forman.
Kiedy pasażerowie wygodnie się usadowili, Forman, szepnął dorożkarzowi na ucho:
— Do hotelu Palace, drogi panie.
Kierowca kiwnął porozumiewawczo głową, strzelając jednocześnie lejcami.
Dorożka leniwie ruszyła zatłoczonymi ulicami San Francisco.
Forman z podziwem patrzył na nowoczesną zabudowę miasta. Ostatni raz był tu lata temu, lecz teraz oglądał zupełnie inne miejsce od tego, które pamiętał z przeszłości. Drewniane domki przemieniły się w kilkupiętrowe kamienice, a błotniste drogi przekształciły się w betonową w miarę równą ulicę, po której na szynach na środku drogi jeździły charakterystyczne kryte tramwaje napędzane przez napęd linowy.
— Mogliśmy pojechać tym wynalazkiem — zażartował Steve, wskazując jadący obok tramwaj.
George Forman rzucił mu piekielne spojrzenie.
— Mam dość transportu szynowego na następne kilka dni.
— Ma się rozumieć, szefie! — odrzekł posłusznie Steve.
Dorożka, wjechawszy na Market Street, przez panujący chaos musiała spowolnić jazdę. Co chwilę inne powozy blokowały przejazd jadącym tramwajom, wprawiając w irytację motorniczych. Jedynie rowerzyści zgrabnie manewrowali między zawalidrogami.
Steve od momentu dziwnego zachowania Formana w wagonie podróżnym obserwował go uważnie. Nadal widział w jego spojrzeniu przejęcie spowodowane tamtą sytuacją.
Postanowił trochę podrążyć ten temat.
— Szefie, proszę mi wybaczyć, ale muszę o to zapytać. Chodzi o tę sytuację w pociągu. Co szef ujrzał, że aż tak szefa za przeproszeniem telepnęło.
Forman udawał, że nie usłyszał tego pytania. Aczkolwiek kątem oka dostrzegł, że Steve cały czas bacznie mu się przygląda.
— Na pewno nie chcesz zostać szeryfem? — zbił pytanie Forman.
— Mi naprawdę może szef powiedzieć, co mu leży na duszy. Tajemnicę tę zabiorę do grobu. Przysięgam!
Steve przyłożył rękę do serca.
— Widzisz tych sprzedawców, Steve? — zapytał Forman. — Często zazdroszczę takim szarym ludziom, których największym problemem jest sprzedać albo kupić po atrakcyjnej cenie. Niestety ja zostałem wybrany do zupełnie innej roli w tym całym ziemskim przedstawieniu.
Steve nie miał pojęcia, o co może chodzić. Domyślił się, że Forman po raz kolejny chce zbić zadane mu pytanie.
Postanowił spróbować jeszcze raz.
— A co do tej sytuacji w pociągu…
— Nie, panie Young — wtrącił stanowczym tonem Forman.
Słysząc własne nazwisko, Steve spuścił po sobie uszy. Wiedział bowiem, że gdy Forman używa wobec niego formy oficjalnej, jest to znak, że należy zamilknąć.
I tak też zrobił.
Po czasie dojechali przed dumnie stojący sześciopiętrowy hotel Palace. Swoim ogromem wyróżniał się na tle innych budynków, stając się tym samym charakterystycznym punktem na mapie San Francisco. Na jego dachu z każdej ze stron dumnie powiewała flaga Stanów Zjednoczonych.
Forman przed opuszczeniem dorożki wręczył kierowcy dziesięć dolarów. Dorożkarz, zobaczywszy sowity napiwek, wytrzeszczył oczy ze zdumienia, następnie ukłonił się uniżenie w stronę hojnego klienta. Kiedy dorożka odjechała, Forman sięgnął po swoją walizkę.
Stojąc przed drzwiami wejściowymi hotelu, klepnął Steviego w ramię, mówiąc:
— No, Steve, czas wypocząć po trudach podróży. Masz dziś cały dzień dla siebie. A rano bądź gotów bowiem wyruszymy, aby poszukać naszego złota. Co ty na to?
— Chyba nie mam innego wyjścia, szefie — odparł Steve, wzruszając ramionami.
Obaj ruszyli w stronę wejścia, udając się na zasłużony wypoczynek.
***
Nużąca nocna zmiana dawała się we znaki młodemu recepcjoniście. Co chwilę zerkał na zegarek, oczekując końca pracy, lecz do jej zakończenia pozostała jeszcze jedna pełna godzina, która to wydawała się tą najdłuższą, choć podobno czas płynie stałym niezmiennym tempem.
Znudzony młodzian rozejrzał się po pustym holu. Upewniając się, że nikogo nie ma w pobliżu, wyjął spod lady plik kart. Uwielbiał stawiać pasjansa szczególnie wtedy, kiedy czas płatał mu figla, nie chcąc wybić jego ulubionej godziny końca pracy.
Przystawiwszy stołek do niewielkiego stolika, usiadł, przetasowując energicznie trzymaną talię kart. Po kilku zaciętych partiach spojrzał na zegarek, będąc pewnym, że czas się zbierać. Patrząc jednak na wskazówki, pokręcił głową, wskazywały one bowiem godzinę 5:00, a nie 6:00, o której miał zakończyć nocną zmianę.
— Pewnie znów się zepsuł ten stary szrot — mruknął pod nosem.
Nagle recepcjonistę poderwał głos dzwonka.
— Chryste Panie! — krzyknął ze strachu, trącając równocześnie nogą o stolik, który przewrócił się z hukiem na gładką posadzkę. Kiedy opanował przechył, rzekł przejęty: — Słucham? W czym... czym mogę służyć?
— Po pierwsze, drogi chłopcze — odezwał się ochryple mężczyzna w pozłacanym surducie — nie używaj słowa Ojca swego nadaremno. A po drugie, widzę, że coś ci się zepsuło. — Wskazał palcem na zegarek trzymany przez wystraszonego młodziana.
— No, chyba tak… Kolejne pieniądze poszły w błoto — rzekł rozżalony.
Mężczyzna sięgnął do kieszeni surduta, wyjmując złoty zegarek, lśniący w świetle hotelowych lamp. Położywszy przedmiot na ladę, przesunął go w stronę ręki wystraszonego recepcjonisty.
— Weź mój, mam takich na pęczki.
Młodzian wytrzeszczył oczy ze zdumienia, podnosząc podarunek z lady. Przyglądał mu się sumiennie z każdej strony, nigdy bowiem nie widział takiej udziwnionej wersji zegarka. Spojrzał na człowieka stojącego przed nim, następnie zwrócił się do niego, najuprzejmiej jak potrafił:
— Jest pan pewien, że chce mi go dać? To jest dzieło sztuki!
— No pewnie. A wiesz czemu?
Chłopak rzucił pytające spojrzenie.
— Ty masz zegarek, a ja mam teraz czas — powiedział lodowatym tonem.
Recepcjonista poczuł się nieswojo. Jego speszony wzrok powędrował w stronę porozrzucanych kart.
— I tak by ci nie wyszedł, więc się nie przejmuj — rzekł pewnie mężczyzna w surducie.
— Tak sobie tylko grywam dla zabicia czasu — mówił wymijająco recepcjonista — oczywiście jak nikogo nie ma w pobliżu. Tylko niech pan nie idzie na skargę do kierownika! Bo będę musiał szukać nowego zajęcia.
— Zabić czas… — zaśmiał się pod nosem tajemniczy jegomość. — Muszę to sobie zapisać.
Recepcjonista zdębiał. Niemniej po krótkiej chwili postanowił się przełamać, mówiąc niepewnym głosem:
— Czy… Mogę jednak w czymś pomóc? Czy czegoś pan potrzebuje?
— Tak. Jest coś, co możesz dla mnie zrobić. — Nieznajomy spojrzał w przestraszone oczy swego rozmówcy. — Widzisz, mój drogi. Mam prezent dla pewnego jegomościa, śpiącego sobie smacznie w jednym z waszych hotelowych pokoi. Kiedy stąd wyjdę, a drzwi się za mną zamkną, po tych schodach zejdzie krępy mężczyzna z cygarem w dłoni, a obok niego będzie szedł jego odwieczny przydupas.
— Przepraszam, kto?
— Jego pomocnik… Twoim zadaniem jest mu wręczyć ten przedmiot. — Wyjął spod surduta brązową teczkę, kładąc ją na ladzie. Na koniec dodał: — Do rąk własnych.
— I to wszystko?
— Tak.
Tajemniczy gość odwrócił się na pięcie, ruszając w kierunku drzwi. Kiedy opuścił budynek, na schodach pojawił się nie kto inny, jak George Forman, trzymający zapalone cygaro w dłoni, a obok krok w krok szedł jego przyboczny Steve Young. Recepcjonistę zmroził ten widok. Gdy przeszli obok niego zaniemówił, lecz zaraz przełamał strach, uprzejmie do nich krzycząc:
— Przepraszam, panowie! Możecie tutaj podejść?
Obydwaj odwrócili się w stronę recepcji i zobaczywszy machającego w ich stronę pracownika hotelu podeszli do lady.
— Słucham? — zapytał uprzejmie Forman.
— Może to trochę dziwnie zabrzmi, ale — recepcjonista wskazał na teczkę — to chyba do pana.
Forman podszedł, patrząc z zaciekawieniem na leżący przedmiot.
— Mówisz chłopcze, że to dla mnie?
Forman sięgnął po teczkę, ciekawsko się jej przyglądając.
— Tak, proszę pana. Pewien dziwny mężczyzna powiedział, że mam panu to wręczyć… Do rąk własnych.
— Dziwny?
Forman zrobił ciekawski wyraz twarzy.
— No… Był jakiś inny i jeszcze ten jego głos… Nadal mam ciarki, jak sobie o nim przypomnę.
— A pamiętasz, jak wyglądał? — wtrącił Steve.
— Miał na sobie pozłacany surdut a na głowie trochę zbyt duży melonik.
George Forman, usłyszawszy ten opis, natychmiast pobladł. Z obawą spoglądał na tajemniczą teczkę. Po sekundach rozmyślań zajrzał do środka, lecz ujrzawszy pierwszą stronę, natychmiast ją zamknął.
— Steve, weź to ode mnie i zanieś do mojego pokoju. Nie mam teraz na to czasu. Spotkamy się w jadalni.
— Tak jest, szefie.
Steve pobiegł na górę, a Forman wyjął z kieszeni dziesięć dolarów, kładąc je na ladzie.
— To dla ciebie, drogi chłopcze. Tylko nie wydaj wszystkiego na kobiety — rzekł Forman, puszczając w zabawny sposób oko.
— Oo! Ja dziękuję, nie trzeba.
— Bierz, jak dają. Wykorzystuj każdą okazję do polepszenia swojej sytuacji.
Zdumiony młodzian ukłonił się nisko, a Forman udał się w stronę jadalni. Skonsternowany recepcjonista postanowił zebrać porozrzucane karty.
Sprzątnąwszy bałagan, ponownie rozbrzmiał dźwięk dzwonka. Odwróciwszy się przerażony, zobaczył swojego zadowolonego zmiennika.
— Dzięki, że przepracowałeś za mnie ostatnią godzinę — rzekł zdyszany. — Przez te kobiety stracę w końcu robotę. Jestem ci dłużny kilka kolejek.
— Godzinę? — zdziwił się recepcjonista.
Z kieszeni wyjął zegarek, lecz ku jego zdumieniu wskazywał godzinę 7:00.
— To jest niemożliwe…
Sięgnął do drugiej kieszeni po złoty zegarek podarowany mu przez tajemniczego gościa. Zaskoczony ujrzał, że jego wskazówki wskazują dokładnie tę samą godzinę.
***
Steve Young wbiegł na ostatnie piętro hotelu Palace, gdzie znajdował się pokój Georga Formana. Aczkolwiek zamiast wejść do pokoju swojego szefa, podszedł do drzwi znajdujących się obok, stukając w drewniane poszycie. Po krótkiej chwili powtórzył stukanie jeszcze dwukrotnie.
Na korytarzu rozbrzmiał dźwięk otwieranej zasuwy.
W drzwiach stanął szczupły mężczyzna ubrany w szary płaszcz, robiąc zmarniałą minę, jakby co dopiero obudził się po suto zakrapianym przyjęciu.
— Proszę wejść, szefie — rzekł,wykonując zapraszający gest ręką.
Steve rozejrzał się po korytarzu i upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, wszedł do środka. Po całym pokoju porozrzucane były zapisane kartki a w samym centrum stała dziwna maszyneria wyglądająca jak elektroniczne liczydło.
Steve widząc, działającą machinę zapytał:
— Czy to jest to, o czym myślę?
— Tak, szefie. Detektor wykrył dylatację czasu.
— A niech mnie! — krzyknął Steve. — Czyli to prawda… — Po chwilowym zachwycie Steve przekazał teczkę mężczyźnie stojącemu obok. — Skopiuj jej zawartość, a potem zanieś do pokoju Formana. Ja muszę naprędce do niego wracać.
— Tak jest, szefie.
Kiedy Steve nacisnął klamkę, odwrócił się do swego kompana, mówiąc:
— A, i zapomniałem. Nadaj do centrali, że rozpoczynamy akcję „Wybrańcy Czasu”.
***
Nastał wieczór w San Francisco, a wraz z nim nastała pora na odpoczynek dla różnych grup zawodowych. Aczkolwiek gdy jedni szli odpoczywać, drudzy szli pracować.
George Forman dzisiejszego wieczoru należał do tych drugich.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział pewnym głosem Forman.
Steve spojrzał na budynek, kręcąc głową z niedowierzania.
— To na pewno tutaj? Ciężko tą rozklekotaną budę nazwać teatrem. Wygląda to raczej na dom publiczny postawiony w pośpiechu.
— Bo to jest dom publiczny. Został na pewien czas przerobiony na prowizoryczny teatr z powodu niedawnego pożaru, który zniszczył lokalny budynek teatru. Sztuka trafia nawet w takie parszywe miejsce, mój drogi. I to jest właśnie w niej najpiękniejsze. Zresztą nie liczy się opakowanie, tylko zawartość.
— Skoro tak pan mówi — odpowiedział bez przekonania Steve.
— Wchodzę. Życz mi szczęścia, wyjdę z tego budynku z tarczą albo na tarczy.
Steve uścisnął dłoń szefa, następnie podszedł do pobliskiej ściany. Podpierając się rękoma, odprowadzał wzrokiem Formana, zmierzającego dziarskim krokiem do budynku.
Po wejściu do środka George Forman zaczął iść korytarzem w kierunku, skąd dochodziły dźwięki sztuki granej już od jakiegoś czasu.
Będąc w połowie drogi, przejście zagrodził mu barczysty mężczyzna o groźnym wyrazie twarzy.
— Pan na przedstawienie?
— Tak — odrzekł spokojnie Forman.
— Nie mogę niestety pana przepuścić — odparł wielkolud niezwykle uprzejmym tonem. — Wie pan, sala jest już pełna, a dostałem polecenie, by już nikogo nie wpuszczać więc…
— Rozumiem — rzekł empatycznie Forman, sięgając do kieszeni marynarki, zktórej kieszeniwyjął plik banknotów. — I tak mnie, pan nie powstrzyma. Proszę to równowartość trzymiesięcznej pensji, na wypadek, gdyby przeze mnie pana zwolnili z pracy.
— Łapówka? — zapytał uśmiechnięty mężczyzna.
Forman odwzajemnił uśmiech.
— Doceniam pańską pracę. Sam zatrudniam podobnych panu i wiem, że płacą wam grosze za tak niewdzięczną robotę. Mogliby więcej, ale wiadomo, chciwość tego świata jest porażająca...
— No tak, mogliby… Ale pan zapłacił więcej, więc… — zaśmiał się. Kiedy wielkolud przestał się śmiać, dodał: — Tylko proszę wejść po cichu.
Forman, rzuciwszy mężczyźnie porozumiewawcze spojrzenie, ruszył dalej.
Będąc przed drzwiami sali, ostrożnie je uchylił, zaglądając do środka. Wszystkie miejsca były zajęte, a widzowie oglądali przedstawienie w pełnym skupieniu. Forman, wykorzystując okazję, wślizgnął się do środka i niepostrzeżenie podszedł do pobliskiej kolumny. Opierając się ramieniem, spoglądał na grających aktorów. Jego wzrok z namiętnością padał na młodą damę odgrywającą rolę panny Mary Stuart.
Nagle jeden ze skonsternowanych widzów na końcu sali powiedział:
— Co za szrot... Bo sztuką tego nazwać nie można.
Pozostali widzowie, usłyszawszy te słowa, potrząsnęli głowami na znak dezaprobaty, lecz mężczyzna za bardzo się tym nie przejął i kontynuował:
— Scenarzysta powinien zapaść się pod ziemię i nie wychodzić spod niej, dopóki nie stworzy logicznego sensu, bo jak na razie nie wiadomo, o co chodzi...
Forman się uśmiechnął, wiedział bowiem, że słowa te wypowiedział nie kto inny jak dziennikarz piszący do rubryki kulturalnej. W lokalnych teatrach czasem posuwali się do prowokacji publiczności, aby ułatwić sobie pisanie recenzji do gazety. Kilka osób entuzjastycznie przyznało mu rację. Mężczyzna na koniec dodał:
— Jednak ta młoda dama, która gra pannę Stuart, ma pewną dozę talentu. Zapewne w przyszłości będzie cennym nabytkiem do naszej lokalnej sceny.
Widzowie pokiwali energicznie głową.
Forman cały czas patrzył z podziwem na młodziutką Amelię Harris. Jej długie kasztanowe włosy oraz duże kształtne oczy urzekły niejednego widza, który patrzył na nią jak zahipnotyzowany.
Ostatni raz spotkali się w 1881 roku, gdy miała osiem lat. Była teraz o sześć lat starsza i jak widać, nie mylił się. Posiadała w swej duszy tak rzadko spotykaną iskrę bożą.
Po kwadransie przedstawienie dobiegło końca. Widzowie powstali, nagradzając aktorów oklaskami. Nie były one entuzjastyczne, ale wyrażały szczery szacunek do pracy włożonej przez nich tego wieczoru. Forman cierpliwie czekał, aż wszyscy opuszczą salę. Kiedy ostatni widz wyszedł, zakasał rękawy, udając się na spotkanie z panną Harris.
Dochodząc do prowizorycznej garderoby, przed wejściem zastał kobietę. Dobrze zbudowana dama, zobaczywszy obcego jegomościa, zagrodziła mu drogę.
— A, pan, gdzie idzie? — zapytała groźnie.
— Nazywam się, George...
Nie zdążył dokończyć. Stojąca przed nim kobieta rzuciła mu się w ramiona.
— Ach! To pan panie Forman! Proszę wybaczyć mi moje maniery. Myślałam, że to kolejny widz próbujący namówić moją córkę na małżeństwo.
— Proszę się nie przejmować — odrzekł zaskoczony Forman — rozumiem pani obawy. Jednak chcę panią zapewnić, że jestem tu tylko w interesach. — Uśmiechnął się ciepło, chcąc uspokoić przejętą matkę. Na koniec klasnął w dłonie, dodając: — To jak, przedstawi mnie pani córce?
— Ależ oczywiście! Proszę chwilę zaczekać.
Emma Harris po chwili wróciła z Amelią, trzymając ją za rękę.
— Amelio, pamiętasz pana Formana?
Amelia popatrzyła się na krępego człowieka o pulchnej twarzy. Przypomniała sobie, że spotkała kogoś podobnego lata temu, kiedy żył jeszcze jej ojciec. Bojąc się odezwać, pokiwała tylko nieśmiało głową.
Forman, ujrzawszy przejęcie na twarzy Amelii, ukucnął przed nią, mówiąc poważnym tonem:
— No, muszę powiedzieć, że dawno nie widziałem tak złej sztuki.
Ciało Amelii zalała fala ciepła, a w ustach pojawiła się okropna suchość. Forman kontynuował:
— Jednak dobry aktor, zawsze uratuje nawet najgorszy scenariusz. Widzowie byli pod wrażeniem tej całej Mary Stuart. Jestem pewien, że jutro w lokalnej gazecie będą pisać o tobie tylko w samych superlatywach.
Amelia poczuła ulgę przeplataną z przypływem dumy.
— Nie wiem, co powiedzieć panie Forman. Dziękuję za miłe słowa — odparła Amelia, spuszczając wzrok ku podłodze.
— Nie masz za co dziękować, mała. Jesteś bardzo zdolna. Trzymaj tak dalej, a usłyszy jeszcze o tobie cały świat. — Forman ponownie klasnął w dłonie. — No, ale może nie stójmy tak. Co powiecie drogie panie, abyśmy przeszli do stolika?
Kiedy cała trójka wygodnie się rozsiadła, Forman zwrócił się do Emmy Harris:
— Pani Harris, powiem wprost, Amelia ma pewne cechy oraz umiejętności, które przy odpowiednim prowadzeniu jej kariery mogą wynieść ją na aktorski piedestał. Jednak tutaj, w tym jakże wspaniałym mieście ma ograniczone możliwości. Jedynie wyjazd do Nowego Jorku, a przede wszystkim pobyt na Broadwayu pozwoli jej wejść na ten piedestał.
Speszona Amelia spojrzała na matkę pytającym wzrokiem. Pani Harris, widząc zakłopotanie córki, przytuliła ją mocno do siebie.
Forman mówił dalej:
— Oczywiście, nasza mała zdolna aktoreczka będzie musiała przejść szkolenie pod okiem specjalistów. Na początku, póki się nie poczuje pewnie, będzie grała mniej ważne role. Jednakże już teraz jestem pewien, że świat jeszcze o tobie usłyszy — rzekł dumnie, puszczając oko w stronę Amelii.
Amelię onieśmieliły słowa wypowiedziane przez tak znamienitą osobistość. Emma Harris, głaszcząc córkę po włosach, zwróciła się uprzejmie do Formana:
— Czy mogę zostać na moment sam na sam z córką?
— Oczywiście, droga pani.
Ukłoniwszy się, Forman powstał od stolika, kierując się w stronę prowizorycznej sceny. Opierając się o parkiet, patrzył na rozmawiające w przejęciu damy. Sam był równie przejęty co one, wszak jego pewność siebie była tylko maską, nakładaną przez niego od lat. Każda bowiem rozmowa z przyszłą aktorką wprawiała go w niemałe zakłopotanie.
Po paru chwilach Emma Harris, trzymając Amelię za rękę, podeszła do Formana.
— Zgadzamy się na pańską propozycję, lecz mam dwa warunki — zaczęła poważnie pani Harris. — Moja córka nie została obdarzona końskim zdrowiem, więc ma pan o nią dbać i jej nie nadwyrężać. Jeżeli któregoś dnia postanowi zrezygnować, to zaakceptuje pan jej decyzję. A drugi, to jadę z nią. Muszę towarzyszyć córce na początku kariery, chcę, aby miała we mnie oparcie.
Forman patrzył to raz na Emmę Harris raz na Amelię i po chwili napięcia krzyknął zachwycony:
— Ależ oczywiście! Zresztą sam chciałem to zaproponować. Zapewnię paniom wszystko, co najlepsze. Zamieszkacie w bardzo, ale to bardzo eleganckim pensjonacie, ze wszystkimi możliwymi wygodami. Niczym nie będziecie musiały się przejmować.
Klasnąwszy w dłonie, Forman spod marynarki wyjął dwa bilety, wręczając je Emmie Harris.
— Pociąg wyrusza za dokładnie trzy dni — dodał.
— Tak szybko? — zdziwiła się Amelia.
— Im szybciej, tym lepiej, moja droga — rzekł pewnie Forman.
Pani Harris jedynie przytaknęła. Kiedy Forman miał zamiar odejść, dostrzegł w oczach Amelii niepewność. Ukucnąwszy przy niej, pogładził palcem jej policzek.
— Musimy sobie coś wyjaśnić, moja mała koleżanko. Chcę, abyś wierzyła, że wspólnie uda nam się odnieść sukces. Proszę cię, abyś mi zaufała, jestem pewien, że poradzisz sobie w wielkim świecie teatru. — Forman zrobił przyjacielskie spojrzenie. — To jak, wyruszysz ze mną na tę wspaniałą przygodę?
Milcząc, jedynie pokiwała głową. Gdy Forman miał zamiar wstać, niespodziewanie Amelia przytuliła się do niego.
— Oo! Ale nie tak mocno, bo mnie udusisz! — zażartował.
Puściwszy Formana, na twarzy Amelii pojawił się promyk nadziei na lepsze jutro. Spełniwszy swoje zadanie, Forman pożegnał się i udał w stronę wyjścia.
Na zewnątrz uderzyła go chłodna aura.
Chuchając w dłonie, rozglądał się wokoło, szukając w ciemnościachswego kompana.Ulica jednak była opustoszała. Kiedy ruszył przed siebie, aby przeszukać okolicę, poczuł dotyk na ramieniu.
— Panie złoty! — wystraszył się Forman.
— To tylko ja, szefie — odpowiedział spokojnie Steve.
— Błagam! Nie rób tego więcej…
Forman wypuścił powietrze z ust.
— I co? Z tarczą czy na tarczy? — zapytał Steve.
— Ze złotą tarczą mój drogi, ze złotą! — krzyknął dumnie, klaszcząc jednocześnie w dłonie.
— Gratulacje szefie! — Steve uścisnął energicznie dłoń Formana. — A więc, co teraz?
Forman po chwilowym zamyśleniu odparł:
— Wracamy do hotelu, ale… — zrobił krótką przerwę — wrócimy okrężną drogą. Niebo dziś jest czyste jak łza, obejrzymy sobie gwiazdy. Co ty na to?
— Szczerze to… — zawahał się Steve. — Myślę, że to będzie doskonały pomysł.
Obydwaj ruszyli przed siebie.
Idąc pustą ulicą, Forman spoglądał w górę, podziwiając unoszące się na nocnym niebie gwiazdy. Widok setek rozświetlonych punktów sprawił, że choć na chwilę zapomniał o dziwnych wydarzeniach, jakie spotkały go ostatnimi czasy.
***
Trzy dni minęły tak szybko, jakby ktoś majstrował przy wskazówkach zegara. Takie odczucia miała Amelia Harris stojąca wraz z matką na stacji kolejowej w oczekiwaniu na podróż do Nowego Jorku. Peron ku niezadowoleniu Amelii zapełniał się podróżnymi obładowanymi przeróżnymi bagażami. Przy wagonach obsługa uwijała się jak w ukropie, aby zdążyć przed umówioną godziną odjazdu.
Poranek był dość chłodny jak na letnią porę. Kto mógł, ten stawał bliżej lokomotywy, aby się choć trochę ogrzać, lecz po chwili konduktorzy przepędzali podróżnych, aby nie zrobili sobie krzywdy od gorącej pary wydobywającej się z otworów żelaznej bestii.
Przejęta Amelia nie mogąc ustać z nerwów, usiadła na pobliskiej stalowej ławce. Pierwszy raz w życiu miała odbyć tak długą wyprawę. Jednak jej niepokój przeplatał się z fascynacją zobaczenia zupełnie innego świata. Świata, dzięki któremu miała nadzieję spełnić swe marzenia o zostaniu wielkiej sławy aktorką.
Emma Harris, ujrzawszy przejęcie na twarzy swojej córeczki, usiadła obok, przytulając ją do siebie.
Oczekując na możliwość wejścia do pociągu, do tulących się dam podszedł niski mężczyzna i ukłoniwszy się szarmancko, rzekł uprzejmie:
— Dzień dobry, drogie panie. — Mężczyzna uważnie się im przyjrzał. — Pani to zapewne Emma Harris a ta młoda dama to pani córka Amelia. Czy dobrze zgadłem?
— Dzień dobry — odpowiedziała równie uprzejmie Emma Harris. — Tak zgadł pan, czekamy na...
— Na Georga Formana — wtórował nieznajomy. — Pan Forman, kazał uprzedzić, że się spóźni. Więc do momentu, kiedy się nie pojawi, jesteście drogie panie skazane na moje towarzystwo. Mam nadzieję, że was nie zanudzę. Ach! I proszę mi wybaczyć, zapomniałem się przedstawić. Nazywam się Steve Young. Jestem, jakby to powiedzieć… prawą ręką pana Formana.
— Miło mi — odparła serdecznie Emma Harris, która wyciągnęła rękę na powitanie.
Po ucałowaniu dłoni Steve rzekł:
— Widzę, że zaraz mi tu moje drogie damy zamarzną. Więc zapraszam. — Wskazał wagon kolejowy stojący za jego plecami. — Cały jest do naszej dyspozycji, więc inni pasażerowie nie będą nam przeszkadzać.
Amelia wraz z matką były zaskoczone, nie sądziły bowiem, że będą miały cały wagon podróżny dla siebie. Steve sięgnął po walizki i wspólnie udali się do środka.
Kiedy cała trójka znalazła się w przytulnym przedziale, Steve uprzejmie zwrócił się do dam:
— Proszę siadać i się rozgościć, zaraz powinno być ciepło, jeśli czegoś będziecie panie potrzebowały, to proszę śmiało mówić.
— Przepraszam pana — rozbrzmiał nieśmiały głos Emmy Harris. — Ten pana akcent… Czy jest pan może Szkotem?
— Aż tak słychać? — zaśmiał się Steve. — Tak naprawdę to pół Szkotem pół Irlandczykiem. Mój ojciec przyjechał ze Szkocji do Nowego Jorku, tam też poznał moją matkę, która była Irlandką, lecz z powodu braku pracy, wyemigrowali do Baltimore, gdzie przyszedłem na świat. Mam nadzieję, że nie nosi pani żadnej urazy do szkockiej krwi?
Steve ponownie się zaśmiał.
— Nie, ależ skąd! Mój niedawno zmarły mąż był Szkotem. Usłyszawszy pański akcent, po prostu wróciły wspomnienia.
Steve widząc ból na twarzy Emmy Harris, podszedł do niej, obejmując po ojcowsku.
— Słyszałem, że umarł kilka lat temu. Proszę przyjąć moje najszczersze wyrazy ubolewania.
Tuląc